Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Tak się żyje w postkomunie
#1
Tak się żyje w postkomunie

 

Umówiony do lekarza byłem od trzech miesięcy. Otworzyłem lodówkę. Pusta jak Pstrąże.
- Dzisiaj pójdę na zakupy – usłyszałem głos żony z sypialni.
Ranek minął mi na wykonywaniu punktów żelaznej rutyny.
W oknach emitują śnieg, kominy oddychają leniwie. Zakładam zegarek, komórkę chowam do kieszeni.
Wszystko przysypał biały puch, nawet telewizory śnieżą. Już wolę robaczywe lato.
Wychodzę.
 
Ulica atakowała nieprzywykłe oczy bielą. Łódź. Miasto meneli i chuliganów. Żartuję, są tu jeszcze żebracy.
Przechodząc przez kilka przecznic patrzyłem na boki na wystawy. Jestem tak biedny, że nie mogę sobie nawet pozwolić na oglądanie sklepowych witryn.
Wtem wpadliśmy z grupą młodych ludzi na siebie.
- Przepraszam – powiedziałem.
- Ty mnie za nic nie przepraszaj.
- A to przepraszam.
- Za kim jesteś?
Znałem to pytanie. Zawsze jest pięćdziesiąt procent szansy.
- Za Widzewem.
- Za porytymi kamfasami.
Użył do tego argumentu piąchy.
Tutaj się dostaje wpierdziel za kolor szalika.
Z lekko czerwonawym nosem szedłem dalej w kierunku centrum zdrowia.
Przypomniałem sobie, że dzisiaj jeszcze nie zażywałem raka doustnie.
 
Kiosk.
- Poproszę nowotwór do wdychania.
Pani wyciąga dwie paczki.
- Mamy takie, które wywołują raka płuc i miażdżycę.
- Te z miażdżycą poproszę.
- Czyli lajt – odkłada jedną na bok, drugą wymienia się ze mną na kieszonkowe portrety królów.
 
Kolejka była długa jak tułów zmutowanego jamnika, albo jaki diplodok.
Spojrzałem na zegarek. 10.05.
O 12:30 stojący przede mną facet w średnim wieku odwrócił się do mnie i rzekł tonem zimnym jak lód
- Przed nami stoi taka dziadyga, butlę na tlen ma.
Wychyliłem się lekko.
- Owszem, ma.
- Może by mu tak zakręcić, to bymy wcześniej weszli?
- Panie, lekarza pan pomylił czy co? Tu nie jest psychiatryczny.
- Tak tylko żartowałem, wyluzuj się pan.
Mówiąc to rozpromieniła mu się twarz.
- Wie pan, z nudów trza się by czymś zająć.
Nieco po 13.00 w wyniku zaburczenia mi w brzuchu, wyciągnąłem z kieszeni telefon i zadzwoniłem do syna.
- Co tam tato?
- Weź powiedz mamie żeby zupę jaką ugotowała i mi przynieś.
- Się robi.
 
Siedzieliśmy po turecku przy ścianie i jedliśmy krupnik.
Syn się odzywa
- Trzeba było dzień wcześniej namiot przynieść.
Spoglądam na niego.
- Nie przemyślałem tego.
Nagle stojący przed nami facet w średnim wieku zemdlał.
Syn zadzwonił po karetkę. Przyjechali, wzięli go na nosze i zawieźli do szpitala.
Pani za nami się odezwała.
- Pewnie do Biegańskiego go najpierw zawiozą, a potem jak się okaże, że miejsc nie ma, to do Bożego go wyślą, wiem coś o tym, ja tak pół kraju zwiedziłam.
W końcu zwolniło się miejsce siedzące. Syn wziął talerze i poszedł.
 
Drzwi do gabinetu lekarza były otwarte prawie na oścież, więc wśród szeptów i tupań zniecierpliwionych pacjentów można było wychwycić niektóre zdania.
Obok mnie siedział starszy pan. Jego wygląd stanowił potwierdzenie teorii Darwina. Drżał jak osika z Parkinsonem.
- Za komuny były krótsze.
Zdawało się, że nawet na twarzy miał żylaki.
Z gabinetu dało się słyszeć rozmowę.
- Choruję na wszystko z wyjątkiem hipochondrii.
- Co pan zażywa na to wszystko?
Odpowiedzi nie dane mi było posłyszeć albowiem starszy pan obok zacharczał znienacka tak mocno, że niemal wypluł tchawicę.
- Ma pan lekomanię.
- A są na to leki?
Pan obok mnie zakaszlał jeszcze ostrzej. Pomyślałem, żeby nie był kolejnym na szpitalne turnee.
Facet wyszedł z kartką hieroglifów, miał minę jakby nadepnął na minę. Następny był chłopak na wózku. Wjechał do gabinetu, lekarz przestawił krzesło na bok.
- Dzień dobry.
- Dzień dobry.
- Ja w sprawie zamówienia na protezy. Przyjechałem tutaj, bo nie chce mi się do Warszawy taki kawał jechać, do fundacji.
- Oczywiście. Ma pan oświadczenie o niepełnosprawności?
Nastąpiła chwila ciszy.
- No… widzi pan przecież.
- Słucham.
- No że nóg nie mam.
- Właśnie tego potrzebujemy.
Kolejny moment milczenia. Lekarz pociągnął kawę z filiżanki i wypowiedział z westchnieniem
- Musi pan mieć dokument zaświadczający, że jest pan osobą niepełnosprawną.
- No ale przecież…
- Proszę pana. Proszę na spokojnie wybrać się do specjalisty, on panu wypisze odpowiedni dokument, i wtedy będzie pan uważany za osobę niepełnosprawną.
- Czyli skoro nie mam nóg, muszę mieć papier na to, że ich nie mam, bo w przeciwnym wypadku oznacza to, że mam… czyli według pana mam nogi?
- Nie mam odpowiedniej dokumentacji, aby stwierdzić pana kalectwo.
- Ale mi się wydawało…
- Ale proszę pana, to co się wydawało proszę zostawić dla siebie. To nie jest matriks panie, to jest przychodnia.
 
Kiedy przede mną były tylko dwie osoby, na moim zegarku widniało wpół do piętnastej.
Gabinet zamknięto.
 
Powoli się ściemniało, jak kroczyłem zaśnieżonym chodnikiem. Byłem świadkiem dziwnego zdarzenia - przede mną bowiem zatrzymał się samochód, zjechawszy na pobocze, a tuż za nim samochód policyjny na sygnale, który właśnie został wyłączony.
Z radiowozu wyszedł pan policjant i podszedł do drzwi kierującego pojazdem.
- Mandacik bedzie. Na czerwonym pan przejechał.
- Nic nie jechało.
- Zasady to zasady. Dokumenty proszę okazać.
- Wy też żeście przejechali na czerwonym.
- Bo ścigaliśmy pana.
Jak się sprawa dalej potoczyła - nie wiem, bo z odległości, jaką tymczasem pokonałem, nie dało rady już nic posłyszeć.
Od razu zauważyłem, że miejsce w którym się aktualnie znajdowałem to jedna z tych dzielnic, gdzie nie ma ludzi uczciwych, a ci, którzy na takich wyglądają, są dobrze zakamuflowanymi zbrodniarzami, z kolei rzeczy, w których nie ma nic podejrzanego są najbardziej podejrzane. W tak melancholijnych uliczkach nie byłbym zdumiony spotykając samego Kubę Rozpruwacza.
Za mną zadreptały czyjeś nogi.
- Za kim jesteś?
- ŁKS.
Kurdebele.
 
Będąc mimo wszystko energiczny, bez telefonu, z nosem czerwonym po obu stronach, do moich uszu doszły dźwięki dzwonów. Skręciłem w boczną aleję.
 
Staliśmy przed kościołem. Obok siebie zauważyłem znajome mi osoby - był tu kibol, który mordę mi obił, pani z przychodni i pan policjant w cywilu. Wtem zabrzmiał głos księdza „Przekażmy sobie znak pokoju”. Podaliśmy sobie ręce.
Odpowiedz
#2
Co nasuwa mi się pierwsze? Masz całkiem niezły zmysł obserwatorski. Potrafisz to ubrać w całkiem zgrabne teksty. No i warsztatowo piszesz dobrze.

Co mi przeszkadza? Ano udziwniacze, np: "Pusta jak Pstrąże" a co to jest to nieszczęsne Pstrąże i dlaczego puste? czy choćby "Poproszę nowotwór do wdychania". Dziwne to jakieś...

Trochę takich "kwiatków" bym jeszcze znalazł...

Sam nie wiem. Mnie takie "udziwnianie" zwyczajnie się nie podoba. To trochę tak, jakby ktoś chciał być na siłę zabawny. Oczywiście, jedno takie "mrugnięcie" w tekście mogło by wywołać uśmiech, no ale tak co i rusz...

Może warto to przemyśleć?

Pozdrawiam serdecznie.
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#3
Dzięki za komentarz - myślę że to może wynikać z moich dość niezbyt popularnych zainteresowań, Pstrąże to polskie miasto widmo, swoją drogą polecam się wybrać zamiast nad morze czy w góry, wrażenia niezwykłe.
No a nowotwór do wdychania to oczywiście papierosy, chciałem żeby zabrzmiało ironicznie, jak widać się nie udało.

Również pozdrawiam, i następnym razem jak będę coś pisał, to wezmę pod uwagę twoje rady.
Odpowiedz
#4
Sprytus, nie przejmuj się wydziwianiem Gorzkiego. Zawsze coś musi znaleźć, żeby nie było, że na VA jesteśmy wszyscy tacy cacy Smile

Dla mnie kolejny udany reportaż. Reportaż z zacięciem prozatorskim. Dobre pióro, nie kadzę. Przeczytałam z przyjemnością i lekkim dreszczem emocji - ach, te szaliki! Jakie barwy przybrać, by nie dostać po ryju?

A do Pstrąży chętnie zawitam. Lubię widmowe miejsca. Dlatego koczuję na VA Smile
[Obrazek: oscar.jpg]
Odpowiedz
#5
(13-11-2017, 00:26)Miranda Calle napisał(a): Lubię widmowe miejsca. Dlatego koczuję na VA Smile

Big Grin
Odpowiedz
#6
No, to jest nas teraz dwoje...
Tylko nie uciekaj, Sprytusie! W towarzystwie mimo wszystko weselej Smile
[Obrazek: oscar.jpg]
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości