Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
"Artysta" - Prolog (wersja próbna)
#1
W ramach Wielkiej Przeróbki "Artysty" spłodziłem Prolog (wiem, jestem okropny, wrzucając to po kilku rozdziałach, ale dopiero teraz pomyślałem, że to może być dobry pomysł na wstęp)  :roll: . Jest on tylko częściowo związany z główną fabułą i nie ma na nią większego wpływu. Mam nadzieję, że da się to czytać. Smile




Prolog
Stołówka pustoszała powoli. Większość studentów kończyła tego dnia zajęcia o czwartej, a ci, którzy nie mieli takiego szczęścia, wciąż tkwili na salach wykładowych. Popołudnie było piękne i niezwykle ciepłe. Słońce wznosiło się wysoko nad rozkwitającymi pąkami kasztanów. Ich słodkawy zapach wdzierał się w każdą szczelinę wyposażonej w dwa rzędy białych stolików salki. Zapach zapachem, ale wraz z nim do pomieszczenia wkradały się również pyłki, na skutek których powietrzem stołówki raz po raz wstrząsał donośny odgłos spazmatycznego kaszlu. 
- Izma, wszystko okej? – zapytał obcięty „na zapałkę” grubasek w zbyt ciasnym kitlu, z troską wpatrując się w twarz siedzącego przed nim kolegi. Tamten kiwnął w milczeniu głową i uśmiechał się, zupełnie jakby nieznośna duszność nie budziła w nim żadnego niepokoju.
Kolejny, krótkotrwały atak właśnie dobiegł końca. Izma odsunął chustkę od ust i odetchnął głęboko.
- Cholerne pyłki – mruknął, nerwowym ruchem przeczesując czarne jak noc, kręcone włosy. - Co mówiłeś, Starkiewicz?
- Pytałem cię, jak się ma Sarcia.
- Sarcia? Która? – Czarnowłosy student uśmiechnął się tajemniczo. Jego ciemnozielone oczy zamigotały wesoło.
Otyły młodzieniec rozłożył ręce i prychnął.
- Która, która… No ta twoja.
- Mam w rodzinie trzy Sary. Matka, ciotka i stryjenka.
- Lewij, nie rób ze mnie durnia! – huknął grubasek, biorąc się pod boki. Czynność ta zupełnie niepotrzebnie dodała mu objętości.
- Nie robię durnia, tylko pytam: o którą Sarę ci chodzi?
- A ten znowu swoje! – stęknął Starkiewicz. – Powiedz mi, czy któraś kobieta u was nie ma na imię Sara? Jak nie na pierwsze, to na drugie, jak nie na drugie, to na trzecie, jak nie na…
- Stop! Żadna kobieta u nas nie ma trzech imion. A że Sar jest sporo, to prawda. Jak staniesz na środku synagogi i krzykniesz „Sarcia, kochanie ty moje najdroższe!”, to się co najmniej dziesięć staruszek zarumieni, a średnio cztery mężatki spuszczą oczy.
- A panny? – z ogniem w oczach dopytał tłuścioch w kitlu.
Lewij zaśmiał się i szturchnął kolegę w pulchne ramię.
- Panien nie liczę, bo bym do rana musiał stać.
- Ech, to się nazywa fart! – westchnął Starkiewicz. – Ale ja pytam o tą twoją Sarę.
Izma spojrzał z ukosa w promieniejącą entuzjazmem twarz rozmówcy.
- A co ty się nią tak interesujesz, kochany?
Grubasek zaczerwienił się po same uszy.
- A no bo widziałem was wczoraj w kawiarni „U Kwiatka”. Teraz rozumiem, dlaczego nie chcesz nam jej pokazać. Śliczniutka.
Zielonooki student spuścił oczy. Po jego śniadej, gładkiej twarzy przebiegł cień wspomnienia.
- Tylko sobie na nią apetytu nie rób. Zajęta! – Chude, szponowate palce pstryknęły tuż przed nosem tłuściocha.- Zresztą, i tak jesteś gojem – dorzucił Izmael i wstał. – No, chodź, bo się spóźnimy.
Autobus z przystanku tuż pod kampusem odjeżdżał za dziesięć minut, ale znając opieszałość Starkiewicza, Lewij wolał się pospieszyć. Zdążyli w ostatnim momencie. Drzwi o mały włos nie trzasnęły im przed nosem.
- Ufff. Całe szczęście! – stęknął grubasek, z impetem opadając na pokryte skajem siedzenie.
Izma nie odpowiedział. Niedawny bieg w stronę odjeżdżającego autobusu, w połączeniu z pyłkami stworzył coś na kształt mieszanki wybuchowej, która dosłownie rozsadzała płuca.
„Przeklęta astma!” – pomyślał, niechętnie sięgając po inhalator. Nienawidził tego urządzenia, ale od pewnego czasu wprost nie mógł bez niego żyć. Oddech powoli wracał do normy. Lewij odłożył inhalator na miejsce, oparł czoło o wibrującą szybę pojazdu i przymknął oczy. Ogarnęła go senność. Pod powiekami zaczęły rozkwitać dziwne, zasnute mgłą wspomnienia.
Jedno z nich dotyczyło szpitala. Widział wyraźnie biały, wąski korytarz i odcinającą się na jego tle postać w szpitalnej piżamie. Plecy miała przygarbione, głowę spuszczoną. Szła w kierunku łazienki dla pacjentów. Jej długie, czarne jak noc włosy niedbale opadały na szczupłe ramiona. Mówiono mu, że ma depresję i próbę samobójczą za sobą. Nie przejął się nią zbytnio, bo małoż to ludzi o podobnej diagnozie widział w ciągu ostatnich miesięcy? Nie liczył ich już, nie pamiętał twarzy ani nazwisk. A jednak imię tej dziewczyny o czarnych włosach zapamiętał.
„Sara” – pomyślał wtedy, patrząc, jak chora znika za drzwiami łazienki. Coś w jej ruchach i postawie wydało mu się dziwnie znajome, niemal bliskie. Nie chciał, by umknęła mu jak cała masa innych pacjentów. Nie wiedzieć, czemu wzdragał się na samą myśl o tym, że mogliby ją wypisać, zanim zdąży z nią porozmawiać.
„I kto mógłby pomyśleć, że z pozoru nic nie znacząca rozmowa w stołówce dla pacjentów może tak wiele zmienić?” – przemknęło Izmaelowi przez myśl akurat w chwili, gdy autobus zatrzymał się na ostatnim przystanku. Starkiewicza nie było, widocznie wysiadł wcześniej.
„Cham, nawet się nie pożegnał” – pomyślał Lewij, z westchnieniem zarzucając na ramię czarną torbę ze skaju, z powodu której wielu nowicjuszy brało go za wykładowcę.
Powietrze było rześkie. Popołudnie dobiegało końca, a to oznaczało konieczność odmówienia minchy – jednej z trzech obowiązkowych modlitw, które Izmaelowi wpojono jeszcze we wczesnym dzieciństwie.
Początkowo ojciec musiał długo upominać syna, aby ten nie rozglądał się na boki podczas odmawiania Osiemnastu Błogosławieństw, składających na się na modlitwę wieczorną, ale trud opłacił się i mały Izma wyrósł na całkiem pobożnego młodzieńca. Na nabożeństwa chodził bez przymusu, w domu zawsze nakładał kipę, a nie – Żydów wyczuwał na kilometr. Jakub Lewij był niezmiernie dumny z tego, że chociaż jednemu ze swych potomków był w stanie przekazać wyznawane przez siebie wartości moralne i łaskawym okiem spoglądał na młodszego z nich, podczas gdy starszego karał bez końca za wszelkie możliwe uchybienia, których ów dopuszczał się z niemal maniakalnym upodobaniem.
„No tak, znowu go nie ma” – pomyślał Lewij, widząc, że na wieszaku nie ma kurtki brata.
Dawid rzadko kiedy wracał do domu przed północą. Nocne powroty i usiany uciechami tryb życia nie sprzyjały ani jego zdrowiu, ani nauce. Nic więc dziwnego, że wyrzucono go z drugiego roku prawa. Od tego czasu jeszcze częściej szlajał się po okolicznych knajpkach, nic nie robiąc sobie z tego, że nie ukończył studiów i najprawdopodobniej nie będzie miał w przyszłości za co żyć. Bracia stanowili swoje zupełne przeciwieństwa, ale, zgodnie ze znanym przysłowiem, lubili się i dogadywali niezgorzej. Izmael często „krył” brata przed rozwścieczonymi rodzicami, kłamiąc i wymyślając najróżniejsze przyczyny jego notorycznych nocnych wypadów.
Teraz więc nieobecność Dawida nie zrobiła na nim większego wrażenia. Było mu co prawda trochę przykro, że znów będzie musiał łgać matce w żywe oczy, ale cóż… Taka była cena, jaką płacił za doskonałe relacje z przyrodnim bratem. Tylko dobrze stosunki z pierworodnym synem mogły dać młodszemu szanse na większy, niż przewidywany Prawem, spadek po rodzicach.
Pogrążony w niewesołych myślach na temat Dawida i jego niewesołej przyszłości, Izmael zajął się przygotowaniem do popołudniowej modlitwy. Bez trudu odnalazł modlitewnik i niemalże automatycznie skierował się twarzą w stronę Jerozolimy. A jednak czegoś mu brakowało.
„Kipę mam, modlitewnik też, Jerozolima jest na wprost. Co jest nie tak?” – myślał, wertując pożółkłe od starości kartki oprawionej w czarną skórę książeczki. Nie zaczął jednak modlitwy. Coś wyraźnie nie grało. Duszne powietrze drgało. Z całą pewnością w pokoju był ktoś, kogo Izmael nie mógł zobaczyć. Przekazywana z pokolenia na pokolenie intuicja nie mogła go zwodzić. Nie, krew Lewitów nie mogła się mylić. W pokoju ktoś był.
Wyczulone wieloletnią edukacją religijną zmysły wychwytywały obecność mrocznej siły. Tylko jak ją zmusić do odejścia? Tego Lewij, syn ukrywającego swe prawdziwe pochodzenie klezmera, nie mógł wiedzieć. Ojciec, dbając o to, by nikt nie wiedział o jego pokrewieństwie z plemieniem kohenów, nie przekazywał synom żadnych wiadomości na temat tego, jak panować nad siłami zła. Wrodzona intuicja powoli uległa w nim uśpieniu, ustępując miejsca bezgranicznemu oddaniu muzyce. Izmael, odziedziczywszy po rodzicu zarówno dar przeczuwania, jak i talent muzyczny, wielokrotnie czuł wlepione w siebie niewidzialne oczy. Nigdy jednak nie udało mu się ani przywołać obserwatora, ani go odpędzić. Tajemniczy towarzysz po prostu stał, w ciszy przyglądając się pogrążonemu w modlitwie młodzieńcowi. Jego obecność dość często wyrywała Izmę z pobożnego skupienia, nigdy jednak to działanie nie było tak silne.
Po paru próbach skupienia się na modlitewniku, Lewij odłożył książeczkę na półkę i wpatrzył się w miejsce, gdzie najprawdopodobniej stał niewidzialny gość. W spowijającym kąt pomieszczenia półmroku mignęły dwa zielonkawe ogniki. Uczucie bycia obserwowanym zniknęło w oka mgnieniu. Izmael odetchnął głęboko, poprawił kipę i sięgnął po sidur. Już nic nie mogło mu przeszkodzić w modlitwie.
"Ja "beznadziejność nadchodzących dni" -
Witam odważnym i rycerskim : "phi" !!" Tongue
Odpowiedz
#2
"Zapach zapachem, ale wraz z nim do pomieszczenia wkradały się również pyłki, na skutek których powietrzem stołówki raz po raz wstrząsał donośny odgłos spazmatycznego kaszlu."
Nie podoba mi się to zdanie, a raczej sam jego początek. Może ładniej by brzmiało: Wraz z nim (zapachem) do pomieszczenia wkradały się...

"huknął grubasek, biorąc się pod boki. Czynność ta zupełnie niepotrzebnie dodała mu objętości."
"Niepotrzebnie" w odniesieniu do czynności jakoś mi nie pasuje. Napisałabym: huknął grubasek, biorąc się pod boki, przez co jeszcze dodał sobie objętości. Albo: Tą czynnością nieświadomie dodał sobie objętości.


"Ale ja pytam o tą twoją Sarę."


"Zresztą, i tak jesteś gojem"
gojem?

"Popołudnie dobiegało końca"
Coś mi tu nie pasi. Tak jakby popołudnie miało ściśle wyznaczony koniec, a przecież nie ma. Czepiam się Wink

"Na nabożeństwa chodził bez przymusu, w domu zawsze nakładał kipę, a nie – Żydów wyczuwał na kilometr."
Nie wiem o co chodzi w końcówce tego zdania.

"Pogrążony w niewesołych myślach na temat Dawida i jego niewesołej przyszłości,"
Powtórzenie "niewesoły"


Drażni mnie częste przedstawianie myśli bohaterów. Pomyślał to, pomyślał tamto... A już to zdanie jest strasznie sztuczne: „Kipę mam, modlitewnik też, Jerozolima jest na wprost. Co jest nie tak?”, zwłaszcza, że chwilę wcześniej narrator mówi o tym.
Początek był nudnawy, ale końcówka zaczęła delikatnie smyrać moją wyobraźnię. Jeśli to pójdzie w kierunku horroru, to chętnie przeczytam resztę :p
Odpowiedz
#3
Czarownico, dziękuję za komentarz i wyłapanie błędów. Uwzględnię je przy generalnych poprawkach.
Jeśli byłabyś zainteresowana resztą, to zapraszam: http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=14842

Krótkie wyjaśnienie: Goj to żargonowe określenie osoby narodowości nie-żydowskiej.
Pozdrawiam,
Graf
"Ja "beznadziejność nadchodzących dni" -
Witam odważnym i rycerskim : "phi" !!" Tongue
Odpowiedz
#4
Wstęp, jak wstęp. Sporo wyjaśnia, na dodatek jest wcale ciekawy. Może w sumie być.

Hmm... Potomek Aarona... cóż, zaprawdę brzmi ciekawie. Daje naprawdę spore możliwości.

Pozdrawiam serdecznie.
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#5
(03-06-2017, 20:51)Grafoman napisał(a): Ale ja pytam o twoją Sarę.
Powinno być tę. Oczywiście nie traktuje tego jako błąd, bo to wypowiedź bohatera, który może nie mówić poprawnie "po polskiemu" Wink

(03-06-2017, 20:51)Grafoman napisał(a): Popołudnie dobiegało końca
W tym zwrocie jest coś niekoszernego. Czy popołudnie może dobiegać końca? Co jest końcem popołudnia? Pewnei zachód słońca, ale tak czy inaczej brzmi to kulawo.


(03-06-2017, 20:51)Grafoman napisał(a): Tylko dobrze stosunki z pierworodnym synem mogły dać młodszemu szanse na większy,
literówka

(03-06-2017, 20:51)Grafoman napisał(a): Nie, krew Lewitów nie mogła się mylić. W pokoju ktoś był.
Ciekawe acz to tylko fantazja literacka. Zburzenie Jerozolimy zniszczyło rodowody i nikt dzisiaj nie może stwierdzić z jakiego plemienia się wywodzi, a po 19 stuleciach rozproszenia to nawet czy jest potomkiem starożytnych Izraelitów czy średniowiecznych prozelitów.


(03-06-2017, 20:51)Grafoman napisał(a): Jego obecność dość często wyrywała Izmę z pobożnego skupienia, nigdy jednak to działanie nie było tak silne.

Po paru próbach skupienia się na modlitewniku,
Bliskie powtórzenie.

Całkiem zgrabny prolog. Poprowadzony płynnie, nakreślający w krótki sposób ważne fakty z życia bohaterów. Wrażenia jak najbardziej pozytywne.

Pozdrawiam
Odpowiedz
#6
Dzięki za komentarz, Gunnarze. Smile
Odpowiedz
#7
Dziękuję za komentarz, Gunnarze, oraz za wyłapanie składniowej niekoszerności. Smile Koszerne popołudnie kończy się, jeśli mnie pamięć nie myli, o 18.00, zwyczajowo.
Co do rodowodów, to nie wgłębiałem się w temat, ale z mojej skromnej wiedzy wynika, że są sposoby na ich ustalenie. Mogę się jednak mylić.
Dzięki jeszcze raz za poświęcenie uwagi.
Pozdrawiam,
Graf
PS Przepraszam za zdublowanie postów.
"Ja "beznadziejność nadchodzących dni" -
Witam odważnym i rycerskim : "phi" !!" Tongue
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości