Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Rykowisko
#16
Dziękuję, że uległaś tekstowi i przestałaś szukać logiki. Nim zaczniesz czytać kolejny fragment, proponuję ubrać strój balowy. Zapraszam na bal.

Dzień szósty

Obudził mnie intensywny zapach róży.
Była tutaj – przemknęło mi przez myśl – albo jeszcze jest.
Zerwałem się z łoża i natychmiast położyłem z powrotem. Byłem nagi. Przecież nie sypiam w piżamie, to normalne.
– No tak, a jeżeli nadal tu jest.
Owinąłem się kołdrą, zabrałem ciuchy z krzesła – były ułożone w kostkę – i wtarabaniłem się do szafy. Ubierałem się po ciemku. Udało się, tylko skarpetki nie od pary, a co mi tam.
Wyszedłem na korytarz. Risk już wstał, ubrany był tylko w damski szlafroczek i peruczkę.
Na basen się wybiera – pomyślałem.
Wsiedliśmy do windy.
– Poczekaj – zaatakowałem. – Mam do ciebie prośbę, ostatnio jestem trochę przemęczony i dopadła mnie skleroza. Powiedz mi, jak się nazywa taka instytucja, w której pracują kobiety, takie, co mają lekkie obyczaje.
– Burdel.
– Dzięki.
Winda ruszyła, światło zmieniło barwę. Stanęła i drzwi się otworzyły.
Risk wyszedł pierwszy, ja tuż za nim. Od razu uciekłem do klatki schodowej. Wpadając do niej, usłyszałem.
– Mniam.
Wróciłem na poddasze i znowu do windy. Na śniadanie zdążyłem w ostatniej chwili. Przy stole siedziała śliczna laska. To była Siro, ale ledwo ją poznałem. Opalona, nowa fryzura, świeży koloryt włosów i ten dekolt. To nie był zwykły dekolt, to był istny kanion. Zbocza łagodnie opadały, tworząc wąski przesmyk. Gładkie jak lodowiec, ciemnobrązowe, żadnych rys, żadnych blizn po drucie kolczastym, śladu po strzale też nie było. Cudo. Tkanina przykrywająca szczyty – przezroczysta.
– A gdzież to bawiłaś, tak długo? – zapytałem, przełykając ślinę.
– Na basenie – odpowiedziała krótko.
Koncept mi odleciał. Zobaczyłem, jak ostatni klucz opuszczał salę.
Po chwili Siro podziękowała za towarzystwo i odpłynęła – delikatnie kołysała się na fali, a wiaterek wypełnił żagle, nadając im wypukłe kształty. Mogłem ocenić całą kreację. Super mini doskonale podkreślało sylwetkę. Nogi hebanowe, wysoki obcas.
Zniknęła w drzwiach, a razem z nią moje śniadanie. Pozostała mi tylko nadgryziona kanapka. Głodny wróciłem do siebie.
Napaliłem w kominku, zapaliłem fajeczkę i usiadłem w bujanym fotelu. Brakowało mi chwili spokoju, lecz niedane mi było wypocząć.
Usłyszałem hałas na korytarzu. Chcąc nie chcąc podniosłem się i wyjrzałem.
Risk się czołgał. Wyglądał okropnie. Na głowie zamiast peruki tkwił stanik, szlafroczek w strzępach. Jedną ręką trzymał się za pupcię. Z niepokojem oglądał się za siebie.
Cichutko się wycofałem.
Poczułem ssanie w żołądku. Jak wytrzymać do obiadu?
Czas na zakupy, na zakupy już czas.
Ostrożnie otworzyłem drzwi, korytarz pusty. Biegiem do windy.
– Sklep.
Żadnej reakcji.
– Centrum handlowe.
Nic, winda nadal stoi.
– Rzeźnik.
Ulga. Po chwili wysiadam, ląduję w wielkiej hali. Sznur przesuwających się haków, pustych.
Poszukam działu sprzedaży – zdecydowałem.
Długo wędrowałem po hali, usiłując znaleźć wyjście, w końcu są drzwi – „Odbiorcy indywidualni” – wchodzę. Sklep pełen ludzi, wrzask niemiłosierny.
Gdzie jest Moel? – Pomyślałem.
Ludzie kłócą się o miejsce w kolejce, przy ladzie tłok w ruchu posuwisto-zwrotnym. Próbuję dopchać się do lady. Lata doświadczeń z poprzedniej epoki teraz się przydały. Jestem pierwszy.
Niestety, tutaj też są puste haki, po ladzie biegają myszy i pająki, gdzieniegdzie pułapka, ale bez sera.
– To jest paranoja, to wędrówka w czasie, to jest niedopuszczalne manipulowanie moją świadomością – usłyszałem ostry głos. Zbyt mocno zaparłem się o ladę i skaleczyłem dłoń.
Odwróciłem się powoli, starałem się zatrzymać krwotok.
– Czy ktoś ma kaszę? – Usłyszałem ciche pytanie.
Natychmiast schowałem krwawiącą dłoń do kieszeni.
– Nie życzę sobie powrotów do przeszłości, gdzie jest nasza narodowa duma, gdzie się podziała szynka, gdzie kabanosy. Pytam się – no gdzie?
Spojrzałem na prowokatora, na tego agenta obcych służb specjalnych. To była Katylpaska.
Moja teoria spisku dziejowego runęła. Skromna i nadzwyczaj spokojna Katylpaska, po prostu była tak samo głodna, jak ja.
Nic tu nie dostanę. Wyszedłem, znalazłem klatkę schodową i mozolnie wdrapywałem się na górę. W końcu dotarłem do pokoju.
Usiadłem w fotelu, nabiłem fajeczkę, dołożyłem drewna do kominka i spojrzałem na zegar. Stał, jak zwykle pokazując 11.30.
– Jeszcze czterdzieści minut i chyba padnę z głodu.
Żeby czas mi szybciej minął, zabrałem się za sprzątanie. Paranoja, na urlopie sprzątać. Skończyło się na chęciach. W pokoju panowała idealna czystość. Nie było to jednak moją zasługą.
Usiadłem na fotelu, rzut oka na zegar – nadal stał na 11.45.
Do obiadu pozostało 25 minut.
Przejdę się po korytarzu. Zobaczę, jaki jest rozkład pokoi. Obok mojego, zgodnie z oczekiwaniami 14 – tu mieszkają Loca i Borse. Następny 18 – ciekawe, kto tu mieszka? Przyłożyłem ucho do drzwi. Cisza. Kolejny 19 – i znowu cisza, 24 – cisza, 67 – cisza.
Czyżby wszyscy gdzieś poszli? Co jest grane? – Zastanawiałem się lekko zdenerwowany.
Okazuje się, że jestem sam na poddaszu.
Pora na obiad. Winda. Wchodzę na salę. Nie ma nikogo. Jestem sam. Człowiek z żelaza też wyparował.
Coś wisi w powietrzu, ale, dlaczego ja nic nie wiem? Nieważne.
W idealnej ciszy zjadłem pierwsze, potem drugi i trzecie danie. Właściwie pół trzeciego, bo w trakcie jego degustacji zniknęło. Wszystko zniknęło, łącznie ze stołami i krzesłami, co mocno odczułem, lądując tyłkiem na posadzce.
– Dziwne zwyczaje tu panują – powiedziałem głośno.
Pozbierałem się z podłogi i poczłapałem do pokoju. Fajeczka, kominek, fotel. Skoro w pokojach nikogo nie ma, na obiedzie nie byli, to i na kolacji nie będą. To, co do jasnej ciasnej robią?
Pojechałem do biblioteki.
Tutaj też nikogo nie zastałem.
Znowu na piechotę na poddasze, winda.
– Sala gimnastyczna.
Zaczynam się denerwować nie na żarty, sala też pusta. Kolejny spacerek na poddasze, winda.
– Basen.
Nawet najmniejszego rekina nie widać. Jakby był, to już bym wiedział, co się stało? Po statku też nie została najmniejsza fala.
Który to już raz pedałuję na poddasze? Idę do windy.
Tu będą, przynajmniej, co jurniejsi.
– Burdel.
Nikogo, tylko ślady po jakimś burdelu i porzucona peruka.
Ledwo wdrapałem się na poddasze. Poddałem się.
Kominek, fajeczka i fotelik. Zasnąłem.
Obudził mnie szum na korytarzu. Wrócili. Wybiegłem, lecz za późno, znowu cisza. Przynajmniej w spokoju zjem kolację.
– Kolacja – winda zawiozła mnie do sali jadalnej.
Wysiadam, lecz to nie jest sala restauracyjna. To jakaś szatnia.

Proszę wybrać strój wieczorowy
Usłyszałem delikatny głos z kołchoźnika. Skoro proszą to, czemu nie. Na pierwszy ogień poszedł frak. Niestety wyglądałem jak pingwin. Wskoczyłem w surdut. Lustro ze śmiechu pękło. W końcu znalazłem, coś, w czym wyglądałem po japońsku – jako tako.
Bordowa kamizelka, ciemnoczerwona koszula i ciemnobrązowy garnitur. Do tego róża w butonierce.
Wszedłem na salę.
Moja nadzieja na kolację w samotności i spokoju prysła, jak bańka mydlana. To nie była sala restauracyjna, to była sala balowa.
Przytłumione oświetlenie. Bogata dekoracja. Stoliki rozstawione wzdłuż ścian. Nawet bracia zostali rozdzieleni. Przy każdym stoliku dwie pary. Z trudem odnalazłem swój. Moją uwagę przykuł sznur pereł ginący w głębokim dekolcie Siro. Wspaniały kontrast z hebanową opalenizną wzgórz. Dwie perły błyszczały w kolczykach. Długa z szarego jedwabiu suknia.
Natomiast Czkaka wystąpiła w czarnej kreacji z minimalnym dekolcikiem. Biżuteria skromna z czerwonych rubinów. We włosach wpięty goździk.
Risk we fraku. Śnieżnobiała koszula, szeroki, czerwony pas. Na głowie tupecik. Stał za krzesłem Czkaki.
Usiadłem. O kolacji mogłem zapomnieć.
Punktualnie o 20.00 mocnymi uderzeniami w kotły, poderwano nas z krzeseł. Poloneza czas zacząć.
W pierwszej parze Rodo i Bełku.
Za nimi Chocia i Centvin.
Trzecią parę tworzyli Czkaka i Risk
Ja z Siro za nimi.
Lesmi i Reazu.
Thilil i Torak.
Sesen i Szormy.
Katylpaska i Liean.
Loca i Borse.
Kaszem i Ssikr.
Niago i Artqu.
Moel i Kaminido.
Brat z bratem.
Z bratem brat.
I tak dalej, i tak dalej.
Korowód zamykali – Tasmar i Toredot.
Bębny ucichły, polonez ruszył – obyło sięt bez strzałów z rury wydechowej.
Poloneza prowadziła Rodo, powoli i z dystynkcją. Bełku usiłował przejąć kierownicę. Jak to w takich wypadkach bywa, wykorzystali to Chocia z Centvinem tworząc drugi szereg.
Rozpoczęła się rywalizacja, nastąpił podział na dwa w miarę równe oddziały. Rodo nacierała na Chocię, której dzielnie bronił Centvin. Bełku zrezygnował ze swoich ambicji i wspierał partnerkę. My podążaliśmy śladami Rodo. Mieliśmy doskonałe miejsce do obserwacji. Chcąc nie chcąc braliśmy udział w zmaganiach.
Dwa węże wiły się po całej sali. Rozdzieliły się i z impetem natarły na siebie. Centvin dążył do bezpośredniego starcia – kamikadze. W ostatniej chwili ustąpił widząc naprężony i wystawiony tors Bełku. W odwodzie byliśmy my: Siro i ja. To wystarczyło, abyśmy przeszli, jak przez masło przez ich szeregi. Szyki się nie załamały. Kolejne kółko, kolejny namiar na przeciwnika i znowu nic, nadal zwarci i gotowi do dalszych starć. Bój był zażarty. Po godzinie nikt nie miał zamiaru ustąpić.
W najgorszej sytuacji, jak to zwykle bywa, byli ci na końcu. Toredot ledwo wyrabiał na zakrętach, lecz miał wspaniałe wsparcie w Tasmar. Każdy wiraż to dla niej pestka. Wchodziła w nie na pełnym gazie z piskiem, ale z pełną kontrolą. Toredot widząc klasę partnerki, ograniczył się do roli pilota: prawy ściąć 150, lewy 90, prosta, gaz, decha.
Po dwóch godzinach bębny nagle ucichły.
Poloneza czas skończyć, taniec dobiegł końca, lecz orkiestra nie przestała grać.
Wykończę się, trzeba było trenować tak, jak inni – pomyślałem.
Na szczęście to kankan. Panie ustawiły się w dwóch szeregach. Kogoż tam nie było. Były wszystkie, jak jeden mąż a właściwie, jak jedna żona. Niektórych nie znałem, inne zobaczyłem po długim niewidzeniu.
W pierwszym szeregu ustawiły się: Katylpaska, Sesen, Lesmi, Czkaka, Siro, Chijo, Loca, Tasmar, Kaminido, Chocia, Thilil.
Natomiast w drugim: Kaszem, Niago, Askawijo, Salamar, Kaakimer.
Pozostałych nie znałem.
I się zaczęło. Cudowny widok, nóżki fruwały równiutko. Podwiązki, majteczki … ach.
Wszystkie wykazywały ogromne zaangażowanie, lecz prym wiodła Czkaka. Jej długie, wyrzeźbione przez mistrza nogi wywierały niesamowite wrażenie. U góry podwiązki a całość wieńczyły czerwone majteczki.
Po dobrych kilku minutach rozpoczęły się indywidualne popisy w miarę, jak panowie podstawiali stoły. Zainicjował to Toredot.
Pierwsza wskoczyła Tasmar.
Krótki, lecz żywiołowy taniec zakończyła w ramionach Toredota.
A potem, potem to już albo solo, albo w duecie, albo w tercecie.
Oklaskom nie było końca.
Po krótkiej przerwie rozpoczęło się dysko-rykowisko.
Wystąpiły kolejno zespoły: Pięciu Ich, Do nieeeeeeeba do pieeeeeeeeekła, Budka Psa, i wiele innych. Zabawa się rozkręcała.
Ja traciłem siły. Moja partnerka zwolna też. Tuż przed północą oznajmiła, iż udaje się na spoczynek. Zaskoczyła mnie, gdyż to raczej ja z reguły wcześniej padam.
Z pierwszym uderzeniem zegara zmienił się wystrój sali. Królowała na niej teraz biel. Orkiestra zagrała walca.
Biały walc.
Drzwi od windy otworzyły się i wyszła z nich – ona.
Krótkie, rude włosy a w nich herbaciana róża. Ciemnoczerwony gorsecik, bez ramiączek. Długa, szeroka, wiśniowa suknia. Na nóżkach szpilki. Na palcu lśnił pierścień Nenya.
Drugi gong.
Powoli ruszyła, płynęła przez salę niczym piękny żaglowiec, majestatycznie, dostojnie. Zapanowała idealna cisza, zagłuszana akordami walca. Konsternacja wśród dam. Z każdym uderzeniem zegara zbliżała się do mnie.
Stałem jak słup, liczyłem.
Tylko nie to – pomyślałem – tylko nie zniknij mi o północy. Jedenaste. Dwunaste.
... ludzi poznawaj według paraboli, nie hiperboli ...
Odpowiedz
#17
"To co (przecinek) do jasnej ciasnej (przecinek) robią?" przecinek po "to" wybił mnie z rytmu
"ale (bez przecinka) dlaczego ja nic nie wiem?" to też sobie zapamiętałam

Bajeczne! Co dalej, co dalej??? :o
Odpowiedz
#18
Trochę uspokoimy...

Dzień siódmy

– Czy mogę cię prosić do walca.
– Pani, wielki zaszczyt to dla mnie.
Świat zawirował, nie ostał mi się ino płatek róży. Wszystko dookoła przestało istnieć, widziałem tylko jej oczy, wpatrzone we mnie.
Cóż mi mówił? To, co chciałem usłyszeć, czy usłyszałem, czy mi się zdawało?
Oczy pełne blasku, trochę smutne i figlarne. Oczy młodej dziewczyny, oczy dojrzałej kobiety.
Czy to mi się zdawało? Czy to serce moje grało?
Po sekundzie, minucie a może godzinie orkiestra przestała grać, a my nadal wirowaliśmy.
Chwilę.
Kolej na tango, które przywróciło mnie do rzeczywistości. Moja partnerka wyjęła różę wpiętą we włosy i delikatnie uchwyciła ustami. Dumnie wypiąłem pierś, objąłem i przytuliłem twarz do jej twarzy.
Ruszyliśmy.
Dojrzałem kilka innych par. Niewątpliwie wyróżniającymi się byli Rodo i Bełku oraz Tasmar i Toredot. Na sali królowały trzy szkoły interpretacji tanga.
Rodo i Bełku prezentowali najwyższy kunszt techniczny – nienaganne sylwetki, zdecydowane, pewne ruchy.
Tasmar, a raczej Toredot preferował odmianę tanga opartą na, jak najbliższym kontakcie cielesnym partnerów. Ocierali się o siebie, aż skry szły.
Natomiast nasze tango to mieszanka obu tych szkół. Daleko nam do technicznego mistrzostwa Rody i Bełka, zbyt odstawaliśmy też od Tasmar i Toredota, lecz jednego można było mi pozazdrościć, to mojej partnerki. Prezentowała się przecudnie.
Po tangu były inne rytmy. Nie wypuszczałem z rąk mojej dziewczyny. Co chwila, któryś z braci usiłował mi ją odebrać, lecz ona zawsze delikatnie i stanowczo odmawiała.
Tańczyliśmy i tańczyliśmy. Czasami na chwilę usiedliśmy przy stoliku i obserwowaliśmy innych.
W jednym rogu sali płonęło ognisko, przy którym w rytm indiańskich bębnów tańczyły Chijo, Chocia i Lesmi. Zapewne był to taniec wojenny.
W innym zaś, w tańcu godowym prezentowali się Loca i Borse. On puszył się, jak paw, ona niewinna, jak sroka.
Na środku Czkaka i Risk tańczyli jezioro łabędzie.
Thilil i Artqu woleli rytmy disko-rykowisko. Sesen i Szormy melodie wschodu. Kaszem i Liean taniec Eskimosów.
Centvin mocował się z rurą.
Punktualnie o czwartej nad ranem skończył się bal. Stoliki wróciły na swoje stałe miejsca. Sala przybrała zwykły wygląd.
– Chodźmy do pokoju. Dzisiaj zamówiłam śniadanie.
Droga na poddasze zajęła nam kilka chwil. Drzwi 23. Weszliśmy w korytarz.
– Powiedz mi, czy te drzwi są zawsze, czy czasami ich nie ma?
– Oczywiście, co za pytanie. To jak twoim zdaniem mogę wejść do naszego pokoju.
– No tak, ale ja nie mogę nimi wejść.
– Już ci to tłumaczyłam, głuptasku – uśmiechnęła się do mnie.
W pokoju na stoliku czekało już śniadanie.
– Poczekaj chwilkę, tylko wezmę kąpiel i trochę się odświeżę.
– Nie, nie wychodź z pokoju, bo boję się, że mi znikniesz.
– Nie będę wychodziła, przecież łazienka jest tuż obok. Zobacz.
Rzeczywiście, w rogu były drzwi do łazienki. Dużej, przestronnej z wanną z hydromasażem i oddzielnym prysznicem.
– Napełnię wannę wodą, a ty poczekaj. Albo nie, może chcesz mi umyć plecy?
– Oczywiście.
Zastałem ją w wannie pełnej piany. Nałożyłem rękawiczki z gąbki i delikatnie usiłowałem umyć plecy, rozgarniając pianę. Im więcej rozgarnąłem, tym, więc jej powstało.
Tą metodą nic nie wskóram – pomyślałem – poczekam, aż sama opadnie.
Nic z tego, piany przybywało i przybywało, już prawie z wanny się wylewała.
– Wiesz, ta piana nie pozwala mi dokładnie ciebie umyć, może wskoczę do wanny? – zapytałem, mając nadzieję, że w ten sposób usunę pianę zasłaniającą mi widok.
– To, na co czekasz – uśmiechnęła się rozbrajająco.
Po sekundzie już byłem, lecz zamiast piany wylała się woda.
No cóż, pozostały mi jedynie wrażenia dotyku.
Cholerna gąbka nie chciała się odlepić od dłoni. Nie mogłem zdjąć rękawic. Zmysł dotyku też na niewiele się zdał.
– Pospiesz się, bo śniadanie czeka – powiedziała, opuszczając wannę.
Może teraz coś zobaczę. Wyglądała ślicznie niczym puchowy bałwan. Dokładnie oblepiona pianą. Co za pech. Gdy wygramoliłem się z wanny, a następnie z łazienki, siedziała już przy stole, ubrana w delikatny, niestety nieprzezroczysty szlafroczek.
Śniadanie jedliśmy w milczeniu. Przyglądałem się, jak je ze smakiem i bez pośpiechu, nie odczuwałem głodu. Nasze spojrzenia często się splatały i wtedy zawsze się uśmiechnęła. Była swobodna i naturalna w przeciwieństwie do mnie.
– Ten bal trochę mnie zmęczył. Położę się, a ty poczytasz mi wiersze, mam tu Leśmiana.
Położyła się na łożu, nie zdejmując szlafroczka.
Chcąc nie chcąc otworzyłem opasły tom. Chwilę trwało nim odszukałem to, co chciałem jej przeczytać, a ona już zasnęła, przytulając się do mojego jaśka.
Usiadłem w bujanym fotelu, zapaliłem fajeczkę, napaliłem w kominku i przyglądałem się śpiącej dziewczynie. Spała równo, regularnie oddychając. Po chwili i ja zasnąłem z fajką w dłoni.
Obudziły mnie kuchenne zapachy.
– Dobrze, że już wstałeś. Postanowiłam dzisiaj sama ugotować obiad.
– To tu jest kuchnia? – Zapytałem zdziwiony.
– Oczywiście, taki maleńki aneks kuchenny. Nie widziałeś go, bo kuchnia dostępna jest tylko dla pań.
– A łazienka?
– Łazienka jest w każdym apartamencie – wyjaśniła. – A pokoje z końcówką trzy, to apartamenty.
– To, dlaczego ja jej nigdy nie widziałem?
– Boś brudasek – uśmiechnęła się.
Postanowiłem więcej pytań nie zadawać. Na obiad podała delikatną w smaku zupę jarzynową a na drugie danie sznycelki cebulowe z ziemniaczkami i buraczkami. Na deser zaś czekoladowe fondue.
Obiad był wyśmienity.
– Skoro zjadłeś, to pozmywaj – rzuciła od niechcenia, uważnie mi się przyglądając.
– Tylko że ja nie widzę kuchni – usiłowałem się bronić.
– To chodź ze mną, zaprowadzę ciebie.
Nie było rady, pozmywałem, ciągle zerkając na nią w obawie, aby nagle nie wyszła z pokoju.
– Na kolację będą smażone kurki. Trzeba je nazbierać w lesie. Zbieraj się, koniec palenia. Idziemy.
Nałożyłem kamizelkę, pamiętając, co ostatnio widziałem w lesie. Pogoda była wymarzona na zbieranie grzybów. Dziwne, ale w lesie było pusto. Czyżby wszyscy wypoczywali po całonocnej balandze. Nie przeszkadzało mi to, wręcz przeciwnie.
Las nie był zbyt grzybodajny. Z trudem nazbieraliśmy torebkę kurek, kogutów nie było, może to, dlatego taki nieurodzaj.
Często odpoczywaliśmy, siedząc pod drzewami i patrząc się w niebo. Powoli zbliżał się wieczór – pora powrotu. Trzymałem się kurczowo dziewczyny.
Klatka schodowa, poddasze i drzwi numer dwadzieścia trzy – były na swoim miejscu. Odetchnąłem z ulgą.
Po przyjściu do pokoju zabrałem się za obieranie grzybków i ich mycie.
Dziewczyna w tym czasie poszła wziąć prysznic. Znowu przegapiłem. Też powinienem się wykąpać. Wszedłem, więc do łazienki.
Stała w kabinie prysznicowej, przynajmniej tam powinna być, gdyż cała kabina była wypełniona pianą.
To chyba pianowisko, a nie łazienka – pomyślałem, szukając opakowania po płynie do kąpieli. Znalazłem – żel pod prysznic „super pianka”.
– Zamknij łazienkę – usłyszałem – bo piana zaleje pokój.
Po chwili otworzyła kabinę. Nic już nie widziałem poza bielą. Nie musiałem wchodzić pod prysznic. To wystarczyło. Gdy uporałem się z pianą, już jej w łazience nie było. Wyraźnie prześladował mnie pech.
Wspólnie usmażyliśmy jajecznicę z grzybami – zbyt mało ich było, aby stanowiły samodzielne danie.
Kolacja przy świecach. Z niecierpliwością czekałem na jej zakończenie. Rozejrzałem się po pokoju.
– Czy nie dziwie cię, że tutaj wszystko jest, jakby dla jednej osoby: jeden fotel, pojedyncze łoże, te krzesła są dwa, ale też takie małe, jeden prysznic, jedna mała wanna. A to przecież apartament i to dwuosobowy. Jesteśmy razem a jakby osobno.
– Głuptasku, przecież do wanny się zmieściliśmy i to dość swobodnie. A pod prysznic nie trafiłeś, lecz miej pretensję do siebie – uśmiechnęła się.
– Brakuje mi tu sofy, na której moglibyśmy usiąść obok siebie.
– Stajesz się bardzo wygodny. Przecież w łożu im ciaśniej, tym przyjemniej, nieprawdaż? – dodała, mrugając filuternie oczkiem.
Wspomniała o łożu, rozmarzyłem się. Nie czas jednak na marzenia.
– Pośpiesz się – usłyszałem jej głos.
Nie zauważyłem, kiedy wskoczyła pod kołderkę. Po chwili byłem obok niej. Dziwne to łoże, nie było jednak takie wąskie, jak myślałem.
Ile to człowiek ma zmysłów? Sześć, siedem a może dziesięć. Wszystkie wykorzystałem, a może mi się tylko śniło?
... ludzi poznawaj według paraboli, nie hiperboli ...
Odpowiedz
#19
Coraz więcej przecinków błądzi Ci w złych miejscach - częściej się przez nie zatrzymuję. Tylko przez nie, reszta miodzio. Smile
Odpowiedz
#20
Interpunkcja to moja pięta. Ten tekst powstał dość dawno, a ja nie znoszę poprawiania własnych wypocin. Każda poprawka w końcu demoluje całość. Historia powstania Rykowiska też jest dosyć ciekawa, ale o tym na końcu. Kolejny odcinek na pewno nie jest dla palaczy.
... ludzi poznawaj według paraboli, nie hiperboli ...
Odpowiedz
#21
Ostrzegam, dla niepalących.

Dzień ósmy

Obudziłem się, gdy już świtało.
– Dzień dobry – powiedziałem z zamkniętymi oczami.
Nie usłyszałem odpowiedzi. Spojrzałem obok. Byłem sam. Na poduszce leżały płatki róży.
Dziewczyna zniknęła.
To jakiś koszmar, dlaczego mi to robi? – Pomyślałem. – Może to normalne, że wstaje wcześniej? Nie, to nie jest normalne.
Nie zauważyłem mian w pokoju, żadnych śladów wczorajszego dnia. Kuchnia ponownie była dla mnie niedostępna. Do łazienki również nie mogę się wejść.
Pozostała ta na korytarzu.
Risk znowu leży na wycieraczce. Kolejka do łaźni taka sama, jak w pierwszym dniu mojego pobytu w tym zwariowanym hotelu. Odstałem swoje kilkanaście minut, zastanawiając się nad tym, czy to była jawa, czy sen.
Zimny prysznic przywrócił mnie do życia.
Pojechałem na śniadanie.
Przy naszym stoliku siedziała tylko Siro.
– Dobrze bawiłeś się na zabawie? – zapytała.
– Tak, wyśmienicie. Dlaczego wyszłaś przed północą?
– Poczułam się zmęczona i chciałam odpocząć.
– Nigdy nie widziałem cię w kolejce do łazienki. Dlaczego?
– A po co mam tam stać, skoro łazienkę mam w apartamencie.
– W którym? – zapytałem.
Nie usłyszałem odpowiedzi, gdyż Czkaka i Risk hałasowali, zajmując miejsce przy stoliku.
– Dzień dobry – przywitała się Czkaka.
– Bardzo bolą mnie stopy – dodała. – Risk, czy nie powinieneś wziąć parę lekcji tańca? Tańczysz tak, jakbyś zawsze tańczył solo i nie zwracasz uwagi na stopy partnerki.
– Przepraszam. Naprawdę dużo ćwiczyłem, wielokrotnie uderzyłem się o rurę – tłumaczył się Risk.
Pod koniec śniadania zapytałem Siro.
– Czy nie spotkałaś dziewczyny o pięknych, rudych włosach?
– Czasami mijamy się na korytarzu – odpowiedziała.
– A czy pomożesz mi ją odnaleźć?
– Oczywiście, jeżeli ci tak bardzo na tym zależy. A gdzie ją ostatnio widziałeś?
– W pokoju, ale teraz jej tam nie ma. Czasami spotykam ją w bibliotece.
– To chodźmy tam.
Wróciliśmy schodami na poddasze, a stamtąd pojechaliśmy windą do biblioteki.
Niestety nie było jej. Zauważyłem, że znowu przybyło trochę puzzli.
– Musiała tu być – stwierdziłem.
– Gdzie teraz może być? – zapytała Siro.
– Jesteś kobietą, powinnaś wiedzieć, co może robić na urlopie młoda, atrakcyjna dziewczyna.
– Powiadasz młoda, atrakcyjna… może być na basenie, na plaży, na dyskotece, no nie, nie o tej porze. Będzie na basenie.
– Tam jej nie znajdę, mogę tylko podglądać – wyrwało się mi.
– Jak to podglądać? – zapytała zdenerwowana. – To ty podglądasz, jak się opalamy i kąpiemy?
– No wiesz, przypadkowo zauważyłem, że nasz basen ma przezroczyste dno i widać wasz.
– Te praktyki muszą się skończyć – odeszła zła jak osa, zostawiając mnie samego w bibliotece.
Usiadłem przy puzzlach, mając nadzieję, że wpadnie mi do głowy jakiś pomysł. Nic nie wpadło. Postanowiłem wrócić do pokoju – może wróciła?
Na klatce schodowej zgromadził się tłum facetów. Byli mocno zdenerwowani.
– Który idiota wygadał się, że basen ma szklane dno?! – krzyczeli jeden przez drugiego.
– Trzeba go dorwać i oskubać – zaproponował Toredot.
– Teraz wszystkie babki leżą pod parasolami i kąpią się w kostiumach – dodał Bełku.
Milczałem i grzecznie maszerowałem w długim szeregu napalonych samców. Spojrzeli na mnie.
– Tak, tak, oskubać! – ryknąłem.
To mnie uratowało.
W pokoju jej nie było. No tak, tak jej nie spotkam. Przecież muszę wejść przez dwadzieścia trzy. Kiedy to sobie wbiję do zakutego łba. Wyszedłem na korytarz, zabierając ze sobą bujany fotel. Usiadłem przed ścianą, na której przyczepione były cyferki dwa i trzy. Nabiłem fajkę i zapaliłem. Mocno pociągnąłem i puściłem potężne kółko z dymu. Wspaniały obwarzanek wolno unosił się do góry i doleciał do czujki.
– O, cholera! – Zdążyłem jedynie cicho zakląć.
Włączył się alarm. Ze spryskiwaczy lunęła woda.
To, co się potem działo, przeszło moje najgorsze wyobrażenia. Co chwilę z hukiem, pod naporem wody wylatywały z zawiasów drzwi, a za nimi lokatorzy. Każdy ratował się, jak mógł.
Bełku płynął w jakimś kuble i przykrywał się deklem. Bronił się przed nabraniem wody, która waliła ze spryskiwaczy, jak z wulkanu lawa.
Za nim Rodo stylem motylkowym pokonywała fale. Z pokoju braci wypłynął osioł i samotny koń bez jeźdźca.
W tragicznej sytuacji był rycerz w zbroi. Na kopii wywiesił flagę z napisem „Ratunku”, usiłował go wyłowić Moel unoszący się, o dziwo, ponad falami.
Bóg jakiś? – Przemknęło mi przez myśl.
Tasmar zręcznie lawirowała motorówką – ta to jest zawsze zmotoryzowana. Za nią na linie, na desce do prasowania utrzymywał równowagę Toredot.
Lesmi kurczowo trzymała się Reazu. Oboje w futrach – jedno w różowym, drugie w niebieskim – tygrysim?
Loca i Borse płynęli na łożu, niekompletnie rozebrani.
Czkaka dzielnie maszerowała trzymając pod pachą Riska.
Szormy na mydelniczce przeraźliwie piszczał. Chijo utrzymywała się w opakowaniu po płatkach śniadaniowych. Chocia leżała na Centvinie. I wielu, wielu innych.
Ja trzymałem się kurczowo fotela. Dobrze, że był wiklinowy.
Szybko spłynąłem razem z falą, lądując na plaży. Obok zobaczyłem istne pobojowisko, byli prawie wszyscy. Dojrzałem Siro.
Ciekawe, jak tu dopłynęła, nie widziałem jej wcześniej – pomyślałem.
– Dobrze, że cię widzę – zagaiłem.
– Nie wiesz, co się stało?
– Zmieńmy temat i proszę, nie poruszaj go więcej – odpowiedziałem, chowając fajkę.
– A ty się nie pytaj, czy widziałam, bo nie widziałam.
Urlopowicze już się pozbierali po pierwszym szoku i zaczęli organizować.
– To jest bezludna wyspa – ryknął Bełku, który wylądował na szczycie góry. Siedział w swoim kuble niczym w bocianim gnieździe.
Chyba była – pomyślałem.
Lesmi i Reazu wyciskali swoje mocno nasączone futra.
Moel metodą usta-usta przywracał do życia rycerza. Tasmar oglądała uszkodzoną motorówkę, w którą wbił się Toredot.
– Nie mogłeś uważać, jak lądujesz – robiła mu wyrzuty sumienia.
W oddali pasł się osioł.
– Widzisz jak dobrze – powiedział Borse. – Zawsze na mnie wyzywasz, że jestem maruda, że się grzebię, a teraz przynajmniej jesteśmy niekompletnie rozebrani. Nie musimy chować się po krzakach jak Thilil.
Odwróciłem głowę. Rzeczywiście za ogromnymi liśćmi kryła się Thilil i szeptem wołała, aby dać jej jakieś okrycie. Dziewczynę kataklizm zastał pod prysznicem.
Przynajmniej była przygotowana do spotkania z wodą – pomyślałem.
Z pomocą rzucił się Toredot, co nie wzbudziło zachwytu Tasmar. Zdjął podkoszulek i podał Thilil. Ta się ubrała i powoli opuszczała krzaki.
Męska część rozbitków przyglądała się z zainteresowaniem – będzie, czy nie będzie zbyt krótki. Niestety. Toredot okazał się chłopem na schwał.
– Trzeba podjąć działania – odezwała się Katylpaska.
– Musimy wybrać kapitana, który zorganizuje pracę. Zbliża się południe, a my nie możemy liczyć na żadną pomoc z zewnątrz.
– To nie okręt, aby potrzebny był nam kapitan – zaprotestował Liean – a poza tym jest piękna pogoda i możemy się poopalać nareszcie na wspólnej plaży.
– Racja – ryknął Toredot – a ubrania trzeba oszczędzać na noc, bo w mokrych będzie zimno.
– Wam w głowie tylko jedno – zaprotestowała Chijo.
O, niebezpieczny temat – zaskoczyłem i głośno dodałem:
– A co będzie na obiad, czy ktoś wie?
Teraz dotarło do wszystkich, że są na byłej bezludnej wyspie. Sali restauracyjnej tu nie ma. Część pobiegła w głąb wyspy w poszukiwaniu jedzenia, część usiadła zrezygnowana na plaży, a jeszcze inni zaczęli przeszukiwać rzeczy wyrzucone przez falę na plaży.
Uzbierało się tego, co niemiara. Niewiele było jednak przydatnych. Pomimo usilnych poszukiwań nie znaleziono zapalniczki ani zapałek. Nie było żadnej latarki. Na szczęście Lesmi wyciągnęła spod futra siekierę.
– Nigdy się z nie rozstaję – wytłumaczyła się z niewinną miną.
– Ja mam łuk, też się nie rozstaję – dodała Chijo – lecz nikomu go nie oddam.
Risk schował się za Czkakę, trzymając się za tyłek. Do arsenału można zaliczyć jeszcze kopię jednego z braci. Broń była, poczuliśmy się bezpieczniej. Nie wszyscy, nie ja. Ci, co szukali żywności na wyspie, wrócili przynosząc jedynie jakieś owoce. Nie było tego dużo.
– Nigdzie nie ma wody zdatnej do picia – poinformował Artqu.
– A kto tu leje dużo wody? – zapytał Ssikr.
Większość spojrzała na Rodo.
– To było dawno temu, teraz już nie leję, tak dużo – broniła się.
– Ja mam trochę w kuble – wsparł ją Bełku.
Spojrzeliśmy na jego nogi.
– No co? Kąpałem się przed potopem, mam czyste.
Problem wody został, zatem rozwiązany. Na razie.
Powoli, samorzutnie powstały nieformalne grupy. Każdy znalazł dla siebie odpowiednie zajęcie. I tak: Szormy postanowił odszukać klatkę schodową. Uznaliśmy, że musi być droga powrotna. Czekało go ciężkie zadanie, bo wyspa była gęsto zarośnięta. Pomagała mu Sesen.
Za zaopatrzenie w żywność pochodzenia roślinnego odpowiadali Loca i Borse. Na tragarzy zgłosili się Torak i pięciu braci.
Chijo zobowiązała się upolować zwierzynę . Pomagał jej Liean posiadający sokoli wzrok. Tropiącymi byli: Lesmi i Razu.
Reszta miała przygotować obozowisko. Tasmar wymontowała z rozbitej motorówki silnik i przerobiła go na piłę. Pomagał jej Toredot. Już po dziesięciu minutach na skraju plaży leżał stos pociętych drzew. Projekt budowli na piasku narysowała Czkaka. Risk był zobowiązany dostarczać budowlańcom poszczególne projekty techniczne.
Kierownikiem budowy został Moel. Majstrem Bełku.
Ich polecenia dość niechętnie wykonywali bracia. Mnie przypadło zadanie rozpalenia ognia.
Czyżby coś podejrzewali?
Ostro zabrałem się do pracy. Wykorzystałem łoże Loci. Materac posłużył za podpałkę. Mordowałem się dwie godziny, ocierając dwie nogi z łoża. Wydatnie pomogła mi Siro. Jej potężne płuca podtrzymywały żar. W końcu się nam udało, pojawił się płomień.
Artqu, jako szef kuchni, ganiał dziewczyny do roboty.
Garnki zrobili ze zbroi. Kucharkami zostały Kaszem, Katylpaska.
Kelnerkami Thilil i Chocia.
Ognisko się pali, kucharz ze swoją ekipą w pełnej gotowości.
Wszyscy czekamy z niecierpliwością na powrót myśliwych.
Tymczasem budowla rosła w imponującym tempie.
Wały obronne były już gotowe. Tasmar przerobiła piłę na koparkę i rozpoczęła budowę fosy. Natomiast barak, w którym mieliśmy zamieszkać, był w opłakanym stanie. Bracia mieli już dość kierownictwa budowy.
W powietrzu wisiał bunt.
Do obozu powróciła grupa Borsea. Przynieśli sporo żywności. Przeważały banany i kokosy. Humor wszystkim wyraźnie się poprawił.
Nadal czekaliśmy na myśliwych. Powoli zapadał zmrok, a ich ciągle nie było.
Wrócił Szormy z Sesen – nic nie znaleźli. Wyglądało na to, że spędzimy tu kilka dni, a może miesięcy – miesięcy, a może nawet lat.
W końcu się pojawili. Niestety nic nie upolowali.
– Nie ma problemu, zawsze możemy upolować osła – ktoś rzucił w ciemności.
– Osła? – ryknęli bracia. – Nigdy! To nasz brat!
Bracia otoczyli zwartym kołem osła i powoli wycofując się, zajęli gród. Podnieśli zwodzony most, a na najwyższym szczycie dopiero ukończonej budowli, zatknęli flagę. Było ciemno, nie mogłem dojrzeć, co na niej było.
Stało się. Bunt.
Razem z braćmi do fortu zbiegło parę osób, trudno było stwierdzić kto. Oni mieli gdzie spać, a my mieliśmy ogień.
Nie widziałem kubła z wodą.
– Co teraz zrobimy? – zapytała Thilil. – Oni mają dach nad głową, a ja tylko cienką koszulkę.
Robiło się coraz zimniej, ognisko zwolna dogasało.
– Musimy poczekać do rana, wraz ze świtem zaatakujemy ich – buńczucznie wypowiedziała się Chijo. – To są wstrętne dziady, oni tylko myślą o sobie, a osła na pewno zjedzą sami.
– Tak, trzeba walczyć – dodała Tasmar – śmierć facetom.
Nie usłyszałem, żadnego męskiego głosu. Czyżbym został sam z babkami?
– A teraz drogie panie połóżmy się bardzo blisko siebie i ogrzewajmy własnymi ciałami – poradziła Katylpaska.
– Nie wstydźcie się siebie, śmiało się przytulajcie – zachęcała Kaszem.
– Jednak wolałabym do faceta – nieśmiało wtrąciła Thilil.
– Nie wspominaj o nich – krzyknęły chórem.
Milczałem, nie zdradzając swojej obecności. Leżałem pomiędzy Siro a Thilil. Nie usnę, muszę pilnować, abym się nie zdradził. Położyłem się na brzuchu.
... ludzi poznawaj według paraboli, nie hiperboli ...
Odpowiedz
#22
Na brzuchu, biedny. Big Grin

No, jestem szalenie ciekawa okoliczności powstania tego tekstu. I czekam na ciąg dalszy, oczywiście z niecierpliwością.
Odpowiedz
#23
Acha. To by tłumaczyło szybkie pojawiane się kolejnych części. No i wyobraźnię masz na medal. Fajne to jest. Ciekaw jestem jak wymyślasz takie pokręcone imiona. Skąd się biorą? Masz jakiś specjalny system, albo "generator imion" Wink
Pozdrawiam.
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#24
Dzień dziewiąty

Trudno powiedzieć, abym obudził się wyspany. Całą noc praktycznie czuwałem i pilnowałem swojego ciała. Jednego się nauczyłem – kobiety są jednak innymi stworzeniami, mężczyźni nigdy by się tak do siebie przytulali.
Ledwo świtało, gdy postanowiłem uwolnić się z dwóch uścisków. Delikatnie wysunąłem się z kręgu, zważając, by nie obudzić moich sąsiadek. Zamierzałem czmychnąć jak najdalej. Dojrzałem, że jednak nie byłem jedynym przedstawicielem tej znienawidzonej płci.
Loca leżała na Borse, dokładnie całym ciałem go przykrywając. No tak, nie dziwi mnie to. Mogłem się tego spodziewać, lecz nie tylko on tu był. Risk był wtulony w Czkakę, która chroniła go niczym kaczka małe kaczuszki. Za to Toredot był otoczony kilkoma paniami – po lewej Tasmar, na górze Kaszem, po prawej Katylpaska i chyba jeszcze ktoś pod.
Ten to się chyba nie wyspał – pomyślałem.
Dwa futrzaki leżały razem. Najdokładniej do siebie przylegały Chocia i Chijo. Nie mogłem rozróżnić czyja ręka, jest czyja, która nóżka należała do Chijo, a która do Choci.
Innych facetów nie było. Brakowało Bełku, ale nie było także Rodo. Zniknął Szormy i Sesen.
Spojrzałem na fort. Powoli z mroku wynurzyła się potężna budowla. Nad nią powiewał sztandar. Na pomarańczowym tle widniały dwie litery: QI albo IQ.
Co miały oznaczać? Zapewne wiedzieli to bracia. Widać było kilku wartowników spacerujących za palisadą. Czuwali.
Nasz obóz wyglądał bardzo skromnie. Pierwsza wstała Siro.
Zobaczyła martwe ognisko i zaczęła w nie dmuchać, po chwili buchnęły pierwsze płomienie. Dorzuciłem drewna.
– Przynajmniej mamy ogień – zauważyła.
Wkrótce wszyscy byli na nogach. Popatrzyliśmy na siebie.
Wyglądaliśmy mizernie. Podkrążone oczy, potargane fryzury, zniszczone ubrania.
– Musimy ich stamtąd wykurzyć – podjęła dyskusję Chijo. – Zabrali kubeł z wodą.
Dalsze rozważania dotyczyły strategii. Chijo zaproponowała nieustanny ostrzał z łuku z wykorzystaniem płonących strzał. Na tą okoliczność wygłosiła płomienne przemówienie. Wszyscy staliśmy z rozdziawionymi gębami. Nie przypuszczaliśmy, że jest w stanie zagrzać nas do walki. Może to jednak był wpływ ogniska, które wysoko w niebo biło płomieniami.
Tasmar była zwolenniczką zbudowania katapulty i bombardowania przeciwników kokosami.
Natomiast Toredot zaproponował wykonanie podkopu, ale ostrzegał, że w wykopie, ze względu na panujące temperatury należy pracować bez odzieży. Wszyscy faceci poparli ten pomysł, ponieważ nie było nas zbyt wielu, liczyliśmy na zaangażowanie naszych pań.
Ten pomysł skrytykowała Katylpaska. Zaproponowała podjęcie negocjacji.
W końcu uradziliśmy:
– najpierw negocjacje mające na celu wymuszenie kapitulacji braci
– atak przy użyciu katapulty
– ostrzał z łuku
i w ostateczności sięgnięcie po tajną broń, czyli Thilil i Chochię.
Nie bardzo wierzyłem w skuteczność tajnej broni, gdyż w obozie przeciwników była Rodo i Sesen, które mogły zneutralizować skuteczność naszych działań.
Czas pokaże.
Zasiedliśmy do śniadania. To była przygrywka do przyjętej strategii. Ostentacyjnie spożywaliśmy owoce, często się śmiejąc i żartując ze sobą.
Wystawiliśmy stałe posterunki obserwacyjne. Informacje z nich napływające potwierdzały słuszność podjętych działań.
Przeciwnik nie miał jedzenia. Miał osła.
Czas na negocjacje. To zadanie spadło na Katylpaskę i na mnie.
Zbliżyliśmy się do zwodzonego mostu. Nie obawialiśmy się ataku, przeciwnik nie dysponował odpowiednią bronią.
– Poddajcie się! Wzywamy was do bezwarunkowej kapitulacji! – ryknąłem.
Cisza. Żadnej reakcji. Chyba się naradzają.
– Nigdy! – W końcu padła odpowiedź. – To my mamy wodę, pamiętajcie. To my mamy osła. To w nas drzemie siła. To z nami jest bóg.
Nie chcą po dobroci, to wykurzymy ich siłą.
Rozpoczęliśmy ostrzał. To była istna nawałnica. Byliśmy doskonale zorganizowani. Tasmar odpalała katapultę, którą wcześniej naciągnął Toredot. Siro nakładała pociski. Pozostali donosili kokosy.
Po kilku minutach nastąpiła zmiana obsady. Teraz Czkaka odpalała, a Risk naciągał. Niebo zrobiło się ciemne. Z fortu dolatywały jęki i wznosił się tuman kurzu. Niestety proporzec, jak wisiał, tak wisiał. Nie poddawali się, a nam powoli kończyła się amunicja. Jeszcze kilka salw i do akcji wkroczyła Chijo.
Niebo pojaśniało. Stało się czerwone od ognia. Fort płonął, lecz załoga się nie poddawała. Szybko gasili pożary i sporadycznie odpowiadali salwami z kokosów. Na szczęście ich zasięg był mały – nie powodował strat w naszych szeregach.
Zabrakło strzał.
Proporzec przeciwników dumnie powiewał nad mocno nadwątloną konstrukcją. Nie pozostało nam nic innego, jak użyć tajnej broni.
Do boju wyruszyły Thilil i Chocia.
Po krótkich przygotowaniach były gotowe. Rozpoczęły oblężenie. Tak jak się spodziewałem przeciwnicy, a raczej przeciwniczki w osobach Rody i Sesen, zastosowały podobną taktykę, czym w sposób dosyć istotny zneutralizowały siłę oddziaływania naszych pań. Nie pozostało nam nic innego, jak wzmocnić atak. Na pierwszej linii ognia stanęły Loca i Tasmar.
Przeciwnicy zaczęli się wahać. Niektórzy z nich usiłowali się wydostać z fortu.
Zwiększyliśmy szeregi, rzuciliśmy kolejne odwody: Czkaka i Siro. Do walki przygotowywała się Chijo.
Pierwszy efekt tak zmasowanego ataku to ucieczka z fortu Centvina i Toraka. Natychmiast zagoniliśmy ich do oddziałów zaopatrzenia. Niestety tylko tych dwóch przeszło na naszą stronę.
Wkracza Chijo i znowu sukces, z fortu ucieka Szormy.
To jednak ciągle zbyt mało. Z trudem udaje nam się powstrzymać Toredota, który koniecznie chce stanąć w jednym szeregu z paniami.
Wystawiamy Lesmi i Kaszem, przygotowuje się Kaminido. Kolejny uciekinier zasila nasze szeregi.
Kaminido w akcji, przygotowuje się Askawjo. Flaga przeciwników opuściła maszt.
Powoli wciągają białą płachtę, już jest w połowie masztu.
Niestety.
Nie zauważyliśmy Toredota, który wyrwał się do boju i stanął tyłem do fortu, a przodem do naszych oddziałów. Nasza tajna broń była identycznie uzbrojona, no prawie identycznie. Niestety z tyłu niewiele widziałem, poza Toredotem, ale jemu nie przyglądałem się zbyt długo.
Reakcja przeciwników była natychmiastowa – biała płachta w dół, pomarańczowa flaga na maszt.
Cały wysiłek, poświęcenie, zaangażowanie naszych dzielnych wojowniczek poszło na marne. Zrezygnowane wróciły do obozu.
Wrócił również Toredot, początkowo był taki dumny, a teraz człapał się z opuszczonym orężem.
– I po coś się wyrywał? – wygarnąłem mu. – Po jasną cholerę ściągnąłeś galoty. Swoją dzidkę mogłeś wykorzystać w czasie ostatecznego szturmu – dodałem po chwili.
Natychmiast powiązaliśmy dezerterów z fortu, próbując zapobiec kolejnej ich ucieczce.
Szczególnie cennym więźniem był Szormy – tylko on mógł odnaleźć drogę do klatki schodowej. Lesmi i Reazu pomimo ogromnego doświadczenia nabytego w dżungli, nie posiadali daru poruszania się w labiryntach.
Zbliżał się wieczór.
Byliśmy zrezygnowani. Odwagę i determinację, piękno i powab, niewinność i dojrzałość, zmarnowała jedna goła dupa. Siedział teraz na uboczu całkowicie zdruzgotany.
... ludzi poznawaj według paraboli, nie hiperboli ...
Odpowiedz
#25
O niee... Toredot pozamiatał, hahaha! Big Grin
Poważnie się uzależniłam. Więcej!! Proszę. Angel
Odpowiedz
#26
W trakcie kolacji opracowywaliśmy nową strategię. Dysponowaliśmy ogniem, mieliśmy dostęp do drewna i mnóstwa porzuconych na plaży rzeczy. Postanowiliśmy w nocy wykonać podkop i o świcie zaatakować śpiących przeciwników.
Tasmar przerobiła katapultę na kreta, Borse wykonał pochodnie, zużywając resztki z materaca. Po godzinie byliśmy gotowi.
Zapadł zmrok, mogliśmy przystąpić do realizacji planu.
Czkaka wyznaczyła kierunek. Razem z Riskiem opracowali technologię wykonania szalunków.
Punktualnie o dwudziestej zero, zero krecia robota ruszyła.
Już po kilku minutach natrafiliśmy na pierwsze przeszkody.
Wykopaliśmy ogromny kufer. Był zamknięty na zamek szyfrowy. Właściwie to była kasa pancerna, model Skarbczyk 1653.
Przerwaliśmy prace i skupiliśmy się nad otworzeniem sejfu. Stosowaliśmy różne kombinacje liczb, ale bezskutecznie. Postanowiliśmy kopać dalej. Brak wody coraz bardziej nam dokuczał.
Po kilku minutach napotkaliśmy kolejną przeszkodę. Był to jakiś betonowy słup, a na nim drogowskaz, właściwie trzy. Na tym skierowanym na południe napisano: „Źródło 25”. Na północ, a więc w kierunku fortu: „Skarb 53”, natomiast w kierunku na zachód – „Rykowisko 3674568”.
Przynajmniej dowiedzieliśmy się, gdzie jest hotel i jak daleko.
Nastąpił rozłam w naszych szeregach. Część chciała drążyć tunel do skarbu, a część do źródła.
W końcu zwyciężył zdrowy rozsądek – najpierw woda, potem skarby.
Czkaka wytyczyła nowy kierunek. Prace ruszyły z kopyta.
Już po godzinie wyryliśmy dwadzieścia cztery metry tunelu. Jeszcze chwila i powinno być źródełko, jeżeli liczba na drogowskazie oznaczała metry, a nie na przykład – kilometry. Nie mogła oznaczać kilometrów, wyspa była zbyt mała. Kret ciągle rył, w pewnym momencie potężny kawał ziemi oberwał się i znikł w czeluściach. Tasmar wstawiła głowę w otchłań i krzyknęła.
– Jaskinia!
Rzeczywiście, to była ogromna jaskinia. Na jej środku znajdowało się małe jeziorko. Dookoła rosła bujna roślinność. Wśród niej stała chata z dużym tarasem, a na tarasie ktoś siedział. Nie mogliśmy uwierzyć własnym oczom, to niemożliwe.
Wszystko jest możliwe – pomyślałem i zjechałem po pochyłości na sam dół. Po mnie uczynili to pozostali. Rzuciłem się do wody. Co za ulga.
Gdy się taplaliśmy w wodzie jak dzieciaki, podszedł nieznajomy.
– Witam w mojej wieży. Jestem Janpa. Leb Janpa.
Zapraszam na kolację. Klate wam przygotuje. To dobra gospodyni.
Po chwili na tarasie pojawił się ogromny stół, a na nim pieczyste, kiełbasy, sałatki, owoce, grzybki i wiele innych delikatesów.
Rzuciliśmy się niczym wygłodniałe wilki.
– Niestety nie dysponujemy apartamentami i będziecie musieli nocować w wieży, śpiąc na hamakach.
Nie chciało nam się spać. Chcieliśmy poznać historię tej wyspy, a przede wszystkim możliwość powrotu do hotelu. Gospodarz nie dał się długo prosić i zaczął swoją opowieść.
– To bardzo stare dzieje. Zaczęło się w czasach, gdy na świecie panował chaos. Ludzie byli na siebie źli, zazdrośni, z byle powodu dochodziło do wojen. Świat tonął we krwi. Niektórzy uciekli na morze, szukając bezludnych wysp, na których zamierzali się osiedlić i zbudować nowe społeczeństwa. Na morzach grasowali piraci. Emigranci zostali zmuszeni do prowadzenia z nimi zaciętej walki. Najsłynniejszym pogromcą pirackich okrętów był pewien żeglarz z północy. Nikt nie znał jego imienia. Nazywano go kapitanem Pipe. Pewnego dnia na okręt, którym dowodził, zamustrowała się dziewczyna, przebrana za młodzieńca. Pipe nie rozpoznał jej, a ponieważ młodzieniec ów był drobnej postawy, został jego osobistym majtkiem. W licznych bitwach majtek stał zawsze przy boku swojego kapitana, niejednokrotnie zasłaniał go przed ciosami piratów. Pipe dostrzegł oddanie i waleczność majtka, więc awansował go na bosmana. Dziewczyna zakochała się w kapitanie, lecz ten niczego nie dostrzegał. Sława Pipe'a rosła a z nią chęć zemsty piratów. Zorganizowali zasadzkę na nieustraszonego kapitana. Doszło do krwawej bitwy, w trakcie której piraci zadali im ciężkie straty. Ciężko ranny został bosman. Udało im się jednak uciec przed piratami. W najbliższym porcie kapitan wysadził rannych członków załogi, a sam popłynął na wyspę, gdzie miał tajną bazę.
Piraci rozpuścili plotkę o śmierci Pipea i zatopieniu jego okrętu. Naprawa żaglowca trwała pół roku. Gdy wrócił do portu, gdzie zostawił rannych, bosmana już nie było. Dopiero teraz dowiedział się, że w szatach bosman ukrywała się dziewczyna i że ta nie uwierzyła w jego śmierć. Postanowiła odszukać swojego kapitana.
Od tego czasu wielokrotnie mijali się na morzach i oceanach, mijali się w portach i nigdy się nie spotkali. Pipe zamówił u najsłynniejszego jubilera pierścień. Ten wykonał zadanie ściśle według instrukcji. Tak powstał pierścień Nenya.
Jak głosi legenda, Pipe nigdy nie spotkał dziewczyny, którą z czasem pokochał. Podobno na swojej wyspie ukrył pierścień, ukrył także skarby.
– Czy to jest ta wyspa?– zapytała Chijo.
– Przejrzałem mnóstwo map, przeczytałem stare księgi, wysłuchałem wielu opowieści i wszystko wskazuje na to, że to ta wyspa. Jestem tu już dość długo, ale niczego nie znalazłem poza tym jeziorem. Tutaj zbudowałem wieżę i tutaj wspólnie z Klate studiujemy stare legendy. Na poszukiwania nie mamy już siły.
– A co inne legendy mówią o dziewczynie? – dopytywała Chijo.
– Jest ich kilka. Jedne wspominają, że dziewczyna odnalazła wyspę i ukryte na niej skarby, że zabrała pierścień, a skarby zostawiła. Nigdy nie znalazła kapitana, lecz w końcu założyła rodzinę. Pierścień przekazała najstarszej córce a ta swojej i tak to trwa do dzisiaj.
– Inne głoszą, że jubiler zrobił kilka pierścieni, które potem z wielkim zyskiem sprzedał, ale te pierścienie nie przynosiły szczęścia ich właścicielkom, bo duch kapitana rzucił na nie zły urok.
W trakcie opowieści Leba do jaskini przybyli nasi przeciwnicy. Okazało się, że gdy my robiliśmy podkop oni też przy pomocy kubła, zaczęli ryć w ziemi. Na samym początku napotkali na skrzynię. Nie potrafili jej jednak otworzyć, podobnie, jak my swojej. Kopali dalej, dotarli do naszego tunelu. Zamiast skręcić nad wodę, pobiegli do naszego obozowiska. Uwolnili swoich kamratów i zabrali drugą skrzynię. Liczne próby otwarcia pozostały bezskuteczne. Obie skrzynie załadowali na osiołka i przyszli naszymi śladami.
Po wysłuchaniu opowieści rzuciliśmy się na skrzynie. Niestety nadal nie mogliśmy ich otworzyć. Zwróciliśmy się o pomoc do Leba.
– Te skrzynie były zawsze razem. Może długie lata, jakie upłynęły od czasu, gdy Pipe je tutaj ukrył, spowodowały, że oddaliły się od siebie. Może dziewczyna je rozdzieliła.
Spróbujcie postawić je obok siebie.
Tak też zrobiliśmy. Gdy tylko się dotknęły, wieka odskoczyły.
Zajrzeliśmy do środka. Pierwszy kufer był pusty. Bełku podniósł pusty kufer i odwrócił go do góry dnem. Wyleciał z niego zasuszony listek.
Spadł mi na rękę. Przyjrzałem się – to nie był liść, to był zasuszony płatek róży. Roztarłem go na dłoni i poczułem intensywny aromat dzikiej róży.
Dziewczyna odnalazła skarb i zabrała pierścień. Ciekawe, czy zabrała skarb z drugiego kufra?– zastanowiłem się.
Nad drugim kilka osób pochyliło głowy i z uwagą zaglądali do środka.
– Tutaj coś jest – rzekła Lesmi. – To są stare, pożółkłe zapisane kartki. Dajcie więcej światła!
Reazu podniósł pochodnię.
– Zostawiam ci ten skarb… – wolno odczytywała.
– Wyjmę je z kufra – stwierdziła Chocia – będzie łatwiej czytać.
Nikt nie zdążył zaprotestować. Chocia złapała wszystkie kartki i wyjęła. Niestety, wszystkie się rozpadły, zamieniając w popiół.
Siedzieliśmy w milczeniu. Nikt nie miał ochoty na rozmowę.
Milczenie przerwał Leb.
– Zobaczcie, jaki piękny księżyc na niebie. Może chcecie spróbować mojego produktu – zapewne jesteście spragnieni. Kto pójdzie ze mną na szczyt wieży?
Prawie wszyscy panowie ruszyli za Lebem – „Księżycówka” made by Janpa znana była w świecie.
Zbliżała się północ. Kogut na wieży Leba zapiał: kukuryku, kukuryku, kuku…
... ludzi poznawaj według paraboli, nie hiperboli ...
Odpowiedz
#27
Noo, trochę mnie już nudzi akcja na wyspie.
Odpowiedz
#28
Eee nooo. Co Ty Bel... Fajna jest... Tylko koguty nie pieją raczej o północy. Opowiadanko trzyma swój pokrętny klimat.
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#29
Dzień dziesiąty

– No to mamy panów z głowy, nieprędko wrócą – stwierdziła Klate. – Ciekawe, czy zdążą dzisiaj powrócić, bo to przecież nasz dzień – Dzień Kobiet.
Czas dziwnie tu płynie – pomyślałem – gdyby tak dokładnie policzyć, to dzisiaj chyba nie jest ósmy marca. Tu jest to możliwe. Skoro panie mówią, że to Dzień Kobiet, to tak musi być.
– Zostało nas tu niewielu, pozwolę sobie w imieniu wszystkich samców i swoim własnym, złożyć szanownym paniom najlepsze życzenia. Dużo zdrowia i szczęśliwego powrotu do hotelu – wyskoczył z przemową Szormy.
– Ja też, ja też – dodał Artqu.
Najbardziej uradowane życzeniami były Chijo i Roda.
– Moglibyście, chociaż po kwiatku skombinować – rzuciły w naszym kierunku.
Nie pozostało nam nic innego, jak poszukać kwiatków. Udaliśmy się nad jeziorko. Woda była ciepła, pełnia księżyca, więc wskoczyliśmy do wody, zostawiając pozostałości z ubrań na brzegu. Taplaliśmy się, jak dzieci zapominając o kwiatkach.
Panie nam pozazdrościły i wkrótce wszyscy zażywaliśmy kąpieli, zapominając o przeżyciach ostatnich dwóch dni. Wzajemne animozje odeszły w kąt.
A na szczycie wieży rozpoczęła się balanga, słychać było coraz głośniejsze śpiewy.
Przypomnieliśmy sobie o kwiatach. Na wodzie pływały przecudne lilie: białe albatrosy, czerwone attraction, żółte marliacea chromatella, karmazynowo-czerwone conqueror, gwiaździste ellisiana, śnieżnobiałe gonnere i wiele innych.
Każda z pań otrzymała inną lilię.
Nie wszystkie były jednak zadowolone.
– To stare święto, które uwłacza naszej godności!
– Powinnyśmy otrzymywać kwiaty codziennie, a nie od święta!
– Precz z facetami!
Niezadowolone, ale kwiatki dzierżą w dłoniach – pomyślałem i wyszedłem na brzeg.
Pozostali panowie uczynili podobnie. Skoro tak, to zapaliliśmy pochodnie i spokojnie oczekiwaliśmy na brzegu, aż naszym paniom znudzi się kąpiel. Zorientowały się w naszym podstępie. Nasza radość nie trwała długo. Zmasowanym atakiem zgasiły pochodnie.
– Zaprowadzę was do wieży. Tam są hamaki i będziecie mogli spokojnie się wyspać – poinformowała Klate.
Mniej więcej w połowie wieży była ogromna sala, a w niej niczym pajęczyna, poprzyczepiane hamaki. Ulokowaliśmy się w nich z nadzieją, że sen szybko przyjdzie.
Przyszedł, ale hałas podpitych facetów. Bawili się w najlepsze.
Usnąłem po godzinie.
Obudziliśmy się w południe. Na tarasie nad woda było już przygotowane śniadanie. Rzeczywiście Klate jest dobrą gospodynią. Panowie jedli raczej mało, za to pili dużo wody.
– Lebie, czy znasz drogę do Rykowiska? – zapytałem.
–Tak, tylko to udało nam się odszukać na wyspie, pokażę wam, jak wrócić do hotelu.
– Czy idziecie z nami?
– Nie, wolimy zostać w wieży. Tutaj jest mój świat, tutaj czuję się najlepiej. A teraz zaprowadzę was do wyjścia.
Poprowadził nas do podziemi wieży, w ostatniej piwnicy były drzwi. Pożegnaliśmy się z gościnnymi gospodarzami i weszliśmy do klatki.
Pierwsza szła Thilil, śpieszyła się do łazienki, gdzie zostawiła swoje ubranie. Od pewnego czasu Toredot namawiał ją, aby zwróciła mu pożyczoną część odzieży. Ta dzielnie się broniła.
Na korytarz wbiegłem tuż za Thilil.
Zaraz za wejściem wisiało ogromne ogłoszenie.
Zabrania się...
No, jeszcze tego brakowało, aby moje imię widniało na tablicy. – Pomyślałem.
… palenia fajki na korytarzu.
Stanąłem tyłem do tablicy, zasłaniając ją przed wchodzącymi.
– Wspaniałą przygodę przeżyliśmy, nieprawdaż? – mówiłem każdemu.
– Fajnie było.
– Co złego, to nie ja.
– Dziękuję za towarzystwo.
– Uśmiechnijcie się.
Nie było im jednak do śmiechu. Patrzyli na mnie jak na wariata.
Wyglądali okropnie. Odzież w strzępach, podkrążone oczy, guzy na głowach.
Będę chyba musiał ukrywać się do końca urlopu – przemknęło mi przez myśl.
Gdy ostatni z lokatorów zniknął w swoich drzwiach, pobiegłem do pokoju.
Zastałem pokój w idealnym porządku, żadnego śladu po kataklizmie. Mam nadzieję, że u innych jest, tak samo.
Oczywiście dziewczyny nie było.
Udałem się do biblioteki. Obraz był już w trzech czwartych ułożony. Ani śladu po mojej pomocnicy. Nawet płatka róży nie dojrzałem. Nic.
Gdzie się podziewa? Jak teraz siedzieć na korytarzu, przecież mnie zabiją za ten nieszczęśliwy wypadek.
Zbliżała się pora obiadu. Bardzo ostrożnie wstawiłem głowę do sali restauracyjnej. Tłum ludzi, lecz na stolikach pusto.
Mogłem się tego spodziewać. Nie byliśmy na śniadaniu.
– Stój! – ktoś ryknął.
Nie stanąłem. Pobiegłem do pokoju. Drzwi zabarykadowałem, czym się dało.
Tym razem mi się upiekło. Przyjdzie mi tu z głodu umrzeć. Dobrze, że śniadanie, jakim poczęstowała nas Klate było obfite. Jakoś wytrzymam do rana.
Ktoś zaczął dobijać się do moich drzwi. Po chwili były to już uderzenia do złudzenia przypominające ciosy siekiery. Wzmocniłem barykadę. Przeciwnicy używali teraz młotów pneumatycznych, a następnie w ruch poszedł kafar – ciekawe jak go ustawili. Usłyszałem nawet kombajn górniczy – to chyba robota Loci i Borsea. Nagle cisza, żadnego odgłosu. Zbliżyłem się do mojej konstrukcji, nadsłuchiwałem.
... ludzi poznawaj według paraboli, nie hiperboli ...
Odpowiedz
#30
Cisza przed burzą. Smile
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości