Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Orły, czyli koniec świata w Piongczangowicach.
#1
Czasami człowiek musi, inaczej się udusi — jak głosi słynna piosenka. Po wczorajszych zawodach, kiedy żaden z naszych żelaznych kandydatów do medalu nie stanął na podium, potrzeba wylania z siebie przemyśleń (bynajmniej nie w formie żalów czy pretensji) rosła z każdą godziną. W końcu urosła i trzeba ten pęcherzyk przekłuć, bo swędzi.


Orły, czyli koniec świata w Piongczangowicach.

O skokach narciarskich rozmawiałem kiedyś z przyjacielem — zapalonym żeglarzem. Mój przyjaciel dopatrzył się pewnego istotnego podobieństwa pomiędzy skoczkami i zawodnikami startującymi w konkurencjach… żaglowych.

— W obu przypadkach występuje element losowy, coś, na co wpływu nie mamy — mówił, nalewając do kieliszków Primitivo di Manduria.

Trudno się nie zgodzić. W obu przypadkach mamy do czynienia ze sportem wiatru. Pojawia się czynnik niezależny od zawodnika, niezależny od sędziów i (strach napisać) niezależny od sponsorów. Czasami drobne, czasami mocniejsze ruchy powietrza zdają się przypominać, że istnieje coś takiego jak natura, a człowiek i był, i jest daleki od tego, aby dostosować prawa przyrody do swojego widzimisię.

Z dawnych czasów pamiętam transmitowany na żywo kosmiczny skok Piotra Fijasa. Sto dziewięćdziesiąt cztery metry robiło wrażenie, dodam wrażenia jak najbardziej uzasadnione. Ostatecznie przez siedem lat nikt tego rekordu nie pobił.

— Jak on to robi?! — wołał szalony zachwytem komentator, kiedy rok później, w Calgarowie, Matti Nykänen wbrew wszystkiemu, jak natchniony odlatywał konkurencji.

Czy można zapomnieć Eddiego Edwardsa, który wbrew ludzkim słabościom… czy można zapomnieć gest Apoloniusza Tajnera z Trondheim, kiedy Adam Małysz, za nic mając prawa aerodynamiki, przyziemił za sto trzydziestym ósmym metrem…  i jeszcze ten charakterystyczny wyrzut ręki Svena Hannawalda, wybuch nieokiełznanej czystej radości, której nie potrzeba uśmiechu.

Skoki mają to coś, czego nazywać nie warto. To coś przynosi, zarówno tym, którzy skaczą, jak i tym, którzy oglądają, satysfakcję… tej satysfakcji również nie sposób nazwać. Ułuda nieograniczoności? Poczucie wolności? A może zwyczajna, jakże powszechna, ludzka pogoń za niedoścignionym, za wiatrem własnych marzeń?

Wczoraj w pierwszej serii mieliśmy kapryśne wiatry, mieliśmy i radość, i smutek. Radość, bo dwóch naszych prowadziło w tej rywalizacji, smutek, bo Mustafa (dla niewtajemniczonych dodam, że chodzi o Dawida Kubackiego) wypuścili w fatalnych warunkach i natura po raz kolejny okazała się mocniejsza. Wracając do tych, którym się powiodło. W pierwszej próbie Stefan Hula dostał piękny wiatr pod narty. Nie wszyscy tak dobrze mieli, ale też Stefan wykorzystał ów dar od losu z mistrzostwem najwyższych (i najdalszych) lotów. Kamil, jak to Kamil, tradycyjnie, warunki, w jakich musiał oddać skok, nie budziły entuzjazmu, ale też złe nie były. Po pięknym locie na drugie miejsce (egzekwo z Janem Andrzejem Forfangiem) wystarczyło.

W drugiej serii zaczęło kręcić jeszcze bardziej. Walter Hofer uwijał się na progu, otulał skoczków kocami, żeby nie przymarzali do schodów, ale niska temperatura i wiatr robiły swoje. Chwała dla Szymona Ammana, którego pięć razy zdejmowano z belki, zanim dostał zielone światło. Przez chwilę myślałem, że facet nawiąże walkę o podium, ale po raz kolejny mamusia przyroda pokazała figę. Następnym zawodnikom dmuchało potężnie pod narty i o podium mogli marzyć tylko ci, którym udawało się lądować w okolicach rekordu skoczni. O nieco mniejszym pechu może mówić Rysiek Piątek… opsss przepraszam, Richard Freitag, któremu w drugim skoku dobre warunki skończyły się gdzieś przed setnym metrem i zamiast płynąć w przestworzach, spadł na sto drugim metrze niczym worek cementu, a w przeciwieństwie do pierwszej serii wysokich not nie otrzymał.

Tym razem na pierwszy plan wysunął się mistrz drugiego miejsca, niejaki Andrzej Wellinger. Sympatię do człowieka poczułem kilka lat temu, zaraz po tym, jak kamerzysta w rezultacie udanego skoku pokazał panią Klaudię Hummel — matkę skoczka. Nie mam pojęcia, jaka jest pani Hummel, niemniej sądząc tylko po wyglądzie, może się przyśnić w najlepszych snach. Skoki Wellingera odziedziczyły urodę po mamusi. Facet bardziej płynie nad zeskokiem niż utytułowany i co tu dużo gadać, lepszy w te klocki Rysiek Piątek.

W drugiej serii radość zamieniłem na nadzieję. Nadzieja była uzasadniona, tym bardziej, że zarówno Kamil, jak Stefan trafili na nienajgorsze warunki i obaj skakali bardzo dobrze. Dupki różnej maści, chcąc się wykazać życiową mądrością, powiadają: nadzieja jest matką głupich. Ludzie doświadczenie przez życie dodają: …i jak każda matka, swoje dzieci kocha.

Miejsca czwarte i piąte nie były tym, o czym cała Polska marzyła dwie godziny wcześniej. Można oczywiście narzekać, można podniesionym głosem pytać: dlaczego Kamil za swój skok otrzymał niższe noty, skoro skok był świetny. Można się zastanawiać, dlaczego tak dużo punktów odjęto Stefanowi (ten akurat miał noty wysokie, takie na jakie zasłużył). Na własny użytek przyjąłem wyjaśnienie podobne do tego, którego po zawodach w pchnięciu kulą udzielił zdobywca czwartego miejsca, Tomasz Majewski. Nasz słynny i utytułowany kulomiot był murowanym faworytem do złotego medalu, ale nie wyszło.

— Dlaczego dopiero czwarte? — mentorskim tonem zapytał dziennikarz.

Okazało się, że odpowiedź jest prosta, prosta do bólu.

— Zająłem czwarte miejsce, bo trzech rzuciło lepiej ode mnie.


Lublin, luty 2018
Odpowiedz
#2
Czasami, wbrew swoistej propagandzie, po prostu nie da się być kowalem własnego losu.

Czytało się świetnie. Mimo że skoki i inne telewizyjne sporty mnie praktycznie w ogóle nie kręcą, to poczułem jakąś dziwną, nie wiem, sympatię do opisanego wycinka rzeczywistości.

Pozdrawiam.
Odpowiedz
#3
(11-02-2018, 18:23)wojbik napisał(a): Czasami, wbrew swoistej propagandzie, po prostu nie da się być kowalem własnego losu.
Z jednej strony każdy jest, z drugiej... masz rację.

(11-02-2018, 18:23)wojbik napisał(a): Czytało się świetnie.
To oznacza, że nie zmarnowałem dzisiejszego poranka.

(11-02-2018, 18:23)wojbik napisał(a): Mimo że skoki i inne telewizyjne sporty mnie praktycznie w ogóle nie kręcą, to poczułem jakąś dziwną, nie wiem, sympatię do opisanego wycinka rzeczywistości.
Do wielu wycinków rzeczywistości można poczuś sympatię spoglądając z odpowiedniej perspektywy. Skoki, to taka dziedzina życia, w której złe emocje są na niskim poziomie i która, w związku z powyższym, ma łatwą perspektywę.

Dzięki za wizytę. Wygląda na to, że stara ekipa wraca na VA.
Odpowiedz
#4
A może przenieść skoki do hali? W zasadzie chyba dało by się wybudować taką wąską dłuuugą kichę. W sumie nawet wysoka by nie musiała być bo oni latają jakieś trzy metry nad zeskokiem... Wtedy wszyscy mieliby idealnie równe szanse i pogoda niestraszna.. Ot takie tam rozważania laika..

Fajny felieton. Stanowczo nie zmarnowałeś poranka.
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#5
(13-02-2018, 23:54)gorzkiblotnica napisał(a): A może przenieść skoki do hali? W zasadzie chyba dało by się wybudować taką wąską dłuuugą kichę. W sumie nawet wysoka by nie musiała być bo oni latają jakieś trzy metry nad zeskokiem... Wtedy wszyscy mieliby idealnie równe szanse i pogoda niestraszna...
Pewnie by się dało i może by się dało nawet fundusze znaleźć, jednak z drugiej strony ten element przypadkowości... i zabiera, i dodaje uroku rywalizacji.
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości