Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Nie przybywajcie do Khorinis [uniwersum stworzone przez Piranha Bytes]
#1
O zaginięciach było głośno od dłuższego czasu, aczkolwiek traktowano je w kategorii plotek i miejskich legend. Dopiero gdy mój kuzyn zniknął bez wieści, postanowiłem osobiście zbadać co tak naprawdę dzieje się w portowym mieście Khorinis; spakowałem więc prowiant, i po rejsie na statku wraz z niestrudzoną dalekimi podróżami grupą kupców, przebyłem jałowy szlak handlowy ciągnący się wzdłuż Górniczej Doliny.
 
Wyspa była, zgodnie z zapowiedziami starszyzny, całkowicie dzika. Tereny dawniej zamieszkałe przez najemników, czy niezależnych kłusowników, teraz wyglądały obco, zalesione i potraktowane przez czas zupełnie nie przypominały krainy sprzed wielkiej wojny. Panowała tu dziwnie pusta atmosfera, wypełniona długowieczną ciszą, z którą wojował jedynie szum gęstego lasu. Wiatr jakby szeptał tajemnice w nieznanym mi języku, i stąpając po ziemi, niekiedy czarnej niczym popiół upadłej cywilizacji, miałem wrażenie jakobym był jedynym, być może pierwszym, człowiekiem który dotknął wyspę swą stopą. Nieswojość potęgowały w groźny sposób wygięte gałęzie, agresywnością ostrzegały ciekawskich awanturników przed dalszą wędrówką. Pokonując długą, zatartą niemal drogę wśród wszędobylskich drzew, czułem niepokój, acz nie wiedziałem przed czym. Być może bałem się właśnie tej niewiedzy. Wystarczą przypuszczenia, kilka niedomówień i wyobraźnia – tak wykreowany zostaje największy potwór, wyjadający trzewia naszych głów.
 
W końcu ponad drzewami ukazała się wieża, a zaraz następna, kawałek po kawałku słynne portowe miasto odsłaniało przede mną swoje zagadkowe oblicze. Wysokość starych rozpadających się murów nie zezwalała na ujrzenie choćby dachów domostw, unosił się jeno kłębiasty dym, prawdopodobnie odpowiedzialny za poczucie przeze mnie nieznośnego fetoru zgnilizny, gdy stanąłem u bram. Dwaj strażnicy, wyglądający jakby nie zażyli kąpieli od co najmniej miesiąca, spojrzeli tylko na mnie badawczo, po czym skinęli głowami.
 
Zaprawdę nie mam bladego ni zielonego pojęcia jakie unikatowe słowa i bluźniercze wyrażenia prawowicie oddałyby nędzę, smród i rozpad tak dobrze wszak zapisanego na kartach historii Khorinis. Postanowiłem, że przed znalezieniem pensjonatu w celu odpoczynku po podróży, przejdę się uliczkami miasta by na własne oczy przekonać się o prawdziwości przekazywanych mi informacji o upadku tegoż miejsca. Zdecydowałem się ruszyć w kierunku portu, podążając za zapachem ryb wymieszanym z wilgotną bryzą morskiego powietrza. Minąwszy tym samym przejście do górnego miasta, które teraz nie różniło się w ogóle od południowego rejonu, porównywałem zastaną zamarłą przestrzeń z zasłyszanymi i przeczytanymi historiami.
 
Po śmierci Lorda Hagena zwierzchnictwo objął jego jedyny syn Lantus. Niedoświadczonemu władcy przyszło się zmierzyć z kryzysem po wysłaniu wojsk w głąb Myrtany na wspólną walkę z zastępami orków, a także biedą spowodowaną wyczerpaniem się złóż rudy w Górniczej Dolinie. Straciwszy swoje jedyne źródło utrzymania, odseparowane wielką wodą od pozostałych miast, Khorinis swe kontakty handlowe ograniczyło wyłącznie do eksportu ryb i leczniczych roślin, w sprzedaży których niegdyś pośredniczyło magom ognia, zanim i ci się wynieśli. Rolnictwo upadło krótko po tym jak Lord Lantus rozkazał wszystkie okoliczne farmy wziąć pod dzierżawę. Poza miastem funkcjonowała chyba jedynie latarnia morska. O uzależnionym od połowów ryb Khorinis mówiono żartobliwie iż droga tu prowadzi w jedną stronę, bo każdego czeka tu śmierć z niedożywienia, ponieważ panuje tu taka bieda, że nie ma nawet co kraść. Aczkolwiek ludzie tu wciąż żyli, musiało więc im wystarczać na przetrwanie. Z drugiej jednak strony – obserwując zmiany wywołane zamknięciem pobliskiej kolonii karnej i równoznacznym załamaniem gospodarki w tej odizolowanej, nękanej przez głód i zepsucie mieścinie, powodowały mój brak zdziwienia wobec pogłosek o przypadkach ludzi, których ślad urwał się właśnie tu. Nawet prowadzącą przez góry drogę do Jarkendaru uniemożliwiały niezliczone ilości trolli, co jeszcze bardziej potęgowało beznadziejność sytuacji, w jakiej znaleźli się mieszkańcy wyspy.
 
Kiedy już dotarłem do dzielnicy portowej, skierowałem się ku małej karczmie, skąd dochodziły pijackie okrzyki i ogólna wrzawa. Do tej pory myślałem że bardziej śmierdzącego miejsca w królestwie nie ma. Myliłem się. Zasiadłszy przy ladzie zamówiłem kufel piwa, aby gospodarz nie pomyślał że przyszedłem tu tylko z zamiarem wypytania go o wszystko. Lekko zielonawy na skórze jegomość zmierzył mnie wnikliwym spojrzeniem, po czym wypełnił kubek pienistą substancją. Gdy sięgnąłem po sakiewkę wypełnioną monetami, poczułem na sobie podejrzliwe spojrzenia, a w oczach samego karczmarza zobaczyłem dziwaczny błysk, trwało to jednak zaledwie chwilę, i wychudzony facet wrócił do swych obowiązków. Sącząc powoli trunek, zastanawiałem się od czego zacząć rozmowę. Zależało mi bowiem na zrobieniu pozytywnego wrażenia, by nie zrazić do siebie potencjalnych źródeł informacji. Kiedy w kubku skończyło się piwo, a mi nadal brakowało pomysłu, zwrócił się do mnie siedzący obok będący na rauszu zarośnięty chłop w postrzępionej, dziurawej marynarskiej koszuli, i o spiczastym nosie.
- Nowy w mieście, co? Jakiż to powód przytargał cię do tego przeklętego kurwidołu?
- Chcę odwiedzić mego kuzyna, ponoć nie wcześniej jak miesiąc temu przybył w te rejony. Nazywa się Hosper. Nie wiesz gdzie powinienem go szukać?
- Nie znam gościa – odparł i oblizał wargi.
- No trudno. Jutro z rana o niego popytam. Dobranoc.
To wyrzekłszy wstałem i ruszyłem szukać szyldu noclegowni. Znalazłem ją na drugim końcu miasta, w środku było ciepło za sprawą kominka. Siedząca na fotelu kobieta w średnim wieku podniosła wzrok znad książki i twarz jej na mój widok wyraźnie się ożywiła. Zadowolona że wreszcie ma jakiegoś klienta, z werwą wyciągnęła pióro i ryzę pergaminu by przejść do transakcji.
 
Pensjonat nie był zły, jeśli porównać go ze stanem całej reszty. Schowałem rzeczy do kufra i obmyłem twarz w stojącej przy łóżku drewnianej misie. Możliwe iż w kącie mego oka przebiegł szczur, ale obojętny na te rewelacje, zmęczony runąłem na łóżko.  
 
Obudził mnie dziwny swąd. Wyciągając się na ziemi czułem że spałem przez długi czas. Zaraz… na ziemi? Zaskoczony omiotłem wzrokiem wszystko wokół. Znajdowałem się w małym pomieszczeniu zamkniętym żelazną kratą. Ciarki przeszły mi po plecach jak gromadka pająków, aż paranoicznie zacząłem chylić głowę przed niewidzialnymi pajęczynami. W ciemności dało się dostrzec kontury przeróżnych gratów, nienadających się do użytku. Zbadałem rękoma wilgotne ściany, lecz nie było żadnej dziury bądź fragmentu muru podatnego na uderzenie. Podobnież uczyniłem z kratami, i ku mojemu zadowoleniu, w prawym dolnym rogu brakowało małego elementu, który najwyraźniej został niedbale odpiłowany. Wątpiłem w to że się zmieszczę, ale nie miałem innego wyboru. Choć nieco przymulony, prawdopodobnie na wskutek działania jakichś medykamentów, z całych sił zacząłem odpychać się nogami od gruntu, i tym samym przeciskać się na drugą stronę przez nierówno obcięty otwór. Nagle poczułem ostry, piekący ból. Okazało się, że ostro zakończony kawałek kraty wżynał mi się w brzuch. Pomimo czerwonej rany, kontynuowałem przeciskanie się, z przerwami na odsapnięcie po wysiłku nagradzanym cierpieniem, ale jednocześnie zbliżaniem się do całkowitego opuszczenia więziennej celi. Po kolejnym silnym odepchnięciu, byłem pewien, że właśnie rozciąłem sobie pępek. Czując jak krew umyka z miejsca rozerwanej koszuli wprost na ziemię, w słyszanym tylko w mojej głowie krzyku i ze łzami w oczach, wydostałem się na wolność. Zdyszany i zlany potem ruszyłem przed siebie, ręką tamując krew uciekającą z rozprutego brzucha. Pośród ciemności spostrzegłem, że jestem pod ziemią, a mianowicie w kanałach. Co chwilę korytarz rozgałęział się w identycznym skrzyżowaniu, czasami natykałem się na wypełnione pokwikującymi szczurami małe kanciapy z rupieciami, przeznaczonymi na śmietnik, może handel. Podążałem za obcym mi zapachem, który tutaj zdawał się być jeszcze bardziej intensywnym, aż natknąłem się na mdławe światło dobywające z wejścia na środku jednego z korytarzy. Zakradłszy się za winkiel nasłuchiwałem najdrobniejszego dźwięku, i upewniwszy się że nikogo nie ma wewnątrz, wychyliłem się. Albowiem to co zobaczyłem w jedynym oświetlonym miejscu sieci podziemia przechodzi wszelką wrażliwość człowieka, wpierw dane mi było zwymiotować. Na samym dole, tuż pod miastem przesączonym nieznaną silną wonią, która wnikała w przechodniów, znajdowało się wielkie pomieszczenie z ogromnym paleniskiem, a na palenisku owym piekły się połacie mięsa. Zbliżywszy się do stołu, wśród pokrojonych porcji ujrzałem ludzką rękę, i w panice paraliżującej myśli, zacząłem bezsensownie biec przez korytarze. Po tym jak usłyszałem niesione przez echo liczne kroki, skręciłem do jednej z rupieciarni.
 
Jeśli mają ze sobą świeczki lub lampy, bez trudu podążą za szlakiem mojej krwi. Zszokowany, w jednej z komód znalazłem pióro i kałamarz, a tuż obok wejścia stoi sterta pożółkłego papieru. Prawda musi zostać odkryta – kartki zamierzam ukryć z powrotem w komodzie w nadziei, że w jakiś sposób zostaną przeczytane przez kogoś z zewnątrz. Jeśli skończy mi się atrament, będę pisał krwią z rozszarpanego brzucha. Przypomniały mi się słowa jednego z handlarzy, z którymi odbyłem morską podróż. Powiedział on, że miejsce do którego się udaję jest zapomniane przez boga. Usnułem jednak inną tezę – to miejsce, w którym to ludzie zapomnieli o bogu. Dzieje się tu coś złego. Słyszę jak się zbliżają. Nie wiem czy uda mi się ujść z życiem, ale obojętnie co się stanie, piszę tę opowieść by wszystkich ostrzec. Nie przybywajcie do Khorinis.
Odpowiedz
#2
...Dopiero gdy mój kuzyn zniknął bez wieści, postanowiłem osobiście zbadać co tak naprawdę dzieje się w portowym mieście Khorinis; (Tu może lepszy byłby podział zdania kropką?) spakowałem więc prowiant, (przecinek przed i ?) i po rejsie na statku (prędzej tu) wraz z niestrudzoną dalekimi podróżami grupą kupców,
(i znowu zgrzyt) przebyłem jałowy szlak handlowy ciągnący się wzdłuż Górniczej Doliny.

Wyspa była, zgodnie z zapowiedziami starszyzny, całkowicie dzika. Tereny dawniej zamieszkałe przez najemników, czy niezależnych kłusowników, teraz wyglądały obco, (tu podzieliłbym zdanie na dwa - lub wstawiłbym znak ; ) zalesione i potraktowane przez czas zupełnie nie przypominały krainy sprzed wielkiej wojny. Panowała tu dziwnie pusta atmosfera, wypełniona długowieczną ciszą, z którą wojował jedynie szum gęstego lasu. Wiatr jakby szeptał tajemnice w nieznanym mi   języku, i stąpając po ziemi, niekiedy czarnej niczym popiół upadłej cywilizacji, miałem wrażenie jakobym był jedynym, być może pierwszym, człowiekiem
(ost. z przecinków może lepiej wstawić tu?) który dotknął wyspę swą stopą. Nieswojość (to neologizm?) potęgowały w groźny sposób wygięte (powykręcane) gałęzie, (tu też sugeruję podział, względnie ; Z tego typu przypadków masz jeszcze conajmniej jeden) agresywnością ostrzegały (ostrzegały agresywnością???) ciekawskich awanturników przed dalszą wędrówką. Pokonując długą, zatartą niemal drogę wśród wszędobylskich(??? wszędobylski to może być człowiek, lub zwierzę. A drzewo? Może wszechobecne?) drzew, czułem niepokój, acz nie wiedziałem przed czym. Być może bałem się właśnie tej   niewiedzy. Wystarczą przypuszczenia, kilka niedomówień i wyobraźnia – tak wykreowany zostaje największy potwór, wyjadający trzewia naszych głów.

W końcu ponad drzewami ukazała się wieża, a zaraz następna, kawałek po kawałku słynne portowe miasto odsłaniało przede mną swoje zagadkowe oblicze. Wysokość starych (przecinek!) rozpadających się murów nie zezwalała na ujrzenie (ujrzeć/ dostrzedz) choćby dachów domostw, unosił się jeno kłębiasty dym, prawdopodobnie odpowiedzialny za poczucie przeze mnie nieznośnego fetoru zgnilizny, który uderzył mnie (moje nozdrza) gdy stanąłem u bram. Dwaj strażnicy, wyglądający jakby nie zażyli kąpieli od co najmniej miesiąca, spojrzeli tylko na mnie badawczo, po czym skinęli głowami.

Zaprawdę nie mam bladego ni zielonego pojęcia jakie unikatowe słowa i bluźniercze wyrażenia (bluźnierstwa) prawowicie oddałyby nędzę, smród i rozpad tak dobrze wszak zapisanego na kartach historii Khorinis (osady). Postanowiłem, że przed znalezieniem pensjonatu w celu odpoczynku po podróży, przejdę się uliczkami miasta by na własne oczy przekonać się o prawdziwości przekazywanych mi informacji (wieści/ pogłosek słowo informacja bardziej pasowałaby do klimatu SF niż fantasy) o upadku tegoż miejsca. Zdecydowałem się ruszyć w kierunku portu, podążając za zapachem (za wonią - zgrabniej to chyba brzmi niż za zapachem) ryb wymieszanym z wilgotną bryzą morskiego powietrza (i wilgocią nadmorskiej bryzy). Minąwszy tym samym przejście do górnego miasta, które teraz nie różniło się w ogóle od południowego rejonu, porównywałem zastaną (łatwo o domysł że bohater zastał dzielnicę w określonym stanie) zamarłą przestrzeń z zasłyszanymi i przeczytanymi historiami.

...a także biedą spowodowaną wyczerpaniem się  złóż rudy w Górniczej (we wspomnianej) Dolinie. Straciwszy swoje    jedyne źródło utrzymania, odseparowane wielką wodą od pozostałych miast, Khorinis   swe kontakty handlowe ograniczyło wyłącznie do eksportu ryb i leczniczych roślin, w sprzedaży których niegdyś pośredniczyło magom ognia, zanim i ci się wynieśli. Rolnictwo upadło krótko po tym jak Lord Lantus rozkazał wszystkie okoliczne farmy (piszesz fantasy, czy western? Jeśli jedno i drugie w ramach tego samego utworu to uzasadnij to bardziej przekonująco) wziąć pod dzierżawę. Poza miastem (murami) funkcjonowała chyba jedynie latarnia morska. O uzależnionym od połowów ryb  (już napisałeś że chodzi o rybołówstwo)  Khorinis (mieścinie/ stolicy?) mówiono żartobliwie iż droga tu prowadzi w jedną stronę, bo każdego czeka tu śmierć z niedożywienia, ponieważ panuje tu taka bieda, że nie ma nawet co kraść. Aczkolwiek ludzie tu wciąż żyli, musiało więc im wystarczać na przetrwanie. Z drugiej jednak strony – obserwując zmiany wywołane zamknięciem pobliskiej kolonii karnej (może i tu poszukać lepszego określenia dla klimatu utworu? Masz tu jeszcze conajmniej jeden tego typu zgrzyt)  i równoznacznym załamaniem gospodarki (o gospodarce też już wspomniałeś, ale czemu ona i koloniawspółzależaą od siebie w twoim świecie? ) w tej odizolowanej  (i tu też łatwo chyba o stosowny domysł), znękanej przez głód i zepsucie mieścinie (skupisku ludności), powodowały mój brak zdziwienia wobec pogłosek o przypadkach ludzi, których ślad urwał się właśnie tu. Nawet prowadzącą przez góry drogę do Jarkendaru uniemożliwiały niezliczone ilości trolli, co jeszcze bardziej potęgowało beznadziejność (pewne pojęcia, np. że coś było beznadziejne lepiej może sugerować odp. fabułą niż opisywać je wprost przymiotnikami) sytuacji, w jakiej znaleźli się mieszkańcy (sytuację mieszkańców) wyspy.

Kiedy już dotarłem do dzielnicy portowej, skierowałem się ku małej karczmie, skąd dochodziły pijackie okrzyki i ogólna wrzawa (skąd wśród ogółu wrawy dochodziły...). Do tej pory myślałem że bardziej śmierdzącego miejsca w królestwie nie ma (... że nie ma...). Bardziej śmierdzącego miejsca niż jakie inne konkretnie? Myliłem się. Zasiadłszy przy ladzie (tu też łatwo o domysł gdzie zamówił) zamówiłem kufel piwa, aby gospodarz nie pomyślał że przyszedłem tu tylko z zamiarem wypytania go o wszystko. Lekko zielonawy na skórze jegomość zmierzył mnie wnikliwym spojrzeniem, po czym wypełnił kubek pienistą substancją. Gdy sięgnąłem po sakiewkę wypełnioną monetami, poczułem na sobie podejrzliwe spojrzenia, a w oczach samego karczmarza zobaczyłem dziwaczny błysk, trwało to jednak zaledwie chwilę, i wychudzony facet (wygląd karczmarza opisałbym wtedy, gdy pierwszy raz wprowadziłeś go w fabułę) wrócił do swych obowiązków.
(Chociaż gospodarz był, jak na szynkarza przystało tęgiej postury widać było że nawet jego nędza nie oszczędziła. Z lekka zielony na skórze/ zsiniały zmierzył mnie wnikliwym wzrokiem, po czym...)
Sącząc powoli trunek, zastanawiałem się od czego zacząć rozmowę. Zależało mi bowiem na zrobieniu pozytywnego wrażenia, by nie zrazić do siebie potencjalnych źródeł informacji - raczej aby nie zrazić pewnych osób? Kiedy w kubku skończyło się piwo, a mi nadal brakowało pomysłu, zwrócił się do mnie siedzący obok będący na rauszu zarośnięty chłop (raczej rybak, lub marynarz?)...

Możliwe iż w kącie mego oka przebiegł szczur, ale obojętny (otępiały zmęczeniem) na te rewelacje, zmęczony runąłem na łóżko.  

Zaraz… na ziemi? Zaskoczony omiotłem wzrokiem wszystko wokół. Znajdowałem się w małym pomieszczeniu zamkniętym żelazną kratą.(Na ziemi?! Z niedowierzaniem rozejrzałem się dookoła - po komórce zamkniętej...)  Ciarki przeszły mi po plecach jak gromadka pająków, aż paranoicznie zacząłem chylić głowę przed niewidzialnymi pajęczynami (aż przerażony skuliłem się w sobie, jakgdybym dostrzegł ich nici).
pajaków= pajęczynami? Jakoś chyba nie bardzo to brzmi w jednym zdaniu.
W ciemności dało się dostrzec kontury przeróżnych gratów, nienadających się do użytku (jakichś bezużytecznych gratów). Zbadałem rękoma wilgotne ściany, lecz nie było żadnej dziury bądź fragmentu muru podatnego na uderzenie. Podobnież uczyniłem z kratami, i ku mojemu zadowoleniu, w prawym dolnym rogu brakowało małego elementu (jakiego konkretnie elementu? Może kawałka prętu?), który najwyraźniej został niedbale odpiłowany. Wątpiłem w to że się zmieszczę, ale nie miałem innego wyboru. Choć nieco przymulony (to brzmi zbyt potocznie a współcześnie jak na świat w twoim utworze - może lepiej otępiały, otumaniony?), prawdopodobnie na wskutek działania jakichś medykamentów, z całych sił zacząłem odpychać się nogami od gruntu, i tym samym przeciskać się  (Trwało to nie wiem jak długo. W końcu udało mi sie przecisnąć...) na drugą stronę przez nierówno obcięty otwór. Nagle (, kiedy poczułem) poczułem ostry, piekący ból - tu bym akurat połączył te dwa zdania. Okazało się, że ostro zakończony kawałek kraty wżynał mi się w brzuch. Pomimo czerwonej rany, kontynuowałem przeciskanie się (wysiłek), z przerwami na odsapnięcie po wysiłku nagradzanym cierpieniem, ale jednocześnie zbliżaniem się do całkowitego opuszczenia więziennej celi (więzienia). Po kolejnym silnym odepchnięciu, byłem pewien, że właśnie rozciąłem sobie pępek. Czując jak krew umyka (umykać to może zając) z miejsca rozerwanej koszuli wprost na ziemię, w słyszanym tylko w mojej głowie krzyku i (tu lepiej wstaw przecinek) ze łzami w oczach, wydostałem się na wolność (...się wreszcie). Zdyszany i zlany potem ruszyłem przed siebie, ręką (a dlaczego nie nogą?) tamując krew uciekającą z rozprutego brzucha. Pośród ciemności spostrzegłem, że jestem pod ziemią, a mianowicie w kanałach a są naziemne kanały?. Co chwilę korytarz rozgałęział się w identycznym skrzyżowaniu, czasami natykałem się na wypełnione pokwikującymi szczurami małe kanciapy (tak samo, jak z przymuleniem) z rupieciami, przeznaczonymi na śmietnik, może handel (a czy ma znaczenie zastosowanie tych gratów że zamieszczasz tę informację?). Podążałem za obcym mi zapachem, który tutaj zdawał się być jeszcze bardziej intensywnym, aż natknąłem się na mdławe światło dobywające z wejścia na środku jednego z korytarzy - próbuję to sobie wyobrazic jako światło padającez góry przez właz - słusznie?. Zakradłszy się za winkiel nasłuchiwałem (Zakradłem się za winkiel nasłuchując...) najdrobniejszego (lada) dźwięku, i upewniwszy się że nikogo nie ma wewnątrz, wychyliłem się.
No zdaje się, że to koniec meki bohatera. Rozumiem jeśli musiał się zranić, ale dlaczego aż tak szczegółowo opisujesz fizyczne przejawy jego niedoli?

A poniższe zdania są już zupełnie niezgrabne w budowie, szyku wyrazów. I znów mamy też tu zbędne powtórzenia wątków (wrażenie, jakie zrobiło miasto na bohaterze) i co najmniej jednego słowa.

Albowiem to co zobaczyłem w jedynym oświetlonym miejscu sieci podziemia przechodzi wszelką wrażliwość człowieka, wpierw dane mi było zwymiotować. Na samym dole, tuż pod miastem przesączonym nieznaną silną wonią, która wnikała w przechodniów, znajdowało się wielkie pomieszczenie z ogromnym paleniskiem, a na palenisku owym piekły się połacie mięsa. Zbliżywszy się do stołu, wśród pokrojonych porcji ujrzałem ludzką rękę, i w panice paraliżującej myśli, zacząłem bezsensownie biec przez korytarze. Po tym jak usłyszałem niesione przez echo liczne kroki, skręciłem do jednej z rupieciarni.

Jeśli mają ze sobą świeczki lub lampy, bez trudu podążą za szlakiem mojej krwi. Zszokowany, w jednej z komód znalazłem pióro i kałamarz, a tuż obok wejścia stoi!! sterta (stertę) pożółkłego papieru.
Jak uzasadnisz użycie w tym samym zdaniu czasu przeszłego i zaraz potem teraźniejszego.
Prawda musi zostać odkryta – kartki zamierzam ukryć z powrotem w komodzie w nadziei, że w jakiś sposób zostaną przeczytane przez kogoś z zewnątrz.
(Ukryję kartki! Lecz gdzie?! W komodzie! O ile znajdzie je ktokolwiek z zewnątrz. Takie rozwiązanie - podział zdań, znaki zapytania, wykrzykniki, względnie wielokropek może lepiej odda napięcie bohatera - strach że go znajdą, niepewność czy zdoła napisać przestrogę, wynikające stąd zdenerwowanie itp.)
Jeśli skończy mi się atrament, będę pisał (napiszę) krwią z rozszarpanego brzucha.
Znów te szczegóły. To jakaś niezdrowa fascynacja?
...Usnułem jednak inną tezę – to miejsce, w którym to ludzie zapomnieli o bogu.
O jakiego boga ci chodzi? Jeśli to bóg chrześcijański to pisze się z dużej litery. A jesli jakiś inny, np. władający okolica miasta to zasugeruj to jakoś i w tym celu względnie wymyśl może jego imię?

Ogólnie utwór wciągnął - może za sprawą dość swobodnego w wypowiedzi języka? gorzej z jego formą. Widzę że lubisz długie zdania, lub masz do nich słabość w negatywnym tego słowa znaczeniu. Bo może zwyczajnie musisz jeszcze poszlifować język - spokojnie, jak mówią całe życie się uczymy. Mówię to wszystko na podstawie własnych spostrzeżeń, doświadczeń i podobnych upodobań w związku z moim piórem. Wszystko może zależy od odp. miary.
Takie zdania chyba są odpowiednie dla stworzenia klimatu gawędy - także z pozycji bohatera, który jest jak się zdaje nieco samochwałą a może i egocentrykiem. Zwłaszcza jeśli bohater - narrator utworu występuje w pierwszej osobie liczby pojedyńczej. Coś takiego może być zamierzonym zabiegiem z twojej strony - po to, by stworzyć postać budzącą sympatię, nawet mimo jej przywar. Ale jak wspomniałem: szlif.
Może więc mimo wszystko ogranicz, choć trochę słowa typu: mi, mnie, mojej, ja. Bo wszystko może zależy od odp. miary. Tak samo zrób z "i". Może stosuj też synonimy i wyrazy bliskoznaczne?
Smile
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości