Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Kształt w lustrze (18+)
#1
KSZTAŁT W LUSTRZE
 
 
 
         To tylko krótka opowieść o człowieku, który oszalał z miłości i nic więcej. Może nawet o mnie albo o Tobie. Zaczyna się od snu.
         Zobaczył w tym śnie ludzi niosących lustro i nie wiedział, czy to dobrze, czy źle. Pierwsza ciągnęła sklepowy wózek, dopiero później ukazywał się spasiony dzieciak, który podtrzymywał zwierciadło od tyłu. Grubas był ubrany w pstrokatą czapkę, a policzki poczerwieniały mu ze zmęczenia. Śniący starał się nie myśleć o tuszy tej przyszłej kobiety, bo czuł się wtedy, jakby coś zaczepiało o włókno jego mózgu i ciągnęło je w dół jakimś potwornym ciężarem. Ten dyskomfort rujnował cały mistycyzm podniosłej chwili. Dlatego człowiek wolał nie zastanawiać się nad tym, a po prostu chłonął moment. Patrzył w fałszywy, odbity świat i nawet nie myślał, czy to coś znaczy, ale po prostu patrzył w złudzenie.
         Jakież byłoby jego zdziwienie, gdyby wiedział, że nie przebywa w zwykłym śnie, ale w pierdolonym proroctwie.
         On jednak tego nie wiedział.
         Ten to właśnie, dopiero co obudzony człowiek nazywał się David. Zarabiał na życie, sprzedając narkotyki. Szło mu całkiem nieźle, a pozycji na rynku dorobił się w najprostszy z możliwych sposobów – mniej i bardziej świadomie przestrzegał kilku zasad, które wymyślił w czasach, kiedy zaczynał z dilerką.
         Jedna z ważniejszych reguł brzmiała: WYJEBANE NA TELEFONY OD NIEZNAJOMYCH NUMERÓW W ŚRODKU NOCY.
         Teraz odebrał tylko dlatego, że świadomością ciągle przebywał w tym dziwacznym śnie. Nawet nie zarejestrował, że łamie jakąkolwiek zasadę. Czuł się raczej, jakby aparat rozdzwonił się jeszcze wtedy, gdy patrzył na zmagania matki i córki z lustrem na sklepowym wózku.
         – Halo – powiedział w ciemności sypialni. Dostrzegał w powierzchni zwierciadła jakiś kształt czy tak mu się tylko wydawało? Dałby wiele, żeby móc wrócić spokojnie do śnienia i nie chciał otwierać oczu.
         Kobieta po drugiej stronie linii wystrzeliła z siebie słowa tak szybko, że David musiał poprosić ją, by powtórzyła. Mówiła nieskładnie o jakimś facecie, o jego głodzie i o tym, że on ją chyba zabije, jeżeli szybko czegoś nie załatwi.
         David nie miał najmniejszego powodu, żeby uwierzyć w tą historię lub się nią przejąć. Słyszał w swoim życiu o wiele ciekawsze opowieści i sprytniej przemyślane kłamstwa.
         – Jasne, wyślij mi adres smsem – zgodził się bez chwili namysłu, bo spodobał mu się jej głos. Był dokładnie tak niski i ochrypnięty, jak lubił. To wszystko. Nawet nie spytał, czy ma gotówkę, tylko rozłączył się i uśmiechnął.
         Leżał tak, bez ruchu, lecz widocznie zadowolony, następne pięć minut. Sam jeden, w ciemności, ze wspomnieniem głosu nieznajomej i tamtego dziwacznego snu o lustrze.
         Znał ludzi takich, jaka najprawdopodobniej była dzwoniąca. Znał ich doskonale, bo byli jego klientami. Tacy ludzie chadzają środkiem jezdni, trzymając przy piersi – niby nowonarodzone dziecko – butelkę coli. Ich dłonie zawsze się kleją: od potu, od chrupek, od żywicy z jarania, od tej wygazowanej pepsi. Tacy ludzie zastanawiają się, czy powiedzieć ponownie przez pomyłkę „dzień dobry” tej samej osobie, to bardzo dziwne zachowanie, czy jeszcze akceptowalne. Myślą, w jaki sposób siedzieć na przystanku tak, żeby kierowca nawet nie zatrzymywał autobusu, ale od razu jechał dalej. Tacy ludzie wyglądają historii, które nie tylko się nie zdarzają, lecz nie mają żadnego prawa się wydarzyć.
         Gdyby to David tworzył encyklopedyczne hasła, tak właśnie zdefiniowałby narkomana. Teraz po prostu zapalił lampkę, ubrał ciuchy i przypierdolił sobie, bo coś podpowiedziało mu, że to najrozsądniejsze, co może zrobić.
         Nie wyznawał zasady, która zabrania dilerowi brać własny towar. Walił rzadko z innych powodów. Był wygodnicki, a po narkotykach długimi minutami nie potrafił dojść do ładu, co i w której kieszeni trzyma. Ponadto ciągle sprawdzał, czy nie pobrudził spodni moczem, spermą lub czymś jeszcze gorszym, mimo że nie załatwiał żadnej z odpowiedzialnych za te płyny czynności. Oba te złudzenia wprawiały go w zły humor.
         Gdy tylko minął mu początkowy szok, napisał kobiecie wiadomość, że już jedzie, nie bez trudu odnalazł kluczyki od samochodu oraz gram towaru i wyszedł z mieszkania.
         Wiedział, że jest już na porządnej pompie, więc zaraz po tym, jak usiadł za kierownicą swojego Saaba, wziął kilka głębokich oddechów dla uspokojenia i obiecał sobie prowadzić uważnie. Unikał przypałów, jak tylko mógł, a policyjna kontrola była ostatnim, czego potrzebował. Pomacał jeszcze krocze, czy na pewno jest suche, odpalił silnik i ruszył.
         Mimo całkowitego skupienia na jezdni, nie zdołał uniknąć wypadku. Nawet nie zarejestrował, w co uderzył, tylko poczuł szarpnięcie i usłyszał huk. Nie do końca wierząc, że to się dzieje naprawdę, zatrzymał Saaba na poboczu drogi prowadzącej przez las kilka kilometrów od jego domu.
         Wyszedł i w świetle tylnych lamp auta przyjrzał się śladom hamowania. Nie zobaczył nigdzie krwi, ale wszędzie po asfalcie walało się pierze.
         – Pierdolony drób – mruknął, czując, jak kamień spada mu z serca.
         Chociaż miał tylko cztery kieszenie w spodniach i trzy w kurtce, znalezienie papierosów zajęło Davidowi kilka minut, a z zapalniczką nie poszło wcale lepiej. Palił w milczeniu, słuchał dźwięków lasu i zastanawiał się, gdzie siła uderzeniowa wyrzuciła ptaka, bo nie potrafił go nigdzie zlokalizować. Popatrzył na wysokie chaszcze koło jezdni, uznał, że to pierdoli, pstryknął niedopałkiem i wrócił do Saaba.
         Nieznajoma pytała w smsie, za ile będzie. Odpisał, na co ona w następnej sekundzie – „pospiesz się”.
         – Jasne, słonko – szepnął. Sprawdził jeszcze, czy na masce albo zderzaku auta nie zostały jakieś ślady po incydencie i ruszył dalej. Nigdy nie lubił kurczaków i w ogóle innego ptactwa, w jego mniemaniu nie miały one żadnego startu w porównaniu do mięsa z ryb.
         Resztę podróży zastanawiał się, jak wielki musiał być potrącony przez niego okaz, że narobił takiego potwornego hałasu. Rekordowo ciężki indyk. Bardziej pasowałby dzik, ale one z kolei nie zostawiają po sobie pierza.
         – Kurwa mać – przeklął.
         Coś mu nie pasowało, a myśli o gigantycznym ptaku, jakieś niesprecyzowane nadzieje wobec posiadaczki pięknego, ochrypłego głosu i wspomnienie dziwacznego snu, wprawiały go w niecodzienny nastrój. Uczuciowy chaos, do jakiego w ogóle nie przywykł.
         Dojechał na miejsce kwadrans przed trzecią. Zaparkował w pobliżu i ostatnie metry pokonał pieszo.
         „Jestem” – napisał do klientki.
         Umówili się w podziemnym przejściu pod jedną z bardziej ruchliwych ulic. Tunel wyglądał tak stereotypowo, że z powodzeniem nadałby się na scenerię dokumentu o ćpunach albo horroru. Powietrze o charakterystycznym, asfaltowym posmaku. Półkoliste, betonowe sklepienie i bezładnie porozrzucane pod ścianami śmieci. Niesprecyzowane plamy z przeszłości, a wszystko to oświetlone przez bzyczące i brudne, żółte żarówki w pordzewiałych kloszach.
         David przyjrzał się wysokiemu i szerokiemu na ponad dwa metry malowidłu. Odłaziło od ściany całymi płatami farby, ale nadal dało się dostrzec jego całokształt.
         Centrum obrazu stanowiła przypominająca zielony garb góra. Na lewym zboczu wznosił się pod nienaturalnym kątem brązowy kościółek, a na prawym stały patyczkowate postaci. Chyba miały przedstawiać tańczące w kółeczku dzieci, ale w rzeczywistości tylko ledwie je przypominały. Wszędzie na błękitnym niebie unosiły się złote podkowy, a w zenicie, dokładnie nad szczytem góry, wznosiło się słońce. Czerwone i otoczone przesadną ilością promieni, wyglądało niczym jakaś piekielna planeta zagłady, a nie radosne słonko z dziecinnych malunków. Wewnątrz ognistej gwiazdy płonął symbol nieskończoności, a cały ten obraz był opatrzony podpisem – „MELA, 2004”.
         – Czternaście lat temu – wyszeptał David.
         Malowidło przyprawiało go o nieprzyjemne odczucia. Nie miał ku temu żadnych podstaw, ale skądś wiedział, że jest ono dziełem opóźnionych intelektualnie dzieci z prowadzonej przez zakonnice świetlicy. Pytaniem pozostawało tylko, dlaczego pod spodem podpisała się zaledwie jedna dziewczynka.
         – Wyjebane. – Odtrącił od siebie te myśli i zapalił kolejnego papierosa.
         Klientka przyszła, zanim zdążył dokończyć. Też paliła, była oszałamiająco zgrabna, a jej czarna grzywka od razu zrobiła wrażenie na Davidzie. Idealna, mniej więcej jego rówieśniczka. Gdyby nie głębokie cienie pod oczami, nawet nie poznałby, że to narkomanka.
         – David. – Nigdy nie przedstawiał się w takich okolicznościach, to przecież czysta głupota, a jednak zrobił to naturalnie i bez namysłu.
         Kiedy wymieniali uścisk dłoni, przekazał jej woreczek z narkotykiem.
         – Mela – odpowiedziała.
         Udał, że nie dostrzegł chwili wahania ani tego, jak dziewczyna przebiega wzrokiem po malowidle za jego plecami.
         – Ładne imię – pochwalił.
         – Nie mam pieniędzy. Nie mogłam powiedzieć o tym przez telefon, bo nie przyjechałbyś, a on by mnie wtedy zabił.
         – Przyjechałbym. I oboje wiemy, że nie ma żadnego „jego”.
         – Może dla ciebie. Dla mnie jest.
         Palili dalej, a David poczuł, że musi w jakiś sposób rozładować dołującą atmosferę, jaka naraz pojawiła się między nimi.
         – Nie musisz robić mi pały ani nic z tych rzeczy. Nie jestem taki – zapewnił w całkowitej zgodzie ze swoim sercem. – Po prostu sobie przypierdol.
         Kiwnęła głową i w milczeniu zrobiła, jak powiedział. Nie zajęło jej to dłużej niż chwilę, a brązowe oczy rozbłysły jakimś karykaturalnym rodzajem szczęścia.
         Często na grubej fazie David doznawał wrażenia, jakby świat wstrzymywał oddech w oczekiwaniu na coś bardzo paskudnego. Jakby wszyscy ludzie byli tylko pionkami na kosmicznej planszy pradawnych, okrutnych bóstw.
         Teraz wrażenie przebywania na scenie takiego dramatu niemal zwaliło go z nóg. Nieracjonalna chęć ucieczki wybuchła we wnętrzu mężczyzny potężną eksplozją.
         – Chodź, musimy stąd spierdalać – powiedział, bo nic innego nie przyszło mu do głowy.
         Nie spytała, gdzie ją zabiera. Po prostu poszła za nim do Saaba, szczęśliwa i zaspokojona.
         Dziewczyna nastawiła w radiu stację grającą drumm&bassy i bez słowa poruszała dłonią w rytm muzyki. Jej twarz oświetlona lampkami z zegarów auta wyglądała jeszcze śliczniej.
         Kiedy jechali przez las, David nie umiał przezwyciężyć pokusy, która kazała mu zerkać na pasażerkę co kilka sekund, a ona udawała, że niczego nie zauważa. Zastanowił się, jakby to było, gdyby zakochał się w zwykłej ćpunce o niewiadomej przeszłości. Ale zakochał tak naprawdę, na całego, w jednej chwili i na zabój. Jego stary pewnie zasrałby się ze śmiechu, gdyby o tym usłyszał. Powiedziałby, że to tylko ciut lepsze od gówniarzy, którzy zostawiają swoje zidiociałe serca u prostytutek.
         Pomyślał, że pierdoli to w dupę i rzekł:
         – Muszę coś sprawdzić.
         Zatrzymał Saaba w miejscu zderzenia, gdzie po jezdni nadal walały się pióra. Wysiadł, a dziewczyna zaraz za nim. Udali się w chaszcze koło drogi, ich ciała rzucały długie cienie w blasku samochodowych reflektorów, a delikatny wiaterek poruszał pierzem po asfalcie w tą i z powrotem.
         – Słyszysz?
         Kiwnął głową, czując, jak zasycha mu w gardle.
         Znaleźli potrąconą dziewczynkę w krzakach, kilka metrów od drogi. Charczała agonalnie i nie mogła mieć więcej niż osiem, góra dziewięć lat. Diadem z fałszywych diamentów na głowie, do tego biała sukienka oraz przymocowane do chudych plecków, teraz połamane i żałosne, anielskie skrzydła.
         Lewe oko dziewczynki-aniołka wypadło z oczodołu i zwieszało się na policzek, a z jej ust wypływała struga krwi. Mikra postać trzęsła się jak ciężko ranne zwierzę, które zaraz umrze.
         – Kurwa mać – wyjęczała Mela. – Ktoś tu, kurwa, potrącił anioła!
         David nie odpowiedział.
         Gdyby byli trzeźwi, mogliby zastanawiać się, skąd – w środku nocy i w środku lasu – znalazła się przebrana za anioła kilkulatka. Uciekła z piwnicy jakiegoś pedofila o wynaturzonych fantazjach? A może akurat tego dnia w pobliskiej szkole wystawiano przedstawienie teatralne, gdzie dziewczynka wypadła tak żenująco, że musiała salwować się instynktowną ucieczką spod okrutnych drwin rówieśników? Zadzwoniliby po karetkę, podtrzymywali ranną na duchu, a potem zastanawiali nad takimi właśnie rzeczami.
         Ale oni oboje byli tak kurewsko naćpani, że widzieli tylko potrąconego przez auto, konającego aniołeczka.
         – Powiedz, że to nieprawda – poprosiła Mela.
         David przejechał dłonią po spodniach w okolicy krocza, jednak nic nie powiedział, za to odezwała się dziewczynka:
         – Ja umieram – wycharczała.
         Po tych słowach namierzyła ocalałym okiem parę dorosłych i długo patrzyła na nich z czymś, co mogło być zaciekawieniem, litością, smutkiem albo miłością. David nie umiał rozszyfrować wzroku anielicy.
         – Obyście żyli długo i zawsze się kochali – szepnął aniołek.
         – My nie… – zaczęła Mela, lecz urwała, bo David złapał ją mocno za dłoń.
         – Dziękujemy – powiedział.
         Zdawało się, że dziewczynka nie doda nic więcej, lecz wtedy rzekła jeszcze:
         – A ten, który mnie zabił, niech będzie przeklęty na wieki.
         I zamknęła swoje jedyne oko.
         Patrzący na to nie skojarzyli, jak nadzwyczaj dorośle brzmiały ostatnie słowa kilkulatki. Stali długo, bez słowa i bez myśli.
         – Nie żyje? – zapytała wreszcie Mela.
         – Tak to wygląda.
         – Jakby czekała z tym na kogoś, kto ją wysłucha…
         – Tak – odbąknął krótko, bo przeszła mu wszelka ochota na rozmowy.
         – Myślała, że my…
         – Tak, wiem. Teraz musimy stąd spadać. Nic nie pomożemy, a prosimy się o duże problemy.
         Usłuchała i zostawili martwą, przebraną za aniołka dziewczynkę w ciemnościach lasu.
         Tym razem Mela zapytała, dokąd jadą.
         – Do mnie.
         – W porządku.
         Nie odezwali się więcej w samochodzie. Słuchali drumm&bassu i próbowali nie myśleć o tym, co widzieli. On wspominał sen o lustrze, a ona po prostu sobie fazowała.
         Już u Davida, znowu sobie przyjebali i poszli do łóżka, jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie. Napadli na siebie tak łapczywie, jakby sami obawiali się, że zaraz umrą. Ani ona, ani on nie całowali się nigdy wcześniej aż tak namiętnie.
         – Co to? – zapytała, gdy zobaczyła jego tatuaż.
         Nad sercem mężczyzny widniało jedno, krótkie słowo. Cztery litery z czarnego tuszu.
         MELA.
         – Dlaczego? Jakim cudem?
         Nie chciał odpowiadać i zaczynać ich znajomości od wywlekania swoich starych brudów. Po co miałby wspominać, że jego rodzice chlali, a on spędzał całe dnie w świetlicy prowadzonej przez zakonnice, gdzie był jedynym nieopóźnionym dzieckiem? Że kilka z jego „opiekunek” lubiło niegrzeczne zabawy do tego stopnia, że nazywały małego Davida Melą i przebierały go za dziewczynkę? Że znienawidził potem te jebane kurwy tak bardzo, że gdyby nie tatuaż, miałby w ogóle trudność z przypomnieniem sobie, iż posiadał jakiekolwiek dzieciństwo?
         Uznał, że to niepotrzebne i powiedział po prostu:
         – Bo cię kocham.
         – Ale ja tak naprawdę nie nazywam…
         Zamknął jej usta pocałunkiem, zanim zdążyła coś zepsuć. Potem pieprzyli się długo i dziko. Po wszystkim ona powiedziała, że „zajebiście”, a on, że „no”.
         Tak się poznali.
 
*
 
         Nie wnikajmy, co stało się z nimi później. Czy sprawdziły się słowa konającej dziewczynki i żyli długo i szczęśliwie, czy może zupełnie na odwrót – ona zaczęła puszczać się z byle kim, a on wtedy tłukł ściany gołymi pięściami. Mogło być tak lub tak, ale to nieważne. Tak samo, jak nieważne jest, jak brzmiało jej prawdziwe imię, czy skończyła kiedyś ćpać, czy on przyznał się wreszcie sam przed sobą do swojej przeszłości i czy obraz umierającego aniołka prześladował go do końca. Same bzdety, spójrzmy lepiej na Davida w ostatnich chwilach jego życia.
         Jest stary i siwy, a w piersi, zamiast serca, ma tylko dziurę. Jakby nigdy nic wychodzi ze sklepu, dziamoli coś w bezzębnej paszczy (może gumę do żucia, a może skórkę od chleba), pod pachą niesie butelkę wody mineralnej.
         I wtedy zauważa je. Matkę i córkę, które transportują wózkiem lustro.
         David zatrzymuje się w miejscu, wspomina dziwaczny sen sprzed dekad i pojmuje, że tak właśnie wygląda jego koniec, będzie martwy, już zaraz, tu i teraz.
         Butelka wypada mu spod pachy i toczy się bez sensu po chodniku, a on dostrzega kształt w lustrze.
         Wytęża stare oczy, żeby przyjrzeć mu się lepiej.
         To ona. Dziewczyna, która przedstawiła się jako Mela. Ta, którą pokochał i ta, przez którą oszalał. Wywróciła całe jego życie do góry nogami, a teraz wróciła, żeby go zabić.
         Stoi naga wewnątrz lustra i wygląda niemal identycznie jak tamtej nocy, kiedy się poznali. Jej oczy pokrywa jakaś nieziemska, metaliczna powłoka, a zamiast prawej dłoni ma pęk pordzewiałych haków – stąd dziura w piersi Davida.
         Stary jakby zakochuje się na nowo i dostaje zawału, już go nie ma. Leży na chodniku jako stygnący trup.
         Tak to właśnie z nimi było, a Wy dalej gadajcie mi te pierdoły, że miłość nie istnieje i że w naszym życiu nie ma magii – ja i tak wiem swoje.
Odpowiedz
#2
Soczysta petarda. Niby wątki zgrane, ale opowieść godna mistrza Kinga. O czym świadczy fakt, że przeczytałam jednym tchem.
Bardzo sprawna proza.
Daj znacznik +18 w tytule Smile
[Obrazek: oscar.jpg]
Odpowiedz
#3
Dziękuję, Mirando!  Angel
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości