Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Gospoda pod sierpem
#16
No i dostali konsumy, oraz parę konserw. No cóż można się tego było spodziewać. Fajne to opowiadanie. Rozkręca się.
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#17
Wróciłem do gabinetu, otworzyłem szafę pancerną i nałożyłem maskę pgaz. Na korytarzu nic już nie słyszałem, to skutek nałożenia maski. Powoli posuwając się, dotarłem do sali, w której sekretarz gminny rozmawiał z BB. Cała trójka leżała na podłodze.
– Jest tu ktoś? – ryknąłem. – Dawajcie sanitariuszy!
Cisza, nikt nie zareagował. Nie dziwię się, przez tę maskę głos się nie wydostał. Zdejmę, to padnę.
Wybiegłem przed gospodę. Na podwórzu tłum, niektórzy słaniali się na nogach, część leżała na ziemi. Tylko parę osób było w maskach. Przywołałem ich ręką i wróciłem do sali. Wspólnymi siłami wyciągnęliśmy nieprzytomnych na zewnątrz. Zdjąłem maskę. Powietrze wydawało się świeże.
– Co się stało? Skąd ten siarkowodór? Przyznać się, który to? Wiem, że żarcie jest do dupy, ale moi drodzy bez przesady, trochę umiaru.
Spojrzeli po sobie, a następnie na mnie.
– Nie wiemy, co się stało. Nagle coś huknęło, a po chwili pojawił się ten smród – stwierdziła Lukrecja.
– Gdzie walnęło?
– Prawdopodobnie w spiżarni.
– Kto tam był?
– Kwart.
– Gdzie on jest?
– Chyba tam został.
– Kilku ochotników za mną.
Nałożyłem maskę i w towarzystwie Macieja i Seba udałem się do spiżarni. Drzwi były wyrwane z zawiasów, smród nie do wytrzymania, nawet maska nie zatrzymywała wszystkiego. Weszliśmy, na podłodze leżał Kwart, na głowie miał maskę. Jest szansa, że przeżył.
Z wielką trudnością wytargaliśmy go na zewnątrz. Zdjęliśmy mu maskę, od razu zaczerpnął powietrza, powoli dochodził do siebie. Spojrzałem na sekretarza i na BB. O ile na BB Martaska ćwiczyła sztuczne oddychanie, to sekretarz leżał porzucony.
– Zajmij się nim – zwróciłem się do Calo.
– Ani mi się śni, jeszcze nie dał nam zezwolenia na ślub.
Spojrzałem na inne panie, wszystkie nagle znalazły sobie jakieś zajęcie. Trudno, Kwart jest ważniejszy.
– Powiedz, co się stało? – zapytałem nieszczęśnika.
– Pu... pu...… puszka wybuchła. Chcia... chciałem wyrzucić następne, gdy nagle eksplodowały. Zdążyłem wcześniej założyć maskę i ostrzec innych – powoli łapał coraz więcej powietrza.
– Jesteś bohaterem – stwierdziłem. – Które puszki wybuchły?
– Te, co dostaliśmy dzisiaj w dostawie, musiały być przeterminowane o kilka lat – odpowiedział już normalnie.
– Cholera, będzie afera, sekretarz gminny nadal jest nieprzytomny. Trzeba coś wymyślić, nim dojdzie do siebie. Macie jakieś pomysły?
– Może go zakopać? – Ripley pierwszy rzucił pomysłem.
Dopiero teraz go zobaczyłem. Gdzie on się ukrywał? Był naszym instruktorem wychowania fizycznego. Sam, co prawda nie uprawiał żadnej dyscypliny sportowej, ale miał ogromną wiedzę na temat piłki nożnej i filmografii. W przeszłości był naczelnym największego przeglądu sportowego, ale powinęła mu się noga. Porównał jakiegoś sekretarza do gwiazdy sportowej. Zapomniał o otaczającej go rzeczywistości i przypłacił to zsyłką do nas. Wysoki, włos zmierzwiony, lekka łysinka z przodu, tak najkrócej można opisać Ripleya. Chłop się w ogóle nie starzał.
– Popieram Ripleya – wtrącił Red.
– Tak, a potem powiesz, że to my i stołek sekretarza gminnego będzie dla ciebie. Ma ktoś pomysł, jak wytłumaczyć ten smród?
– Powiemy prawdę – poradziła Teo.
– Teo, kiedy się nauczysz, że prawda w oczy kole?
– Prawda, to prawda.
– Dobra, dobra, odrzucam ten pomysł. Kto ma inny?
– Dlaczego? – nie poddawała się.
– Nie możemy powiedzieć sekretarzowi, że dostarczył nam wybuchające puszki, bo to wygląda na zamach na życie preprezydenta.
Dopiero teraz dotarło do mnie i do innych, w jakiej tragicznej znaleźliśmy się sytuacji.
– Poradźcie coś – wyszeptałem błagalnie.
Zapanowała cisza. Na szczęście sekretarz nadal leżał nieprzytomny. Trzeba szybko coś wykombinować. Przyjrzałem się dziewczynom, wyglądały wspaniale. Już wiedziałem, tylko one są w stanie uratować sytuację.
Poprosiłem Seba na stronę, przedstawiłem mu swój plan, początkowo nie chciał się zgodzić, ale ostatecznie zmienił decyzję. Przekonał go argument załatwienia zezwolenia na wesele. Z ciężkim sercem zaakceptował projekt uzdrowienia sekretarza.
– Dziewczyny, nasza wolność, a może nawet życie zależy od waszych zdolności terapeutycznych.
– Czuję jakiś podstęp – zaprotestowała Martasek.
– Sytuacja wymaga poświęcenia, nie bądźcie egoistkami.
– Mów, o co chodzi, bo sekretarz zaczyna się ruszać.
Dość szybko wyłuszczyłem plan. Próbowały protestować, ale w końcu pozdejmowały staniki. Oczywiście pozostały w cienkich bawełnianych koszulkach.
– Seb, lej!
Seb był już przygotowany, odkręcił zawór i na sekretarza uderzył strumień wody. Ciśnienie było duże, woda ochlapała koszulki dziewczyn, podkreślając ich kształty. Sekretarz się budził, Teo nachyliła się nad nim i zastosowała sztuczne oddychanie metodą usta-usta, Lukrecja masaż serca, Szem i Calo rozciągały i zginały jego ramiona, a Lilie nachyliła się nad głową i obserwowała, czy otwiera oczy.
Widok był imponujący, sekretarz nie powinien mieć żadnych wątpliwości, panie walczyły o jego życie.
Dochodził do siebie. Teo zakończyła, wydawało mi się, że bardzo jej się to spodobało, być może tylko mi się wydawało.
– Co się stało? – Pierwsze, o co zapytał, gdy odzyskał świadomość.
– Jak to dobrze, że towarzysz wraca do siebie – rozpoczęła Lili. – Nasz wysiłek nie poszedł na marne. Już pół godziny reanimujemy towarzysza. Zmieniałyśmy się, chcąc zapewnić stały dopływ świeżego powietrza do płuc – zarumieniła się.
– Wspaniale towarzysz całuje, to znaczy chciałam powiedzieć, że doskonale podawał usta – dodała Lukrecja.
– I te dłonie, które błądziły po naszych płucach, jakby szukały tlenu – nie oszczędziła go Calo.
– Musiałam przykryć towarzysza, no wie towarzysz, on pierwszy odżył – to słowa Szem.
– Dobrze, że nikt tego nie widział, bo dokładnie towarzysza zasłoniłyśmy – Teo kontynuowała. – Chociaż, chyba ktoś zrobił zdjęcie, ale nasi współpracownicy gonią go teraz, celem odebrania aparatu.
– Byłoby bardzo źle, gdyby doniosło się to do góry, nieprawdaż? – zapytała Lukrecja. – To mogłoby być odebrane, jako wykorzystywanie stanowiska do niecnych celów, coś w rodzaju molestowania, a to wolno dopiero sekretarzowi szóstej kategorii.
– Chciałam tylko dodać, że guziki od spodni były rozpięte i wie towarzysz, ten fotograf sfotografował to coś małego, co wystawało, a to był przecież tylko długopis, lecz towarzysz wie, co może zrobić żądny sensacji dziennikarzyna – decydujący cios zadała Calo.
Twarz sekretarza gminnego zmieniała się jak w kalejdoskopie. Najpierw przedstawiała oburzenie, zaciekawienie, zdziwienie, niedowierzanie, by w końcowym etapie wyrażać wdzięczność, bezgraniczną wdzięczność.
Nie powtórzył już pytania, wstał, otrzepał się z błota i wyczekująco spojrzał na mnie.
– Czy, czy złapaliście tego fotografa? – zapytał.
Mam cię – pomyślałem.
– Nie, ale wiemy, gdzie się ukrył, znajdziemy go prędzej czy później. Lepiej niech towarzysz wróci do wioski. My tu posprzątamy i złożymy stosowny raport.
– Żadnych raportów, żadnych, ja sam napiszę.
Odwrócił się na pięcie i szybko pobiegł w kierunku wsi.
Odetchnęliśmy z ulgą. Po kłopocie, na razie.
– Posprzątajmy trochę.
Zabraliśmy się za usuwanie skutków wybuchu puszek. Całe nasze nędzne zapasy nadawały się do wyrzucenia. Pozostaliśmy bez żarcia, a mieliśmy konsumy. Nie wyglądało to różowo.
– Kwart, co będzie dzisiaj do jedzenia? – zapytała Lukrecja.
– Nie wkurzaj mnie, może masz jakieś propozycje?
– Ty tu jesteś szefem zaopatrzenia, więc się staraj – odpowiedziała, wychodząc ze spiżarni.
– No to mamy problem. Nie pozostaje nam nic innego, jak zaopatrzyć się w muzeum.
Chcąc nie chcąc przystąpiliśmy do organizowania grupy szturmowej.
Plan był następujący:
a) Lili miała odwieść uwagę dozorców muzeum. W tym celu założyła odpowiedni strój. Zdjęła służbowy garniturek i ze starych zapasów, jeszcze z epoki trzeciej Rzeczypospolitej wyciągnęła seksowną mini spódniczkę.
– Nie wolno takich nosić – zauważyła Teo.
– Nie wolno, nie wolno, a każda ma i nosi. Zakazy są po to, aby je omijać – wyjaśniłem.
Spojrzeli na mnie zdziwieni i uśmiechnięci.
– Nie dotyczy to oczywiście moich zakazów – pośpiesznie dodałem.
b) Maciej stanowił zabezpieczenie na wypadek ataku ochrony muzeum.
c) Kubeł, Seb i ja mieliśmy zdobyć, jak najwięcej zboża.
Zabraliśmy wszystkie sierpy, jakie były w gospodzie, znalazły się nawet trzy kosy.
d) Calo z Kwartem byli odpowiedzialni za transport.
Zbliżał się wieczór, właściwa pora do przeprowadzenia akcji.
Wyruszyliśmy, pozostali życzyli nam szczęśliwego powrotu.
Po dwóch godzinach marszu dotarliśmy do muzeum. Otoczone było drutem kolczastym, co kilkadziesiąt metrów budka wartownicza. Przez chwilę przyglądaliśmy się, ale nikogo nie zauważyliśmy.
– Chyba nikt tego nie pilnuje – stwierdził Maciej, posiadający najlepszy wzrok.
– No to idziemy.
Do bramy wejściowej podeszła Lili. Zapukała. Cisza.
Kiwnęła na nas. Zbliżyliśmy się i otworzyliśmy bramę. Było bardzo ciemno, nawet księżyc nie przyświecał. Uznaliśmy to za bardzo dobry znak. Natychmiast przystąpiliśmy do koszenia zboża. Już po kilku minutach mieliśmy parę snopków. Czekaliśmy na nasze wozy, a ich ciągle nie było. Kosiliśmy dalej, nie bacząc na to, że sterta snopków rosła.
W końcu dotarł nasz wóz drabiniasty.
– Co tak późno? – zapytałem.
Na miejscu woźnicy siedziała Calo.
– Kwart źle zaprzągł. Dziewczyny były po jednej stronie, a chłopcy po drugiej. Wóz ściągało na lewo. Musieliśmy po drodze zmienić ustawienie naszych osłów.
– Calo, tylko nie osłów. W drodze powrotnej ja będę powoził. Daj mi bat.
Zaprzęg mieliśmy wspaniały, ośmiokonny, a dokładnie ośmioosobowy. Załadowaliśmy na wóz pierwszą partię. Musieli jeszcze raz przyjechać. W tym czasie nadal kosiliśmy.
Do gospody powróciliśmy tuż przed świtem. Byliśmy bardzo zadowoleni z siebie. Akcja zakończyła się pełnym sukcesem. To był ciężki dzień.
... ludzi poznawaj według paraboli, nie hiperboli ...
Odpowiedz
#18
No i fajnie. Trzyma formę. Ciekawe co jeszcze dalej wymyślisz. Ten atak gazowy ze starych konserw był zajefajny Wink.
Pozdrawiam.
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#19
Dziewięć dni do wizyty

– Mam! – krzyk Martas postawił mnie na nogi.
Zerwałem się z barłogu, usnąłem tam, gdyż nie miałem siły dojść do swojego pokoju. Dawno w nim nie spałem, czyżby stodoła była moją ostoją? Wyszedłem przez szeroko otwarte wrota i zobaczyłem cały dziedziniec zawalony snopkami.
Martas dojrzała moją nędzną figurę i ponownie krzyknęła, podnosząc kolejne źdźbło żyta.
– Burak, co to jest twoim zdaniem?
Poprawiłem binokle i przyjrzałem się dokładnie.
– Żyto? – zapytałem niepewnie, a po chwili poprawiłem się. – Już wiem, to jest owies.
– To jest trawa, kapujesz. Zakosiliście mnóstwo trawy.
– Przecież krzyczałaś „mam”, znaczy się, znalazłaś w tym stogu jakieś zboże – usiłowałem się bronić.
– Jedno na tysiąc. Kto z tobą kosił?
– Kubeł i Seb – szybko odpowiedziałem, wycofując się do stodoły.
– Kubeł! Seb! Podejdźcie do płota! – darła się, Martas.
Oby przyszedł Kubeł – pomyślałem. Moje życzenie się spełniło. Przyszedł zaspany Kubeł. Patrzę na niego i oczom nie wierzę, założył ciemne okulary. Chłopie zdejmij je natychmiast – pomyślałem.
– Martasku, wołałaś mnie? – zapytał zaspanym głosem.
– Znasz się na zbożu?
– Nie, burak powinien się znać, nosi nazwisko za dwadzieścia pięć punktów, to chyba coś znaczy.
A to świnia, mną się zasłania. Nie mam pojęcia, jak rozróżnić zboża od wysokiej trawy. Wyszedłem ze stodoły.
– Martasku, była noc i nic nie widzieliśmy.
Odwróciłem się do Kubła i szepnąłem: zdejmij te cholerne okulary i popatrz na Martas. Na szczęście zdążył to zrobić i to dość szybko. Martas już miała zamiar palnąć jakieś kazanie, spojrzała w oczy Kubła i zaniemówiła. Problem rozwiązany.
Rozejrzałem się po dziedzińcu i zobaczyłem, że stogi przebierało dwudziestu pracowników. Uzbierali dopiero jeden snopek zboża i kilkadziesiąt trawy. To stąd ten zapach przypominający sianokosy.
– Słuchajcie, nie przebierajcie już tego g... zboża. Zmłócimy wszystko, a potem na sita. W ten sposób odzyskamy ziarna zboża, a z trawy zrobimy herbatę.
– Burak, herbatę robi się z liści, a nie z nasion – wyjaśniła mi Lukrecja.
– To zrobimy napar na odchudzanie, gwarantuję, że będzie skuteczny.
Spojrzeli na mnie spod byka. To ja też na nich i mnie olśniło. Wyglądaliśmy wszyscy tak samo, zagłodzeni, mizerni, podkrążone oczy.
– Zapakujemy nasiona w torebki, okleimy obrazkami świń i napiszemy hasło – „Idealny środek na anoreksję. Już po jednej torebce przytyjesz kilogram”. Mówię wam, to będzie strzał w dziesiątkę. Oczywiście nie podamy producenta, puścimy to w drugim obiegu. Lutko, opracuj grafikę. Użyj tam sloganów: produkt polski, prosto z naszych pól, ekologiczny, brak konserwantów. Wiesz doskonale, co masz robić. Bierzcie się do roboty. Kubeł, poszukaj Vinca, musimy pogadać. Będę w biurze.
Wszedłem do biura z nadzieją na chwilę spokoju. Wolałem się nie pokazywać pracownikom. To, że mam takie nazwisko, a nie inne, nie zapewnia, że znam się na zbożach. Usiadłem wygodnie w fotelu, położyłem nogi na biurku i zasnąłem. Śniła mi się golonka z koguta.
Poczułem, jak ktoś tarmosi mnie za brodę. Po chwili usłyszałem.
– Nie śpij.
Otworzyłem oczy i ujrzałem Lukrecję.
– Usiądź wygodnie i trzymaj się fotela. Mamy gości w gospodzie.
– Jakich gości? – zapytałem. – Kto przyjechał na to zadupie?
– Chodź do sali, sam się przekonasz. Są dziwni.
Wstałem i poszedłem za Lutką. Zastanawiło mnie, dlaczego tak się skrada? Weszliśmy do sali, a tam oczom nie wierzę. Dwóch facetów w garniturach zasiada do stołu, nad nimi stoi Kwart i w ręce trzyma kartę menu. Usiedliśmy kilka stołów dalej. Obserwujemy z Lukrecją naszych pierwszych od kilku lat gości z miasta. Obydwoje ubrani w czarne garnitury i białe koszule. Wyższy z nich miał muszkę a niższy krawat. Na stole położyli wypchane teczki. Dobrze, że to stół biesiadny, chłopski, a nie jakiś marny stoliczek.
– Poprosimy menu – powiedział ten z muszką. – Dla mojego współpracownika też.
Kwart wpadł w panikę, mieliśmy wydrukowane tylko jedno, szkoda tonerów na kartę dań, mają inne, ważniejsze przeznaczenie.
– Szanowni panowie, niestety toner wyszedł i nie bydzie drugiego menuwa.
Na twarzach klientów pojawił się ogromny grymas. Byli wyraźnie zniesmaczeni mową Kwarta. Spojrzałem na Lutkę, ona na mnie, szepnąłem:
– Czyżby jacyś normalnie mówiący klienci?
– Niemożliwe. Nie wyglądają mi na takich, którzy niedawno wyszli z puszki. To są podejrzane typy, idę po posiłki. Poproszę Vinca, on ma chody w ministerstwie.
– I kurwiki, niech nałoży ciemne okulary.
Klient z muchą studiował menu, po chwili ze skrzywioną twarzą podał swojemu partnerowi. Ten tylko rzucił okiem i natychmiast położył kartę dań na stole.
– Masz rację – powiedział do „muchy”.
Kwart stał wyprostowany jak struna i czekał na zamówienie.
– Co podać wielmożnym panom? – Zaskoczył gości, grymas twarzy znikł, ale na chwilę.
– Gniot!
– Rozumiem, że gniecione pierogi, a dla pana? – zapytał drugiego.
– Już słyszałeś, kmiotku. Gniot!
Sytuacja stawała się niebezpieczna, sala była już pełna współpracowników. Wszyscy przyszli zobaczyć dwóch miastowych klientów. Nikt z nas nie pozwalał sobie na to, żeby go obrażać. Nie bez kozery tutaj wylądowaliśmy.
Wstałem i podszedłem wspomóc Kwarta.
– Zapewniam panów, że nasze pierogi, kluski i pyzy są bardzo starannie wygniatane. Nie tylko je gnieciemy, ale także wałkujemy i przepuszczamy przez prasę.
– Tylko nie prasa! – prawie krzyknął „mucha”. – Ten wasz gniot nie nadaje się do prasy.
– Panie miastowy, chyba lepiej wiemy, jak się wyrabia ciasto na pierogi. Prasa jest niezbędna.
– Daj spokój, z tymi kmiotami się nie dogadamy. Musimy się przedstawić, bo oni nie wiedzą, o czym rozmawiamy.
– Kopiór, masz rację.
"Mucha" pogrzebał w swojej teczce i wyciągnął wizytówkę. Wziąłem do ręki i przeczytałem na głos.
– Państwowy Urząd Badania Literatury Inwencji Xero Oczywistej. Centrum Opieki Mentorskiej. Naczelny Mentor półkownik Kojan.
– To jest mentor drugiej kategorii, towarzysz Kopiór. Niedługo przybędzie tutaj mentor piątej kategorii – Zarro. Przez kilka dni obejmiemy was opieką mentorską. Przygotujcie nam trzy pokoje gościnne.
Kilka dni? Niedoczekanie wasze. Chociaż może, to nie jest takie głupie. Dlaczego napisano półkownik, a nie pułkownik? Co to za urząd od kserowania? Co oni tam powielają?
– Panowie, to jest gospoda, a nie hotel. Nie mamy pokoi gościnnych, ale możemy wam przygotować nocleg w stodole na sianie.
– A wy, gdzie śpicie? Wystarczy zmienić pościel.
– W stodole, sianko możemy zmienić – odpowiedziałem.
– Zapytam pracowników – wtrącił się Kopiór. – Gdzie macie swoje pokoje?
Nie myśl sobie mentorzyno, że tu są półgłówki – pomyślałem.
– My wszyscy lezym w stodole, tam my mieć swe barłogi, razem z krówkami i swinkami. Troche obornikiem zalatuje, ale można spać i pobarlozyc mozem z kobitkami – precyzyjnie wyjaśnił Vinc.
– Gniot na gniocie, gniotem pogania. My to wszystko naprawimy. Preprezydent będzie z nas dumny – podsumował Kojan.
– Naczelny mentorze, słusznie postąpiliśmy wzywając Zarro. Przyjedzie z namiotami i wyżywieniem, bo tutejsze jest niejadalne.
Odeszliśmy od stołu. Nie złożyli zamówienia, nie będziemy stali jak te kołki w płocie.
– Vinc, gdzie jest Kubeł?
– Nie wiem.
– To chodź za mną, musimy się naradzić.
Po wejściu do gabinetu usiedliśmy przy stole konferencyjnym.
– Vinc, możesz już zdjąć te okulary.
Zdjął, przyglądałem mu się dokładnie, ale niczego nie zauważyłem. Vinc patrzył mi prosto w oczy.
– Buraku, nic nie zobaczysz, kurwiki widzą tylko kobiety. U Kubła jest tak samo. Nie nadajemy się do realizacji twoich planów.
– Co teraz będzie? Nie mamy kurwików, wylądujemy w puszce.
– Tam przynajmniej będzie żarcie.
– Żarcie będzie takie samo, na wolności lepiej smakuje. Przydacie się nam, gdy przyjedzie tu jakiś babsztyl.
– Zaraz babsztyl, a może śliczna dziewczyna nam się trafi. Nic nie wiadomo.
– Rozmawiałeś z panią minister?
– Nie mamy telefonu, nie mamy żadnych środków łączności. Gołębie dawno wylądowały w kotle. Te, co przynoszą nam pocztę, szybko odlatują, czuję pismo dziobem. Wysłałem przez umyślnego gołębia, oczywiście.
Umyślne gołębie były naszym nielegalnym środkiem łączności. Mieliśmy ukryty gołębnik z dziesięcioma gołębiami. Potrafiły dolecieć do każdego miejsca w kraju. Długo nad nimi, a raczej z nimi pracowaliśmy.
– Przynajmniej w jednym rankingu jesteśmy najlepsi w kraju. Nie ma większego zadupia w kategorii wiocha. Może powinniśmy zmienić kategorię? – powiedziałem głośno.
– Na jaką?
– Na miasto.
– Marzy ci się powrót w rodzinne strony.
– Ano.
Usłyszeliśmy hałas na podjeździe gospody. Podeszliśmy do okna i zobaczyliśmy wóz transportowy. Zaprzęg stanowiło sześć osłów.
... ludzi poznawaj według paraboli, nie hiperboli ...
Odpowiedz
#20
Zaprawdę dobre to opowiadanie. Podoba mi się coraz bardziej. Jeno w żaden sposób pojąć nie mogę, czym są one legendarne kurwiki. W życiu żem takowych nie widział.... Wink
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#21
– Popatrz, takim to się powodzi, sześć osłów. Cztery wystarczyłyby w zupełności.
Spojrzałem na Vinca, on na mnie. Porozumieliśmy się bez słów.
– Kiedy? – konkretnie zapytał.
– Jak rozbiją ten swój majdan.
Z kozła zeskoczył trzeci mentor. Ubrany w płaszcz Zorro, przy boku szabelka, na plecach coś, co przypominało wór. Odsłonił plandekę. Mogliśmy zobaczyć kilka namiotów, kilkanaście przenośnych lodówek, barek, skrzynie z konserwami i szynkami.
– Zastanawiałem się, po co mu ta szabelka? Teraz wiem, Martas usiłuje dopaść do skrzynek. Trzeba odciągnąć naszych ludzi, bo ich rozsieka na kawałki. Vinc, wykonaj – plan „Prywata”.
Wybiegliśmy z gospody i natychmiast zasłoniłem Martas własnym ciałem.
– Jam Zarro, zaraz was posiekam, jak Zorro – wrzeszczał przestraszony mentor.
Zarro miał zamiar przebić Martas swoim kozikiem.
– Spokój! – krzyknąłem. – Wjechał pan na prywatny teren. Rekwirujemy ten wóz.
– Przecież to jest gospoda, państwowa gospoda.
– Gospoda państwowa, ale ten plac jest prywatny. Tam stoi tablica ostrzegawcza – wskazałem ręką miejsce, gdzie powinna stać.
Stała, Vinc zdążył ją wbić w ziemię. Zarro stał, jak ten słup i nic nie powiedział. Po minucie poszedł do swoich kompanów. Tylko na to czekaliśmy, po dwóch minutach nie było śladu po wozie. Na placu pozostały jedynie trzy namioty. Pobiegłem zobaczyć, gdzie ukryli skrzynki z szynkami. Lukrecja już pracowała ze swoją ekipą. W ekspresowym tempie z gipsu robiono odlewy i natychmiast, gdy tylko było to możliwe, malowano je farbkami. Na szczęście miała już wcześniej zrobiony mały zapas. Te, które były podobne do oryginałów, wymieniano w skrzynce. Oceniłem, że sytuacja jest opanowana, mogłem powrócić do sali. W drzwiach gospody zderzyłem się z mentorami. Przeprosiłem i grzecznie stanąłem dwa metry za nimi.
– Nie widziałeś tej tablicy? – Kojan zapytał Zarro.
– Nie, sam mówiłeś, że nie należy czytać żadnych gniotów. Jakbym przeczytał, to na pewno bym tu nie wjechał.
– Słusznie, nie powinniśmy zajmować się gniotami, tylko sobą.
– Tak też czynimy, naczelny mentorze.
– Chodźmy, obejrzyjmy tablicę.
W trójkę podeszli do palika z przybitą tabliczką. Bardzo uważnie studiowali napis.
Co oni tam widzą? – zastanowiłem się. – Tam pisze jak wół: zakaz wjazdu, teren prywatny. Nic więcej. A oni stają i coś pod nosami komentują. Przyszedł Vinc, miał zdjęte okulary. Nie musiał ich stale nosić, nic mu nie groziło.
Nogi już nam wrastały w ziemię, a mentorzy teraz w ciszy i skupieniu oglądali naszą tablicę. W końcu odeszli i stanęli przed nami.
– Panie, ta tablica to jest gniot, nie będziemy komentowali treści. Styl i budowa zdania wymaga poprawy. To nas dołuje – skomentował Kojan.
– Gdzie jest nasze zaopatrzenie? ¬– zapytał Zarro.
– Panowie, zaraz będzie, tylko musimy zatrzymać osły, poniosło je. To nie jest takie proste, bo musimy zbierać wiktuały z ziemi. Skrzynki spadają na tych wertepach. Gwarantuję, że szyneczki będą wyglądały, jak spod pędzla. Czy mamy rozbić namioty? – Przeszedłem do ofensywy.
– Tak, proszę rozstawić trzy namioty. Panie, namioty się ustawia, ewentualnie rozstawia, ale nie rozbija.
– Już sie robi.
– Się, nie sie. I nie robi, co za grafoman – burknął to współpracowników.
Odszedłem zorganizować ekipę. Vinc został, aby przypilnować mentorów.
– Kwart, powiedz Martas, żeby wdrożyła plan pod kryptonimem „Zombie”
– Kogo ma przygotować?
– BB i MM, zasłużyli sobie. Jedni w nagrodę, drudzy w ramach kary.
Wróciłem z Sebem, Calo i Teo.
– Buraku, na tych kamieniach nie postawimy namiotów – stwierdziła Calo.
– Właśnie, będziemy tylko udawali, że stawiamy. Potem zaproponujemy im piękniejsze miejsce.
– Które masz na myśli? – zapytała Teo.
– Zobaczysz. Powiem tylko, że w pobliżu mieszkają zombie.
Mentorzy przez okno przyglądali się naszej pracy. Szło nam w miarę sprawnie do momentu, gdy mieliśmy wbić haki. Namioty, co chwilę przewracały się w błocko. Naczelny mentor nie wytrzymał i wybiegł z gospody.
– Kmiotki, ustawcie te namioty w innym miejscu.
– Dobrze, psze pana. Ustawimy w pobliżu naszych strażników nocnych. Będzie wam raźniej i bezpieczniej.
– Pamiętajcie, mają stać w pobliżu strażników – zastrzegł Kojan.
– Tak jest, psze pana.
– Zabieramy je i wrzucimy na wóz, niedługo stąd uciekną – powiedziałem dziewczynom, gdy tylko zniknęliśmy mentorom z oczu.
– Jesteś pewien?
– Teo, sądzę, że ty też nie chciałabyś mieszkać z naszymi strażnikami.
Zanieśliśmy namioty i sprawdziliśmy postęp prac ekipy Lukrecji. Skończyli swoje zadanie i teraz zaczęli pomagać Martas. Panowie MM i BB stali już przebrani w łachmany. Martas przyklejała ostatnie blizny, sztuczne oczy na policzkach oraz rozłupane a lekka czaszki. Lukrecja czekała na swoją kolej. Jeszcze tylko narzucenie odpowiednich farb i grupa czterech strażników nocnych będzie gotowa. Pora przygotować odpowiedni grunt. Poprosiłem o najmizerniejszą szynkę i jedną konserwę. Udałem się do gospody.
– Panowie, odzyskaliśmy trochę waszych produktów. Możemy przyrządzić wam kolację z naszym wspaniałym chlebem, smalcem i kwaszonymi ogórkami. Niestety, mleka nie mamy. Kwart, proszę zanieś to do kuchni i niech kucharki przygotują dla szanownych gości kolację. Niedługo przyjdą strażnicy, trzeba im wydać prowiant na służbę.
Kwart, jak przystało na doskonałego aktora, zabrał produkty i poszedł do kuchni. Kucharek oczywiście nie mieliśmy.
Mentorzy usiedli przy stole. Naprzeciwko stał Vinc. Coś tu nie gra? – Pomyślałem. Dlaczego, ten Kopiór, tak się wpatruje w Vinca? Podszedłem do biedaka.
– Co jest grane? – zapytałem szeptem.
– Ten pajac wodzi za mną oczami. Puszcza do mnie oczka. Nie wiesz, o co mu chodzi?
Zaintrygował mnie, teraz ja przyglądałem się mentorowi o pięknym nazwisku – Kopiór. Im dłużej patrzyłem, tym większe podejrzenia rodziły się w mojej głowie. Uśmiechnąłem się.
– Dobrze jest, nie przejmuj się. Możesz też mu puścić oczko.
– Buraku, wszystko ma swoje granice. Jak tylko stąd wyjadą, policzę się z tobą.
– Ciszej, bo usłyszą. Popatrz dobrze na Kopióra, przyjrzyj się, zrozumiesz.
Po minie Vinca zorientowałem się, że musiał dojść do takich samych wniosków, jak ja. Do gospody weszło czterech strażników. Tuż za nimi wpadła Martas i oznajmiła.
– Panowie, odzyskaliśmy wasz wóz, niestety dwa osły poniosły. Stoi przed gospodą, jest wszystko, co przywieźliście ze sobą.
Tymczasem trzej mentorzy wstali z wybałuszonymi oczami. Ręce im się trzęsły, cali się trzęśli.
– Panowie, to są nasi nocni strażnicy, będziecie mieli rozstawione namioty tuż obok nich. Kwart podaj kolację!
– Żadnej kolacji, wyjeżdżamy stąd – zakomunikował Kojan.
– Czy mogę dokończyć zadanie? – zapytał, a może zapytała Kopiór.
– Nie, towarzyszu. Tej gospodzie nikt i nic nie jest w stanie pomóc. Szkoda naszego czasu i wysiłku. Już nigdy nasze nogi nie powinny stanąć w takich miejscach. To jest jeden wielki gniot. Oni nas całkowicie zdołują. Wyjeżdżamy.
Gdy wychodzili, Kopiór wcisnął lub wcisnęła Vincowi małą karteczkę. Po chwili wsiedli na wóz i odjechali.
– Chodźmy szybko na punkt obserwacyjny – powiedział Kwart.
Skoro tak powiedział, to wdrapaliśmy się na strych. Otworzyliśmy cztery lufciki zamaskowane w słomianym pokryciu gospody i obserwowaliśmy oddalający się wóz.
– Kwart, oni nie wrócą, nie musimy ich obserwować – powiedziałem.
– Dobrze jest, wiatr wieje w ich stronę – odpowiedział Kwart.
Czekaliśmy, chociaż nie bardzo wiedzieliśmy, na co. Nagle nastąpiła potężna eksplozja. Wybuch rozniósł wóz na drobne kawałki. Cztery osły stanęły dęba. Mentorzy leżeli na ziemi. Po chwili podnieśli się i natychmiast wskoczyli na trzy osły. Jeden został.
– Łapiemy osła, będziemy mieli trzy – zakomenderował Maciej.
Grupa pościgowa pod przewodnictwem Macieja ruszyła w teren. Ja zostałem, do takich zadań nie nadawałem się już od kilku dobrych lat.
– Kwart, co to było?
– Została jedna puszka, konsumencka puszka, więc ją podłożyłem. Drogi, jakie są, takie są, musiała zdetonować. Jesteśmy kryci i mamy żarcia w bród.
– Świetnie, idziemy do kuchni.
– Po co?
– Spróbować szyneczki.
– To trzeba przynieść ze stodoły. Wierz mi, ta nie była zbyt dobra.
Należało się chłopu, znakomicie się spisał.
Poszliśmy do stodoły. Powinniśmy zastanowić się, gdzie schować nasze zapasy. Zastaliśmy wszystkich. Siano odgarnięte pod ściany, na środku ustawiono długi stół, właściwe dwa stoły. Pomiędzy nimi okrągły stolik, przy którym rozlewaliśmy, co wieczór bimber. Na stołach już postawiono to, co wcześniej rozlaliśmy. Oprócz butelek znajdujących się w koszach ułożono bochenki chleba, w słojach ogórki kwaszone, nawet masło się znalazło. Wszyscy patrzyli na stolik, na którym na dużej desce leżała piękna, pachnąca szynka. Lukrecja stała obok stołu i trzymała w jednej dłoni nóż, a w drugiej duży widelec. Po jej twarzy spływały łzy.
Usiedliśmy z Kwartem na samym końcu. Lutka nadal nie miała odwagi pokroić szynki. Wszyscy milczeli i spokojnie czekali.
Lukrecja usiłowała wbić duży widelec w szynkę, ale ten jej się ześliznął. Ponowiła próbę, tym razem wbijając widelec z dużą siłą. Odpadł kawałek gipsu.
– Czy zapakowaliście na wóz właściwe skrzynki? – zapytałem.
Nikt nie odpowiedział, wszyscy nadal milczeli. Większość zaczęła ronić łzy. Do stodoły wszedł ostatni spóźniony gość, Seb.
– Kto mi zakosił fałszywą szynkę? Miałem ją powiesić u siebie w bimbrowni. Dlaczego nie wzięliście prawdziwej?
To był szał radości, nikt już nie płakał. Martas pierwsza poleciała do kantorka Seba i po chwili przyniosła prawdziwą szynkę. Lukrecja natychmiast wbiła widelec i ukroiła pierwszy plaster, potem drugi i kolejne. Następnie zaniosła każdemu i położyła na talerzu. Nikt nie jadł, każdy tylko patrzył i wąchał.
– Śmiało, dziewczyny i chłopcy, dawniej się to jadło, a nie wąchało – zachęciłem całe towarzystwo.
Gdy już każdy miał na talerzu gruby plaster szynki a w szklance bimber, uderzyłem nożem w butelkę.
– Koleżanki i koledzy, wznoszę pierwszy toast za zdrowie i pomyślność naszych byłych miastowych gości. Niech długo żyją i często nas odwiedzają. Na zdrowie!
Impreza nabrała rumieńców. Skonsumowaliśmy kilka szynek, kilkanaście konserw i parę kilogramów wędlin. Nikt nie chciał naruszyć barku mentorów, woleliśmy własną produkcję. Seb był dumny, jak paw. Zapomnieliśmy o swojej doli, starsi wspominali czasy Drugiej i Trzeciej Rzeczypospolitej. Młodzi nauczyli się kawałka historii.
Wstaliśmy bardzo późno, nie miał nas, kto obudzić. Kogut w rosole był idealnym lekarstwem na stan naszych ciał.
... ludzi poznawaj według paraboli, nie hiperboli ...
Odpowiedz
#22
(17-11-2016, 22:23)gorzkiblotnica napisał(a): Zaprawdę dobre to opowiadanie. Podoba mi się coraz bardziej. Jeno w żaden sposób pojąć nie mogę, czym są one legendarne kurwiki. W życiu żem takowych nie widział.... Wink

Jeśli mnie pamięć nie myli to przed dekadą posłanka Samoobrony pani Beger chwaliła się, że ma je w oczach (podobno tak jej mąż mówił). Była też autorką wypowiedzi "Lubię sex jak koń owies" - z wywiadu dla gazety FAKT.
Odpowiedz
#23
Słusznie Waść prawisz. Kurwiki potem wielokrotnie pojawiały się w życiu politycznym.
... ludzi poznawaj według paraboli, nie hiperboli ...
Odpowiedz
#24
Kolejny fajny fragment. No może przeterminowane puszki nie eksplodują tak spektakularnie. Robią co najwyżej takie ciche pssss..... Ale niech tam będzie Wink.

Posłanka Beger.... Eeee to ja jednak podziękuję... No i nadal nie wiem o co z tymi kurwikami chodzi. Ja przynajmniej nie widziałem.
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#25
No przyszła pora na uspokojenie akcyji.

Ósmy dzień do wizyty

Wytoczyłem się ze stodoły i spojrzałem na gospodę pod sierpem. Była to typowa, bardzo popularna w swoim kształcie budowla. Z przodu szeroka na trzydzieści metrów chata ze strzelistym dachem, przykrytym strzechą. W dachu zamaskowane lufciki, które były przeznaczone do prowadzenia ostrzały na wypadek ataku wroga. Z tyłu budynku doczepiony był drugi, znacznie niższy. To była część mieszkalna, również pokryta strzechą. Znajdowało się w niej ponad sto pokoi, w których zakwaterowani zostali pracownicy. Pokoje były jednoosobowe. Pomimo ciągłego zwiększania nam liczby etatów, nie zrezygnowaliśmy z utrzymania standardów mieszkalnych. Dla nowych pracowników dobudowywaliśmy kolejne segmenty, przedłużaliśmy część mieszkalną. Gospoda miała kształt litery T, z czasem nóżka była coraz dłuższa. Oczywiście prace te prowadziliśmy w ścisłej tajemnicy. Gdy ktoś podjechał do gospody, to nie był w stanie zobaczyć, co się za nią kryje. Pracami budowlanymi kierował Kris, były konstruktor statków. Po upadku przemysłu stoczniowego Kris stał się bezrobotnym. Nikt z nami nie handlował, poza Węgrami, ale oni nie mają dostępu do morza. Były konstruktor wędrował po kraju w poszukiwaniu pracy. Nie był nigdzie zarejestrowany, unikał w ten sposób nakazów pracy. Rok temu zapukał do gospody. Nikt wcześnie nie pukał, więc zyskał u nas poważanie. Opowiedział historię swojego życia, spodobało mu się to miejsce i tak zamieszkał z nami. To był jeden, jedyny mieszkaniec gospody bez nakazu pracy. Gdy przyjeżdżali oficjele, Kris zawsze się ukrywał w swoim pokoju. Na imprezie zorganizowanej w stodole, oczywiście go nie zabrakło.
Strzecha wystawała poza ściany budynku dwa metry, utworzyła w ten sposób zadaszenie niewielkiego tarasu. Zarówno sama gospoda, jak i podpory strzechy zrobiono z grubych drewnianych bali. We froncie umieszczono kilkanaście okien, stosunkowo nisko osadzonych. Drzwi do gospody zostały wykonane z solidnych dech, połączonych żeliwnymi okuciami. Sala biesiadna zajmowała dwie trzecie powierzchni gospody. Po prawej stronie było moje biuro, po lewej znajdowało się biuro Kwarta. Posadzka sali została umieszczona kilkanaście centymetrów poniżej wejścia. Wchodząc, należało pokonać dwa stopnie w dół. Podłogę również zrobiono z grubych bel. W środku kilka solidnych, drewnianych słupów, na których oparto konstrukcję strychu i dachu.
Mniej więcej w jednej trzeciej od końca sali, zaczynało się zaplecze. Tutaj była kuchnia, spiżarnia oraz wejście do piwnicy. Gospoda posiadała własny agregat prądotwórczy, ale od dwóch lat nie mieliśmy już paliwa. Zbudowaliśmy trzy elektrownie wiatrowe, które dostarczały nam prąd. Oficjalnie nie istniały, zostały zamaskowane w lesie. Gospoda stała na skraju dużego kompleksu leśnego. Była to bardzo dobra lokalizacja, gdyż umożliwiała nam ukrycie niektórych obiektów gospodarczych. Kilkadziesiąt metrów za gospodą mieliśmy stajnie i obory. To tam przebywała nasza jedyna krowa a teraz jeszcze trzy zdobyczne osły. Kurnik znajdował się trochę bliżej. Kogut miał przygotowane miejsce na strychu.
Z zaplecza prowadziły schody na strych, który został podzielony na kilka mniejszych sektorów. Większość z nich ukryliśmy. W jednym z tajnych pomieszczeń znajdowała się mennica, co prawda drukowała tylko banknoty. Była także dobrze zamaskowana sala tradycji. W niej przechowywaliśmy cenne pamiątki, którymi opiekował się Ripley. Nasz tajna biblioteka posiadała kilkaset egzemplarzy zakazanych ksiąg.
System ostrzegawczy przed niepowołanymi intruzami oparty był przede wszystkim na gęsiach. Ich pastwisko było w kształcie półkola, oddalonego od gospody o sto metrów. Gdy gęsie zagęgały, kogut powinien zapiać. Niestety strąciliśmy koguta i mieliśmy poważną lukę w systemie obronnym. Zarówno kogut, jak i gęsi były nietykalne. Nawet w okresie wielkiego głodu nic im nie groziło z naszej strony. Maciej, odpowiedzialny za bezpieczeństwo, oficjalnie zajmował stanowisko starszego pastucha. Już dwukrotnie wiocha usiłowała podprowadzić nam gęsi. Ponieśli klęskę w bezpośrednim starciu z naszymi oddziałami obronnymi. Raz próbowali sforsować nasze zasieki z tyłu gospody, ale liczne puste puszki po konserwach w porę nas ostrzegły. Muszę przyznać, że nasza załoga doskonale dostosowała się do panujących warunków życia w piątej Zioprosperitej.
Życie gospody toczyło się w dwóch ośrodkach. Wtajemniczeni wieczorami urzędowali w stodole. Praktycznie wszyscy tam przebywali na zmianę, ktoś musiał pilnować gospody w nocy. Drugim ośrodkiem była sala biesiadna. Tutaj, przeważnie w zimie, przesiadywaliśmy wszyscy przy dużym, kamiennym kominku. W tej sali odbywały się bale – sylwestrowe, karnawałowe oraz wszelkie imprezy okolicznościowe.
Oczywiście o wszystkich naszych tajemnicach wiedział sekretarz Red, notabene zesłany do naszej gospody na okres trzech lat. Nie brał jednak udziału w rozlewnictwie. Red był człowiekiem dosyć spokojnym, ale dbał o własne interesy. Miał nadzieję, że w końcu powróci do stolicy, gdzie przed zsyłką pracował w ministerstwie rolnictwa na podrzędnym stanowisku. Został zesłany, gdyż musiał zwolnić stołek dla siostrzeńca pana ministra. Taką wersję zdarzeń nam opowiedział. Ponieważ był sekretarzem, nie musiał okazać żadnych dokumentów zwykłym członkom partii.
W państwie obowiązywały żelazne zasady kadrowe. Nikt, kto został raz zesłany, nie miał prawa powrócić na poprzednie stanowisko, a tym bardziej awansować w hierarchii. Nasz preprezydenta chciał uniknąć błędu swoich poprzedników. Sam został przywrócony do łask, co umiejętnie wykorzystał.
Żyło nam się tutaj spokojnie, to była bezpieczna przystań, do czasu. Najgorsze, co może spotkać mieszkańców wsi i miast, to wizyta preprezydenta. Kto źle spojrzy, wywiesi nie taki transparent, jaki aktualnie obowiązuje, jest wrogiem publicznym numer jeden. Jeżeli do tego jeszcze wzniesie okrzyk, który nie spodoba się preprezydenckiej świcie, to ma już zapewniony wikt i opierunek na koszt państwa. W czasie wizyty wszystko musi lśnić i błyszczeć, musi być zapięte na ostatni guzik. Nigdy nie wiadomo, gdzie głowa państwa zajrzy i o co zapyta. Nam zsyłka nie grozi, gorszego miejsca w ojczyźnie nie ma. I niech tak zostanie, bo jeżeli ktoś przyjrzy się naszej gospodzie z bliska, to będzie miał całkiem inne zdanie. Nie możemy do tego dopuścić.
Aktualnie, tylko dwóch pracowników ma nakaz przebywania w gospodzie, są to panowie BB. Reszta, już dawno mogłaby wyjechać do poprzedniego miejsca pobytu. Kilka osób wyjechało i po dwóch, trzech tygodniach powróciło. Pierwsza, która to uczyniła, była Lukrecja. Wyjechała pełna nadziei na nową pracę, na rozwijanie swojej twórczości malarskiej, ale nie miała gdzie. Galerie były zapchane portretami, muzea tak samo. Gazety tylko partyjne, akademie sztuk pięknych uczą jedynie malowania portretów. Żadnych szans na indywidualne wystawy. Farby, pędzle i cały asortyment dostępny tylko dla członków związku. Wróciła do swojej pracowni na strychu. Zostawiliśmy ją, wiedzieliśmy, że Lukrecja powróci i pracownia będzie potrzebna. Tylko dwoje zdecydowało się pozostać. To było młode małżeństwo, rolnicy. Wrócili w swoje rodzinne strony. Już nie pamiętam, za co tutaj wylądowali.
– Burak, obserwuję cię już piętnaście minut. Znowu rozmyślasz o przeszłości.
– Nie, Luteczko, wręcz przeciwnie myślę o teraźniejszości. Fajnie jest tutaj. Nie możemy stracić tego miejsca.
– Nie stracimy, chyba żeby grom z jasnego nieba spadł.
– Lutko, nie wywołuj wilka z lasu.
– Burak, musimy pogadać – zaatakował mnie Vinc.
– Na jaki temat?
– Koniec z kurwikami, mam ich serdecznie dość.
– Vinc, to nie moja wina.
– Twoja, to ty kazałeś mi zdjąć okulary. Zobacz, co ten Kopiór mi dał.
– To była ona, on nie zauważyłby, ja nie widzę. Ona musi być kobietą.
– Czytaj!
Vinc podał mi zgniecioną karteczkę. Musiałem przeczytać.
– Czytaj tak, abyśmy wszyscy usłyszeli – powiedziała Lukrecja.
Rzeczywiście obok nas ustawiła się spora grupka mieszkańców, każdy był ciekawy, co też mentor Kopiór napisał do Vinca. No to przeczytałem.

– „Oj, dałabym ci mój wianek,
ale pilnuje mnie Janek.
Mam ja ci ochotę wielką,
lecz Zorro grozi szabelką.

Przybądź do mojej alkowy,
wyjedź z tej nędznej gospody.
Już płonę całym mym sercem,
porzuć tę budę pod sierpem.

Czekam na ciebie, mój luby.
Przyjedziesz, weźmiemy śluby
w pięknym, niedużym kościele.
Powiedz, czy żądam zbyt wiele?”

Nie trzeba było dużo, aby większość pokładała się ze śmiechu. Część składała Vincowi gratulacje, ja szybko zwróciłem mu karteczkę.
– Vinc, jak sobie dobrze przywołasz jej obraz, to nie był babsztyl, ale dziewczyna o dość specyficznej urodzie. Marzyłeś o takiej.
– Nie o takiej! Buraku, już po tobie!
Musiałem się salwować ucieczką. Dobrze, że inni mnie zasłonili i powstrzymali rozjuszonego Vinca.
– Bocian! – wrzasnął Kubeł. – Leci bocian.
... ludzi poznawaj według paraboli, nie hiperboli ...
Odpowiedz
#26
Nadal trzymasz równą, wysoką formę. Faktycznie trochę to teraz retrospektywne, ale pora była podzielić się pewną dozą informacji o placówce. Teraz wiem nieco więcej. Tyle że elektrowni wiatrowych nie stawia się w lesie. Są nieskuteczne ze względu na znaczną szorstkość terenu.
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#27
Wszyscy spojrzeliśmy w niebo. Nadlatywał bocian, w dziobie trzymał książkę. Dokładnie nad gospodą upuścił ją, po chwili rozwinął się mały spadochron. Na placu przed nami wylądowała przesyłka. Pierwszy złapał ją Vinc.
– Jest kartka, jest! – krzyczał.
W ręce trzymał opasły tom. Kwart mu go zabrał i usiłował znaleźć kartkę.
– Nie ma żadnej kartki – stwierdził.
– Przecież trzymasz ją w ręce. Ten tom to kartka pana preprezydenta – wyjaśnił Vinc.
Rzeczywiście, to była kartka zaopatrzenia sekretarza pierwszej kategorii. Zawierała kilkanaście rozdziałów.
Rozdział pierwszy – żywność. Wszystkie pozycje, a było tego kilkanaście stron. Czytając, przypomnieliśmy sobie, co to się kiedyś jadało. Większości z nas łza zakręciła się w oku.
Rozdział drugi – sprzęt domowy.
Rozdział trzeci – sprzęt AGD.
Przestaliśmy studiować, każdy miał już dosyć wspomnień.
– Słuchajcie – ożywił się Kwart. – To jest kartka pierwszego sekretarza, a on przecież ma do nas przyjechać i musi mieć dostęp do tego towaru, no nie?
– Dlatego nam na niej zależało – stwierdziłem.
– Walimy pismo do województwa, olewając wiochę i zażądamy niezbędnych towarów, dla zapewnienia pobytu preprezydenta na odpowiednim poziomie.
– Lukrecjo, smaruj pismo, jesteś w tym doskonała – powiedziałem.
– Chwileczkę, nie tak szybko. Wszystkie towary są w nieograniczonej ilości, wykorzystajmy to. Potrzebujemy też inne, mniej oczywiste produkty. Ja muszę uzupełnić swoje farby, pędzle. Wiem, że Pastylka ma braki w aptece. Niech wszyscy, którzy mają potrzeby, udadzą się ze mną do sali. Zrobimy jedno, porządne zamówienie.
– Lutko, dopisz dwa kilogramy tytoniu, najlepiej czerwonej amphory.
– Preprezydent nie pali.
– Inni w rządzie palą, może przecież poczęstować, na przykład: wyborcę Buraka.
Podeszła do mnie Pastylka, nasz lekarz. Cicha i skromna czterdziestoletnia pani docent doktor habilitowana, uzyskała stopień naukowy: specjalista internista. Została zesłana do nas pięć lat temu na pół roku, ale postanowiła zostać. Nie miała rodziny i nie chciała wracać do stolicy. Zbyt szybko obroniła pracę habilitacyjną, czym się naraziła profesorom. Znaleziono pretekst i usunięto ją z uczelni.
– Buraku, już dałam listę Lukrecji. Mamy teraz osiołki, może wyskoczylibyśmy na pchli targ?
– Jednak czegoś ci brakuje – stwierdziłem. – Myślisz, że tam dostaniesz?
– Tak, tam jest wszystko. Możemy wymienić koniaki i brandy na coś bardziej użytecznego. Poza tym potrzebuję trochę książek, Ripley prosi o kilka filmów.
Pchli targ znajdował się niedaleko miasteczka, ponad dziesięć kilometrów od nas. Funkcjonował raz w tygodniu, w nocy z piątku na sobotę. Zjeżdżało się wtedy pół powiatu, każdy miał do zaoferowania jakiś towar na wymianę. Rzadko dochodziło do transakcji gotówkowych. Wszyscy dysponowali fałszywkami. Pensje, których nie otrzymywaliśmy, szły na podatki. Byliśmy pracownikami państwowymi. Państwo dbało o swoich pracowników. Oprócz pensji dostawaliśmy także deputaty odzieżowe, raz na pół roku.
Pchli targ rozpoczynał się o godzinie dwudziestej, a kończył o ósmej rano w sobotę. Posterunki policyjne stojące na każdym skrzyżowaniu dróg, punktualnie o osiemnastej przerywały pracę do ósmej rano. Nikt nie chciał ryzykować kontroli, więc przed osiemnastą na wszystkich drogach dojazdowych ustawiała się kolejka. Potem zaczynał się wyścig. Niektórzy posiadali konie i ciągniki, ale nie odważyli się nimi przyjeżdżać na targ. Ten, kto miał w zaprzęgu konia, nie miał żadnych szans na dokonanie transakcji. Największe szanse mieli ci, co sami przyciągnęli swoje wozy. Było ich już coraz mniej. Nasze stadniny koni prowadziły intensywną hodowlę osłów. My musieliśmy kombinować, gdyż mieszkaliśmy na zadupiu. Nikt z nas nie miał przydziałowego osła, nawet Red.
– Chętnie się z wami pojadę. Kto się wybiera?
– Wszyscy, którzy mogą. Zostaje tylko ochrona. W niedzielę odpoczną.
Niedziela była dniem, w którym nikomu nie wolno pracować. Nikomu, nawet policji, wojsku, a-bezpiece, wszyscy mieli zakaz pracy, ale też zakaz opuszczania miejsca pobytu. Z początku złodzieje byli bardzo zadowoleni z takiego prawa, ale po paru tygodniach wszystkich wyłapano i wysłano nad Balaton.
Uwielbialiśmy niedziele, szkoda tylko, że była, co dwanaście dni. Ale, jak to się mówi – coś za coś. Calo przeczytała w zapowiedziach dekretów preprezydenckich, że w przyszłym roku tydzień będzie liczył czternaście dni.
– Buraku, ja nie wrócę z wami – poinformowała mnie Pastylka.
– Domyślałem się, inaczej nie rozmawiałabyś ze mną. Na długo wyjeżdżasz?
– Wrócę za dwa tygodnie. Dottore też jedzie na dwa tygodnie.
– Daleko?
– Nie, pięćdziesiąt kilometrów, jedziemy do miasta. Oczywiście na nasze miejsca przyjdą od nich.
– Zabierzcie wałówkę i powiedzcie zmiennikom, aby wam oddali swoją. My mamy dosyć jedzenia. Nie muszą przywozić ze sobą.
– Dziękuję.
W niedziele odbywały się tajne kursy nauczania. My mieliśmy cztery wydziały: sztuk pięknych, lekarski, historię i budownictwo. Zajęcia prowadzili: Lukrecja, Pastylka, Dottoro i Kris. W powiecie było kilkanaście tajnych uniwerków. Z wszystkim utrzymywaliśmy kontakty. Oczywiście o strukturach podziemnego nauczania władze nie miały zielonego pojęcia. U nas studiowało szesnaście osób.
– Jeszcze jedno, profesor chce z tobą porozmawiać.
Profesor Dottore nie miał obowiązku pracy, był w moim wieku. Jednak zajmował się naszymi specjalnymi gołębiami. Był wdowcem, jego synowie wyjechali do Unii, jeszcze przed zamknięciem granic dla zwykłych obywateli. Jego sukcesorzy nie mieli pojęcia, jaki los spotkał ojca. Przez kilkanaście tygodni tylko o nim mówiono w telewizji państwowej, prywatna już nie istniała. Zapukałem do drzwi pokoju, w którym mieszkał profesor.
– Dzień dobry profesorze, chciał pan ze mną rozmawiać.
– Witaj Buraku, od razu przejdę do sedna. Chciałbym, aby Borówka i Boruta wygłosili kilka referatów na tematy polityczne. Mają dużą wiedzę i pochodzą z różnych środowisk politycznych. Przekażą moim studentom wiele interesujących informacji. Niech się podzielą swoimi doświadczeniami.
– Profesorze, czy można im zaufać?
– Można, przeszli gorszą drogę niż ja. Te wykłady im pomogą. Porozmawiaj z nimi, ja nie mogę. Na pewno mnie znają, przynajmniej z telewizji i z moich publikacji.
– Porozmawiam, kiedy mają zacząć?
– W niedzielę. Dałem Pastylce wykaz literatury, nie zapomnij jej przywieźć.
– Nie zapomnę, idę poszukać naszych panów BB. Do widzenia.
Udałem się na poszukiwania zesłańców. Znalazłem ich w sali biesiadnej.
– Panowie, pozwólcie ze mną, zapraszam do gabinetu.
Spojrzeli na mnie lekko zdziwieni, ale ruszyli za mną. Po wejściu do gabinetu poprosiłem, aby usiedli.
– Panowie, przyszła pora na szczerą rozmowę. Czy możemy wam zaufać?
– My już dużo zobaczyliśmy, wiemy doskonale, że nie jest to zwyczajna gospoda. Idealnie potraficie dostosować się do panującej sytuacji, ale ciągle gracie swoje role. Możecie nam zaufać, przeszliśmy dobrą szkołę życia – odpowiedział Borówka.
– Możecie nam zaufać – potwierdził Boruta.
– Profesor Dottore proponuje wam poprowadzenie kilku wykładów na swoim kursie.
– Tu jest profesor Dottore?
– Jest. Ma czterech studentów, prowadzimy tajne nauczanie.
Obydwoje uśmiechnęli się od ucha do ucha.
– Oczywiście w ciągu tygodnia jesteście szufelkowym i zmiotkowym.
– Tak jest, towazysu derektoze.
Odpowiedzieli prawidłowo, chociaż nie podnieśli się z krzeseł.
– Zabralibyśmy was na pchli targ, ale wasze facjaty są znane. Pojedziecie, jak będziecie chcieli, ale za tydzień. Teraz możecie powiedzieć Lukrecji, co ma wam przywieźć.
– Dziękujemy. Gdzie możemy spotkać profesora?
– Jak go znam, to zaraz tu zapuka.
Dosłownie po kilku sekundach zapukał profesor.– Profesorze, nie wolno pukać do pomieszczeń służbowych.
Profesor Dootore wszedł uśmiechnięty i rzekł:
– Buraku, nigdy nie oduczę się dobrych manier. Witajcie panowie, porozmawiajmy.
– Nie będę wam przeszkadzał.
Wstałem i wyszedłem. Dzisiaj był spokojny dzień. Postanowiłem udać się do swojego pokoju.
Już miałem otworzyć drzwi, gdy złapał mnie za rękę Maciej i szepnął.
– Borowiki są na placu przed gospodą.
– Już, tak wcześnie? Dwa miesiące za wcześnie, za wcześnie na grzybobranie.
– Buraku, wierz mi – są. Przyjechali czterema samochodami.
– Grzyby mają samochody? Czegoś się nawąchał?
– Człowieku, ja mówię o borowikach, a nie o grzybach.
– Borowiki są grzybami, prawdziwkami.
– Te nie są prawdziwkami, ale to prawdziwe borowiki.
Wpadła na nas Teo.
– BOR przyjechał, co robić?
– O kurcze, nie mogłeś od razu powiedzieć, że borowiki przyjechały, co ja mówię – przyjechali.
... ludzi poznawaj według paraboli, nie hiperboli ...
Odpowiedz
#28
No cóż, dobre teksty trudno się komentuje, no bo są dobre. Przede wszystkim podziwiam u Ciebie lekkość pisania. To wszystko jest takie naturalne.

Pozdrawiam serdecznie.
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#29
To też trochę zaniedbałem. Wracajmy do naszej przyszłej rzeczywistości. Uczcie się ludziska, by móc przeżyć.

– Teo, wyprowadź profesora z mojego gabinetu tajnym przejściem, a BB niech zaczną sprzątać. Ja lecę na spotkanie z BOR-em.
Wyszedłem przed gospodę i nogi pode mną się ugięły. Zobaczyłem cztery samochody BOR-u. Lśniły w słońcu, auta w kolorze czarnego szweda, przepiękny granit. Majestatyczne sylwetki, klasyczna opływowa linia. Musiały przyjechać prosto z fabryki.
Miałem ją, miałem w latach osiemdziesiątych ubiegłego stulecia. Cudo ówczesnej krajowej produkcji.
– Panowie, skąd je macie? – zapytałem, zapominając o wymowie.
– Tajemnica państwowa.
– 104 czy 105? Już wiem, to 104. Wznowiono produkcję?
– Coś pan taki ciekawy? To jest tajemnica państwowa.
Syrena 104, drzwi otwierane odwrotnie niż we wszystkich samochodach. Widocznie to rozwiązanie idealnie nadawało się dla BOR-u. Żaden pojazd z zaprzęgiem z osłów nie miał szans na ucieczkę. Nawet osioł zabrany ze Służewca nie wygra z Syrenką 104. Ze wspomnień wyrwał mnie borowiec.
– Panie, musimy obejrzeć gospodę.
– Jużci. – Wróciłem do świata.
– Cała jest z drewna?
– O tak, oficyjerze, caluśka z bali i strzecha też słomiana, łatwo moze zgorzeć.
– Czy strop jest mocny?
– Panocku, my tam nie włazim, spadnie komu na łeb.
– Sprawdzimy.
Weszliśmy do gospody, ja i dziesięciu borowców. Nie mogłem dopuścić, aby szwendali się po strychu.
– Kwart, skoc no ino na strych, nie mozem dopuscic, aby oficeryjki spodły na łeb.
Kwart już wchodził po schodach, w ręce trzymał deskę i ją zginał, słychać było trzeszczenie schodów. Gdy dotarł na górę, stanął na kolejnych, mocno skrzypiących. Miotłą zgarnął trociny, do specjalnie przygotowanej szczeliny w stropie. Posypały się na zadarte głowy borowików. Spojrzeli do góry i ujrzeli strasznie spróchniałe i połamane deski. Sadząc po ich wyglądzie, w każdej chwili mogły runąć. Lukrecja trzy razy malowała strop, nim uznała, że jest dobrze. Jesteśmy przygotowani na każdą niespodziankę. Wszyscy pracownicy wiedzieli, co należy robić w danej chwili.
– Kwarcie, uwozojcie, bo zoroz runie.
Dowódca spojrzał na współpracowników i powiedział:
– Zameldujcie, że gospoda odpada. Spotkanie orła musi odbyć się w polu. Strych nie wytrzyma umieszczenia na nim batalionu zabezpieczenia. Gospoda jest łatwopalna, grozi spaleniem orła. Wdrażamy plan B.
Wyszliśmy z gospody, kamień spadł mi z serca.
– Chłopy, w poniedziałek dostaniecie instrukcje, gdzie macie się stawić na spotkanie z preprezydentem.
A już miałem nadzieję, że nie dojdzie do wizyty. Teraz my będziemy odwiedzać preprezydenta.
Gdy tylko opuścili plac w tumanie dymu, wydobywającego się z rur wydechowych, podeszła do mnie Teo.
– Buraku, co to były za samochody?
– Popularnie zwane taczki, oficjalnie to były Syreny 104. Miałem taką, ale wtedy nie produkowano czarnych, wszystkie były niebieskie, powiedzmy granatowe.
– Tym się jeździło?
– Teo, my mieliśmy taczki, a u was jeździły mydelniczki – odpowiedziałem oburzony, patriotyzm się we mnie obudził.
– Nie u nas, ale w dedeerze. A ja jestem Polką, zapamiętaj to sobie, buraku.
Nie przypuszczałem, że taczka i mydelniczka może doprowadzić do wybuchu wojny między mną a Teo.
– Teo, już dobrze, jeździło się takim czymś, ale teraz mamy wozy. Może wymienimy jeden na dorożkę? Inni będą nam zazdrościć luksusowego środka lokomocji.
– Nie stać nas na luksus.
– Teo, będziemy jeździć dorożką do lasu.
– Nie wolno nikomu wchodzić do lasów państwowych.
– Są wyjątki, niektórzy mogą.
– Kto?
– Na przykład ci, co mieszkają w lesie. Zobacz, gdzie stoi nasza sypialnia.
– W lesie.
– No widzisz... możemy.
– Przy wszystkich drogach prowadzących do lasu stoją posterunki leśniczych i gajowych.
– Nie przy naszej, jej nie widać, gospoda zasłania. Zbudowaliśmy ją na drodze.
Usłyszeliśmy wrzask Reda, naszego sekretarza.
– Jest, jest, jest! – wrzeszczał, wybiegając z gospody.
Ten okrzyk wydawał mi się znajomy, kiedyś go słyszałem, ale w wersji: yes, yes, yes. O kurczę, to jest niemożliwe. A to cholerny cwaniak, tyle lat się ukrywał.
– Redzie, podejdź tutaj, zdradziłeś się, koniec udawania.
Red stanął jak wryty, a po chwili podszedł do mnie.
– Buraku, zachowaj to dla siebie. Idziemy do mojego pokoju, musimy porozmawiać.  
Idąc do pokoju Reda, zadałem pytanie:
– Co ciebie tak ucieszyło?
– Awansowałem, idę do powiatu, dwa stopnie wyżej. Przeskoczyłem wiochę i gminę.
Przyglądałem się Redowi, nie reagował.
– Miałem młodą żonę – rozpoczął – już wtedy kręcili się wokół mnie chirurdzy plastyczni. Wyrobiłem sobie układy i znajomości. Gdy nadszedł odpowiedni czas, poprawili moją facjatę. Teraz nikt mnie nie pozna. Dowiedli tego panowie BB, a dopadły mnie wątpliwości, kiedy ich zobaczyłem.
– Jesteś doskonałym aktorem.
– Wy też, myślicie, że nie wiem, co tu robicie? Wiem prawie wszystko. Gdy profesor Dottore wyjechał na wykłady, przyjechał na zastępstwo mój znajomy.
Poprowadziłem kilka zajęć z politologii, oczywiście zza zasłony. Ja wyjeżdżam, z pozycji sekretarza powiatowego mogę więcej, szybko awansuję do województwa, wierz mi. Znam mechanizmy. Musicie wybrać na moje miejsce sekretarza.
– Przyślą nowego.
– Powiedziałem, że znam mechanizmy. Statut mówi tak: sekretarza wybiera się spośród sekretarzy najbliższych pięćdziesięciu POP-ów lub z rekomendacji. Tu jest ponad sto POP-ów. Oczywiście sekretarz ustępujący może rekomendować kogoś z tych najbliższych organizacji lub z zewnątrz. Ja oczywiście będę rekomendował kogoś z zewnątrz. Jednocześnie odbędą się wybory u was. Każdy sekretarz ma głosować na siebie, a ten, którego chcecie, na innego. W takiej sytuacji wszyscy dostaną po jednym głosie, jeden kandydat dwa i jeden zero. Kto zostanie sekretarzem?
– Ten, co nie otrzyma żadnego głosu.
– Też znasz mechanizmy, dobry jesteś, Buraku. Teraz zwołam naradę wszystkich sekretarzy. Chodźmy.
– Chwileczkę. Dlaczego chcesz się pchać w te struktury partyjne?
– Jestem Polakiem i zależy mi na kraju. Dlaczego prowadzicie te tajne nauczanie? Chodźmy.
Wyszliśmy. Red osobiście walił chochlą w największy gar. Zbiegli się wszyscy, wiedzieli już, że odbędzie się ważna narada. Zasiedliśmy przy stołach w sali biesiadnej.
– Koleżanki i koledzy. Opuszczam to wspaniałe miejsce z bólem serca, ale nie możemy dłużej tak żyć. Jadę do powiatu i stamtąd postaram się chronić takie ośrodki jak ten tutaj. Jest ich wiele w naszym powiecie, sami dobrze wiecie. Teraz przyszła pora, abym powiedział wam, jak wybrać mojego następcę. To wy go wybierzecie.
Red przedstawił szczegółowo plan, a potem zaczęła się dyskusja na temat: kogo wybieramy. Nie trwała długo. Calo otrzymała partyjne polecenie głosowania na mnie, pozostali mieli głosować na siebie. Dlaczego Calo? Najlepiej znała przepisy, teraz każdy nasz sekretarz załapie się na kartkę konsumencką. Nikt nas nie zaskoczy nowymi rozporządzeniami. Skończyliśmy naradę i przystąpiliśmy do przygotowania się do wyjazdu na pchli targ.
Red poszedł się spakować. Po południu przyjechała po niego bryczka zaprzężona w dwa osły. Wychodząc, odpiął z łańcucha białą księgę i położył na stole przed Calo. Bez słowa.
Wszyscy zgromadziliśmy się przy stole. Calo na nas spojrzała i powiedziała:
– Spodoć, kmiotki, to je tojemnica ponstwowa. − Po czym zajrzała do księgi i zaczęła się głośno śmiać. – Nie wiedziałam, że Red pisze wiersze, chyba zaraził się od drugiej żony. Tu nie ma żadnych donosów, tylko same wiersze.
– Przeczytaj chociaż jeden – poprosił Seb.
– Dobrze, ostatni, posłuchajcie.
 
„Calo smutek pogania łzami
o swym ślubie myśli latami
niech żal zdusi
już nie musi
gdyż kwitek leży pod jej drzwiami”.
 
Seb natychmiast zerwał się i poleciał do pokoju Calo. Po chwili przybiegł, krzycząc i płacząc.
– Mamy zezwolenie na ślub i na wesele. Ma się odbyć w gospodzie pod sierpem.
– Kto podpisał? – zapytałem.
– Sekretarz powiatowy dwudziestej kategorii towarzysz Red.
– No to czeka go jeszcze długa wspinaczka – podsumowałem – ale ma dobre odbicie nasz były sekretarz. Bierzmy się za przygotowania do wyjazdu.
Najpierw uzgodniliśmy, że zabieramy trzy mniejsze wozy. Mieliśmy do dyspozycji tylko trzy osły. Postanowiliśmy zabrać tysiąc torebek z nasionami trawy. Lutka i jej zespół wykonali bardzo ładne opakowania. Niestety zużyły ostatnie tonery. Postanowiliśmy zaryzykować. Na torebkach widniał wyraźny napis, że produkt jest do wyłącznego rozprowadzania w konsumach wojewódzkich i wyższych szczebli. Na pchlim targu było wielu zaopatrzeniowców powiatowych konsumów. Handlem wymiennym miał się zająć Kwart, kobiety nie były zbyt wiarygodne. Za środek tuczący dla pań chcieliśmy przede wszystkim zdobyć wyszkolonego koguta oraz tonery. Bez nich nasza dalsza produkcja byłaby niemożliwa. Lukrecja wymieni kilka swoich obrazów na książki. Seb, słynny na cały powiat producent bimbru, powinien walnie przyczynić się do podreperowania naszej spiżarni.
Tuż przed siedemnastą byliśmy gotowi do drogi. Każdy ubrał się w przydziałowy strój roboczy pracowników gastronomii. Odzież robocza była identyczna dla wszystkich zawodów, różniła się jedynie nadrukiem na kieszeni. My mieliśmy wydrukowany widelec skrzyżowany z nożem. Profesor Dottore zasiadł na koźle pierwszego wozu, dał znak strzelając z bicza i ruszyliśmy. Drugi powoziła Calo, a trzeci Martas. Pozostali szli za taborem i niejednokrotnie musieli popychać przeładowane fury.
Po godzinie staliśmy na końcu kolejki przed skrzyżowaniem dróg. Przed nami były tylko dwa wozy chłopskie. Po kilku minutach droga się odkorkowała i pozostało nam do pokonania osiem kilometrów. Parę minut po dwudziestej byliśmy na miejscu. Każdy wóz pojechał w odpowiedni rejon. Ja towarzyszyłem Kwartowi, ochraniał nas Myszor i Kubeł. Gdy zajęliśmy odpowiednie stanowisko, do akcji wkroczył Kwart. Kubeł odszedł na bok i przygotowywał się do roli.
– Panie i panowie, dzisiaj mamy wyjątkowo atrakcyjny produkt. Absolutna nowość na rynku konsumenckim. Dostępna tylko w stolicy. Jeżeli masz już dosyć oglądania zbyt chudej kobiety, kup jej ten rewelacyjny produkt. Satysfakcja gwarantowana.
– Panie, co chcesz za jedną torebkę na spróbowanie?
– Za jedną? Żartuje pan sobie. Za jedną może być kogut. 
Podbiegł zziajany Kubeł.
– Panie, szukałem pana tydzień temu. Nie było pana na pchlim targu.
– Nie było. Czy my się znamy?
– Dwa tygodnie temu wymieniłem u pana pięć szynek za pięć torebek z tym cudownym środkiem. Żony sekretarzy w województwie oszalały. Daję dziesięć szynek za dziesięć torebek. Przybijesz?
– Pokaż pan te szynki, nie kupuję kota w worku.
– Ja też, pozwoli pan, że sprawdzę, czy to nie jest podróbka.
– Sprawdzaj pan. Gdzie są te szynki?
Kubeł wyjął z kieszeni bardzo stary przyrząd do sprawdzania cen. Dawno temu używano go w supermarketach. Na ekranie pokazała się liczba sto pięćdziesiąt siedem. Teraz wyciągnął mały notatnik, w którym poszukał odpowiedniego odnośnika do tej liczby.
– Zgadza się, tutaj są szynki.
Położył duży worek z szynkami. Kwart wyjął jedną i nożem odkroił plaster.
– Możemy przybić.
Nastąpiła pierwsza wymiana, dziewięć fałszywych szynek i jedna prawdziwa. Kubeł dostał dziesięć torebek. Zaczepił go zaopatrzeniowiec z powiatowych konsum.
– Panie, wy dostajecie ten produkt. Dlaczego pan wymienia szynki?
– Dostaliśmy w ubiegłym miesiącu pięć torebek. Po dniu nie mieliśmy żadnej, wszystko idzie do stolicy, nic nam nie dają. Muszę wymieniać szynki, mam ich dużo.
Wymiana torebek za szynki ruszyła pełną parą. Po godzinie Kwart zamieniał plastry szynek na potrzebne w gospodzie rzeczy. Koguta dostał za pół szynki. Dwa zestawy tonerów i kserokopiarkę za małą szyneczkę. Po dwóch godzinach był właścicielem wszystkich szynek dostępnych na pchlim targu. Pozostało mu dwieście torebek z nasionami trawy. Teraz wymieniał za konserwy, sprawdzał dokładnie daty przydatności. O trzeciej nad ranem nie mieliśmy już rewelacyjnego środka na walkę z anoreksją. Mieliśmy drugiego koguta, dwanaście kurczaków, siedem kur i dwa prosiaki. Nie udało nam się zdobyć cielaka, ale mieliśmy dwa szczeniaki. Wszystkie bezpańskie psy już dawno zostały przerobione na wędliny. Naszym to nie groziło.
Lukrecja zamieniła obrazy na zestaw farb, kilkanaście książek z niedozwolonego obiegu. Za cztery worki żyta dostaliśmy worek mąki, młynek do kawy oraz kuchenkę mikrofalową. Kris uzupełnił narzędzia. Zdobył piłę łańcuchową, szlifierkę oraz wiertarkę.
O trzeciej Dottore i Pastylka przyprowadzili swoich zmienników.
– Poznajcie buraka – przedstawił mnie profesor. – To jest profesor Kobza i doktor Kwapisz.
– Witam panów, zapraszamy do naszej gospody, odpoczniecie od miasta na łonie natury. Co prawda nie jest u nas teraz spokojnie. Ma przyjechać z wizytą preprezydent.
– Nie narzekajcie, obłowicie się i to dobrze.
– Nie rozumiem – odpowiedziałem dość zaskoczony.
– Każda wizyta wodza narodu kosztuje. Dawniej za moich młodych lat to trawę malowaliśmy na zielono, jak miał przyjechać pierwszy sekretarz. Teraz jest bardzo podobnie. Wysłaliście pismo z zamówieniem na potrzebne produkty?
– Tak, ogromną listę z kartki preprezydenta.
– To świetnie. Podobno jesteście doskonałymi aktorami.
– Każdy na naszym miejscu też byłby.
– Nie każdy. Wracając do wizyty. Jest to jedyna okazja, kiedy można podreperować swoje zaopatrzenie w żywność i sprzęt. Przed wizytą zamówienie jest realizowane w stu procentach.
– Przepraszam na chwilę, muszę porozmawiać z Lukrecją. Poznacie ją później.
Poleciałem poszukać Lutki. Znalazłem ją w prowizorycznej księgarni.
– Lutko, duże zamówienie wysłałaś?
– Mogłeś być przy pisaniu. Wysłaliśmy i tyle.
Nie chce powiedzieć – pomyślałem.
– Lukrecjo, jestem bardzo spokojny, powiedz, do jasnej cholery!
– Po co masz się denerwować. Tak nam wszystkiego nie przyślą.
– Luteczko, Luciu powiedz, proszę.
– Nie wiem. Podzieliliśmy kartkę na części i każdy coś tam zamawiał. Myślę, że wysłaliśmy... całą kartkę, ale przez nas napisaną. Nie denerwuj się, nie przyślą po nas. Jakoś się wytłumaczymy. Obyśmy dostali jedną setną, to i tak będzie dużo.
– O, Boże – jęknąłem. – Gdzie my to wszystko schowamy?
– Jak to wszytko? – zapytała Lukrecja.
– Podobno w ramach zapewnienia należytego poziomu wizyty przysyłają wszystko. Lutko, wszystko, co do sztuki.
– O, kurczę. Gdzie my schowamy śmigłowiec?
– Po co nam śmigłowiec? Kto go zamówił?
– Nie pamiętam, ale rzucił mi się w oko, jak pakowałam do pudła zamówienie. Cztery gołębie musiały targać ten karton.
Już nic nie powiedziałem, byłem całkowicie zdruzgotany. O czwartej rano wyruszyliśmy w drogę powrotną.
Droga powrotna dała nam się we znaki. Wozy były przeciążone i musieliśmy je pchać. Usiłowałem się dowiedzieć, kto zamówił śmigłowiec. Oczywiście nikt się nie chciał przyznać. Kwart stwierdził, że mamy zbyt małą spiżarnię i nie zmieścimy szynek i wędlin. Kris zobowiązał się do wybudowania kolejnej. Ze względów bezpieczeństwa postanowił zagospodarować jedną z piwnic pod częścią mieszkalną. Jednocześnie zgłosił, że zaczyna nam brakować kabli. Zaproponował, abyśmy ponownie udali się w głąb lasu po niezbędne przewody. Kilka kilometrów od naszej gospody w lesie była porzucona baza wojskowa. Kiedyś służyła naszym unijnym partnerom. Odkryliśmy ją dość przypadkowo w trakcie grzybobrania rok temu. Nie przejrzeliśmy wszystkich bunkrów, jedynie hangary na powierzchni. W magazynach znajdowało się trochę porzuconych materiałów, między innymi kable.
Już po świcie dotarliśmy do gospody.
... ludzi poznawaj według paraboli, nie hiperboli ...
Odpowiedz
#30
Hmm Syrenka 104... Czyżbyś był wizjonerem? Nie ma się co śmiać - niedługo będziemy takimi jeździli, tyle że elektrycznymi. Co tu więcej powiedzieć? No chyba tyle, że trzymasz poziom. Opowiadanie niezmiennie mi się podoba.
Pozdrawiam serdecznie.
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości