Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Mroczny Dar
#1
Odautorsko: narracja w trakcie opowieści się zmienia, raz jest z perspektywy jednego bohatera, to zaś drugiego, aż po narratora trzecioosobowego, dlatego rozdzieliłem opowieść tęże. 

Mroczny Dar


Do kaplicy wkroczył spocony, choć blady, mnich. Odciągnął opata od kontemplacji.

- Szunaj… nie żyje – wypowiedział, zrzucając ciężar na umysł mistrza.
- To już drugi, prawda? – zapytał cicho opat.
Mniszek kiwnął głową. W milczeniu czuć było skrywane przerażenie.
 
*
 
- Kapitanie, kolejne osoby giną przez to paskudztwo. Ludzie w mieście się śmieją, ale we wsiach gadają, że my tu nic nie robimy, a niedługo to każdy będzie biegał z czerwonymi oczami… – mówił tak szybko, że zabrakło mu tchu. Kapitan wykorzystał ten moment.
- Najmij kogoś, kto się zna. Rozkaż komuś poczytać o tym - w bibliotece na pewno są jakieś księgi, pewnie większość to ludowe bajdy, ale mogą się przydać. Za dużo mam spraw na głowie. Kiedyś to się złodziei łapało, bandytów wieszało, a teraz… chyba jestem już na to za stary.
 
*
 
Obudziwszy się przy namiocie i byłej watrze, jak zwykle myślałem o czymś ogólnym.
W ogóle nie zdziwiło mnie, że położyłem się spać do prowizorycznego namiotu zrobionego z gałęzi i liści, a zbudziłem się na zewnątrz. Często tak robiłem. Nawet gdy śpię, tęsknię za naturą.
Wkrótce, nawet uprzednio tego nie rozważywszy, wstałem i usiadłem na pobliskim kamieniu. Po turecku. Kontemplowałem różne narządy przyrody. Wydawała mi się zawsze przychylna, cieszyłem się z jej tak zróżnicowanego dobytku. Przyroda najuczciwszym mistrzem. Kiedy człowiek czyni dobro, ze spokojem patrzy w horyzont, jakby z wzajemnością.
Pewnie dlatego też lubiłem patrzeć na zwierzęta. Nie badałem ich tak jak zacni profesorowie, ale cieszyło mnie obserwowanie bukogryzów.
Cisza i spokój.
To wspaniałe, jak bardzo nie mogę sobie wyobrazić, ile osób przede mną siedziało na tym kamieniu.
W powietrzu przyjemnie unosiło się to co niewypowiedziane. Czasem cisza jest tak wymowna, że nie potrzeba słów.
Niebo tymczasem zdążyło zmienić kolor z wiary na pewność.
 
Wstając z kamienia już zdecydowanie przebudzony, chwyciłem worek z prowiantem, strzały i szukałem łuku, ale po chwili zorientowałem się, że spałem z nim założonym.
- Jaki ja jestem głupi.
Wyszedłem z zagajnika na dróżkę, której wczoraj idąc w ciemności nie widziałem, i zdziwiłem się srodze. Tuż za małym zakrętem w lewo, za bardzo dużą gęstwiną zieleni, stała jakaś karczma.
I po jakiego czerniaka spałem na takim mrozie?
Muśnięty słonecznym wigorem, stanąłem naprzeciw ciekawie zapowiadającej się gospody.
 
W środku było całkiem przyjemnie; tu i ówdzie spokojne rozmowy, poranne jedzenie i pobrzękiwanie barda.
W mig zauważyłem właściciela. Czerwonawy na twarzy, okrąglutki na całej reszcie wydawał mi się miłym jegomościem.
- Dzień dobry, proszę pana – rzuciłem na powitanie. – Co to za mieścina?
Karczmarz rozczapierzył gębę.
- „Pod czarną podkową”, młodzieńcze – odpowiedział ochrypłym, zmęczonym głosem.
- To pewnie daleko od miasta…
- No, jakiś dzień drogi będzie.
Zastanowiłem się przez chwilę. Miałem trochę pieniędzy.
- Ile za pokój?
- Pięć… – tu gospodarz dziwnie zakaszlał – …pięć monet.
Pomyślałem, że tanio. Miałem już się zgodzić, ale wtem do lady podszedł mężczyzna średniej budowy, senior jakiś, bo głowę mu przykryło siwizną.
- Przysyłam posiłki…  – głos miał dość dźwięczny – …to znaczy jedzenie przynoszę.
Tak powiedział, po czym położył skrzynkę z żarciem.
Popatrzył na mnie jak na pacholę.
- Oho… nowy i jeszcze nie wie, co tu się święci. Lepiej wynoś się stąd i wędruj do miasta, tam przynajmniej strażnicy cię obronią. To tak nie z niegrzeczności, a wręcz przeciwnie. Zbyt niebezpiecznie dla chłopców.
Spojrzałem znacząco na barmana. Chyba miał zamiar coś orzec, gdy ciszę przeciął dźwięczny akcent siwego.
- Pewnie nie wiesz o co chodzi, czemu tak tanio, co? Otóż nikt o zdrowych zmysłach, a już z pewnością nikt o tak delikatnej skórce jak ty, nie wynajmuje pokojów, skoro ubiegłego wieczora jakieś ludzkie straszydło zamordowało jednego z podróżników. Młodziutki był, nieco może podobny do ciebie, pobakierował  tu i skończył podrapany przez straszydło jakie…
- Wypad, Szamot - klientów mi tylko odstraszasz – wypowiedział groźnym tonem grubasek.
- Ja ich ostrzegam – odparł i skierował na mnie jeden ze swych chudych palców. – Możliwe nawet, że ratuję życie. Co z tym zrobisz, do ciebie należy. Dziwne się czasy zrobiły, cholernie dziwne…
To powiedział i odszedł, zostawiając mnie w niemałym zdumieniu.
Karczmarz tym czasem zdążył wypolerować wszystkie kufle.
- To jak będzie… bierzesz to czy nie?
- Biorę.
No i wziąłem.
 
Włóczyłem się trochę po gospodzie, a w końcu wyszedłem na zewnątrz, gdzie jakiś typek z siwą bródką i przeraźliwie długą szyją siedział na ławce i obskubywał paznokcie. Nienawidziłem, gdy ktoś to robił.
- Jak tam… w świecie? – cóż, kontakty z ludźmi to nie była moja specjalność.
- Ano… różnie. Wariactwo ostatnio duże, bo zabity został mieszkaniec, a jakiś naukowiec rozpuścił plotkę, że to wampir mógł być. Ktoś miał zawiadomić miasto, ażeby straż przyjechała, ale nawet jak ona przyjedzie, to obejrzy i pojedzie z powrotem, bo oni od takich dziwów stronią… A tak w ogóle, to się nie przedstawiłem. Szakuł jestem.
Miał włosy jak żagiew.
- Witam.
- W ogóle to ciała nawet nie wynieśli, trup gnije i śmierdzi, że ja pierdzielę. Uprzednim razem nie było takiego wydarzenia w okolicy. Wiadomo, tłuką się ludzie o byle ziemniaka, ale żeby wampiry łaziły… to nie słyszałem.
Splunął charkliwie w trawę, a następnie zaczął obskubywać drugą dłoń. Przeszły mnie ciarki.
- A pan… nie boi się wcale tu nocować? – kontynuowałem.
- E tam, pewno że nie. Zarygluje się drzwi, pójdzie się spać z nadzieją na lepszy jutrzejszy dzionek… i w porządku będzie. Wampir to czy nie wampir, głupi chyba nie jest, ażeby atakować drugi raz w tej samej gospodzie. Ludzie się ostrożniejsi robią. I przesądni również.
Charknął znowu, i miałem teraz tylko nadzieję, że nie zacznie obskubywać u nóg, ale na szczęście skończył z badaniem paluchów.
- Chce go zobaczyć?
- Kogo?
- No, trupa.
- Ale kto?
- Co?
- Co co? Czy kto chce?
- No ty. No, czy trupa chce zobaczyć czy nie?
- Ja?
- No, a kto.
- Ja.
- No właśnie. Chce?
- Dobrze, prowadź.
Mimo to lubiłem ludzi ze wsi.
 
Rychło znaleźliśmy się na górze, tuż przed drzwiami, za którymi wedle okolicznych bajd znajdował się świeży nieboszczyk. Trzeba mi tu zaznaczyć, że ów Szakuł polazł tam przede mną, albowiem chodzić nie umiał. On łaził - szurał noga za nogą. Na szczęście tolerowałem łajzów bardziej niż obskubywaczy paznokci. Brrr.
- Przygotuj się na siok – wypalił przez zęby, co mnie rozśmieszyło, ale widok za drzwiami nie był pocieszający.
Faktycznie, jak stwierdził siwy facet ze skrzynką żarcia, ofiara była młoda. Na tyle, że nie mogła raczej być komuś czegoś winna - tym bardziej, że na szyi były dziwne czerwone ślady. Bynajmniej nie duszenia. Ktoś go gryzł.
- To jakaś… potworność – powiedziałem i w myślach przeleciał mi jakiś dziwny obraz. Rozbolała mnie głowa.
- O, widzę że już nie chce oglądać, co?
- Co?
- Nie chce?
- Kto?
Naprawdę, lubiłem ludzi ze wsi.
 
Zszedłszy na dół, gawędziliśmy dłuższą chwilę. O tym i o tamtym - dowiedziałem się sporo totalnie niepotrzebnych mi rzeczy, na przykład imion poszczególnych członków rodziny Szakuła. Ucieszyło mnie, że o nic mnie nie pytał - nie lubiłem mówić o sobie. Może nawet bardziej niż zasranych obskubywaczy.
 
Obok naszego stolika, na którym widniała kolacja, bowiem ciemno już było, siedział jakiś gryfonid, jeden z tych tęgich przedstawicieli górskiego rodu. Jasna karnacja, włosów mało. Przypominał mi kogoś.
- Solona sukinryba! – krzyknął piskliwym głosikiem.
Teraz już nie tylko ja się na niego gapiłem.
- Barman! Co to psia morda jest, czosnek? Noż ja pierdzielę, przecie mówiłem, że to ząbkowane gówno mi szkodzi!
Grubas podszedł do chudego. Mimo potężnej postury, zachowywał się raczej pokornie.
- W porządku. Najmocniej przepraszam.  Zapomniałem, proszę mi wybaczyć.
Chudy się żachnął, ale dalszej awantury nie było. Przez resztę czasu, gdy na niego zerkałem, zachowywał się nerwowo.
- Czego się gapisz? – zapytał. Odwróciłem wzrok.
Przydrożny bard zaczął brzdękać i śpiewać uroczą piosnkę o koniu pewnego rycerza, Zwierzchniowcu.
 
Siedzieliśmy w gospodzie i słuchaliśmy wesołej muzyczki, pomimo podświadomego strachu przed czymś mrocznym i niezrozumiałym.
 
*
 
Pijak siedzący przy mnie wziął się za następny kufel piwa. Już chyba nie pamięta, od ilu dni tu siedzi i pieprzy, aż uszy świata bolą. Zesrał się. Do opisania stanu wszechrzeczy użył najpopularniejszego wyrazu na K, i bynajmniej nie mam na myśli kochania.
W myślach zapomniałem, że sam przecież mam piwo. Wziąłem duży łyk.
Po drugiej stronie, bo po tamtej pierdział menel, zasiadł Trebuh - przydupek kapitana straży. Śmieszył mnie niepomiernie tym swoim głupkowatym temperamentem, bo mały był okropnie. Trochę też mu się zaokrągliło ostatnio. Za dużo mu płacą.
Jak zwykle, na powitanie rzucił jeden z tych „śmiesznych” tekstów, ukazujących, że nawet straż miejska może być groźna w gębie.
- Co, swędzi pod obrożą? – zapytał wysokim głosem.
- A tobie zaschło w końcu gardło od szczekania? – odparłem. Riposta mi się spodobała, toteż uśmiech nie schodził mi odtąd z gęby.
- Co taki smutny? – kontynuował spekulację. Uścisk dłoni zmroził mu serce tak, jak przypuszczałem. Nie bez przyczyny mówią na mnie Zimny.
- Wczoraj zdechł mi żółw. Przedwczoraj matka. Mam prawo być przygnębiony.
Trebuszek, dzięki swej egzaltowanej gestykulacji, a także dziwnej mimice, robił wrażenie naiwnego sługusa. Taki też był w rzeczywistości.
- Kapitan chce cię wynająć – pieprznął z rozmachem, aż się budynek rozwalił.
- Staruszek sobie nie radzi?
Ta wylewność jego mnie śmieszyła. Cały czerwony się zrobił, jak wkurzony mały byczek. Najmniejszy pies najgłośniej szczeka.
- Uszanuj w ogóle to, że prosi takiego śmierdzącego najemcę jak ty do uwalenia jakiegoś chłystka, bo on nie traci czasu na wieśniackie legendy o czerwonych przybłędach, które… – i jak zwykle się zapowietrzył. Nie mogę, kurwa, on jest prześmieszny. Zastanawiałem się kiedyś, czy wie, że sobie z niego stroję żarty.
-… po polach i łapią jakieś łachudry, co to nie umieją się bronić. Więc lepiej zamiast siedzieć tu i żłopać te szczochy, wziąłbyś się do roboty w imię sprawiedliwości?
W imię waszej sprawiedliwości, głupcy.
- Co to za szmactwo?
- Wampir.
Teraz już się zaśmiałem totalnie.
- Naprawdę, kapitan wierzy w tego typu opowieści?
Mały grubasek poczerwienił się jeszcze bardziej.
- To jego sprawa, czy wierzy czy nie. Masz zrobić z tym porządek. Biega toto i ludzi wysysa. Jak nie będziesz…
- Ile? – przerwałem mu.
- Tysiąc.
Parsknąłem śmiechem, może trochę za głośno. Dupa - moje parskanie, moje warunki.
- Ile? – powtórzyłem.
- Tysiąc za samo wywiedzenie się, czy to prawda. Za ubicie, jeśli zajdzie taka potrzeba, pięć…
- A potem powiecie, że niehumanitarnie, czy inne gówno i że można było podjąć jakieś leczenie. Podetrzyj się taką robotą.
Lubiłem mu przerywać.
- Nie, nie. Tajemnicą będzie. My się nie znamy na tych całych wampirach czy innych świrach. Obejrzysz sprawę, a jak będzie trzeba, to zabijesz.
- To zabiję – powtórzyłem.
Wstał ociężałym ruchem, jakby warzył więcej niż żul z drugiej strony i kierował się do wyjścia.
- A jakby było ich więcej? – zapytałem.
- Podwójna stawka oczywiście – tu się uśmiechnął życzliwie, gamoń jeden. – Kapitan sądzi, że jest ich dwóch.
- Nieszczęścia chodzą parami – powiedziałem, następnie wyszedł.
Z tymi wampirami to plaga jaka może być, ciort wie.
Śmieszny ten malec niepomiernie, ciekawym ile ma latek. Może kiedyś pokaże mi na palcach? Heh, chyba za dużo szczochów wyżłopałem.
Tak czy srak, mały mi polepszył dzień.
 
*
 
Dniało.
Łaszę się do poduszki jak leniwy kocurek. Opatulony mięciutką pierzynką, stanowię kokon, z którego zaraz wylecę jako motyl i pofruwam, pofru…
Powrót do rzeczywistości - pieprznąłem o podłogę. W głowie kołatały się szczątki wspomnień snów – jakiś wrzask, czerwone kreski, nawet Szakuł tam był. Pewnie obskubywał paznokcie, pomyślałem.
Za oknem była szara mgła, chyba że to sprawka niedomytych szyb.
Zza drzwi dał się słyszeć lekki szmer rozmów. Otworzyłem je więc.
Naprzeciw otwartych drzwi do sąsiedniego pokoju stało czterech facetów - gruby strażnik, chudszy strażnik, właściciel przybytku oraz sam Szakuł, pieprzony skubacz.
- To teraz już nic nie powie.
- Złośliwość ludzi martwych.
Podszedłem do nich z miną zdziwienia i spojrzałem do środka - leżał tam martwy gryfonid, ten zdenerwowany co nie lubił czosnku i nie podobało mu się, że na niego patrzę.
Teraz to już nie miało większego znaczenia, bo leżał w łóżku na wznak.
Po chwili grubszy strażnik rzekł, jakoby cudaczny gryfonid nie zatruł się czosnkiem, albowiem na szyi – wyjaśnił, każąc chudszemu strażnikowi odwrócić głowę ofiary – znajdowały się ślady po kłach.
- Znowu jakieś dzieciaki bawią się w legendę – podsumował.
- No, nie wiem czy w legendę. To już coraz częściej się zdarza – tłumaczył stary grubasek, właściciel gospody –  To jakaś choroba. Zaraza, gówno, tfu.
- Banda głupców i tyle. W głowie im się przewraca – stał przy swoim grubszy strażnik, udając obeznanego.
- Schować trupa?
- Bezzwłocznie.
 
Poszedłem na dół, zjadłem w milczeniu i myślałem o tym, żeby się stąd wyrwać.
Przyszedł Szakuł i mówił w zasadzie to, o czym myślałem pierwej, utwierdzając mnie tylko w przekonaniu, że czas się zbierać, zabijać sarenki i sprzedawać w wioskach. Do miasta wpaść by wypadało, aby strzał dokupić i naostrzyć sztylet i tak dalej, i tym podobne.
Czas wychodzić, a w przypadku Szakuła - wyłazić.
Zamykając drzwi wyjściowe od razu poczułem pewien niepokój związany ze zmianą atmosfery. I nie myliłem się - bogowi najwyraźniej mleko wykipiało w powietrze i dlatego osiada na rzęsach - myślałem.
Szakuł splunął na trawę. Biedne roślinki.
- No to pójść się nie pójdzie, pogoda do dupy, że ja nie mogę… I pewno do jutra nie przestanie.
Znów charknął. Skrzywiłem się.
- Masz rację, w takich warunkach iść się nie opłaca.
- No, mówię przecie, tam gorsze wampiry mogą być.
Na domiar gównianego spadł deszcz.
Szakuł wzniósł rękę do góry.
- Popatrz, nawet chmury płaczą.
 
Siedzieliśmy z powrotem przy stoliku, gapiąc się w smętne otoczenie.
Gruby strażnik grzał się przy chłodnym piwie, podczas gdy chudy kręcił się wokół obszaru, jaki zajmował budynek i wypytywał, jakby ktoś mógłby się przyznać, że jest zabójcą.
Właśnie wrócił, otwierając szeroko drzwi. Spodnie zakrapiane deszczem. Spojrzenie podejrzliwe.
Nie było co robić.
Gawędziłem więc znowu o tym i o tamtym, bardziej o tamtym, bo Szakuł obskubowywacz opowiadał mi o dalszej rodzinie.
W końcu, podczas tejże nudnej pogawędki, napomknęliśmy na temat trupów, i że pasowałoby coś z tym fantem zrobić. Obaj strażnicy tymczasem patrzyli na nas podejrzliwie, jakbyśmy to my byli winni.
W końcu wyszli pogadać z karczmarzem, a potem odjechali na koniach.
Szakuł gadał, gadał i gadał.
Pod wpływem wymiany zdań, doszliśmy do wniosku, że dobrze byłoby zakraść się w nocy i przyłapać idiotów na gorącym uczynku. Spodobało nam się to i gadaliśmy tak jeszcze do wieczora, aż czas było się położyć.
Jedno było pewne - nic nie było pewne.
 
Siedzieliśmy najdłużej. Karczmarz o tej porze zrobił się strasznie podejrzliwy. Kiedy już każdy poszedł do wyrka, a zostaliśmy tylko ja i mój rozmówca wraz z grubaskiem za barem, ruszyliśmy na górę. Było ciemno jak w dupie u murzyna.
Tam mówiliśmy do siebie szeptem.
- Dobrze, więc ja skryję się w prawym rogu naprzeciwko schodów, a ty tam dalej – za kwiatkiem.
Zrobiliśmy tak, jak powiedziałem.
 
Minęło może pół godziny. Zacząłem słyszeć dziwny szelest. Był bardzo ciekawy, ale i denerwujący. Co dziwniejsze, dochodził zza kwiatka.
Skierowałem się w tę stronę i w ciemności dostrzegłem szyję z żagiewem. Był to oczywiście Szakuł.
- Co ty wyprawiasz? – zapytałem najciszej jak umiałem.
- A skubię sobie no.
Pomimo tego nadal lubiłem ludzi ze wsi.
 
Po chyba dwóch godzinach, które o dziwo wcale mnie nie męczyły, a to za sprawą dreszczyku emocji, żagiew na szyi do mnie podszedł.
- Czego chcesz? – zapytałem zarówno podekscytowany, jak i podenerwowany.
- Nie da rady. Spać się chce.
- Chyba tobie.
- No właśnie mówię, że mi.
- Wcale tak nie po…
- Dobra, dobra - za słówka to ja też umiem łapać. Ja się rozpierdzielę na łóżko, a ty tu czatuj. Później mnie obudź, to się zamienimy. Na wypadek, gdybym spał jak rozpierdzielony na łóżku, zostawię drzwi otwarte. Nie będziesz musiał pukać.
- Czekaj…
Było już za późno. Poszedł. Chwilę później, ja też już nie mogłem wytrzymać, zawróciło mi się w główce i upadłem na podłogę, która wydawała się niecodziennie mięciutka.
 
Krew. Zwierzę. Goń.
……..
Klątwa. Przekleństwo.
……. Zabij.
 Twarz.
 
Ranek jak to ranek, obudziłem się dość wypoczęty. Jak zwykle powoli dochodziłem do pełnego siebie, przerzucając w głowie myśli i dziwne wydarzenia ze snu. Pamiętam, że cały widok był czerwony, a i jeszcze… przypominam sobie twarz Szakuła. Nie, ja ją nadal widzę.
- Co…
Nade mną spał Szakuł, rozpierdzieliwszy się uprzednio na łoże. Coś było nie tak.
Zaśmiałem się. Najwyraźniej musiałem w przypływie roztargnienia przyjść tu i chronić tego głupola.
Wstałem i spojrzałem na kolegę. Miałem go chlasnąć w twarz, ot dla żartu, kiedy to ujrzałem czerwone ślady na jego szyi.
Te ślady.
Poczułem chłód na dłoni. Nie lubiłem chłodu. Obejrzałem rękę i dostrzegłem czerwony punkt. I kolejny, i kolejny…
To kapało z nosa. Nie, z ust. To była krew.
Ta krew.
Przerażony nie mogłem uwierzyć w to, co widzę. Wzrokiem szukałem lustra. Było po lewej. Odwróciłem się do niego i ujrzałem to, co było najstraszliwszym wydarzeniem w moim życiorysie - wampira.
Ciarki. Myślałem prędko, acz ociężale. Czyli to byłem ja… Już wtedy, pierwszy mord, gdy spałem przy gospodzie.
Opuszczony.
Powoli zaczęło mi się dokładnie przypominać, o co chodzi.
Trzęsłem głową jak głupi. Dotknąłem się w to miejsce. W źródło krwi. W usta.
Mętlik. Straszny.
Teraz wszyscy są przeciwko mnie. Pragnę, by było jak wcześniej, zanim był ten pierwszy niechciany raz zasmakowania krwi, co jedni mogliby nazwać niesamowitością, ale dla mnie to przekleństwo. Łzy napływają do oczu. To już koniec. Za późno. Jednocześnie podążać za krwią, i mieć do niej wstręt… nie!
Chore rozważania przerwał łomot do drzwi. Musiał być już późny poranek. Głupcy nie pomyśleli, że drzwi nie są zaryglowane.
Myślałem. Dywan, łóżko, okno - okno. Otworzyłem z trudem, było dość wysoko.
- Otwierać! Straż! Otwierać…
Wyskoczyłem.
Za sobą usłyszałem jedynie jęk, a po tym dźwięk drzwi.
- Kurwa, otwarte było.
- Szmaciarz uciekł przez okno.
- To dzieciak. Nie ma szans na przetrwanie.
 
*
 
Gówno z rynsztoka spływało po ratuszu.
Hardo dreptałem przez szczurze legowisko, w wiedzy jaki następny przystanek obiorę. Żebracy. Najbiedniejsi wiedzą najwięcej.
Budzący respekt i wszystkie muchy w okolicy Nomysz był uszami miasta, prosił o litość. Od czasu do czasu zbudzona była ona tak mocno, że dawali mu monetę. Dzisiaj się łajzie poszczęści bardziej. Grosiwo w kieszeni przygotowane.
Znalazłem go w tak zwanej śród-uliczce, stał przy fontannie.
Obejrzałem go z pogardą. Ma oczy po matce, uszy po listonoszu – pomyślałem.
Z iście szelmowskim uśmiechem na mordce, podarowałem mu trzy złocisze, bo porządny dzień miałem, a ten zaczął paplać jakbym mu przyłożył nóż do gardła.
Mówił dużo zmęczonym głosem, przez co sprawiał, że też się męczyłem, ale jeśli mowa o meritum, sprawa przedstawiała się jasno. Pomiędzy tym kurwidołem a królestwem Awaszraw stoi sobie jakaś gospoda, w której już trzech zabito. Kapitan Awaszrawu, mimo że to nie jego rejon, wysłał kilku patałachów, a oni, jak to patałachy - obejrzeli, zesrali się i pojechali z powrotem.
Podziękowałem grzecznie Nomyszowii, bo to dobry ziomek był, po czym minąwszy kilka gryzoni wszedłem po raz pierwszy w życiu do biblioteki.
Stała tam młoda ekspedientka. Miała dziwacznie podniesioną głowę.
- Czego pan szuka? – spytała nienaturalnie artykułując. Takie ciapki mnie denerwowały bardziej od szczurów. Pawie piórka jej wystają z nosa, a z butów słoma.
- Czegoś o wampiryzmie. Jednakże nie pragnę niczego wypożyczać. Mogłaby mi pani przeczytać jakąś trafną i finezyjną definicję? – zdziwiłem się własną wykwintnością ironii.
- Oczywiście – powiedziała. Wyjęła grubą księgę, przejrzała spis treści i jej oczom ukazała się strona, która mnie interesowała.
- Wampiryzm – czytała – to zaraza dotykająca zwierzęta, powoduje nieodparte pragnienie krwi, zwłaszcza nocą, gdy część rozumu potrzebuje odpoczynku i jest osłabiona. Nie można jej wyleczyć, a jedynym sposobem na pozbycie się choroby, jest ubicie chorego zwierzęcia. Nie ma dowodów… Już pan wychodzi…? Nie chce pan wiedzieć, skąd się bierze?
- Nie.
 
*
 
Noc przesiąknięta była grozą. Czarne szpony wciskały się w umysł, powodując więcej bólu aniżeli cienie spacerujące po grzbiecie.
Czułem się jak zwierzę. Uciekałem przed bestią, którą byłem ja sam.
Pomyślałem, że już dawno ich zgubiłem, o ile w ogóle trudzili się za mną biec. Nigdy nie przypuszczałem, że mam aż taką kondycję. Pomimo zawrotów głowy czułem się silniejszy niż zwykle.
Dokładnie teraz się zacząłem powoli męczyć. Dyszeć. Sapać.
Obejrzałem się dokoła. Poniżej pagórka, na którym stałem, rozciągały się dachy małych wiejskich mieszkań.
Jedno jest niebo, miliony domów - tak właśnie sobie pomyślałem.
Schodząc z drugiej strony wzniesienia, jak zwykle, rozmyślałem.
 
Daleko w noc, z dala od miejsca zbrodni, gęsto rosły drzewa. Ciemno było, ale już podczas wleczenia swych obolałych nóg po lesie, widziałem jakieś światła na drugim końcu.
To nie było przywidzenie.
Wyszedłszy bez strachu zza stanowiących zieloną granicę krzaków, ujrzałem zbiorowisko różnych ludzi.
Jeden był taki jakiś zielony, drugi pół-gryfonid, trzeci zdecydowanie południowiec. Modlili się do zaskakująco wysokiego posągu przedstawiającego kobietę, która w ręku trzyma liść.
Wokół statuy, na trawie były dwie ławki oraz dywanik, na którym zielony gość najwyraźniej medytował.
Naprzeciwko pani z liściem stał stojak z księgą i świeczka. Mały ognik skakał na knocie niczym leśna szaławiłka.
Podszedłem do kobiety, która choć z wyglądu przypominała gryfonidów, zachowywała się zupełnie odrębnie.
Woskowy świetlik odsłaniał jej trzy czwarte twarzy.
- Czego poszukujesz, wędrowcze?
Zastanowiłem się przez chwilę.
- Sam nie wiem – odparłem. To była jedna z głupszych wypowiedzi.
- My też nie wiemy, czego szukamy. Ale najgorzej jest się poddawać. Wierzymy w miłość. Wierzymy w siłę i potęgę wiary w miłość. Choć wydaje się to skomplikowane, po prostu napajamy się egzystencją, tym, że jesteśmy razem, rośnie trawa, a księżyc ma wieczny blask.
To była sekta regresyjna.
Spojrzałem na nich i zobaczyłem szczęśliwych ludzi, którzy uznają potęgę prostoty, banału, teraźniejszości i tego, co bywa niezaprzeczalnie piękne.
- Stanowimy sens świata, a świat sens nas. Czy to pojmujesz?
Pokiwałem stanowczo głową w rozmyśleniu. Światło się rozpłynęło i nie było już tak ostre.
- Czy pragniesz do nas dołączyć?
Bardzo.
- Nie… mogę.
Odwróciłem się i odszedłem kilka kroków. Potem odwróciłem się znowu.
- Wybaczcie. Lubię was, ale… nie dziś. Nie teraz. I chyba nie jutro.
Nie mogłem ich skrzywdzić. Byli zadowoleni, a ja także, bowiem poskromiłem najgorszego demona.
Wszedłem z powrotem do ciemnego lasu, oddalając się od tak pięknego w swej nadziei światła.
 
*
 
Coś zabulgotało w powietrzu. Psiakrew, ryżojady.
Szczerze? Nie lubiłem miasta, ale przynajmniej dało się jakoś odnaleźć w tamtym syfie. Tutaj jest cały czas zielono, a krzaki nie są dobrymi znakami dla takiego urwiska jak ja.
Niedobrze mi się robi od tego drzewa, na którym siedzą ptaki, ścieżki, której końca nie widać i gospo…
Gospody. Podszedłem do budynku dość ostrożnie.
„Pod czarną podkową”. Cóż za nazwa. Równie dobrze na szyldzie mogło być napisane "Gówno".
Otworzywszy drzwi, zobaczyłem właściciela, który zobaczył i mnie.
Świnia z niego była niezła - tłuste toto jak typowy wsiur, do tego czerwone na policzkach. Brakowało mu tylko ogonka wystającego z równie tłustawej dupy.
- Co podać? – zapytał wieśniackim głosem.
- Wampira – odpowiedziałem żartem.
Popatrzył się na mnie tak, jak wsiur patrzy na drugiego wsiura.
- Wampirów nie podajemy.
Nie wiedziałem, czy mówi w ripoście, czy naprawdę nie załapał dowcipu.
- Chodzi mi o zbója, co to trzech klientów ci załatwił.
Milczał.
- Jak tak dalej pójdzie, nikt się u ciebie nie będzie najmował.
Milczał, palant jeden.
- Zbankrutujesz przez to przestępstwo wylewające się z miasta…
Co za palant, nie mogę.
- Dobra, fujaro - masz tu trzy złote gówna, i gadaj teraz o tym wilkołaku czy jak mu tam…
- Proszę się nie denerwować – usłyszałem głos z tyłu. – Pan sprawia problemy?
Byłem wściekły, ale nie grałem dalej. Zachowałem się jak dziewczynka.
- Wampira szukam.
Siwy facet się uśmiechnął.
- Oho, stara oberża przyciąga śmiałków. Proszę, proszę. Uciekł z rana. Teraz już nie wiadomo gdzie jest.
- W którą stronę?
- Na południe.
- Do widzenia.
- Czekaj pan, czekaj. Pan jest ze straży miejskiej?
Nie miałem ochoty gadać z tym chłopem. Wyszedłem.
 
- Nie widziałeś pan przypadkiem jakiegoś chłopca ze świecącymi oczami?
- Ze świecącymi? Coś pan, oszalał?
- No, nie ze świecącymi. Kuźwa, normalny zniewieściały chłopcyk śpieszący się gdzieś.
- Ano widzioł.
- Kto taki?
- Jaki taki?
- Owaki, kuźwa. Kto go widział?
- Kogo?
- Ja nie mogę, chłopca. Kto widział chłopca?
- Nie wiem, a bo ja wiem… co, to ja, pytam każdego o chłopców? Co, ja pedofil jestem?
- Przecież mówił pan, że go widział.
- Kogo?
- Wypierdalaj.
Już od dziecka nienawidziłem wieśniaków.
 
Wkrótce potem napotkałem dziewkę, która poinstruowała mnie dokładnie, gdzie chłoptaś odszedł. Był jeden, więc pięć czy sześć tysiaków świeciło nad główką.
Podziękowałem uprzejmie za pomoc panny, ruszając następnie w podanym mi kierunku.
Poprawiłem miecz, rękawice i byłem gotowy na bitwę z dzieckiem.
 
*
 
Trebuh wszedł do pomieszczenia tak cicho, jak tylko umiał.
- Czego? – zapytał kapitan skupiony na kartce pergaminu.
- W sprawie wampira…
- Zabił?
- Jest w drodze.
 
*
 
Nie mogło być inaczej.
Spokojne źródełko, a obok cichy kamień. Na kamieniu siedział młody chłopiec, w praktyce łagodny, lecz buńczuczny poglądami. Na domiar tego - kompletnie nie zgadzał się ze swym przeznaczeniem. On nawet w nie chyba nie wierzył. Sam tego nie wiedział.
Rozpatrywał przeszłość. Zadawał retoryczne pytania.
Siedział po turecku, tak jak dawniej, odpoczywając i gotując się do bitwy. Nie przeczuwał jej. Wiedział, że nastąpi.
Tak mu śpiewał ptak, szeptało źródełko, o tym przypominał mu cichy kamień.
Zaczął ostrzyć pazury o głaz. Przypominało to dźwięk skubania paznokci. Z palców płynęła krew.
 
Zimny, zwany również Neptusem - zwykle przez tych, którzy pragną mu się przypodobać w jakimś interesie - szedł powoli, aczkolwiek stanowczo ciemnym lasem, wchodząc ostrożnie w jaśniejszy co nieco zagajnik.
Przeczuwał, że gdzieś tutaj czeka na niego wróg. Dziwny wróg. Głupi dzieciak, mentalny nastolatek-romantyk, który w przypływie szoku zamordował trzy osoby.
Nie wiedział o tym, ale przeczuwał. Obce mu były ptaszki, kamyki i woda rozpraszająca jego wyostrzone zmysły. Przeczuwał zagrożenie i strach, czyjś młodzieńczy strach.
 
Nagle percepcja krwiopijcy w kwiecie wieku zobrazowała twardego faceta naprzeciwko.
Z nieprawdopodobną szybkością młodzieniec odskoczył w bok, zanim tamten zdążył wyjąć miecz.
Zimny demonizował przez chwilę oczy wampira, po czym zakreślił w powietrzu konterfekt zawziętości.
Obaj w milczeniu wpatrywali się w siebie. Nie na długo. W młodzieńczej furii wampiryzmu, obarczony piętnem mordów łagodny chłopiec ruszył prędko wspomagając się rękami jak małpa w kierunku stojącego wytrwale zabijaki na zlecenie.
Zimny powitał go swym excaliburem za czterysta złotych u Peghegów, aż krew bryznęła z policzka. Chłopiec sapał jak oszalały byk.
- Zmęczony? – Zimny miał nadzieje, że złagodzi morale przeciwnika trafną sentencją. Mylił się.
Wampir zaatakował znowu. Tym razem robił uniki w trakcie szarży, a wtem odskoczywszy w bok, gdzie Zimny trzymał miecz, ciął pazurami w szyję.
- Ty nędzna szmato! – ryknął Zimny.
- Zginiemy obaj – powiedział ledwo dosłyszalnie przeciwnik.
- Głuptas jesteś.
Zimny począł tedy machać mieczem jak za przeproszeniem pieprzony wymiatacz, który z łona matki wyciągnął swe ostrza za czterysta złotych u Peghegów.
Był to sprytny trik. Młody wampir myślał, że wykorzysta okazję, jednak nie przewidział tego, iż w momencie kulminacyjnym Zimny zatrzyma ostrze w górze, po czym z niesamowitym impetem przebije z dołu powietrze aż do brzucha młodzieńca.
Ten odskoczył.
Na twarzy Zimnego pojawił się szyderczy uśmieszek.
- Za czterysta złotych u Peghegów – powiedział.
- Gówno, nie miecz.
Atak tym razem nastąpił ze strony sprowokowanego najemnika. Ścinał powietrze mieczem w szaleńczym biegu, choć wolniej i rozsądniej aniżeli przedtem.
Młody stwierdził, że zaraz Zimny wykona jeden z profesjonalnych uników, więc pobiegł prosto, w niewiedzy, że Zimny miał ten sam zamiar.
Rozciął mu lewy obojczyk. Krew trysnęła obficie.
Młody syknął ze złości. Z bólu zwykle nie sykał.
- Wypiło się, to teraz trza oddać.
- Wiesz, jaka jest między nami różnica?
- No, jaka?
- Ja nie dostaję pieniędzy za zabójstwa, ty tak.
- Ha, ha. Działam w słusznej sprawie.
- Mów tak sobie, mów. Hipokryto.
Wykorzystał moment nieuwagi i powalił na ziemię Zimnego. Miecz wypadł mu z ręki.
- Czas na śniadanko – wysyczał w przypływie gniewu wampir i zaczął wbijać swe zębiska w skórę leżącego, kiedy ten nie próżnując, sięgnął miecza i przebił młodego na wylot.
Wampir padł.
Obaj leżeli w bezruchu.
Zimny zagryziony przez młodego i młody przebity excaliburem za czterysta złotych u Peghegów.
 
Oni nie żyli. Żyła natomiast całość wokół - krzewy stanowiące zieloną granicę, spokojne źródełko oraz kamienie, które zwykły nic nie mówić.
 
Żyje do dziś opowieść o tych dwóch ludziach. O łowcy i ofierze. Do ustalenia zostaje tylko kto tu był łowcą a kto ofiarą. Mimo że ja wiem, bo będąc trzecioosobowym narratorem wiem wszystko, tę kwestię przemilczę, bo co to za legenda bez tajemnicy.


Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości