Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Artysta, który minął się z powołaniem
#31
Dziękuję za miły komentarz, Karen. Aż dziw, że chciało Ci się czytać jeszcze raz.
Być może, że dalsze rozdziały będą się nieco różnić od tych, które znasz (przeróbki). Ale historia w dużej mierze pozostanie ta sama, tylko absurd ujarzmię. Smile
Dzięki jeszcze raz i weny życzę!
"Ja "beznadziejność nadchodzących dni" -
Witam odważnym i rycerskim : "phi" !!" Tongue
Odpowiedz
#32
Do 2 rozdziału.

Czytam sobie nieśpiesznie, bo to nie moje klimaty. Opisy Agaty przygotowującej się do seansu wzbudziły we mnie wręcz obrzydzenie. Ale po skończeniu czytania fragmentu muszę Ci wyrazić uznanie. Dobre ostrzeżenie przed paraniem się tego typu praktykami. Jak kiedyś powie jeden z bohaterów mojej książki:
"Wywoływanie duchów? Nie masz pewności czy to, co wywołałeś jest tym za co się podaje. To mroczne ścieżki, od których lepiej trzymać się z daleka." Wink

(07-01-2017, 07:52)Grafoman napisał(a): Noc dobiegała końca, nad światem zawisł świt. Przejmujący chłód przedświtu wciskał się w (...)
Świat, świt, przedświt - trochę za duże nagromadzenie "Ś". Poza tym świt nie jest wspólny dla całego świata Wink Gdy w jednym miejscu jest świt w innym jest południe albo zachód słońca.

(07-01-2017, 07:52)Grafoman napisał(a): Poczucie gorszości od dawna nie dawało jej spokoju, zastanawiała się nawet nad znalezieniem sobie stałego kochanka, który pomógłby się od tego kompleksu wyzwolić, ale nie miała odwagi.
Tu wygląda jakby to kochanek sam siebie miał wyzwalać. Podejrzewam, że zamiast "się" miało być "ją" tudzież "pomógłby się jej".

Wątek obyczajowy - zdrada i relacje małżeńskie ciekawy. Zachęca do dalszej lektury.

Pozdrawiam Serdecznie
Odpowiedz
#33
No cóż... Znów kawałek dobrej prozy...

Jeśli miałbym się czegoś czepić, to postawy policjanta. Myślę, że lejka to twardy facet, którego trudno zadziwić lub przestraszyć. W tym fragmencie jednak się niemal miota. Myślę, że widział dotąd zbyt wiele na takie zachowanie. Myślę, że działałby nieco bardziej logicznie .... i metodycznie.

Niemniej jednak opowieść mi się podoba. Mrok jest. ale nie nachalny. Wstawki obyczajowe również dosyć ... interesujące.

Czyli w sumie całkiem dobrze to wszystko się rozwija.

Pozdrawiam serdecznie.
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#34
Dziękuję Wam obu za podbudowujące komentarze.

Gunnar, jestem przyjemnie zdziwiony, że chce Ci się czytać coś, co nie jest w Twoim klimacie. Dziękuję za wyłapanie błędów i pozytywną opinię.

Gorzki, nad postawą policjanta właśnie pracuję. Zacząłem przerabiać całość, ale od początku i jeszcze do siódmego rozdziału nie dobrnąłem. Miło mi, że Ci się podoba. Smile

Pozdrawiam serdecznie,
Graf
"Ja "beznadziejność nadchodzących dni" -
Witam odważnym i rycerskim : "phi" !!" Tongue
Odpowiedz
#35
UWAGA: powyzej zamiescilem zmienione nieco pod wzgledem fabularno-stylistycznym wersje rozdzialow 5 i 6 Zrobilem to tu, aby nie mnozyc watkow. Mam nadzieje, ze ci, ktorzy jeszcze nie doszli do tych rozdzialow, rzuca laskawym okiem na zmiany. Tych zas, ktorzy juz dobrneli do obecnego rozdzialu, serdecznie zapraszam do pozostawienia sladu pod zmienionym wersjami. Kazde wytkniecie bledu to dla mnie ogromny skarb. Smile
Pozdrawiam,Graf

Rozdział 9
Noc była piękna, w sam raz na samotny spacer po ciemnym, pachnącym nadchodzącą jesienią przyszpitalnym parku. Gwiazdy rozsiewały wokół swój olśniewający, magiczny blask, a Księżyc w pełni zdawał się być piękniejszy niż kiedykolwiek. Nawet nuty w jego świetle wyglądały bardziej zjawiskowo i tajemniczo.
Izmael uśmiechnął się, wodząc wzrokiem po partyturze. Lekki, nocny wiatr rozwiewał mu płaszcz i włosy, ale ordynator nie zwracał na to uwagi. Nuty, jedyne jego powierniczki lat kawalerskich, znów śmiały się doń z białej, delikatnej jak jedwab kartki, rozłożonej na ciemnym, drucianym pulpicie.
Skrzypce leżały tuż obok, na ławce, ciche i posłuszne jak zawsze. Nie miał jednak odwagi ich dotykać bez upewnienia się, że jeszcze pamięta nuty. Nie grał od bardzo dawna, a jeśli nawet zdarzało mu się spojrzeć na partyturę, robił to tylko przelotnie, po to jedynie, by poczuć słodko–gorzki posmak wspomnień z młodości.
Pamięć, zawsze tak niezawodna i jasna, tej nocy postanowiła widocznie zrobić sobie wolne. Nuty, kiedyś czytelne jak własny charakter pisma, teraz jawiły się czymś zupełnie niezdatnym do odcyfrowania. Przeklęta pięciolinia milczała nienawistnie, nie chcąc zdradzić zapisanych na niej dźwięków. Izmael zamknął oczy i skupił się na patrzeniu w nieprzeniknioną, pulsującą w rytm uderzeń serca, ciemność. Z mroku powoli wyłonił się obraz dawno zmarłego ojca, skąpanego w przytulnym cieniu baldachimu. Słowa rozbrzmiały nagle, wszystko wokół zapachniało tak, jak wtedy, w dniu ślubu.
„Kiedy zabraknie ci łez, sięgnij po skrzypce” – mówił ojciec, dobrodusznie mrużąc oczy. Jego pomarszczona, pokryta siwym zarostem twarz zaczęła niespodziewanie topnieć, ustępując miejsca innemu obrazowi. Pod mocno zaciśniętymi powiekami rozkwitł widok dużej, przystrojonej kwiatami sali. Nad suto zastawionymi stolikami unosił się upojny zapach wina, a na parkiecie nie było nikogo, nie licząc niewielkiej orkiestry. Profesor rozpoznał dziesięciu brodatych świadków, rabina, Sarę, stojącą na drugim końcu sali w białej, zwiewnej sukience… Było duszno i tak gorąco, że nawet teraz, stojąc na zimnym, wilgotnym wietrze Izmael poczuł bijący od wspomnienia żar. Nie, nie mógł się mylić. To musiało być ich wesele. Nigdy potem nie widział Sary w jasnym ubraniu. Zupełnie jakby zaczęła nosić żałobę po utraconej wolności…
Obraz zmienił się znowu, tym razem psychiatra zobaczył sam siebie, jakby nagle wyszedł z ciała i stanął po drugiej stronie stołu. W pomieszczeniu nadal było duszno, wszyscy goście w dalszym ciągu siedzieli bez ruchu, orkiestra zamilkła, czując, że nikt jej już nie słucha.
– Zagraj coś, Izma! – zawołano nagle ze wszystkich stron.
Blady ze szczęścia Izma usłuchał, wziął skrzypce i zaczął grać. Palce, nawykłe do strun, ślizgały się po nich lekko, tańcząc. Weselnicy zakołysali się w rytm melodii, na ich twarzach zagościł uśmiech. Wtedy skrzypce grały radośnie, a skrzypek przekonany był, że zabraknąć może mu w życiu tylko łez radości. O, jakże się mylił! Jakże się mylił!...
Dreszcz upokorzenia przeszył serce z siłą, podobną do pchnięcia sztyletu. Wspomnienie zniknęło, a ordynator znów poczuł wielką, piekącą rozpacz. Ręka bezwiednie sięgnęła po skrzypce, partytura nagle zniknęła pod zalewającą oczy falą łez. Coś na dnie duszy pękło i nagle spod drżącego smyczka popłynęły tkliwe, lekkie niczym muśnięcie pióra dźwięki. Melodia z każdą minutą nabierała mocy, a gniew i rozpacz wyparowywały powoli pod jej wpływem.
Grał bez zastanowienia, nie patrząc na nuty. Pod koniec drugiej godziny przerwał na chwilę, chcąc rozprostować zgrabiałe od nocnego chłodu palce i zrozumiał, że nie może tego zrobić. Dłoń kurczowo zacisnęła się na gryfie, a każda próba jej rozprostowania powodowała trudny do zniesienia ból. Jakaś część duszy ordynatora błagała o dalszą grę, zupełnie jak człowiek pogrążony w rozpaczy prosi o kolejny kieliszek wina w nadziei, że zagłuszy nim palący od wewnątrz smutek. Lewij poddał się temu błaganiu i grał, choć coraz trudniej było mu utrzymać instrument. Ręce omdlewały pod jego ciężarem, ale nie było siły, która zmusiłaby smyczek do zaprzestania szaleńczego tańca po strunach. Nie liczyło się nic, czas stracił znaczenie, istniała tylko melodia i silny, trawiący ręce ból. Palce lewej dłoni bolały coraz bardziej, a każdy nowy dźwięk powodował cierpienie, podobne do tego, jakie wywołuje przy każdym kroku obtarta do kości pięta. Ale to nie miało najmniejszego znaczenia. Z każdym taktem umysł odzyskiwał przyćmioną rozpaczą jasność, a duszący ból duszy znajdował ujście w każdej kolejnej kropli krwi, skapującej po gryfie na alejkę. O świcie zakrwawione skrzypce powędrowały do futerału, a w duszy zapanował spokój.
Ból rozciętych strunami palców powrócił ze zdwojoną siłą w chwili, gdy ordynator próbował prawą ręką otworzyć drzwi, lewą zaś odruchowo mocno zacisnął wokół uchwytu futerału. Stłumione, przeciągłe syknięcie przecięło martwe powietrze przedświtu. Zamek ustąpił bez oporu i profesor znalazł się w obcym, zimnym półmroku przedpokoju. Drzwi zamknął na klamkę, wiedząc, że nie da rady znaleźć klucza tak, aby nie obudzić Sary. Ostrożnie, starając się nie zaplamić materiału, zdjął płaszcz i powiesił go na wieszaku. Skrzypce położył na szafce i najciszej jak mógł udał się do łazienki. Tam zapalił światło.
To, co zobaczył, przerosło jego najśmielsze obawy. Lewa dłoń była cała we krwi, zaschłe jej płaty tworzyły chropowatą, pachnącą żelazem powierzchnię, po której spływały cienkie, wijące się strużki koloru czerwonego wina. Zimna woda z kranu nie przyniosła niestety ulgi, zmyła jedynie zakrzepłą krew i na chwilę odsłoniła podłużne, dosyć głębokie nacięcia grubości strun. Lewij w pierwszym odruchu zdezynfekował palce spirytusem. Kilka razy musiał mocno ugryźć się w język, by nie syknąć z bólu, jaki powodowała dotykająca do ranek gaza.
Ponieważ nie było sensu bandażować całej dłoni, profesor poprzestał na prowizorycznym przewiązaniu najbardziej poszkodowanych palców: wskazującego, środkowego i serdecznego. Pospiesznie zmył resztki krwi z umywalki, umył się, owinął w szlafrok i wyszedł z łazienki, mając nadzieję, że Sara śpi. Nie miał najmniejszej ochoty jej widzieć. Czuł wściekłość połączoną z ogromnym, przygniatającym zmęczeniem. Pragnął jedynie chwili spokoju i ciszy. Po drodze do sypialni wziął z przedpokoju skrzypce. W pokoju ostrożnie schował je na dno garderoby. Zamknąwszy ozdobione lustrem drzwi szafy, położył się do łóżka i długo patrzył w rzednącą ciemność przedświtu. Sen przyszedł bezszelestnie.
***
Inspektor długo zastanawiał się nad tym, czy warto dzwonić do ordynatora. Niepokój o Agatę przygniatał go coraz bardziej. Miał dziwne przeczucie, że siostra znajduje się w ogromnym niebezpieczeństwie. I to za jego sprawą. Jednej nocy śniło mu się, że widzi ją, leżącą na metalicznie połyskującym blacie stołu kostnicy, za drugim razem patrzyła nań, a w oczach widniał obłęd i strach.
– Boję się. Zabierz mnie stąd! – krzyczała, wyciągając przed siebie blade, powykręcane przerażeniem ręce.
Budził się wtedy zlany zimnym potem, a serce łomotało mu jak szalone.
„Zostawiłem ją” – myślał z rozpaczą. – „Zapomniałem… Zniszczyłem…” – Zrywał się jak opętany z łóżka, biegał po pokoju i wielokrotnie wyjmował z szuflady komórkę, chcąc zadzwonić do profesora i wszystko czym prędzej wyjaśnić. Chciał także poprosić o spotkanie z siostrą, ale wiedział, że nie może tego zrobić ot tak, jakby nic się nie stało. Musiał najpierw umówić się na rozmowę z Lewijem i wyjaśnić swoje postępowanie. Próbował zrobić to wielokrotnie, ale za każdym razem rezygnował, rzucał telefon na materac, krył twarz w dłoniach i długo, długo płakał. Nie miał odwagi stanąć przed tym, którego obraził. Bał się poddać jego woli, przerażała wymyślność kary, jak mogła go spotkać za to, co zrobił. Wmawiał sobie, że był to przypadek, perfidna prowokacja ze strony Sary, ale wiedział, że to nieprawda. Nie był przecież pijany do nieprzytomności, pamiętał dobrze smak jej warg i zapach ciała. Mógł odmówić, ale nie zrobił tego. Okłamywał się więc, chcąc przed samym sobą skryć świadomość tego, jak bardzo podle postąpił.
Tamtego ranka, gdy przebudził się z niespokojnego, męczącego snu, poczuł, że dojrzała w nim odwaga do tego, by pojechać do Ząbek i wszystko wyjaśnić. Postanowił zobaczyć się z ordynatorem. Pospiesznie ubrał się, wsiadł do samochodu i popędził do Drewnicy. Na miejscu dowiedział się, że ordynatora nie ma i że nie przyszedł on do pracy.
– Chodziłem do mieszkania, ale go nie ma – zapewniał podobny do małpy pielęgniarz.
– Kiedy pan tam ostatnio był?
– Czy ja wiem… Gdzieś tak z godzinę temu…
Lejka nerwowo spojrzał na zegarek. Dochodziła dziesiąta.
– Może już wrócił? – mruknął.
– Nie wiem. Ja tam drugi raz nie idę. Drzwi zamknięte, na korytarzu cisza i jakoś tak mroczno… Czuję, że tam coś nieczystego się stało. Kłótnią pachnie. I coś ciągle skrzypi, a na dodatek zimno jak w trupiarni! Nie idę, choćbyś mnie pan miał żywcem ćwiartować! – zarzekał się australopitek, machając pulchnymi rękami. W jego błękitnych, tonących w tłuszczu oczkach widniał zwierzęcy strach.
Mocno podenerwowany inspektor obrócił się na pięcie i wyszedł. Był już w połowie drogi do domu, w którym mieszkał ordynator, gdy jakieś niejasne przeczucie ścisnęło mu serce. Czy nie powinien najpierw zobaczyć się z Agatą?
„Nie… Najpierw muszę wyjaśnić swoje postępowanie” – postanowił i ostrożnie nacisnął przycisk dzwonka.
W odpowiedzi usłyszał długą, szarpiącą nerwy ciszę. Wszystko zamarło w bezruchu i tylko żarówka nad wejściem kołysała się w te i z powrotem, wprawiając umysł inspektora w niespokojne drżenie.
„Dlaczego to zrobiłem?” – pytał, wiedząc dobrze, że nie usłyszy odpowiedzi. Wiedział także, że bez zgody ordynatora nie zobaczy Agaty i to martwiło go najbardziej. Z zamyślenia wyrwało go ciche skrzypnięcie klepki. Obejrzał się, ale nie zobaczył nikogo. Zimne macki strachu podpełzły do serca i zdało mu się, że słyszy szepty. Odruchowo wycofał się ze skąpanego w półmroku korytarza i ruszył truchtem w stronę głównego budynku szpitala. Nie miał nadziei na to, że któryś z pielęgniarzy pozwoli mu zobaczyć się z Agatą. Chwytał się biegu jak tonący brzytwy, chciał wysiłkiem zdusić dręczący go niepokój, ale nic nie wskórał. Zatrzymał się przed drzwiami wejściowymi i nagle, nie myśląc, zawrócił w stronę bramy, za którą stał samochód.
Pospiesznie wsiadł do auta i wyjechał w wąską, pachnącą jesienią uliczkę. Pędził jak szalony, drżąc na całym ciele. Czuł, że zaczyna trawić go lepki żar poczucia winy i nieuzasadnionego przeczucia zbliżającego się niebezpieczeństwa.
„Zostawiłem ją… Zniszczyłem” – myślał, skręcając w stronę komisariatu. Chociaż nie miał dziś służby, postanowił zatopić się w pracy w nadziei, że zmęczenie uwolni go na chwilę od duszącej niepewności i wyrzutów sumienia.
Oficer dyżurny zdziwił się, widząc Lejkę na progu, a zdumienie jego sięgnęło zenitu, kiedy inspektor obwieścił, że zwalnia go z dyżuru.
– Idź, zostanę na noc – powiedział Lejka z uśmiechem i wypchnął podwładnego za próg. Drzwi zamknęły się z trzaskiem, a serce policjanta przeszył strach. Dopiero teraz uświadomił sobie, że został sam w komisariacie, pod jednym dachem z człowiekiem, który znika i pojawia się niczym duch. Za dnia strach nie miał nad nim władzy, ale w nocy… Inspektor wolał o tym nie myśleć.
***
– Izma… Izma… – Natrętne wołanie wbijało się ostrym klinem w spowitą snem świadomość profesora.
Głos był cichy, łagodny i skądś dobrze znany, nie był to jednak głos Sary, ani żadnego z pielęgniarzy. Lewij ostrożnie otworzył oczy i długo nie mógł uwierzyć w to, co widzi. Nie miał pojęcia, skąd nagle w jego sypialni wziął się najważniejszy człowiek gminy: rabin Jakub Szojke. Siedział w fotelu pod oknem i patrzył na zwisającą z ramy łóżka narzutę.
Upewniwszy się w końcu co do tego, że zarówno długie, komicznie chwiejące się przy każdym ruchu pejsy, jak i cała postać rabina nie są wytworem półprzytomnej wyobraźni, ordynator pospiesznie podniósł się z posłania i złożył przepisowy, pełen szacunku ukłon, jaki należy się osobie, noszącej zaszczytny tytuł nauczyciela. Rabbe Jakub wstał również i odkłonił się w milczeniu. Po powitaniu znów usiadł w fotelu, Lewij zaś marzył jedynie o tym, by jak najprędzej przeprosić, wyjść i ubrać się w coś stosowniejszego niż zwykły, bawełniany szlafrok. Wiedział jednak, że z racji na znaczną różnicę wieku i pozycji nie wypadało mu zaczynać rozmowy. Stał więc z lekko spuszczoną głową, nie patrząc gościowi w oczy i czekał, aż ten się odezwie.
– Szalom, synu klezmera – zagaił przybyły po dłuższej chwili milczenia. – Zawsze tak długo śpisz? – Wskazał gładką, białą niczym zwój Tory dłonią w kierunku zegara. Dochodziła jedenasta.
– Wybacz, rabbe, długo nie mogłem zasnąć – odparł Izmael, na krótko patrząc w wyblakłe, jasnobrązowe oczy rabina. – Od której czekasz, rabbe?
Jakub zaśmiał się perliście, ukazując pożółkłe, krzywe zęby.
– Od pół godziny. Ale nie nudziłem się… Proszę cię tylko, byś nie mówił do mnie „rabbe”. Jestem tu… powiedzmy, prywatnie… Chciałbym porozmawiać z tobą jak mąż z mężem, jak mężczyzna z mężczyzną, Żyd z Żydem, lekarz z lekarzem, ojciec z… – Szojke zająknął się nagle i pospiesznie przeprosił.
Lewij uśmiechnął się pobłażliwie i machnął ręką na znak, że rabbe nie ma za co przepraszać. Jakub odchrząknął, odwzajemnił uśmiech i podjął przerwaną przemowę:
– Znam cię od dawna, Izmael. Twój ojciec grał na moim pierwszym weselu, ja byłem na brit mila jego pierworodnego syna, on uczył moją córkę gry na skrzypcach, byłem na weselu jego syna, płakałem na jego pogrzebie, a teraz miałbym patrzeć na to, jak potomek mego przyjaciela rozwodzi się? Chcę o tym z tobą porozmawiać, zapytać, czy na pewno to przemyślałeś, czy uważasz swoją decyzję za nieodwołalną i słuszną.
Lewij wyczuł, że zanosi się na długą perorę. Ostrożnie podniósł więc dłoń, jakby chcąc przerwać ciągnącą się w nieskończoność nić przemowy rabina. Manewr ten nie uszedł uwadze rozmówcy, który zamilkł i wyczekująco spojrzał na ordynatora.
– Wybacz, że ci przerywam, rab… Przepraszam… Jakubie. Cieszę się, widząc cię u siebie i chciałbym cię podjąć jako gospodarz, nie jak chory. Pozwól mi więc wyjść na chwilę i przebrać się.
– Rozumiem. – Rabin skinął współczująco głową i opuścił wzrok, jakby zawstydzony tym, że nie okazał się domyślniejszy. – Idź, ubierz się. Zaczekam…
Profesor uśmiechnął się, wziął z krzesła już z wieczora przygotowane ubranie i wyszedł. W drodze powrotnej z łazienki postanowił wpaść na chwilę do Sary i sprawdzić, czy się nie obudziła. Był prawie pewien, że jeszcze śpi, ale wolał zmienić jej kroplówkę zawczasu. Rozmowa z rabinem mogła potrwać aż do wieczora, a lek nie mógł czekać tak długo.
***
Wieczór nadpełzał powoli. Najpierw mrok zastukał w szybę, po czym ostrożnie, niby powiew lekkiego, jesiennego wiatru otworzył niedomknięte okno i stanął na parapecie. Obok niego stał strach, a jego zimne, zwiewne macki sięgały podłogi. Agata uniosła się na łokciu i jak zahipnotyzowana patrzyła w duże, ziejące otchłanią oczy ciemności. Macki strachu wydłużały się z każdą sekundą, pierwsze z nich oplotły już szyję leżącej na łóżku kobiety. Czuła opanowujące ją zimno, którego źródło zdawało się być gdzieś głęboko w jej wnętrzu. Nienawidziła tego uczucia, ale nie miała na nie innej rady, jak tylko zamknąć oczy i zasłonić się kołdrą. Już miała zacisnąć powieki, gdy jej wzrok padł na niewielki, wystający ze ściany dzwonek. Bez namysłu nacisnęła nań, przykryła się kołdrą i czekała na efekt.
Drzwi otworzyły się niemalże natychmiast. Agata rozpoznała kroki grubej, gburowatej pielęgniarki o przerażająco niskim głosie. W myślach zazwyczaj nazywała ją „kolumbryną”, ale teraz nie miała siły nawet na tę drobną złośliwość. Strach sparaliżował całe ciało, a jedyną rzeczą, która mogła ów paraliż zatrzymać, była obecność innej osoby. Nieważne, czy lubianej, czy nie. Liczyło się tylko to, że człowiek ten był realny, dotykalny i istniejący poza straszliwym światem halucynacji, które Agatę pętały coraz częściej.
– Czego paniusia chce? – zagrzmiała nad uchem „kolumbryna”, jednocześnie zasłaniając wypłowiałe od słońca żaluzje.
– Boję się… – wybełkotała chora, ostrożnie zerkając w stronę okna. Strach zniknął, a mrok rozpłaszczył się na szybie niczym ciemny, tchnący zimnem witraż. Przyćmiona przerażeniem świadomość zaczęła powoli ożywać.
Gruba pielęgniarka bez słowa wyjęła z kieszeni ciasno opinającego jej tłuste kształty fartucha komórkę i zaczęła stukać w klawisze.
– Zadzwonię po doktora. Nie mam cierpliwości do paniusinych wynurzeń… – wyjaśniła z uśmiechem, przykładając słuchawkę do ucha.
– Nie… – zduszonym głosem poprosiła Agata. Perspektywa spotkania z człowiekiem, który do obłędu przypominał demona ze snu, przerażała ją dużo bardziej niż fakt, że może zostać niewysłuchana. – Niech pani nigdzie nie dzwoni… Proszę… – Złożyła ręce jak do modlitwy i wpiła w tonącą w tłuszczu twarz sanitariuszki błagalne spojrzenie. Ta zmiękła, odłożyła komórkę do kieszeni i zapytała:
– Chce paniusia coś na sen?
Chora przytaknęła skwapliwie. Miała nadzieję, że spowodowana lekiem utrata świadomości chociaż częściowo wyzwoli ją od pętającego gardło przerażenia.
„Kolumbryna” odwróciła się z ciężkim westchnieniem i zaczęła szperać po kieszeniach.
– Nie mam. Musi paniusia zaczekać – oznajmiła po około pięciu minutach poszukiwań. – Zaraz wrócę…
Wyszła, zostawiając niedomknięte drzwi, przez które wpełzał strach. Jego długie macki owinęły się wokół ramy łóżka. Gdzieś na horyzoncie, niewyraźna i jakby rozpływająca się w strugach nieistniejącego deszczu, zamajaczyła myśl. Miała duże, błękitne ślepia. Wyciągnęła kościstą rękę w kierunku Agaty i kiwnęła kilkakrotnie długim, kościstym palcem.
– Chodź – szeptały jej sino blade usta.
Chora wrzasnęła z całych sił. Myśl zbliżyła się do łóżka, strach rozpłaszczył się pod jej prześwitującymi nogami niczym wierny pies. Agacie zdało się, że słyszy ciche skomlenie. Nagle trupio niebieska postać zaczęła nabierać kształtów, puchnąć i zmieniać barwę. Po chwili stała się białą, olbrzymich rozmiarów kulą.
– No, co się paniusia tak patrzy? – zagrzmiała sanitariuszka. Halucynacja rozpadła się pod wpływem jej głosu.
– Nic… Boję się… – wyjęczała chora, bezwolnie poddając się przewracającym ją na plecy rękom pielęgniarki. Chwilę potem poczuła ukłucie. Ciepły, narkotyczny spokój zaczął otulać jej umysł. Po paru minutach nie widziała już nic, oprócz wszechogarniającej ciemności.
Gdzieś na dnie jaźni zaczął wykluwać się obraz pary zielonych, świecących niczym u kota oczu.
– Jest… – pomyślała Agata, z niezrozumiałym dla samej siebie upojeniem wpatrując się wyłaniającą się z mroku twarz demona. Widok jego oczu z niewiadomych powodów zaczął działać na nią uspokajająco i była mu za to uspokojenie bezgranicznie wdzięczna.
Westchnęła, gdy owionął ją lekki, znajomy zapach koniaku i siarki. Gdyby nie krępowały jej pasy, uciekłaby z nim z tego więzienia.
– Musisz spłonąć, królowo… – wyszeptał cicho, siadając w nogach łóżka.
– Spłonąć… Spłonąć… – szeptała, a jej ciało przebiegał dziwny, rozkoszny dreszcz za każdym razem, gdy słyszała dźwięk swoich słów.
"Ja "beznadziejność nadchodzących dni" -
Witam odważnym i rycerskim : "phi" !!" Tongue
Odpowiedz
#36
Kolejny dobry i sugestywny fragment. Zastanawiam się jedynie nad tymi pociętymi od skrzypiec palcami. Czy w przypadku tego instrumentu to możliwe. No i w przypadku wprawnego muzyka. Sam grałem co nieco na gitarze. Tam palce "pociąć" teoretycznie można bo i nacisk na struny większy. Albo trzeba grać coś bardzo wysoko albo braki w technice nadrabiać silnym dociskaniem strun.... Lewi był jednak świetnym muzykiem, a skrzypce to instrument nie wymagający raczej siły.

Pozdrawiam serdecznie.
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#37
Dziękuję za komentarz, Gorzki.
Nad kwestią strun się zastanowię, dałeś mi do myślenia. Ale raczej, jak człek jest wściekły, to i kołkiem się zatniesz. Smile
Pozdrawiam
Graf
"Ja "beznadziejność nadchodzących dni" -
Witam odważnym i rycerskim : "phi" !!" Tongue
Odpowiedz
#38
A oto kolejny rozdział z przygodami inspektora. Mam nadzieję, że się nie zawiedziecie. Smile

Rozdział 10
Za dnia strach nie miał nad nim władzy, ale w nocy… Inspektor uśmiechnął się półprzytomnie na myśl o tym, jak bardzo bał się nadejścia mroku. Po czterech, odpalanych jeden od drugiego, papierosach policjant nie bał się już niczego. Głowa bolała zbyt mocno, by mógł zastanawiać się nad tym, co może go dziś w nocy spotkać. Wpatrując się w puste rubryki leżącego przed nim wykazu poczuł ogarniającą go senność, ale nie uległ jej. Przynajmniej tak mu się wydawało. Jak przez mgłę usłyszał ciche skrzypnięcie klepki za plecami
Nie wstając, odwrócił się tak gwałtownie, że aż krzesło wydało z siebie przeraźliwe, agonalne skrzypnięcie. W porozrywanym przez migotliwą jarzeniówkę półmroku majaczyła przed inspektorem jakaś rozmyta, ciemna sylwetka.
– Czego? – burknął Lejka, usiłując wmówić sobie, że stoi przed nim tylko najzwyczajniejszy na świecie interesant, któremu właśnie obito fizjonomię za jakieś ciemne porachunki. Tylko jakim cudem mógł on znaleźć się za plecami inspektora, skoro drzwi wejściowe znajdują się na wprost biurka?
„Po prostu przysnąłem” – wmawiał sobie policjant, chociaż wydawało się to z jego perspektywy mało prawdopodobne.
– Jak to „czego”, panie władzo? – wysyczał przybyły nieprzyjemnym, podobnym do syczenia żmii półgłosem. – Pan tu tak siedzi samotnie, po ciemku. Przyszedłem osłodzić pańską samotność. – Przybysz postąpił krok do przodu. Ostre światło jarzeniowej lampy padło na jego filigranową, okrytą ciemnym płaszczem postać. Inspektor rozpoznał dwoje martwych, malachitowych oczu.
– Panie Samael… – wyjąkał Lejka, mocno zaciskając palce na poręczach krzesła. – Co pan tu robi?
Samael parsknął z pogardą, ostrożnie podszedł do biurka i usiadł na wolnym od papierów kawałku blatu. Uśmiechał się, patrząc niewidzącymi oczyma gdzieś daleko ponad głową policjanta. Lejka poczuł, jak strach podpełza mu do gardła. Wiedział, że nie może sięgnąć do dzwonka alarmowego, który znajdował się dokładnie między zwisającymi z blatu nogami przybysza. Milczenie trwało parę dobrych chwil, aż w końcu aresztant zeskoczył z biurka, podszedł do zdumionego inspektora i położył mu trupio zimne dłonie na ramionach.
– Pańscy podwładni ostatnio straszliwie mnie zaniedbują – wyszeptał. Pachniało od niego siarką i drogim koniakiem. – Wczoraj znów nie dostałem obiadu… Chcę złożyć skargę, a z przyczyn oczywistych nie mogę jej napisać… Chciałbym prosić pana o drobną przysługę. Czy nie mógłby pan napisać zażalenia w moim imieniu?
– Nie… Zaraz! Jak pan się tu znalazł? Osobiście sprawdzałem, czy wszystkie cele są zamknięte! – wybuchnął policjant, któremu w głowie nie mogło się pomieścić to, jakim cudem niewidomy przestępca wyszedł z celi, nie robiąc przy tym najmniejszego hałasu. – Co to ma znaczyć?! – Inspektor poderwał się z krzesła tak gwałtownie, że w normalnych warunkach z pewnością stojący nad nim Samael niechybnie straciłby równowagę na skutek uderzenia czołem w skroń. Aresztant jednak ani nie odskoczył, ani nie zachwiał się, za to głowę Lejki owionął piwniczny chłód. Policjant przeżegnał się w myślach i osunął z powrotem na krzesło. Osadzony tymczasem poprawił opadający mu na oczy kosmyk kruczoczarnych włosów i ciągnął dalej, jakby zupełnie nic się nie stało:
– Nie zauważył pan jeszcze, że czasami wychodzę sobie na spacery po komisariacie? Jeden z pańskich podwładnych, Walczak, dał mi klucz od zamka mojej celi po to, abym mógł się trochę przejść w nocy. Często nie mogę spać, a od chodzenia w kółko można zwariować. Poza tym, to bardzo niezdrowe… Czyż Walczak nie mówił panu o tym?
Zapytany milczał przez dłuższą chwilę, nie mogąc zrozumieć, czy to, co widzi i słyszy, dzieje się naprawdę, czy nie.
„Ja śnię…” – myślał, tępo patrząc w martwe źrenice rozmówcy. Zauważył, że Samael prawie nie mruga.– „Czyżbym był aż tak przemęczony?... Nie, to przecież sen… Chyba.”
Im bardziej inspektor się zastanawiał, tym silniej zdawał sobie sprawę z tego, że umyka mu najważniejszy szczegół: jakim cudem sierżant zgodził się oddać klucz? I dlaczego Walczak nie poinformował go o tym, że dał klucz aresztantowi? Zapomniał? A może… Może po prostu nie zdążył o tym powiedzieć, bo… Nie, taka wersja wydarzeń była zbyt nieprawdopodobna, by mogła wchodzić w grę. Lejka potrząsnął głową tak mocno, że świat wokół zawirował i zniknął za mgłą. Inspektor bezmyślnie wpatrywał się w zamazany obraz przed sobą, a w jego umyśle krążyło jedno, jakże wymowne i przerażające pytanie: jak?
– Nad czym się pan tak zastanawia, inspektorze? – Pytanie padło tak nagle i z tak bliska, że policjant podskoczył i jęknął ze zdziwienia. Z otaczającej go mgły zaczął powoli wyłaniać się obraz dwojga zielonych, dużych oczu. Nie były one jednak martwe, lecz żywe, błyszczące ze zmęczenia i tłumionego gniewu. Lejka zaczął powoli pojmować, że coś jest z tymi oczami nie tak. W końcu zrozumiał. Nad krzesłem, pochylony tak nisko, że czuć było bijący od niego zapach niedawno wypalonego papierosa, stał Lewij.
Psychiatra uśmiechał się półgębkiem, uśmiech miał zagadkowy, budzący trwogę, co zupełnie nie pasowało do troskliwego tonu, jakim zadał kolejne pytanie:
– Gdzie pan był przedwczoraj?
Nie mogąc jeszcze otrząsnąć się z zaskoczenia, inspektor automatycznie odparł, że przedwczoraj przez większą część dnia znajdował się na terenie ząbkowskiego szpitala. Profesor zaśmiał się krótko w odpowiedzi i zapytał, podejrzliwie mrużąc oczy:
– I co pan był tam uprzejmy robić?
Policjant milczał, nie mogąc zebrać myśli. Poczuł, jak gardło zaciska mu się w ciasny węzeł, a migrena wzrasta z każdą sekundą.
Ból głowy stawał się coraz bardziej nieznośny, a jego źródło brało początek z prawej strony. Inspektor otworzył oczy i jeszcze w półśnie zorientował się, że przyczyną tego bólu jest wpijający się w prawą skroń długopis. Zasypiając, policjant nie poczuł, jak kładzie głowę na zawalone papierami biurko. Cienkopis widocznie znajdował się pod którąś z kartek… Zegar w przyległym pokoju zaczął wybijać trzecią w nocy.
Dzwonek leżącego na stole telefonu komórkowego rozległ się tak nagle, że inspektor podskoczył.
– Halo? – odezwał się niepewnie, przykładając komórkę do ucha.
– Tu Lewij. – Głos po drugiej stronie był złowrogi i zimny jak stal. – Przepraszam, że dzwonię tak późno… Albo wcześnie, nie wiem, jak to ująć. Chodzi o Agatę. Ona właśnie.. Mam nadzieję, że nie wstał pan do telefonu… Jeśli tak, to proszę natychmiast usiąść.
Inspektor opadł na oparcie krzesła tak gwałtownie, że aż skrzypnęło. Strach ścisnął go za gardło z siłą spiżowego imadła. Lejka na wszelki wypadek przysunął się wraz z krzesłem do ściany.
– Słucham… – wykrztusił, z trudem łapiąc powietrze.
Profesor westchnął przeciągle, w słuchawce rozległo się pstryknięcie zapalniczki. Przez chwilę słychać było jedynie przerażająco równy rytm jego oddechu.
– Pańska siostra jest na granicy życia i śmierci – oznajmił wreszcie psychiatra. – Jest po próbie samobójczej. Podcięła sobie żyły… Proszę przyjechać. Jeśli jest pan na służbie, to proszę się zwolnić. To mogą być jej ostatnie godziny na tym świecie… Kiedy będzie pan już pod bramą, proszę zadzwonić do mnie. Wyjdę po pana.
– Dobrze… – odparł oschle inspektor i odłożył słuchawkę. W głowie miał zupełny mętlik. Nie miał pojęcia, komu przekazać dyżur. W końcu zdecydował się zostawić wszystko pod opieką stróża, który za dwie flaszki czystej zgodził się co jakiś czas przejść po pomieszczeniach i sprawdzić, czy nic się nie dzieje.
– Jakbym nie wrócił do rana, powiedz Piekutce, że nagle zachorowałem – poinstruował dozorcę, pospiesznie wsiadając do samochodu.
Ulica była pusta i cicha, na jakimś przystanku kiwał się samotny pijak. Reflektory wściekle rozdzierały ciemność nocy, silnik warczał jak szalony. Brama szpitala zamajaczyła przed oczami inspektora niczym duża, biała ćma. Na tle ciemnego, betonowego muru przypominała bardziej wrota piekła niż dwa zwykłe skrzydła z pomalowanego na jasno żeliwa. Lejka zadzwonił do ordynatora. Był tak zdenerwowany, że chwilami tracił panowanie nad sobą i zaczynał bezmyślnie wywijać pięściami w powietrzu, jakby mógł tym przyspieszyć czas, dzielący go od poznania prawdy.
– Spokojnie – warknął Lewij, gwałtownie chwytając policjanta za nadgarstki. – Mnie też obudzono z tego powodu. I jestem z tej przyczyny naprawdę wściekły. Ale jeżeli będziemy się przepychać, nie polepszy to stanu Agaty – zakończył, mocno popychając Lejkę w stronę bloku D.
– Gdzie ona jest?! – wrzasnął inspektor, gdy tylko znaleźli się w mrocznym przedpokoju.
– Na górze – beznamiętnie odparł profesor i gestem nakazał wzburzonemu policjantowi milczenie.
Droga na pierwsze piętro nigdy jeszcze nie wydawała się tak długa i męcząca jak w tamtej chwili. Majaczące w półmroku stopnie rzucały się pod stopy drżącego ze zdenerwowania Lejki, jakby chciały przeszkodzić mu w dojściu do celu. Ciemność co chwila gęstniała, a jednostajny szum w uszach nasilał się. W połowie drogi na górę policjant poczuł silny zawrót głowy i już miał przystanąć, ale opanował się i przemógł. Rozumiał, że jeśli zrobi to teraz, to bezsilny, palący gardło gniew odbierze mu siłę, potrzebną do dalszej wspinaczki. Im bliżej było do drzwi, tym silniej strach ściskał za krtań i tym większa złość opanowywała spięte niepokojem ciało inspektora. Momentami miał ochotę odwrócić się i zbiec na dół, czasami chciał przyprzeć profesora do ściany i zażądać wyjaśnień. Dlaczego tak się stało? Dlaczego jej nie dopilnowano? Dlaczego zrobiła sobie krzywdę? Co ją do tego popchnęło?... Pytania mnożyły się w nieskończoność, a odpowiedź na nie leżała tam, za drzwiami, na białej, zalanej krwią pościeli.
Gdy weszli, stojący przy łóżku pielęgniarz podszedł do ordynatora i zaczął coś gorączkowo szeptać mu do ucha. Profesor marszczył brwi, cmokał i z niezadowoleniem kręcił głową tak, że kruczoczarne kosmyki rozsypywały się na strony przy każdym ruchu. Inspektor nie słyszał słów, ale mężczyźni w kitlach mówili zbyt cicho, zbyt złowieszczy był ich szept, by mógł myśleć, że stan Agaty jest stabilny. Biała, niedawno zmieniona pościel była zachlapana ciemną, zakrzepłą krwią, a wokół przegubów chorej widniały szerokie, mocno zaciśnięte pasy bandaży, przez które prześwitywał złowróżbny amarant. Mężczyzna w białym fartuchu odstąpił od Lewija i mruknął:
– Ciągle spada.
Wargi psychiatry poruszyły się bezgłośnie i pielęgniarz bez trudu wyczytał z nich słowo „krew”. Kiwnął głową w milczeniu, podszedł do niewielkiego stoliczka przy oknie, wziął zeń kartkę i napisał: „zero. Rh–”. Podał karteczkę ordynatorowi. Ten skinął, uśmiechnął się i zwrócił do Lejki tonem tak spokojnym, jakby nic się nie stało:
– Jaką ma pan grupę krwi, panie inspektorze?
Policjant, który nie pojmował zupełnie, czemu służyć miała cała ta tajemna korespondencja między lekarzem a sanitariuszem, drgnął, tknięty zimnym palcem złego przeczucia. Spojrzał z ukosa na czarniawą, jak zawsze idealnie gładką i nieprzeniknioną twarz ordynatora, ale nie wyczytał z niej nic, prócz krwiożerczego błysku w zielonych, na wpół przymkniętych oczach. Psychiatra uśmiechnął się i odwrócił w stronę okna.
– Niech pan odpowie na to pytanie. To ważne – ponaglił pielęgniarz.
Lejka cofnął się, z trudem łapiąc powietrze.
– Myślą panowie o transfuzji? – wychrypiał, patrząc, jak profesor ostrożnie kładzie palce na tętnicy szyjnej Agaty i uważnie wpatruje się w cyferblat eleganckiego, czarnego zegarka, który prawie zawsze nosił na ręku. – Tak czy nie?! – wrzasnął, nie mogąc wytrzymać napierającej zewsząd ciszy. W głębi duszy zrozumiał już, że w pytaniu kryła się nieodwołalna, podjęta parę chwil temu decyzja, ale nie chciał dopuścić tego do świadomości. Miał nadzieję, że, grając na czas, zmieni postanowienie psychiatry, albo też stanie się cud i Agata wyzdrowieje, a jej zły stan będzie jedynie strasznym, ulotnym snem.
– Zamknij się pan! – syknął Lewij, rzucając inspektorowi wściekłe spojrzenie rannego bazyliszka.
Zbesztany policjant cofnął się jeszcze bardziej i wbił oszalałe spojrzenie w lśniącą szpitalną bielą podłogę.
– Jaką pan ma grupę krwi? – spokojnie zapytał sanitariusz, kładąc rękę na ramieniu Lejki.
– A. A Rh plus… Chyba… – odparł cicho zapytany.
– A ty? – Padło od strony łóżka.
– B Rh minus, profesorze – szybko, po wojskowemu odpalił pielęgniarz.
– To leć na dół po igły – zakomenderował Lewij i wstał.
– Ale… Panie profesorze… Nikt z nas… – jąkał się sanitariusz, cofając się w stronę drzwi.
– Leć po igły, kretynie! – krzyknął zduszonym głosem ordynator.
– Jakie igły?! – W brązowych, chłopięcych oczach mężczyzny w białym fartuchu mignął strach.
– Do bezpośredniej transfuzji krwi, ty ośle niedouczony!
Pielęgniarz jęknął ze zdziwienia i zaczął coś bezładnie tłumaczyć na temat tego, że transfuzja bez wykonania szeregu badań hematologicznych jest niemożliwa, ponadto igieł do bezpośredniej transfuzji krwi nie używa się już od bardzo dawna.
– Niemożliwa?! – wściekle wysyczał Lewij. – Przestarzałe metody? Nie ucz mnie, jak się robi transfuzje, imbecylu od siedmiu boleści! Albo teraz schodzisz na dół, albo jutro pakujesz swoje manatki i lądujesz na bruku. Mam nadzieję, że jasno się wyrażam. – Psychiatra znacząco uniósł prawą brew, a pełen furii błysk w malachitowych źrenicach świadczył niezbicie o tym, że mówi poważnie.
Drżący ze strachu sanitariusz bez słowa rzucił się do drzwi. Minutę później stał z powrotem na progu, dysząc ciężko. W rękach trzymał dużą, metalową strzykawkę z dwiema podczepionymi do niej gumowymi, giętkimi rurkami. U nasady każdej z nich widniał niewielki, metalowy zacisk. Urządzenie wyglądało jak jakaś osiemnastowieczna maszyna do przetaczania krwi.
– Daj mi to – poprosił niemalże łagodnie profesor, wyrwał pielęgniarzowi tajemnicze ustrojstwo z rąk i obejrzał je dokładnie pod światło. Mruczał coś przy tym o nieuszkodzonych rurkach i paru innych dobrze działających elementach, których nazw policjant nie był w stanie zrozumieć.
– Co pan planuje, profesorze? – drżącym głosem zapytał młodzieniec w kitlu.
– Mam grupę zero Rh–, mój drogi… Wysterylizuj szybko te igły. Wiesz, jak się tego używa? – Stuknął długim, szponowatym palcem w szklany cylinder strzykawki.
Przerażony do granic możliwości sanitariusz błyskawicznie wybiegł z pokoju, wrócił po chwili z trzymanymi przez lateksową rękawiczkę igłami i, podając je profesorowi, rzucił w przelocie:
– Nie wiem. Nie pokazywano nam tego na studiach, profesorze…
– W porządku. Działanie jest banalne… Pobierając krew z żyły dawcy zaciskasz zacisk na rurce, prowadzącej do żyły biorcy, a kiedy wstrzykujesz krew do żyły biorcy, zaciskasz na rurce od strony dawcy. Rozumiesz?
Pielęgniarz kiwnął głową, wziął z rąk ordynatora strzykawkę i stał w bezruchu, czekając na dalsze rozkazy.
– Na co czekasz, chłopcze?... Ach, nie wiesz, jak to założyć? Jedną igłę wbijasz w żyłę przedramienia biorcy, drugą w dawcy i jazda. – Lewij uśmiechnął się po ojcowsku i usiadł na krześle u wezgłowia łóżka. – Pospiesz się, bo usta jej sinieją! – syknął, ostrożnie odsłaniając ramię Agaty. Chora leżała bez ruchu, nie widać było nawet, czy oddycha. – Wbij tu. Ładnie widać.
Młody człowiek posłusznie, ale niepewnie wykonał rozkaz. Gdy igła tkwiła już w nieruchomym ręku kobiety, profesor upewnił się jeszcze, czy sprzęt jest dobrze założony i kazał podwładnemu wprowadzić sobie igłę w lewe przedramię.
– No, sam tego nie zrobię – ponaglił spokojnym, mentorskim tonem. – Jak wbijasz, matole boży? No, jeszcze mi rękę prześwidruj! Trzęsiesz się, jakbyś nigdy wkłucia nie robił… Matoł, odpuść mi, Boże, matoł do kwadratu!
W końcu, gdy wszystko było już w względnym porządku, psychiatra nagle przypomniał sobie o obecności policjanta.
– Proszę wyjść – rzucił oschle.
Inspektor bezgłośnie zaoponował.
– Proszę wyjść! – krzyknął Lewij, a jego źrenice stały się wąskie jak u wściekłego kota. Zdawało się, że jeszcze chwila, a wstanie i rzuci się na Lejkę.
– Profesorze, proszę się nie denerwować, bo ciśnienie jest nierówne – szeptem poprosił blady z przejęcia pielęgniarz.
– Racja, chłopcze… – łagodnie przytaknął ordynator, poprawiając się na krześle. Ciemnoczerwona ciecz powoli płynęła cienkimi, pożółkłymi rurkami. Za każdym razem, kiedy sanitariusz luzował zacisk po stronie Agaty, inspektorowi zdawało się, że powieki chorej drgają leciutko, a z sinobladych ust wydobywa się ledwo słyszalne westchnienie.
– Panie Lejka, proszę natychmiast opuścić pomieszczenie, bo zakłóca pan procedurę!... Ile?
Młodzieniec w fartuchu odszepnął coś niezrozumiale, bez reszty pochłonięty śledzeniem cieczy w rurkach. Lejka wycofał się cichutko, mając nadzieję, że zostawia Agatę w dobrych rękach. Wychodząc, słyszał jeszcze cichy, opanowany szept Lewija:
– Jeszcze drugie tyle, mój chłopcze… Nie zemdleję, nie bój się… A nawet jeśli, to od czego jest ściana?
Inspektor był już na schodach, gdy doleciał go śmiech obu mężczyzn. Widocznie bawili się doskonale, przerzucając się medycznymi żartami. Nie pozostawało mu nic, prócz oczekiwania.
***
Agata ocknęła się chwilę po tym, jak na dworze zapanował przedświt. Biały, idealnie czysty sufit sprawił, że pomyślała o zaświatach, ale lekki, kwaskowaty zapach środka dezynfekującego dziwnie nie pasował do wszystkich znanych jej opisów świata pozaziemskiego. Kobieta uniosła się na obolałym łokciu. Półprzytomnym wzrokiem omiotła poowijane bandażami nadgarstki, krzesło, stojące przy łóżku, pustą przestrzeń przed drzwiami. Była pewna, że nie umarła, albo nawet jeśli nie żyje, to znajduje się w idealnej kopii swego szpitalnego pokoju, w którym mieszkała przed śmiercią. Nie pamiętała niczego, prócz wszechogarniającej pustki i gorączkowych szeptów, dochodzących z półmroku.
Rozmyślania przerwało jej ciche skrzypnięcie, dobiegające spod okna. Odwróciła się z ledwo słyszalnym jękiem i spojrzała w stronę lśniącej czystością szyby. Stał przed nią, wsparty nonszalancko łokciem o betonowy parapet, otulony blaskiem wstającego słońca, przerażająco spokojny, elegancki jak zwykle. On, demon ze snu i lekarz w jednym, on, jej śmierć i życie, przekleństwo i wybawca…
– Jak się pani czuje? – zapytał, lekko mrużąc oczy. Zauważyła, że był bledszy niż zazwyczaj, a głos miał jakby pęknięty, nieswój.
– Dobrze – odszepnęła automatycznie. Chciała, żeby sobie poszedł, nie męczył jej dłużej pytaniami, na które nie znała odpowiedzi.
– Pamięta pani cokolwiek z dzisiejszej nocy? – Podszedł do łóżka lekkim, tanecznym krokiem, pochylił się i zajrzał jej głęboko w oczy. Zacisnęła powieki najmocniej, jak mogła. Bała się, że tym spojrzeniem wyssie resztki pozostałej w ciele duszy, pogrąży świadomość w wiecznym mroku i roztoczy nad nią całą swą demoniczną władzę, przed którą nie będzie ucieczki.
„I po co go wzywałam?” – myślała, półprzytomnie wsłuchując się w każdy czyniony przez lekarza szmer. Poczuła, jak lekko bierze ją za rękę i odsłania przedramię. Szarpnęła się niespodziewanie, pełna strachu i złego przeczucia. Natychmiast cofnął dłoń i odszedł od posłania na odległość kroku.
– Proszę spojrzeć na rękę. Pamięta pani?
Posłusznie otworzyła oczy i przelotnie zerknęła na zabandażowany nadgarstek.
– Pamiętam…
– A to? – Uśmiechnął się lekko, muskając palcami powietrze tuż nad jej łokciem.
Cicho krzyknęła ze zdziwienia, widząc na bladej skórze przedramienia ogromną, ciemną plamę. Spojrzała mu pytająco w oczy, ale nie odpowiedział.
– Skąd? Uderzyłam się o coś, padając?
– Nie. Musieliśmy pani przetoczyć krew.
Milczała chwilę, powoli przyswajając sobie usłyszaną przed chwilą wiadomość. Pamiętała dokładnie, jak przyszedł do niej demon, usiadł na łóżku, nazywał królową i oznajmił, że musi spłonąć. Potem widziała siebie, pochodzącą do okna. Na nowo poczuła metaliczny posmak przegryzanej żyły. Nie wiedziała, co ją do tego skłoniło, nie potrafiła określić, czy był to nakaz demona, czy też jej własna inicjatywa. Pamiętała jedynie, że bardzo chciała spłonąć…
Wspomnienie Samaela przeraziło ją. Czuła, że duszą znowu zaczyna targać strach. Krzyknęła zduszonym, pełnym przestrachu krzykiem i szczelnie okryła się kołdrą, mając nadzieję, że uchroni się w ten sposób od zimnych macek przestrachu. Gdzieś na horyzoncie zamajaczyła Myśl.
– Nieeee! – wyjęczała, chowając głowę pod pierzynę. Strach podpełzł do posłania powoli, z obślizgłym dostojeństwem jadowitego gada. Jego szpony zaczęły drapać ramę łóżka. Myśl trzymała go na postronku, a on wyrywał się, szczerząc kły jak wściekły, głodny pies.
– Chodź – szepnęła Myśl.
Agata bez słowa pokręciła głową. Gorzkie łzy przestrachu ciekły po bladych, zapadłych policzkach kobiety. Myśl zbliżyła się. Gdzieś w głębi pomieszczenia trzasnęły drzwi… Wszystko runęło w lepką, obleśną ciemność.
"Ja "beznadziejność nadchodzących dni" -
Witam odważnym i rycerskim : "phi" !!" Tongue
Odpowiedz
#39
Znowu całkiem dobry fragment. Napięcie zbudowane ładnie. Nawet co do procedur medycznych całkiem wiarygodnie. Słowem, wychodzi z tego całkiem niezła historia.

Zgrzyt? A i owszem był. Policjant na służbie nocnej nie byłby nigdy sam. Procedury nie pozwalają. Tym bardziej nie zostawiłby posterunku jakiemuś cieciowi bo to wiąże się z poważną odpowiedzialnością dyscyplinarną. Zapewne są jakieś procedury, które stosuje się w takich awaryjnych sytuacjach. Warto by o nie dopytać.
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#40
(21-06-2017, 22:01)gorzkiblotnica napisał(a): Znowu całkiem dobry fragment. Napięcie zbudowane ładnie. Nawet co do procedur medycznych całkiem wiarygodnie. Słowem, wychodzi z tego całkiem niezła historia.

Zgrzyt? A i owszem był. Policjant na służbie nocnej nie byłby nigdy sam. Procedury nie pozwalają. Tym bardziej nie zostawiłby posterunku jakiemuś cieciowi bo to wiąże się z poważną odpowiedzialnością dyscyplinarną. Zapewne są jakieś procedury, które stosuje się w takich awaryjnych sytuacjach. Warto by o nie dopytać.
Dziękuję za komentarz, Gorzki. A orientujesz się może, ilu funkcjonariuszy musi być na nocnej służbie? Próbowałem googlować, ale nic konkretnego mi nie wyskoczyło.

Pozdrawiam i weny życzę!
"Ja "beznadziejność nadchodzących dni" -
Witam odważnym i rycerskim : "phi" !!" Tongue
Odpowiedz
#41
Rozdział 3
(08-01-2017, 14:41)Grafoman napisał(a): „Tumbala, Tumbala, Tumbalalaika…” – śpiewała zatopiona w swoich myślach kobieta, a jej ręce szybko i machinalnie obierały jabłka z czerwonej, delikatnej skórki. Nagle Sara Lewij drgnęła i wbiła zdumione spojrzenie w stojącego w drzwiach policjanta.
Słowo zbędne, zarówno z poprzedniego zdania jak i następnego wynika o kogo chodzi, podmiot spokojnie może być domyślny.

(08-01-2017, 14:41)Grafoman napisał(a):  Złoty blask wczesno popołudniowego słońca delikatnie przenikał przez pożółkłe, wilgotne od porannego deszczu liście, od ziemi tchnęło ciepłem, a w powietrzu unosiła się przyjemna, jesienna woń.
Wczesno popołudniowe słońce - hmm skądś to znam Wink

(08-01-2017, 14:41)Grafoman napisał(a): Wrócił z jakimś zeszytem, z którego po drodze wypadło mu kilka kartek.
"Mu" zbędne.

(08-01-2017, 14:41)Grafoman napisał(a): Budynek, w którym mieściło się mieszkanie sierżanta, był niziutką, przedwojenną jeszcze kamieniczką, wciśniętą pomiędzy dwa nowe, błyszczące niedawno wymytymi szybami bloki. Inspektor bez trudu wszedł do kamienicy i wspiął się na piętro.
"Jeszcze" zbędne. A czemu wejście do kamienicy miałoby mu sprawić jakiś trud?


(08-01-2017, 14:41)Grafoman napisał(a): Zdziwiła go panująca w mieszkaniu cisza, a jeszcze bardziej zdumiał się, gdy spojrzał w dół.
Spojrzenie w dół sugeruje patrzenie z wysokości, może lepiej pod nogi albo na podłogę?


(08-01-2017, 14:41)Grafoman napisał(a): Z trudem dotarł do komisariatu, wsiadł do stojącego na parkingu samochodu i nie myśląc włożył kluczyk do stacyjki. Auto zacharczało niczym umierający gruźlik i powoli ruszyło w stronę ulicy. Inspektor jechał, nie uważając na drogę i zupełnie nagle uświadomił sobie, że dojeżdża do wjazdu na parking przed swoim blokiem. Półprzytomny ze zdenerwowania powlókł się na górę, otworzył drzwi i nie zdejmując ubrania padł na łóżko. Zasnął tak prędko jak nigdy przedtem. Nie śniło mu się nic, oprócz ciemnej, cynobrowej wstęgi na białym tle śmiertelnie bladej skóry…
Zbytnia szczegółowość opisu spraw nieistotnych. Porównanie z gruźlikiem błyskotliwe, ale druga cześć zdania to już zbędne dopowiedzenie

Tym razem spora dawka surrealizmu. Nie wiem czy "Artysta" powinien być w dziale "obyczajowe" czy raczej "horror" Wink

Pozdrawiam Serdecznie
Odpowiedz
#42
No cóż. Nie wiem. Zakładam jednak, że najmniej dwóch, a prawdopodobnie więcej. Jeśli ci dwaj (a jeden nie może) muszą wyjść lub wyjechać na interwencję, ktoś (dyżurny) musi zostać. Tak przynajmniej nakazuje rozsądek. Nie mniej jednak warto by dopytać kogoś kto w policji pracuje.

Pozdrawiam serdecznie.
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#43
Wrzucam hurtowo, od razu dwa rozdzialy. Smile Po dłuższych przemyśleniach przechrzciłem inspektora z Lejki na Wickerta. Mam nadzieję, że się nie obrazicie.

Rozdział 11
Wczesny, jesienny poranek miał smak świeżo parzonej kawy i niedawno wypalonego papierosa. Sara Lewij już drugi kwadrans stała przed lustrem i, paląc jedną cygaretkę za drugą, patrzyła w swoje odbicie w tafli gładkiego, lśniącego szkła. Jej głowę zaprzątały smutne, przerażające myśli. Z pokoju Izmaela od świtu dochodziły odgłosy wypowiadanej półgłosem modlitwy, a szelest kartek świadczył o tym, że mąż całkowicie pogrążył się w studiowaniu Tory. Wiedziała, że czytał Pismo zawsze przed podjęciem jakiejkolwiek ważnej decyzji, ale z tak skrajnym zachowaniem zetknęła się po raz pierwszy. Przez cały wczorajszy dzień odmawiał jedzenia, nie wypalił ani jednego papierosa i, była tego pewna, czuwał do późna, o ile w ogóle się położył. Lekki niepokój ścisnął jej serce.
Nie śmiała wejść do sypialni męża, bała się spojrzeć mu w oczy. Przerażało ją to, co mogła zobaczyć w tych oczach, w których przez wiele lat widziała tylko powoli gasnące uczucie. Teraz, była pewna, byłyby martwe, pełne smutku i gniewu. Bała się ich przytłaczającej, głębokiej zieleni. Nie chciała, żeby tęsknota, którą zawsze odczuwała, patrząc mu w oczy, ponownie ścisnęła ją za gardło teraz, gdy wszystko miało się ku końcowi. Złowieszczy szelest listu rozwodowego miał na zawsze oderwać ją od tak dobrze znanego spojrzenia, skryć je za kotarą bezterminowej rozłąki. Nie, nie miała siły o tym myśleć. Nie teraz, nie przed czasem…
– Sara. – Głos rozległ się tuż za jej plecami. Nie odwracając się od lustra, szybko spojrzała w bok. Stał nieco z tyłu, poza zasięgiem wypolerowanej na błysk tafli. Jak zawsze o tej godzinie, miał na sobie szlafrok i brązowe pantofle ze skóry.
– Drugi raz cię wołam. Wszystko w porządku? – Podszedł lekkim, wyuczonym krokiem klezmera. Chociaż nigdy na dobrą sprawę nie należał do tego bractwa o wiecznie zapatrzonych w partyturę spojrzeniach, to jednak posiadał, za sprawą ojca, wiele charakterystycznych dla jego członków cech. Chociażby uśmiech… Zawsze subtelny, tajemniczy jak sama muzyka, stale przyciągający i odpychający zarazem. Zrozumiała, że będzie jej tego uśmiechu brakowało.
– Tak, w porządku – odpowiedziała, siląc się na obojętność. – Za to ty kiepsko wyglądasz. – Rzuciła mu zatroskane spojrzenie spod długich, lekko podmalowanych rzęs. – Spałeś dzisiaj?
– Nie – uciął krótko i zniknął za drzwiami łazienki. Wyszedł stamtąd po piętnastu minutach. Wilgotne od pary wodnej kosmyki kruczoczarnych włosów nadawały jego bladej od bezsenności twarzy demoniczny, przerażający wyraz.
– Jeszcze tu stoisz? – rzucił w przelocie, uśmiechając się tak, jakby rozprawa miała się nigdy nie odbyć. Sara drgnęła i odwróciła się od lustra.
– Stoję. Zastanawiam się, jak ułożyć włosy – odparła sucho, chociaż wcale nie chciała zabrzmieć szorstko. Zaśmiał się cicho, zupełnie jakby ożył w nim dawno zapomniany, studencki Izmael, ten, który pomagał jej wybrać buty na ślub znajomej, ten sam, który w dniu zaręczyn, zamiast ją pocałować, wrzucił do stawu.
– Włosy, powiadasz? – Przystanął w drzwiach swojego pokoju, oparł się bokiem o framugę i zlustrował ją od góry do dołu. Spojrzenie miał roześmiane, zupełnie niepasujące do atmosfery zbliżającej się ceremonii rozwodu. – Kok odpada. Zostaw tak jak teraz.
– Jestem mężatką… – szepnęła, spuszczając wzrok. Wiedziała, że nie może pokazać się w bejt din z rozpuszczonymi włosami. Rabini uznaliby to za zniewagę i dowód skrajnej rozpusty.
– Pierwszy raz słyszę, by moja żona była mężatką! – zażartował. – Daj rękę.
Cofnęła się, zdziwiona nagłym żądaniem. Lekko zmieszana, poprawiła tkwiący na wskazującym palcu pierścionek ślubny. Zgodnie z tradycją, miała go zwrócić mężowi podczas rozwodu.
– No? – Wyciągnął w jej kierunku drobną, zawsze zadbaną dłoń.
Ostrożnie położyła mu palce na ręku. Izmael uśmiechnął się i lekkim, zwinnym ruchem zdjął z palca srebrną, zdobną w motywy roślinne obrączkę.
– Teraz też jesteś mężatką? – spytał, chowając pierścionek do kieszeni szlafroka.
– Według Prawa wciąż jestem.
– A według znaków? – Uśmiechnął się figlarnie. – Nie masz znaku zamęścia. Nic się nie stanie, jeśli rozpuścisz włosy, nie mając na palcu znaku, świadczącego o tym, że do mnie należysz.
Zaśmiała się mimowolnie. Czuła, że Izmael próbuje w żart obrócić całą atmosferę przygotowań do rozwodu. Być może podał o rozwód tylko dlatego, że nieopatrznie, w porywie gniewu przyznał się rabinowi do tego, że został zdradzony. Rabin, postępując zgodnie z Prawem, zmusił go do napisania getu i rozkręcił wokół całej sprawy małe, ale śmierdzące piekiełko. Gubiąc się w domysłach, Sara postanowiła nie narażać się na rozczarowanie. Wiedziała, że za to, co zrobiła, nie należy się jej nic, oprócz chłosty.
– Co ci się dzisiaj stało? – zapytała, wracając do czesania długich do pasa, lśniących niczym onyksy włosów. – Śmiejesz się, jakbyśmy się wcale nie szykowali do rozwodu, tylko na ślub naszych dzieci.
– Czyżbym o czymś zapomniał? – Spojrzał na nią znacząco. – Mamy jakieś dzieci?
Uśmiechnęła się. Nie, nie chciała od niego odchodzić. Powoli docierało do niej, że on chyba też nie.
– Nie, nie mamy. To tylko porównanie…
Odetchnął z udawaną ulgą.
– A już myślałem, że to skleroza…
Zaśmiali się oboje. Sara poczuła, że jakaś dawno zerwana więź zaczyna się powoli, w tajemniczy sposób odbudowywać. Zrobiło się jej lżej na sercu. Postanowiła zaryzykować.
– Dobrze, rozpuszczę włosy pod warunkiem, że zagrasz Paganiniego – oznajmiła, naprędce spinając włosy w kok.
Rzucił jej z pozoru obrażone spojrzenie i prychnął.
– A cóż to: bunt? – Uniósł brwi. – Stawiasz mi warunki, kobieto? Nieładnie, aj, nieładnie… – Pogroził żartobliwie palcem i zniknął w głębi swego pokoju.
Profesorowa długo jeszcze tkwiła przed lustrem, nie mogąc zebrać myśli. Nie mieściło się jej w głowie, że Izmael tak podejrzanie prędko przeszedł do porządku dziennego nad tym, co zrobiła. Nie wspomniał ani słowem o tym, jak bardzo jest na nią wściekły i planuje wyciągnąć konsekwencje z jej postępowania. Po prostu przyszedł do domu wczoraj wieczorem i, wyraźnie zdenerwowany, oznajmił, że jutro o dwunastej mają oboje stawić się u rabina. Kiedy spytała, dlaczego, odpowiedział tylko, że chodzi o list rozwodowy i wyszedł. Pobiegła za nim, mając nadzieję, że powie coś jeszcze, ale przystanął tylko na progu, spojrzał głęboko w oczy i wycedził przez zęby: „Idź spać.”. Drzwi trzasnęły sucho, bezdusznie. Płakała do późna, nie mogąc zrozumieć, dlaczego wszystko dzieje się tak nagle i bez jej wiedzy. Popełniła błąd, to prawda, zgrzeszyła, ale czy z tego powodu miałaby zostać pozbawiona prawa do wiedzy o tym, co się z nią dzieje? Nawet skazanych powiadamia się o dacie egzekucji z parodniowym wyprzedzeniem… Z zamyślenia wyrwał ją ostry jak brzytwa głos męża:
– Zebrałaś się, kobieto?
– Jeszcze nie.
Westchnął, teatralnie załamując ręce i przewrócił oczyma tak komicznie, że uśmiechnęła się mimo woli. Ubrany był w ten sam szary garnitur w prążki, w którym widziała go dzień po incydencie z inspektorem. Pod krawatem, z lekko kręcącymi się przy skroniach włosami wyglądał naprawdę elegancko. „Widzę go po raz ostatni” – pomyślała i łzy napłynęły jej do oczu.
– To się zbierz z łaski swojej. Masz pięć minut.
Rzuciła mu pełne smutku spojrzenie i wyszła z przedpokoju. W sypialni wyjęła z szafy pierwszą lepszą czarną sukienkę w małe, dobrze podkreślające sylwetkę kwiatki, włożyła ją i naprędce znalazła pasującą do reszty torebkę. Buty nałożyła w pośpiechu, balansując na jednej nodze. Mało nie rozdarła sobie przy tym nowiutkich, czarnych rajstop. Izmael stał w drzwiach, przyglądając się jej poczynaniom z ironicznym uśmiechem na wąskich, krwistoczerwonych ustach.
***
Po nerwowej, spędzonej na rozmyślaniach nocy inspektor już od godziny dwunastej warował pod drzwiami sekretariatu, chociaż dla odwiedzających otwierano go o pierwszej. Chciał dowiedzieć się czegoś na temat stanu zdrowia Agaty. Na oddział dzwonił wielokrotnie od samego rana, jednak żadnej konkretnej informacji nie udało mu się od dyżurnego sanitariusza wykrzesać. Za każdym razem powtarzała się ta sama sekwencja: pielęgniarz wściekle wzdychał, zaglądał do rejestru chorych i odpowiadał, że stan pani Wickert nie poprawił się jeszcze na tyle, by mogła przyjmować wizyty. Na pytanie, kiedy będzie to możliwe, padała odpowiedź wymijająca i bardzo niejasna. Wobec tak rażącej dezinformacji, policjant postanowił osobiście zjawić się w sekretariacie. Na miejscu usłyszał tylko:
– Musi pan o to spytać profesora Lewija. Tylko on ma prawo o tym zadecydować.
Policjant wiele razy próbował dzwonić do psychiatry, ale za każdym razem słyszał, że abonent jest poza zasięgiem. Kiedy Wickert zjawił się tego ranka w sekretariacie, dyżurny pielęgniarz westchnął ciężko i bez słowa zaczął grzebać w zawalających biurko papierach. Nic nie wskazywało no to, by w przeciągu minionej godziny sytuacja uległa jakiejkolwiek zmianie.
– Nie może się pan zobaczyć z chorą bez zgody ordynatora – beznamiętnie wypalił mężczyzna w kitlu i wrócił do bezmyślnego stukania w klawiaturę. Lubieżny wyraz jego młodzieńczej, znudzonej twarzy zdradzał, że wcale nie zajmuje się przepisywaniem leżących na biurku dokumentów.
– A wie pan, gdzie jest ordynator? Od wczoraj nie mogę się do niego dodzwonić – wyszeptał Wickert, powoli tracąc nadzieję. Młody człowiek niechętnie oderwał wzrok od monitora i odparł oschle:
– Wczoraj źle się czuł po transfuzji i w zasadzie go nie widziałem.
– A dzisiaj? – Policjant czuł, że zaczyna tracić cierpliwość. Miał ochotę chwycić leniwego młodzieniaszka za klapy i porządnie obić mu twarzyczkę.
– Dzisiaj... – ospale powtórzył pielęgniarz, bawiąc się myszką od komputera. – Nie wiem.
– A może pan do niego zadzwonić?
– Przecież sam pan mówił, że nie odbiera.
Inspektor zagryzł dolną wargę i pokiwał głową. Nie chciał nikomu wyjaśniać powodów, dla których profesor najprawdopodobniej unika rozmowy z nim. Przez chwilę wydało mu się, że czuje subtelny zapach perfum profesorowej.
– Niech pan do niego zadzwoni… – niemalże błagalnie wyszeptał Wickert, przechylając się przez blat. Kątem oka zauważył, jak młodzieniec szybko zmienia zakładki na monitorze.
Twarz sanitariusza pozostała kamienną.
– Proszę – dodał policjant, patrząc mu prosto w oczy.
Młody człowiek ziewnął ostentacyjnie i uśmiechnął się do przechodzącej obok pielęgniarki.
– A co jeśli nie zadzwonię? Po prostu stwierdzę, że mi się nie chce, hę? – zapytał zaczepnie, odrzucając głowę do tyłu. – Co mi pan zrobi?
Wickert odetchnął głęboko i zacisnął pięści tak mocno, że poczuł, jak paznokcie wbijają się w skórę.
– Powiem mu, że, zamiast pracować, bryluje pan na portalach randkowych – wysyczał.
– Ty skurw… – syknął młodzieniec, ale poprawił się natychmiast. – Przepraszam… Już do niego dzwonię – Zerwał się z fotela i podszedł do telefonu – Nie odbiera – powiedział po chwili, odkładając słuchawkę.
Inspektor uśmiechnął się triumfalnie.
– I tak nie wierzę, że do niego dzwoniłeś. Ale pamiętaj: mam na ciebie haka – dodał znacząco i wyszedł, trzaskając drzwiami.
– Niech mi pan z łaski swojej nie demoluje miejsca pracy. – Dobiegający z końca korytarza głos od razu wprawił serce policjanta w niespokojne drżenie.
Ordynator stał na samym końcu holu. Z niewiadomych powodów nie miał na sobie kitla, jedynie długi, ciemnoszary płaszcz i wszystko wskazywało na to, że całkiem niedawno pojawił się na oddziale. Wickert bez słowa podszedł do lekarza i stanął przed nim jak wryty. Wiedział, że ordynator ma pełne prawo spoliczkować go na środku szpitala. Milczenie trwało dobre parę chwil, uderzenie nie następowało i inspektor zaczynał się powoli niecierpliwić.
– Gdzie pan był jak pana nie było?! – gniewnie wypalił po dłuższej chwili milczenia. Wyszedł widocznie z założenia, że najlepszą formą obrony jest atak. – Dzwoniłem co najmniej dziesięć razy!
– Nie mam żadnych nieodebranych połączeń od pana. – Ordynator wzruszył ramionami, nagle pstryknął palcami i dodał: – Tak w ogóle, to najpierw mówi się „dzień dobry”, łaskawco.
Policjant odchrząknął i posłał profesorowi wyzywające spojrzenie. Był zbyt rozgniewany i zmęczony, by podporządkowywać się jakimkolwiek żądaniom rozmówcy.
– Jak to nie ma pan nieodebranych połączeń?! – wrzasnął. – Dzwoniłem do pana, począwszy od ósmej rano, a pan śmie twierdzić, że… Niech mi pan natychmiast pokaże komórkę!
– Zwierzęcą czy roślinną życzy pan sobie zobaczyć? – Lewij na moment wyszczerzył śnieżnobiałe zęby w groźnym uśmiechu mającego za chwilę ugryźć wampira.
– Telefoniczną, do kurwy nędzy!– Wickert czuł, że powoli traci panowanie nad sobą. – Proszę pokazać mi pański telefon komórkowy.
Profesor uniósł gęste, kruczoczarne brwi i uśmiechnął się. Na końcu korytarza otworzyły się drzwi i wyszła z nich młoda, nieco pucołowata pielęgniarka w towarzystwie pomarszczonej, starszej pani w szpitalnej piżamie. Obie powoli skierowały się w stronę wyjścia na taras.
– Byłbym zobowiązany, gdyby nie klął pan w obecności pacjentów – wysyczał lekarz i postąpił krok w kierunku klatki schodowej.
Wickert w pierwszych odruchu cofnął się, zagradzając sobą przejście na schody.
– Niech mi pan pokaże telefon – powtórzył twardym, nieznoszącym sprzeciwu tonem.
Ordynator zachichotał tak przeraźliwie, że siedzący w sekretariacie pielęgniarz upuścił myszkę. W zapadłej po nagłym wybuchu śmiechu ciszy słychać było, jak klnie półgłosem. Widocznie wysłał wiadomość nie tam, gdzie zamierzał.
„Dobrze mu tak, draniowi” – pomyślał policjant.
– A nakaz konfiskaty pan ma? – nieoczekiwanie zapytał Lewij.
– Nie pańska sprawa…
Ciemna z natury twarz doktora zaczerwieniła się lekko. Wszystko wskazywało na zbliżającą się kolejną falę piekielnego śmiechu.
– To w takim razie proszę zniknąć mi z oczu – skwitował ordynator, wyminął Wickerta i zniknął w czeluściach klatki schodowej.
Inspektor bez namysłu rzucił się na schody, po drodze potrącając podobnego do małpy sanitariusza, który właśnie staczał się na dół.
– Pana ordynatora nie ma! – rzucił potomek Australopiteków w kitlu.
– Zamknij się pan! – odkrzyknął policjant i już chciał pobiec dalej, ale zatrzymał się w pół kroku i zbiegł na dół: – Chociaż nie… Mów pan, gdzie jest Agata!
Grubasek zamachał pulchnymi rękoma.
– Nie mam zielonego pojęcia!
– A pasiate pan masz?! – wysyczał Wickert, biorąc pielęgniarza za klapy fartucha. – Gdzie ona jest? – Pchnął zdębiałego ze strachu rozmówcę w stronę drzwi.
Pietruszkiewicz zatoczył się, oparł plecami o ścianę i jęknął:
– Tam, gdzie była, ale nie mogę pana tam wpuścić. Nie mam na to zgody…
– On zgody nie da, wiem o tym. Chcę się po prostu z nią zobaczyć, rozumiesz, gałganie?
– Wypraszam sobie! – wrzasnął grubasek, a jego twarz spurpurowiała z wysiłku. Wydał z siebie parę cichutkich kwiknięć, po czym nieoczekiwanie chwycił Wickerta za obie ręce i załamał je do tyłu tak, że inspektor nieoczekiwanie znalazł się twarzą do ściany.
– Nie ze mną takie numery, policjantku… – wycharczał Pietruszkiewicz i gwałtownie pchnął policjanta w kierunku drzwi wyjściowych. – Uspokój się, to pogadamy – powiedział, zamykając ciężkie odrzwia przed nosem zszokowanego Wickerta.
Lekki, jesienny wiatr zaigrał w naelektryzowanej od gniewu czuprynie inspektora.
„Odpowiesz mi za to, draniu” – zagroził w myślach i ruszył truchtem w stronę bramy. Niezwłocznie potrzebował ruchu i paru głębszych na uspokojenie.
Obskurny, ząbkowski barek przy torach nie zachęcał do wejścia, ale policjant czuł, że nie ma innego wyjścia, jak tylko porządnie się napić.
„Inaczej rozniosę cały szpital w drobny mak” – myślał, patrząc jak ociekający tłuszczem barman sięga po butelkę wódki, napełnia jej zawartością brudny, obtłuczony kieliszek i stawia go na barze. Smak trunku był obrzydliwy, ale myśli natychmiast wróciły na właściwy tor. – „Sprawa sądowa o zniszczenie mienia państwowego… Tego mi jeszcze brakuje…”
– Jeszcze dwie – polecił Wickert, rzucając dwudziestozłotowy banknot na stół.
***
Swoją ostatnią noc w domu Sara postanowiła spędzić na pakowaniu się. Dochodziła północ, pokój coraz bardziej zapełniał się walizkami, a serce profesorowej coraz głębiej tonęło w rozpaczy. Czuła się tak, jakby popsuła jakiś misterny, knuty godzinami plan.
Nie pamiętała, kiedy dokładnie wybiegła z sali rozpraw. Wiedziała jedno: musiała uciec od jego spojrzenia jak najprędzej i rzucić się w kipiącą rzekę przygotowań do wyjazdu. Tylko to mogło ją uratować od ostateczności. Nie chciała przecież przyznać się przed rabinem do tego, że wciąż go kocha. Nie miała prawa odmówić przyjęcia getu, więc uciekła chwilę przed tym, jak list zaszeleścił w drżących rękach Izmaela.
Mąż przez całą rozprawę zachowywał się tak, jakby nie był do końca pewien swej decyzji. Podpisanie getu na oczach rabina oznaczałoby, że uważa swoją decyzję za nieodwołalną i pewną, on tymczasem, podpisując, odwrócił się tak, by Szojke nie mógł widzieć biegu sunącego po kartce pióra. Oddając list sędziemu, uśmiechnął się do niej i bezgłośnie wyszeptał: „Nie wierz”. Nie była jednak pewna, czy to, co widziała, było prawdą, czy tylko okrutną grą rozpalonego zdenerwowaniem umysłu.
Pamiętała, że Izmael krzyknął coś niewyraźnie, gdy ruszyła w stronę wyjścia. Nie zatrzymała się jednak i przyspieszyła kroku.
Gdzieś w głębi mieszkania skrzypnęły drzwi. Wiedziona wieloletnim instynktem, wstała powoli. Czuła się tak, jakby miała za chwilę zwymiotować. Nim zdążyła wyjść na korytarz, w drzwiach salonu stanął Izmael. Był blady jak ściana. Bez słowa minął ją, podszedł do stołu, wziął do ręki stojący na blacie wazon, obejrzał dokładnie pod światło i cisnął o podłogę. Szkło rozsypało się po całym pokoju. Sara drgnęła, ze strachem patrząc w płonące gniewem oczy męża.
– A więc bunt?! – krzyknął zduszonym, nieswoim głosem. – Mówiłem ci, żebyś doczekała do końca. Prosiłem, byś nie wierzyła żadnemu słowu rabina, prosiłem, byś mi zaufała, a ty… – Wysyczał jakieś stłumione, niejasne przekleństwo. – A ty… Nie mam już prawa ci nakazać, więc tylko poproszę: weź to i przeczytaj! – Rzucił w jej kierunku pomiętą, złożoną we dwoje kartkę papieru i zręcznie wymijając poukładane stosy pakunków wyszedł.
Nachyliła się, by podnieść leżący u nóg list. Poczuła bijący od papieru zapach tytoniu i lekką, subtelną woń synagogi. Ostrożnie rozłożyła kartkę, podeszła do okna i zaczęła czytać.
Ja, Izmael, syn Jakuba, syna Abrahama, syna Joachima (…) syna Jakuba, oddalam Ciebie, Saro, córko Joela, syna Izaaka, syna Andrzeja (…) synów Izraela. Daję Ci wolność, oddaję wszystko, co wzięłaś z domu Twego ojca Joela (…) synów Izraela.
Przyjmij wolność, jak przyjęłaś obrączkę, weź ją i czyń, co zechcesz. Jesteś wolna, nie mam już nad Tobą władzy. Listem tym zrywam więzy małżeństwa, przywracam Ci nazwisko Twego ojca Joela (…) synów Izraela.
Niech Cię B–g Najwyższy błogosławi, Saro z domu Joela.
Poniżej widniały podpisy rabina i sędziów. Nie było jednak nigdzie poszarpanej, znajomej parafki.
„Nie podpisał…” – przebiegło jej przez myśl, a serce zabiło jak szalone. Zerwała się z krzesła, wybiegła z salonu. Nie pukając do drzwi, wpadła jak burza do sypialni Izmaela. Kipiał w niej gniew. Mąż stał w na wpół otwartym oknie, paląc papierosa.
– Ty chamie! – wrzasnęła. – Jak możesz?! – Rzuciła mu kartką w twarz. Uśmiechnął się lekko, zgasił papierosa i zamknął okno. Znała ten uśmiech, na poły kpiący, na poły poważny.
– Mówiłaś coś, mayn lieb?
– Tak! Jak mogłeś, pytam, zhańbić mnie na oczach bejt dinu?! Jak mogłeś mnie zaciągnąć pod sąd i nie dać mi listu?! – Zamachnęła się z impetem, chcąc uderzyć go w twarz.
Chwycił jej rękę w pół ruchu, zaśmiał się i przemocą posadził w fotelu. Patrzył w oczy długo, aż wyparował z niej cały gniew. Nie mogła, nie chciała się na niego gniewać…
– Jak mogłem dać ci list, skoro wybiegłaś, zanim go podpisałem?
– Nie podpisałeś! – Wyrwała mu kartkę z rąk. Rozłożyła ją na szybie i stuknęła w miejsce, gdzie powinien znajdować się podpis.
– Nie podpisałem… – powtórzył, patrząc na list. – A wiesz, czemu? – Spojrzał jej w oczy. Poczuła, jak zalewa ją dziwna fala tęsknoty i ulgi.
– Bo mi się nie chciało – wyjaśnił po dłuższej chwili milczenia, opuszczając wzrok.
– Jak to?! Chciało ci się rozmawiać z rabinem, rozpętać całe to piekło, a nie chciało ci się podpisać tego papieru?! – Zatrzęsła się ze złości.
– Rozmyśliłem się – odpalił, wstając. – Za pół godziny muszę być w szpitalu. Czegoś jeszcze ode mnie potrzebujesz?
– Za pół godziny? Od kiedy zaczynasz dyżur o drugiej w nocy?
– Nie mam dyżuru, po prostu muszę wyjść…
– Bo co? Boisz się mnie?
Zaśmiał się i zaprzeczył ledwo widzialnym ruchem rąk. Odwzajemniła uśmiech i wstała.
– Jeśli nie boisz się, to daj mi dowód…
Uniósł brwi, choć widać było, że rozumie, o co jej chodzi.
– Pocałuj mnie.
Załamał ręce i przewrócił oczami. Potem przyłożył dwa palce do ust i musnął nimi jej policzek.
– Oto dowód. Pozwolisz mi wyjść, kobieto? – Postąpił krok w stronę drzwi. Odsunęła się, zawstydzona. Czego mogła oczekiwać od tego, który przez ponad dziesięć lat patrzył na nią jak na siostrę?
– Idź… – szepnęła, nie patrząc mu w oczy.
– Dziękuję. – Przestąpił przez próg i rzucił cicho: – Dobranoc. Telefon mam przy sobie.
***
Noc była ciemna i cicha. Komisariat już dawno zasnuła senna cisza. Inspektor od dłuższego czasu siedział nieruchomo, wpatrzony w ciemny prostokąt okna. Duszę targało mu złe przeczucie.

Rozdział 12
Tamta noc miała barwę atramentu i pachniała łzami. Słonawy ich posmak dusił, chwytał za nogi, przeszkadzał iść. Łzy były wszędzie, wyzierały z każdego kąta, przypominając o niedawno poniesionej stracie.
Matka umarła dwa miesiące temu, ale pustka po niej dręczyła Agatę każdej nocy. Bała się zostać sama, namówiła więc brata na wzięcie urlopu zdrowotnego. Chciała, by został z nią najdłużej, jak było to możliwe. Niestety, musiał wyjechać. Drzwiczki wieczornego autobusu zamknęły się za nim, a Agata uświadomiła sobie czekającą w domu samotność. Myśl o wszechogarniającej żałobie przeraziła ją tak bardzo, że błąkała się po polach do późna, szukając ukojenia w mrocznej atmosferze zapadającej nocy. Do chałupki wróciła grubo po północy. Powitał ją strach i głuche bicie zegara.
Agata zaryglowała drzwi, zasłoniła wszystkie okna, sprawdziła otwory wentylacyjne. Przerażenie dokuczało jej coraz mocniej. Usiadła na łóżku i wpatrzyła się w ciemność. Nie miała nadziei na to, że zaśnie. Chcąc zająć czymś rozpalony rozpaczą umysł, zaczęła przypominać sobie wszystkie znane jej imiona duchów. To zawsze pomagało, gdy nie mogła się uspokoić.
Tamtej nocy jednak bała się tak bardzo, że nawet kilkukrotne powtórzenie całego spisu złych duchów nie dało jej upragnionego spokoju. Agata uklękła przy posłaniu i zaczęła bezmyślnie powtarzać jedno, ostatnie na liście imię demona zniszczenia.
– Samael, Samael, Samael…
Coś z impetem uderzyło o szybę. Kobieta wzdrygnęła się. Chciała wstać, ale poczuła na ramieniu czyjąś drobną, zimną dłoń. Nie śmiała odwrócić głowy, ale ciekawość wkrótce przemogła strach.
„Czyżby Staś wrócił bez uprzedzenia?” – pomyślała, powoli przekręcając szyję. Przerażenie ścisnęło jej gardło, gdy spojrzała za siebie.
Za nią, pogrążony w zimnym półmroku późnej nocy, stał niewysoki, ubrany na czarno mężczyzna. Zerwała się, odruchowo cofając się w kierunku okna. Chciała odwrócić się i pchnąć okiennicę, ale bała się, że każda chwila nieuwagi skutkować może niespodziewanym atakiem.
– Kim pan jest?! – wycharczała, z trudem łapiąc powietrze.
Nieznajomy postąpił krok do przodu i położył obie dłonie w okolicy serca. Ukłonił się, szepcząc przy tym jakieś niezrozumiałe słowa. Agata patrzyła na to przedstawienie skamieniała ze strachu i zdumienia. Nie mogła wykrztusić z siebie ani słowa. Tajemniczy przybysz tymczasem wyprostował się, strzepnął z czarnego płaszcza jakiś niewidoczny pyłek i uśmiechnął się. Oczy miał przerażająco zielone i martwe. Nie było w jego spojrzeniu nic groźnego, a stłumiony, zielonkawy blask nie budził w niej strachu. Intuicja podpowiadała, że nieznajomy nie jest człowiekiem.
– Kim jesteś? – powtórzyła łagodniej.
– Mam wiele imion, Agato. Nie będę ich wymieniał, bo siedmiu dni i nocy by na to nie starczyło. – Uśmiechnął się. – Chcę ci pomóc.
Bezwolnie usiadła na posłaniu. Pierwszy raz w życiu udało się jej wywołać ducha bez uprzednich mozolnych przygotowań i zaklęć. Po eleganckim, dobrej jakości ubraniu domyśliła się, że nie ma przed sobą byle zaświatowego chłystka. Zjawy „niższego sortu” z reguły nie pojawiały się pod postacią bogato ubranych, filigranowych młodzieńców o arystokratycznych, delikatnych rysach. Ten, którego widziała przed sobą, musiał pochodzić z „wyższych sfer”. Zielony blask martwych oczu, rozjaśniający panujący w pokoju półmrok, nie sugerował niebiańskiej proweniencji nieznajomego. Agata wiedziała, że anioły rzadko kiedy emitowały światło tylko za pomocą źrenic. Świeciły raczej w całości.
– Pomóc? – wykrztusiła. – W czym?
Zaśmiał się, jakby właśnie usłyszał najbardziej niedorzeczne pytanie na świecie.
– Chcesz się zobaczyć z matką? – Zbliżył się do łóżka. – Nie bój się. Nie skrzywdzę cię. – Położył trupio zimną dłoń na poduszce. Poszwa natychmiast zaczęła dymić. Natychmiast oderwał rękę od zwęglonego materiału i cofnął się.
– Pardon, zapomniałem, że tu u was wszystko, czego nie dotkniesz, płonie – wyjaśnił, uśmiechając się. – Chcesz ją zobaczyć, czy nie? – Pstryknął palcami i w oka mgnieniu pojawił się za nim niziutki, biały taboret o wyraźnie szpitalnym pochodzeniu. Usiadł ostrożnie i wpatrzył się w punkt ponad głową Agaty. – Mów.
Milczała, nie mogąc zebrać myśli. Wiedziała, co kryje się pod tym z pozoru bezinteresownym pytaniem. Nie chciała wchodzić w zbyt bliską zależność od demona, jakimkolwiek diabelskim arystokratą by nie był. Bała się też trochę tego, co mogło wyniknąć z odmowy, postanowiła więc chwilę pomilczeć.
– No, dziewczyno? Boisz się? – Krwiożerczy uśmiech nie znikał z jego ciemnej, dokładnie wygolonej twarzy.
Zaprzeczyła cichutko, nie patrząc mu w oczy. Zaśmiał się, z wdziękiem zasłaniając usta zadbaną, drobną dłonią o długich, szponowatych palcach. Poczuła, jak zalewa ją fala nieuzasadnionej ufności. Nie bała się już. Śmiech demona był ludzki, trochę nieprzyjemny, syczący, ale niczym nie przypominał piekielnego chichotu, z jakim stykała się podczas poprzednich rozmów ze sługami zła. Decyzję podjęła w oka mgnieniu.
– Daj mi się zastanowić. Nie mogę tak od razu odpowiedzieć.
Przestał się uśmiechać i wstał. Taboret zniknął tak nagle, jak się pojawił.
– W porządku. Pomyśl. Gdy będziesz już wiedziała, odezwij się. – Położył na stoliku nocnym zielonkawą, malutką wizytówkę i rozpłynął się w powietrzu.
Podeszła do stoliczka. Kartonik był szorstki w dotyku, pachniał siarką.
Prof. I. Lewij
ul. Rychlińskiego 1, Ząbki
Pochyłe, stylizowane na kaligrafię pismo obudziło w niej dziwne uczucie niepokoju. Agata wzruszyła ramionami i wrzuciła kartonik do szufladki. Od tamtej pory co noc śniła o ciemnozielonych, martwych oczach tajemniczego rozmówcy.
***
Noc była ciemna i cicha. Komisariat już dawno zasnuła senna cisza. Inspektor od dłuższego czasu siedział nieruchomo, wpatrzony w ciemny prostokąt okna. Duszę targało mu złe przeczucie.
Leżący na biurku telefon zawibrował cichutko. Wickert podskoczył i wpatrzył się w ekran. Miał trzy nieodebrane połączenia i jedną nieodczytaną wiadomość. Serce zadrżało mu, gdy odczytał smsa.
„Panie, jedź Pan do chałupy. Drzwi zamknięte, ale coś się skrobie, jakby myszy latały. Pozdrawiam, Świebodka”
Nie, mogło być pomyłki. Sąsiad był człowiekiem solidnym, nie mógł wysyłać nieprawdziwego zawiadomienia. W mieszkaniu musiało się coś stać i należało to jak najprędzej sprawdzić. Inspektor postanowił, że nic złego się nie stanie, jeśli opuści komisariat na jakieś pół godziny.
„Ochroniarz też może w końcu coś porobić” – dorzucił, naprędce wkładając kurtkę. Przechodząc przez stróżówkę mocno zastukał w szybkę. Mężczyzna wzdrygnął się, skrzywił i kiwnął głową. Wickert był pewien, że zaśnie natychmiast po tym, jak samochód inspektora zniknie mu z oczu, ale nie miał czasu na wydawanie jakichkolwiek rozkazów.
Pod blok podjechał po około dziesięciu minutach. Drzwi do mieszkania były zamknięte, nie dochodziły zza nich żadne odgłosy. Policjant ostrożnie wyciągnął klucz i włożył go do zamka. Przekręcił go ostrożnie, jednocześnie lewą ręką odpinając kaburę pistoletu. Rewolwer przyjemnie ochłodził spoconą ze zdenerwowania dłoń. Z bronią w garści zanurzył się w zimnej ciemności korytarza.
Mieszkanie wyglądało na puste. Ostrożnie zapalił światło w salonie. Nikogo nie było, jedynie lampka przy radiu świeciła się, jakby ktoś niedawno go używał. Na półce obok głośnika leżała płyta.
„Upiór w operze”. Nie, inspektor jak żyw nie słuchał opery. Płyta nie mogła należeć do niego. Ktoś musiał ją podrzucić. Tylko kto? Wickert rozejrzał się nerwowo po pokoju. Na parapecie zauważył niski kieliszek, obok niego stała popielniczka z niedopalonym do połowy papierosem.
„Bezsens” – zaśmiał się w duchu policjant. Wystarczyło jedynie zdjąć odciski palców, wrzucić do bazy danych i namierzyć złodzieja. Coś jeszcze musiało się pod tym kryć. Podskórnie wyczuwał, że naiwność złoczyńcy jest tylko blagą, maską, którą niepotrzebnie nałożył, by zrealizować swój cel. Tylko jaki cel? Pobieżne oględziny salonu i sypialni nie wykazały zniknięcia niczego wartościowego. Została jeszcze kuchnia. Ale cóż mógł z niej zabrać złodziej? Komplet nierdzewnych sztućców z czasów PRL’u? Czy butelkę mleka z lodówki? A może brudną, leżącą w zlewie od wczoraj patelnię po jajecznicy? Na samą myśl o tym policjant omal nie parsknął śmiechem.
Kuchnia przedstawiała się zwyczajnie. Jedynie drzwi do miniaturowych rozmiarów spiżarni na tyłach pomieszczenia były otwarte.
„Widocznie, wychodząc ich nie zamknąłem” – pomyślał policjant i już miał odłożyć rewolwer na miejsce, gdy usłyszał za plecami ciche, podejrzane skrzypnięcie. Inspektor odwrócił się i omal nie zaklął. Za nim, pogrążony w nieprzyjemnym półmroku stał filigranowy mężczyzna o zielonych oczach. Uśmiechał się złowieszczo. Policjant niewiele myśląc wycelował pistolet prosto w drobną postać tajemniczego intruza.
– No, no, spokojnie, panie Wickert. Rewolwer się panu na nic nie przyda, naboi szkoda. – Znajomy, nieprzyjemnie syczący głos wprawiał w nerwowe drżenie.
– Co pan tu, do cholery, robi?! – wychrypiał Wickert, nie spuszczając włamywacza z muszki.
Zapytany zaśmiał się przeraźliwie.
– Czekam na pana.
– Co?! Pan kpi?! Przecież to włamanie!
Lewij szeroko otworzył zielone, przerażająco świecące w ciemności oczy.
– Widzi pan jakieś złamane zamki, wybite szyby, cokolwiek? Ach, tak! – Pstryknął palcami i zaśmiał się. – Papieros! Przyznaję się, ukradłem panu papierosa z szufladki. I trochę koniaku z barku. Nic więcej, może mnie pan przeszukać. – Rozłożył ręce i postąpił krok do przodu. – Nie chce pan? No, cóż… Pańska wola…
– Gadaj pan, jakżeś się tu znalazł!
– Zwyczajnie. Przeszedłem przez ścianę. Nie umie pan przechodzić przez ściany? Dziwne. Myślałem, że zdolność ta jest konieczna, jeśli pracuje się w policji… No, ale skończmy z żartami. Mam do pana interes. – Uśmiechnął się lekko i skrzywił nieznacznie. – Nie chciałbym jednak omawiać tak poważnej sprawy pod groźbą rozstrzelania…
Oniemiały z gniewu policjant opuścił rewolwer i jęknął cicho. Niespodziany gość tymczasem wykonał półobrót, eleganckim gestem wskazując w kierunku krzesła.
– Może pozwoli mi pan usiąść? Trochę nastałem się, czekając na pana…
Wickert kiwnął półprzytomnie głową. Lewij usiadł na krześle, westchnął i założył nogę na nogę.
– Czy mógłby pan schować to nieprzyjemne akcesorium? – spytał poirytowanym tonem, wskazując na rewolwer. – Trochę niebezpiecznie się czuję…
Inspektor bez słowa schował pistolet do kabury i z głuchym jękiem opadł na stołek naprzeciw psychiatry. Nie wiedział, dlaczego nie wrzeszczy i nie dzwoni po policję, ani dlaczego nie wyrzuca intruza na zbity pysk. Spokojna zieleń oczu niespodziewanego gościa działała nań dziwnie obezwładniająco.
– Chce pan zapewne wiedzieć, o co chodzi? Po ten cały cyrk z włamaniem, płytą i tak dalej?... Chciałem stworzyć nastrój, nadać dramatyzmu scenie, która za chwilę na się tu rozegrać. Czuje się pan dość zdołowany, bym mógł przystąpić do rzeczy, czy mam jeszcze coś dodać? Jakieś płomienie, zapach siarki? – Uśmiechnął się, odsłaniając idealnie równe, białe zęby.
Inspektor nieświadomie kiwnął głową. Nie chciał już dłużej bawić się w domysły. Nie chciał stawiać oporu. Bał się reakcji siedzącej przed nim postaci.
„Teraz przynajmniej jestem pewien, że Samael i Lewij to ta sama kreatura” – pomyślał z dziwną ulgą i westchnął. Poczuł dreszcze, a ustach mu zaschło, jakby nic nie pił od tygodnia.
– Nie? – Demoniczna istota o dwóch tożsamościach uniosła brwi i zatarła drobne, zadbane dłonie. – Sprawa jest następująca: zabraniam panu widzeń z Agatą. Jako lekarz stwierdzam, że nie ma sensu, by pan się z nią widywał. Po co rozpalać serce nadzieją, którą wkrótce ugasi śmierć? Nie ma to najmniejszego medycznego sensu…
– Nie jesteś lekarzem, nie jesteś nawet człowiekiem… – wycharczał policjant, zrywając się z krzesła. – Nie łżyj więc i mów jasno, o co ci chodzi!
– O, nie spodziewałem się tego po panu! Cóż za tupet, co za emocje! Brawo! – Demon zachichotał i uderzył otwartą dłonią w stół. – A teraz stul gębę i słuchaj, nędzna istoto. Od dziś nie zobaczysz Agaty. Zapomnij o niej. Zapomnij, że kiedykolwiek była. Zapomnij, radzę ci szczerze. I nie zadzieraj ze mną. Zrozumiałeś? Morda w kubeł i żeby cię moje oczy na oddziale nie widziały. Dla twojego własnego dobra. Ona należy do mnie i nic ci do tego, rozumiesz?
Policjant milczał chwilę, nie mogąc zebrać myśli. Z mowy ordynatora domyślił się, że Agata wkrótce umrze. Nie chciał na to pozwolić, pragnął ocalić ją za wszelką cenę. Nawet jeśli oznaczać by to miało zawarcie paktu z samym diabłem. Wyprostował się, zdecydowany na wszystko.
– Rozumiem. Jeśli ktoś ma wkrótce umrzeć, to zabierz mnie. Ją zostaw w spokoju.
Demon zaśmiał się przeraźliwie, aż stojące na stole szklanki zabrzęczały niepokojąco, a żarówka mignęła parokrotnie. Wszystko coraz bardziej zaczęło przypominać niskonakładowy horror.
– Bohater! Myślałem, że takich już nie ma na tej ziemi… No, gratuluję odwagi, panie inspektorze, ale nie o to w wszystkim chodzi. Agata mi coś kiedyś obiecała, sprzedała mi to na kredyt. Zapłaciłem jej, a ona ma mi po prostu oddać towar, rozumie pan?
– Czym jej zapłaciłeś? Oddam wszystko, co do grosza… Zostaw ją tylko.
Lewij westchnął przeciągle i zerknął na zegarek.
– Późno już, a pan musi wracać na komisariat. Przyjedź pan jutro do szpitala, to się rozmówimy. Tylko nie bierz pan żadnych pieniędzy. U nas są bez wartości… – Lekarz pstryknął palcami i w oka mgnieniu zniknął. Inspektor podskoczył i zaklął.
– A czym mam zapłacić? – rzucił w pustą przestrzeń przed sobą.
– Na razie niczym. Idź spać, człowieku, a mnie zostaw w spokoju. Dobranoc!
Coś mocno uderzyło policjanta w ramię.
– Panie inspektorze, zmiana warty! Wstawaj pan, już ósma! – darł się nad uchem śpiącego z głową na biurku Wickerta oficer dyżurny.
Inspektor półprzytomnie rozejrzał się po pomieszczeniu. Znajdował się w komisariacie, za oknem panował jesienny, rześki poranek. Rosnąca za oknem jabłoń pokryła się leciutkim szronem.
– Dziękuję, kolego. – Uśmiechnął się do podwładnego, jakby nic się nie stało i wstał. – Dobrej służby. I uważaj na Samaela – rzucił, pospiesznie nakładając kurtkę. Imię aresztanta wzbudziło w nim strach. Przed oczyma znów stanął mu Lewij. Potrząsnął gwałtownie głową i wyszedł z komisariatu. Dzień zapowiadał się ładnie. Po drodze do domu Wickert nie mógł wygonić z pamięci dziwacznego snu. Coś mu podpowiadało, że jest on częściowo prawdziwy…
***
– Jaka dusza?! O czym pan bredzi? – Słuchawka aż trzeszczała od podniesionego głosu psychiatry. – Z Agatą wszystko w porządku. A jeśli nie może pan spać, to zapraszam do apteki po melisę, a nie do mnie pan dzwonisz jak wariat! Nie mam dyżuru w piątki wieczorem, proszę to sobie raz na zawsze zapamiętać!
– Ja wiem, że jest późno, ale cały dzień o tym myślałem… Przestraszyłem się – tłumaczył inspektor. – Przepraszam… Wypiłem wczoraj trochę i może stąd… – skłamał, pożegnał się i odłożył komórkę. Dzwonienie do Lewija w sprawie niezwykłego snu nie miało najmniejszego sensu. Telefon zawibrował cichutko.
Proszę jutro do szpitala nie przyjeżdżać. Dobranoc Panu. Z poważaniem, Lewij
„No, to się załatwiłem…” – pomyślał Wickert. – „Sen jednak miał w sobie trochę prawdy. Dureń ze mnie…” – dorzucił, podchodząc do kredensu. Nieodkorkowana jeszcze butelka wina czekała na niego tam, na samym dnie szafy. Nie miał w zwyczaju pić dla uspokojenia, ale teraz poczuł przemożną chęć zamroczenia się alkoholem. Czuł, że bez niego zwariuje.
„Najwyżej jutro nie pójdę do pracy” – pomyślał.
"Ja "beznadziejność nadchodzących dni" -
Witam odważnym i rycerskim : "phi" !!" Tongue
Odpowiedz
#44
Do rozdziału 4
(28-01-2017, 12:39)Grafoman napisał(a): – Kim jesteś? – spytała, nie patrząc mu w oczy.
Zaśmiał się, lekko kręcąc przy tym głową jak ktoś, kto właśnie usłyszał najbardziej niedorzeczną rzecz w życiu.
Może lepiej zamiast "rzecz" to "niedorzeczne pytanie"?

Uwaga teologiczno-ontologiczna: Nic nie wskazuje na to, by demony umiały czytać ludziom w myślach Wink

A, to sen. No to we śnie może czytać w myślach Tongue

A jednak nie sen - hmmm nieźle zakręcone Wink

(28-01-2017, 12:39)Grafoman napisał(a): Nie tym razem, nie tym razem, ślepcze z Szeolu!
Oczywiście to sobie myśli bohaterka, a nie narrator więc ma prawo się mylić, ale demony nie pochodzą z Szeolu Wink

Bardzo poprawie napisany rozdział. nie wychwyciłem, żadnych błędów stylistycznych, językowych etc.
Ciekawa miniaturka zręcznie balansująca na pograniczu choroba psychiczna/nawiedzenie, nie dająca jednoznacznej odpowiedzi - a więc autorski sukces Smile

Pozdrawiam Serdecznie
Odpowiedz
#45
Gunnar, dziękuję za komentarz. Cieszę się, że Ci się podoba.
Pozdrawiam,
Graf
"Ja "beznadziejność nadchodzących dni" -
Witam odważnym i rycerskim : "phi" !!" Tongue
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości