Promienie letniego słońca przebijały przez zielone korony drzew, którymi poruszał delikatny wietrzyk. Ledwie widoczne chmury sunęły leniwie po błękitnym niebie, przykuwając uwagę opiekunek na jasnobrązowych ławkach tuż przy kamiennej ścieżce prowadzącej do placu zabaw. Kilku małych ludzi wydzierało się wniebogłosy, wprowadzając w ruch ogromne zabawki w jaskrawych kolorach, przed którymi wciąż zdarzało mi się kulić ze strachu.
- Te, nygga, idziesz po gałęzie! – rzucił najstarszy z grupy do osobnika, z którym układałem kamienie. Był najciemniejszy z nas wszystkich, to fakt. Ale wciąż dziwiło mnie, że tak obraźliwa nazwa przyjęła się w naszej społeczności.
Poszedłem z nim bez słowa, zgarniając po drodze kilku braci. Po matce to ja odziedziczyłem najwięcej charyzmy, dzięki czemu szczyciłem się dużym szacunkiem. Po dłuższej chwili wyminęliśmy starsze panie, nie zwracając na siebie najmniejszej uwagi. Rozochoceni pierwszym sukcesem, zboczyliśmy z głównej trasy.
- To nasz dobry dzień, chłopaki! Czas na przygodę!
Zero odzewu. Towarzysze szli za mną w ciemno, naśladując każdy ruch. Pochlebiało mi to. Potarłem dłonie i, gotów do działania, poprowadziłem towarzyszy do głębokiej doliny między dwiema kamiennymi ścianami. Ryzykowaliśmy, że zostaniemy zauważeni, ale kto by nie chciał poczuć odrobiny adrenaliny po długim, nudnym poranku.
Minąwszy kilkadziesiąt skrzyżowań z podobnymi dolinami, przypomniałem sobie o głównym zadaniu, które musieliśmy wypełnić bez względu na wszystko. Matka liczyła na efekty naszej pracy.
- Ej, ty! – odezwałem się, wskazując najmniejszego z braci. – Rozejrzyj się!
Kiedy parliśmy dalej, on wdrapał się po kamiennej ścianie na szczyt. Czekałem cierpliwie na sygnał od niego, ale kiedy w zupełnej ciszy minęliśmy piąte skrzyżowanie, odwróciłem się. Momentalnie poczułem, jak wzbiera się we mnie wściekłość.
Pozbawione głowy ciało mojego małego braciszka leżało na samym środku doliny. Rzuciłem wiązankę przekleństw, co sprawiło, że reszta grupy spojrzała w tym samym kierunku.
- Stachu, Heniu, weźcie go i zacznijcie wracać. My zgarniemy coś ekstra i zaraz do was dołączymy.
Bez wahania wypełnili moje polecenie. Razem z pozostałymi braćmi skręciłem na następnym skrzyżowaniu, aby po kilku chwilach znaleźć się na pustyni. Nie musieliśmy iść daleko. To, na co liczyłem, znajdowało się w zasięgu wzroku. Stworzenie kilkukrotnie większe ode mnie leżało już częściowo przykryte drobinkami piasku.
- Chłopaki, wiecie, co robić!
W miarę zbliżania się do potwora, oceniałem jego obrażenia. Skrzydła były połamane w kilku miejscach, ale powinno dać się z nich zrobić kilka mat odgradzających pomieszczenia w domu. Kiedy je odsunęliśmy, aby stabilniej schwycić ciało, niemal krzyknąłem z radości. Mięso jeszcze nie zaczęło gnić, czekała nas uczta.
Współpraca między mną a braćmi sprawiała, że niemal nie czułem ciężaru stworzenia. Problem napotkaliśmy dopiero u wejścia do doliny. Potwór nie mieścił się między ścianami.
- Okej, chłopaki, to będzie ryzykowne, ale może się udać. Idziemy główną.
Brak sprzeciwu.
Zaczynało się robić ciemno i zimno. Musieliśmy przyspieszyć, aby zdążyć przed nocą. Kiedy dołączyliśmy do Stacha i Henia, bracia zaczynali opadać z sił. Powoli żałowałem, że wyciągnąłem właśnie ich na tak niebezpieczną przygodę. Przerwaliśmy na krótko marsz, odetchnęliśmy, zebraliśmy gałęzie i ruszyliśmy dalej.
- Ostatnia prosta, damy radę. Teraz tylko wyminąć obserwatorki!
Wiedziałem, że zbliżała się pora, kiedy będą szczególnie czujne. Mogliśmy schować się w wysokich trawach i poczekać, aż przejdą z mniejszymi od siebie, ale bałem się, że bracia nie wytrzymają. Zresztą, sam byłem zmęczony. Ślinka ciekła mi na samą myśl o chrupiącym mięsie potwora na kolację.
Bezgłośnie przemaszerowaliśmy za ich plecami. Czułem napływające nowe siły i radość z powodzenia misji. Przestałem obserwować otoczenie, całkowicie skupiając się na czekającej nas uczcie. Początek musieliśmy poświęcić uczczeniu zmarłego, ale reszta szykowała się przyjemnie.
- Patrzcie!
Zamarłem. To byli mali ludzie. Zauważyli nas.
- Chłopaki, szybciej!
Bałem się jak nigdy wcześniej. Niewielu udało się ujść z życiem ze starcia z tymi pomiotami. Ich twarze zdobiły uśmiechy, oczy jaśniały prawie jak gwiazdy na nocnym niebie. Ale to wszystko stanowiło jedynie przebranie dla prawdziwych demonów. W ich słowniku nie było litości, nie pasowała do ich natury.
- Szybciej!
- Ciociu, patrz! Te mrówki niosą martwą muchę! Ale czadowo!
- Fuuuuj!
- Tomek, Ania, nie dotykajcie tego!
Kobieta podbiegła do podopiecznych, chwytając ich za ręce i odciągając. Za późno.
- Patrz, złapałem pierwszą!
- Odwal się!
Tłuste palce chłopca zacisnęły się momentalnie, zgniatając mrówkę. Spojrzał krzywo na powstałą plamę i wytarł ją o brudne po zabawie w piaskownicy spodenki.
- Ale ohyda…
- Te, nygga, idziesz po gałęzie! – rzucił najstarszy z grupy do osobnika, z którym układałem kamienie. Był najciemniejszy z nas wszystkich, to fakt. Ale wciąż dziwiło mnie, że tak obraźliwa nazwa przyjęła się w naszej społeczności.
Poszedłem z nim bez słowa, zgarniając po drodze kilku braci. Po matce to ja odziedziczyłem najwięcej charyzmy, dzięki czemu szczyciłem się dużym szacunkiem. Po dłuższej chwili wyminęliśmy starsze panie, nie zwracając na siebie najmniejszej uwagi. Rozochoceni pierwszym sukcesem, zboczyliśmy z głównej trasy.
- To nasz dobry dzień, chłopaki! Czas na przygodę!
Zero odzewu. Towarzysze szli za mną w ciemno, naśladując każdy ruch. Pochlebiało mi to. Potarłem dłonie i, gotów do działania, poprowadziłem towarzyszy do głębokiej doliny między dwiema kamiennymi ścianami. Ryzykowaliśmy, że zostaniemy zauważeni, ale kto by nie chciał poczuć odrobiny adrenaliny po długim, nudnym poranku.
Minąwszy kilkadziesiąt skrzyżowań z podobnymi dolinami, przypomniałem sobie o głównym zadaniu, które musieliśmy wypełnić bez względu na wszystko. Matka liczyła na efekty naszej pracy.
- Ej, ty! – odezwałem się, wskazując najmniejszego z braci. – Rozejrzyj się!
Kiedy parliśmy dalej, on wdrapał się po kamiennej ścianie na szczyt. Czekałem cierpliwie na sygnał od niego, ale kiedy w zupełnej ciszy minęliśmy piąte skrzyżowanie, odwróciłem się. Momentalnie poczułem, jak wzbiera się we mnie wściekłość.
Pozbawione głowy ciało mojego małego braciszka leżało na samym środku doliny. Rzuciłem wiązankę przekleństw, co sprawiło, że reszta grupy spojrzała w tym samym kierunku.
- Stachu, Heniu, weźcie go i zacznijcie wracać. My zgarniemy coś ekstra i zaraz do was dołączymy.
Bez wahania wypełnili moje polecenie. Razem z pozostałymi braćmi skręciłem na następnym skrzyżowaniu, aby po kilku chwilach znaleźć się na pustyni. Nie musieliśmy iść daleko. To, na co liczyłem, znajdowało się w zasięgu wzroku. Stworzenie kilkukrotnie większe ode mnie leżało już częściowo przykryte drobinkami piasku.
- Chłopaki, wiecie, co robić!
W miarę zbliżania się do potwora, oceniałem jego obrażenia. Skrzydła były połamane w kilku miejscach, ale powinno dać się z nich zrobić kilka mat odgradzających pomieszczenia w domu. Kiedy je odsunęliśmy, aby stabilniej schwycić ciało, niemal krzyknąłem z radości. Mięso jeszcze nie zaczęło gnić, czekała nas uczta.
Współpraca między mną a braćmi sprawiała, że niemal nie czułem ciężaru stworzenia. Problem napotkaliśmy dopiero u wejścia do doliny. Potwór nie mieścił się między ścianami.
- Okej, chłopaki, to będzie ryzykowne, ale może się udać. Idziemy główną.
Brak sprzeciwu.
Zaczynało się robić ciemno i zimno. Musieliśmy przyspieszyć, aby zdążyć przed nocą. Kiedy dołączyliśmy do Stacha i Henia, bracia zaczynali opadać z sił. Powoli żałowałem, że wyciągnąłem właśnie ich na tak niebezpieczną przygodę. Przerwaliśmy na krótko marsz, odetchnęliśmy, zebraliśmy gałęzie i ruszyliśmy dalej.
- Ostatnia prosta, damy radę. Teraz tylko wyminąć obserwatorki!
Wiedziałem, że zbliżała się pora, kiedy będą szczególnie czujne. Mogliśmy schować się w wysokich trawach i poczekać, aż przejdą z mniejszymi od siebie, ale bałem się, że bracia nie wytrzymają. Zresztą, sam byłem zmęczony. Ślinka ciekła mi na samą myśl o chrupiącym mięsie potwora na kolację.
Bezgłośnie przemaszerowaliśmy za ich plecami. Czułem napływające nowe siły i radość z powodzenia misji. Przestałem obserwować otoczenie, całkowicie skupiając się na czekającej nas uczcie. Początek musieliśmy poświęcić uczczeniu zmarłego, ale reszta szykowała się przyjemnie.
- Patrzcie!
Zamarłem. To byli mali ludzie. Zauważyli nas.
- Chłopaki, szybciej!
Bałem się jak nigdy wcześniej. Niewielu udało się ujść z życiem ze starcia z tymi pomiotami. Ich twarze zdobiły uśmiechy, oczy jaśniały prawie jak gwiazdy na nocnym niebie. Ale to wszystko stanowiło jedynie przebranie dla prawdziwych demonów. W ich słowniku nie było litości, nie pasowała do ich natury.
- Szybciej!
* * *
- Ciociu, patrz! Te mrówki niosą martwą muchę! Ale czadowo!
- Fuuuuj!
- Tomek, Ania, nie dotykajcie tego!
Kobieta podbiegła do podopiecznych, chwytając ich za ręce i odciągając. Za późno.
- Patrz, złapałem pierwszą!
- Odwal się!
Tłuste palce chłopca zacisnęły się momentalnie, zgniatając mrówkę. Spojrzał krzywo na powstałą plamę i wytarł ją o brudne po zabawie w piaskownicy spodenki.
- Ale ohyda…
The Earth without art is just eh.