19-08-2016, 12:32
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 30-08-2016, 10:58 przez czarownica.)
Pani Krystyna z trudem pokonywała ostatnie schody kamienicy. Co dzień mierzyła się z Mont Everestem trzeciego piętra i co dzień zdobywała szczyt, który za każdym razem wydawał się bardziej odległy.
Czuła ogromne zmęczenie. Odstała prawie godzinę w kolejce za karpiem, a potem, przez całą drogę powrotną walczyła o równowagę na oblodzonym chodniku. Był wprawdzie sypnięty piachem, jednak dozorca zbytnio się nie przyłożył.
Schody zdawały się spoglądać na staruszkę z wyższością. Ostatnimi siłami wciągała za sobą wózek z zakupami, stopień po stopniu.
Młody Petrykowski przeleciał obok niczym huragan, wywołując u sąsiadki chwilową dezorientację. Zakręcając na półpiętrze, potrącił zdezelowany wózek.
- Dzień dobry - wymamrotał pod nosem.
- Uważaj jak leziesz, gnojku - zaskrzeczała głosem starej wiedźmy.
Chciała jeszcze dodać coś o zepsutej młodzieży, lecz zabrakło jej powietrza. Walczyła o każdy oddech. Koncentrowała się na stopniach. Jeszcze jeden... i ostatni.
Stanęła przed drzwiami z numerem osiem i drżącą ręką wycelowała kluczem w dziurkę. W przedpokoju zdjęła buty, płacz, a wózek postawiła pod ścianą. Karpiowi podarowała ostatnie chwile nędznego życia, wpuszczając go do wanny. Zauważyła na jej ściankach brudny osad, który miała wyczyścić już dawno temu. Byle przed pasterką.
- Nie masz tu za pięknie, bracie - powiedziała, śledząc wzrokiem powolne ruchy stworzenia - ale lepsze to niż sterylna biel. Białe ściany zwiastują śmierć.
Poruszała się w zwolnionym tempie, ostrożnie, jakby obawiała się złamania przy każdym ruchu.
Zajrzała do pokoju.
- Śpisz, Stasiu? - rzuciła w kierunku dużego fotela, skierowanego tyłem do wejścia, frontem zaś do włączonego telewizora. Na podłokietniku spokojnie spoczywała pomarszczona, plamista ręka. - Długo mnie nie było, bo musiałam odstać swoje za rybą. Pewnie jesteś głodny, ale musisz jeszcze zaczekać. Odgrzeję rosół, jak tylko dłonie odtają.
Wróciła do kuchni. Wyciągnęła z pudełka zapałkę i precyzyjnie ułożyła ją między powykrzywianymi palcami, jak dziecko, które dopiero zaczyna naukę pisania nowym długopisem. Energicznym ruchem potarła draskę. Zapałka zasyczała, ale upadła na podłogę i zgasła. Drugiej i trzeciej również nie udało się zapalić. Minęła dobra minuta zanim na kuchence pojawił się niebieski płomień. Kobieta odetchnęła. Postawiła mały garnuszek z rosołem na gazie i osunęła się na taboret.
Obudził ją świst czajnika. Wstawiałam wodę? Wyłączyła ogień i świst stopniowo się wygłuszył. Ostrożnie nalała wrzącą zupę do bulionetki i weszła z tacą do pokoju. Stanęła za fotelem, a potem z trudem podepchnęła go do stołu. Małe kółeczka zaskrzypiały przeciągle. Usiadła na krześle obok męża i nabrała na łyżkę pierwszą porcję. Podmuchała.
- Przydrzemałam i za mocno się ugrzało.
Mężczyzna nie spojrzał na żonę. Jego wykrzywiona twarz niewiele zdradzała. Jedyne, co można było z niej wyczytać to ból.
Zbliżyła łyżkę do twarzy męża.
- Jedz Stasiu. Człowiek musi jeść, choćby nie miał ochoty.
Drżącą dłonią wlała porcję rosołu w rozchylone usta. Niemal cała zawartość wylądowała na dużym śliniaku z tetrowej pieluchy, owiniętym wokół szyi.
- Chyba nie chcesz znów kroplówki, przypomnij sobie jakie to nieprzyjemne. Nie wystarczy ci, że dostajesz codziennie iglę w dupę? Nie patrz tak na mnie. To nie moja wina, że nie łykasz tabletek, a serce bez leków długo nie pociągnie, pamiętasz co mówił ten konował z pogotowia? Codziennie zastrzyk rano i wieczorem. - Nabrała kolejną łyżkę i znów podmuchała. - Nie chciał wystawić recepty na zaś, bo to nie jego obowiązek. Też coś, żeby stara kobieta musiała specjalnie fatygować się po receptę. Co to za świat, co za ludzie, Stasiu? Bez serca, bez litości. Jedz, Stasiu, jedz.
Kolejne porcje tłustego płynu wciąż ściekały po brodzie.
- Mógłbyś się bardziej postarać, pomóż mi kapkę. No, ruszaj tą starą gębą! Przecież ja nie mam dwudziestu lat, żeby to wszystko na okrągło prać. - Rzuciła łyżkę na wyszywany obrus. Zawyła z żalu i zakryła twarz.- Kiedy to wszystko się skończy, kiedy skończy?
W telewizji głos spikera obojętnym tonem ogłosił kolejny zamach bombowy. - Mogli by na nas zrzucić jedną. - Przetarła łzy rękawem. Przesunęła niedokończoną zupę na środek stołu. Podniosła się z grymasem bólu i podsunęła fotel męża z powrotem przed telewizor.
- Pooglądaj sobie, wiem jak lubisz słuchać tych idiotów z sejmu. - Wzięła z komody grzebień, pamiętający czasy młodości i zanurzyła go w pożółkłej siwiźnie starca. - Ustawa o równości. Chłop z chłopem i baba z babą. Do czego ten świat zmierza? Jeszcze dzieci im chcą dać na wychowanie. Sodoma i Gomora... Siedź spokojnie, Stasiu, bo cię zadrapię.
Czesanie męża było relaksujące. Robiła to odruchowo, wpatrując się w kamienicę za oknem.
- Wanda mówi, że powinnam cię oddać. No wiesz, do tego hopspicjum. Takie teraz nazwy wymyślają, że se język można złamać. A to przecież zwykła umieralnia. Mówi, że tam będzie ci lepiej, że będziesz miał lepszą opiekę. A co ona może wiedzieć, Stasiu? Tam ci nie zrobią takiej pomidorowej z prawdziwych pomidorów z targu, ani teleekspresu nie włączą na czas, bo akurat będą się zajmować kimś innym. A ty im przecież nie powiesz. A ja znam twoje fanaberie, stary pryku. - Zaśmiała się i znów usiadła na krześle. - Wiesz, mi się wydaje, że przez tyle lat, to człowiek przejmuje cząstkę duszy tego drugiego i przez to wie, co mu trzeba. Jak myślisz, Stasiu?
Położyła ręce płasko na stole, a na nich głowę.
- Jestem taka zmęczona, a jeszcze muszę karpia oprawić. Gdyby nie twoje zasrane tradycje, to bym go wcale nie robiła. Zawsze się upierałeś przy karpiu. Jeszcze jak była Malwinka, to jedliście go oboje. A teraz tylko ty. Tylko ty, Stasiu.
Zamknęła oczy i pozwoliła sobie na chwilę odpoczynku. W telewizji puścili kolędy.
Kierowca karetki spostrzegł lekarkę wychodzącą z kamienicy. W jednej ręce trzymała walizkę medyczną, w drugiej - reklamówkę z Biedronki. Tuż za nią, z dymiących drzwi wyłoniło się jeszcze dwóch strażaków. Kierowca pochylił się nad siedzeniem pasażera i otworzył koleżance drzwi.
- Dobrze, że to ostatni wyjazd dzisiaj - powiedziała i wydychając powietrze, oparła się zagłówek.
- Kolejna nieszczelna instalacja? - spytał od niechcenia, myśląc o jej pełnych ustach.
- Tym razem ścierka kuchenna zostawiona zbyt blisko ognia. Meble się zajęły - odpowiedziała i rzuciła chłopakowi karty zgonu. - Dwoje staruszków. Dwa trupy.
- Ładnie - rzucił, przeglądając dokumenty. - Ale tylko jeden w wyniku zaczadzenia. Drugi - przyczyna nieznana? Dziwne. - Spojrzał na kobietę pytająco.
- Ano, dziwne. Jak na moje oko staruszek nie żyje od kilku tygodni.
Spojrzała na zdumioną twarz kolegi i wręczyła mu reklamówkę.
- Przygarniesz karpia?
Czuła ogromne zmęczenie. Odstała prawie godzinę w kolejce za karpiem, a potem, przez całą drogę powrotną walczyła o równowagę na oblodzonym chodniku. Był wprawdzie sypnięty piachem, jednak dozorca zbytnio się nie przyłożył.
Schody zdawały się spoglądać na staruszkę z wyższością. Ostatnimi siłami wciągała za sobą wózek z zakupami, stopień po stopniu.
Młody Petrykowski przeleciał obok niczym huragan, wywołując u sąsiadki chwilową dezorientację. Zakręcając na półpiętrze, potrącił zdezelowany wózek.
- Dzień dobry - wymamrotał pod nosem.
- Uważaj jak leziesz, gnojku - zaskrzeczała głosem starej wiedźmy.
Chciała jeszcze dodać coś o zepsutej młodzieży, lecz zabrakło jej powietrza. Walczyła o każdy oddech. Koncentrowała się na stopniach. Jeszcze jeden... i ostatni.
Stanęła przed drzwiami z numerem osiem i drżącą ręką wycelowała kluczem w dziurkę. W przedpokoju zdjęła buty, płacz, a wózek postawiła pod ścianą. Karpiowi podarowała ostatnie chwile nędznego życia, wpuszczając go do wanny. Zauważyła na jej ściankach brudny osad, który miała wyczyścić już dawno temu. Byle przed pasterką.
- Nie masz tu za pięknie, bracie - powiedziała, śledząc wzrokiem powolne ruchy stworzenia - ale lepsze to niż sterylna biel. Białe ściany zwiastują śmierć.
Poruszała się w zwolnionym tempie, ostrożnie, jakby obawiała się złamania przy każdym ruchu.
Zajrzała do pokoju.
- Śpisz, Stasiu? - rzuciła w kierunku dużego fotela, skierowanego tyłem do wejścia, frontem zaś do włączonego telewizora. Na podłokietniku spokojnie spoczywała pomarszczona, plamista ręka. - Długo mnie nie było, bo musiałam odstać swoje za rybą. Pewnie jesteś głodny, ale musisz jeszcze zaczekać. Odgrzeję rosół, jak tylko dłonie odtają.
Wróciła do kuchni. Wyciągnęła z pudełka zapałkę i precyzyjnie ułożyła ją między powykrzywianymi palcami, jak dziecko, które dopiero zaczyna naukę pisania nowym długopisem. Energicznym ruchem potarła draskę. Zapałka zasyczała, ale upadła na podłogę i zgasła. Drugiej i trzeciej również nie udało się zapalić. Minęła dobra minuta zanim na kuchence pojawił się niebieski płomień. Kobieta odetchnęła. Postawiła mały garnuszek z rosołem na gazie i osunęła się na taboret.
Obudził ją świst czajnika. Wstawiałam wodę? Wyłączyła ogień i świst stopniowo się wygłuszył. Ostrożnie nalała wrzącą zupę do bulionetki i weszła z tacą do pokoju. Stanęła za fotelem, a potem z trudem podepchnęła go do stołu. Małe kółeczka zaskrzypiały przeciągle. Usiadła na krześle obok męża i nabrała na łyżkę pierwszą porcję. Podmuchała.
- Przydrzemałam i za mocno się ugrzało.
Mężczyzna nie spojrzał na żonę. Jego wykrzywiona twarz niewiele zdradzała. Jedyne, co można było z niej wyczytać to ból.
Zbliżyła łyżkę do twarzy męża.
- Jedz Stasiu. Człowiek musi jeść, choćby nie miał ochoty.
Drżącą dłonią wlała porcję rosołu w rozchylone usta. Niemal cała zawartość wylądowała na dużym śliniaku z tetrowej pieluchy, owiniętym wokół szyi.
- Chyba nie chcesz znów kroplówki, przypomnij sobie jakie to nieprzyjemne. Nie wystarczy ci, że dostajesz codziennie iglę w dupę? Nie patrz tak na mnie. To nie moja wina, że nie łykasz tabletek, a serce bez leków długo nie pociągnie, pamiętasz co mówił ten konował z pogotowia? Codziennie zastrzyk rano i wieczorem. - Nabrała kolejną łyżkę i znów podmuchała. - Nie chciał wystawić recepty na zaś, bo to nie jego obowiązek. Też coś, żeby stara kobieta musiała specjalnie fatygować się po receptę. Co to za świat, co za ludzie, Stasiu? Bez serca, bez litości. Jedz, Stasiu, jedz.
Kolejne porcje tłustego płynu wciąż ściekały po brodzie.
- Mógłbyś się bardziej postarać, pomóż mi kapkę. No, ruszaj tą starą gębą! Przecież ja nie mam dwudziestu lat, żeby to wszystko na okrągło prać. - Rzuciła łyżkę na wyszywany obrus. Zawyła z żalu i zakryła twarz.- Kiedy to wszystko się skończy, kiedy skończy?
W telewizji głos spikera obojętnym tonem ogłosił kolejny zamach bombowy. - Mogli by na nas zrzucić jedną. - Przetarła łzy rękawem. Przesunęła niedokończoną zupę na środek stołu. Podniosła się z grymasem bólu i podsunęła fotel męża z powrotem przed telewizor.
- Pooglądaj sobie, wiem jak lubisz słuchać tych idiotów z sejmu. - Wzięła z komody grzebień, pamiętający czasy młodości i zanurzyła go w pożółkłej siwiźnie starca. - Ustawa o równości. Chłop z chłopem i baba z babą. Do czego ten świat zmierza? Jeszcze dzieci im chcą dać na wychowanie. Sodoma i Gomora... Siedź spokojnie, Stasiu, bo cię zadrapię.
Czesanie męża było relaksujące. Robiła to odruchowo, wpatrując się w kamienicę za oknem.
- Wanda mówi, że powinnam cię oddać. No wiesz, do tego hopspicjum. Takie teraz nazwy wymyślają, że se język można złamać. A to przecież zwykła umieralnia. Mówi, że tam będzie ci lepiej, że będziesz miał lepszą opiekę. A co ona może wiedzieć, Stasiu? Tam ci nie zrobią takiej pomidorowej z prawdziwych pomidorów z targu, ani teleekspresu nie włączą na czas, bo akurat będą się zajmować kimś innym. A ty im przecież nie powiesz. A ja znam twoje fanaberie, stary pryku. - Zaśmiała się i znów usiadła na krześle. - Wiesz, mi się wydaje, że przez tyle lat, to człowiek przejmuje cząstkę duszy tego drugiego i przez to wie, co mu trzeba. Jak myślisz, Stasiu?
Położyła ręce płasko na stole, a na nich głowę.
- Jestem taka zmęczona, a jeszcze muszę karpia oprawić. Gdyby nie twoje zasrane tradycje, to bym go wcale nie robiła. Zawsze się upierałeś przy karpiu. Jeszcze jak była Malwinka, to jedliście go oboje. A teraz tylko ty. Tylko ty, Stasiu.
Zamknęła oczy i pozwoliła sobie na chwilę odpoczynku. W telewizji puścili kolędy.
Kierowca karetki spostrzegł lekarkę wychodzącą z kamienicy. W jednej ręce trzymała walizkę medyczną, w drugiej - reklamówkę z Biedronki. Tuż za nią, z dymiących drzwi wyłoniło się jeszcze dwóch strażaków. Kierowca pochylił się nad siedzeniem pasażera i otworzył koleżance drzwi.
- Dobrze, że to ostatni wyjazd dzisiaj - powiedziała i wydychając powietrze, oparła się zagłówek.
- Kolejna nieszczelna instalacja? - spytał od niechcenia, myśląc o jej pełnych ustach.
- Tym razem ścierka kuchenna zostawiona zbyt blisko ognia. Meble się zajęły - odpowiedziała i rzuciła chłopakowi karty zgonu. - Dwoje staruszków. Dwa trupy.
- Ładnie - rzucił, przeglądając dokumenty. - Ale tylko jeden w wyniku zaczadzenia. Drugi - przyczyna nieznana? Dziwne. - Spojrzał na kobietę pytająco.
- Ano, dziwne. Jak na moje oko staruszek nie żyje od kilku tygodni.
Spojrzała na zdumioną twarz kolegi i wręczyła mu reklamówkę.
- Przygarniesz karpia?