23-10-2015, 19:08
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 30-10-2015, 08:00 przez czarownica.)
I.
Gospoda pękała w szwach. Znalezienie wolnego krzesła było nie lada wyzwaniem, a przy szynkwasie ustawiła się kolejka spragnionych, że nie było widać prześwitu. Gromada niezbyt zamożnych rzemieślników, biednych najemników i jeszcze biedniejszych chłopów z bólem zasilała kasę grubego karczmarza, czyniąc go jednym z lepiej postawionych ludzi w tej zapomnianej przez Boga dziurze.
Knajpa nie należała do najprzyjemniejszych miejsc. W powietrzu wisiał ciężki odór starego potu, tabaki i gorzałki. W połączeniu z cebulową zalewajką, która była specjalnością tutejszej kuchni, tworzyło to wyjątkowo gęstą atmosferę. Brzęk tłuczonego szkła był czymś tak normalnym, jak poranne pianie koguta - nikt nie zwracał na niego specjalnej uwagi.
Wśród bełkotu zapijaczonych gąb, śmiechów, wyzwisk i przekleństw, przy jednym z brudnych stołów toczyła się zażarta dyskusja dwóch biesiadników. Jeden z nich miał ze czterdzieści wiosen. Przynajmniej na tyle wskazywała zmęczona twarz i podkrążone oczy. Był postawnym człowiekiem. Duża czupryna lekko bujała się na boki, a wzrok miał wlepiony w opróżnioną już butelkę, stojącą tuż przed nosem. W podrapanej dłoni dzierżył szklaneczkę wypełnioną po brzegi ognistym płynem. Drugi mężczyzna, chudy, stary już i siwy, pochylał się nad stołem, jakby chciał przekazać koledze tajemnicę wielkiej wagi.
- Podobno siostrzeniec sołtysa słyszał dziś od starego Baryłki, że kolejna zginęła. To już trzecia w tym roku. Żona tego kowala od Kindziuków. Było cztery dni temu, jak polazła do lasu jagody zbierać. Ślad po niej zaginął, jak po tamtych dwóch - powiedział chłop konspiracyjnym tonem. – Musi, jakiś diabeł czai się w lesie. Abo gorsze licho. - Mówił cicho, jakby nie chciał prowokować sił nieczystych.
- Staryś, a głupiś! - skwitował drugi, głosem pełnym pogardy. - Widział kto diabła! Głupim babom się we łbach przewraca i tyle. Własne chłopy im już nie starczają, to szukają przygód na drodze. Pójdzie taka jedna z drugą na kurestwo i już nie wraca, a potem wszyscy winę na diabła zwalają. Romansy i bogactwa im się marzą, w dupę kopane. - Przechylił kieliszek i zagryzł kiszonym ogórkiem, a twarz wykrzywiła się w pijackim grymasie. Staruszek najwyraźniej nie dał się przekonać argumentom kolegi, na co wskazywała jego powątpiewająca mina. Opadł z powrotem na krzesło i skrzyżował ręce na zapadniętej piersi.
- I z kim one niby chodzą się puszczać, Macieju? - zadrwił. - Same urodziwe panicze dookoła, nie ma co - szerokim gestem ręki wskazał na zachlane twarze obdartych, zawszonych wieśniaków i zarechotał, ukazując niepełne uzębienie - jeden piękniejszy od drugiego, a z dziurawych kieszeni sypie się złoto. A nie, to piasek! – zapowietrzył się w ataku śmiechu.
Młodszy zmrużył oczy, przysunął się bliżej stołu i tym razem to on nachylił się ku swemu rozmówcy.
- A o konwojach jaśnie panującego nam króla, to nie słyszałeś, co? - odrzekł butnie.
- A już ci, słyszałem – odpowiedział, ocierając łzę - jeżdżą w te i wewte jak kraj szeroki. Wożą coś do portu. Ponoć jakieś drogocenne rzeczy. I co z tego?
- Co z tego, co z tego – przedrzeźniał starca. – A gówno z tego! Ludzie gadają, że strażnicy królewscy tylko patrzą, aby co upolować w każdej jednej wiosce. Biorą na cel wszystko co się rusza i ma cycki. A naiwnych bab nie brakuje. Pokaże taki wyglancowane buty, sakwą przed nosem pomacha, bóg wie czego naobiecuje i już se używa do woli. A potem, żeby się sprawa nie wydała, udusi wywłokę, zakopie abo do rzeki wrzuci. Masz swojego diabła. - Z triumfującą miną odsunął się na wcześniejszą pozycję.
Dziadyga wciąż nie był przekonany. Machnął tylko ręką i bez słowa wyszedł do wychodka.
- Stare to, a głupie – chłop zaklął pod nosem, po czym chwycił za pustą butelkę. Żadna kropla nie chciała zasilić upaćkanego szkła, więc wściekły cisnął nią o podłogę. Wstał, głośno szurając krzesłem i wytoczył się z knajpy na uklepaną wiejską drogę. Świeże powietrze uderzyło go w nozdrza niczym sole trzeźwiące. Poczuł ścisk w żołądku. Trza coś zjeść – pomyślał i chwiejnym krokiem ruszył w kierunku chałupy.
II.
Mira stała przy oknie i po raz piąty przecierała wilgotną szmatą czysty jak łza parapet. Zapatrzona w dal, była jakby nieobecna. W jej smutnych oczach od lat odbijał się ten sam nudny krajobraz – kawałek brudnego podwórka, grzebiące w ziemi kury, rozwalający się płot i kawał szarego pola tuż za nim. Jedynym wyróżniającym się elementem tego otoczenia był soczyście zielony horyzont, cały obszyty gęstym lasem, niczym brzydka sukienka wyszukaną koronką.
Kobieta pomyślała, że ten obraz pozostanie z nią już do końca. Ten i żaden inny. Nie godziła się z tym, ale wiedziała też, że nie ma na tym świecie mocy, która mogłaby odmienić jej los. Żyła z dnia na dzień. Od poranka do zmierzchania. Od zimy do wiosny. Od jednej awantury do drugiej.
Słońce powoli chowało się za starą chatą, rzucając długie cienie. Nagle spośród drzew wyłoniła się niewyraźna postać. Poruszała się powoli, zahaczając raz o prawy, raz o lewy kraniec polnej drogi. Mira zbliżyła twarz do szyby. Wiatr był dość silny tego dnia, lecz nie na tyle, żeby tak znosić na boki dorosłego człowieka. Pijany – pomyślała, wciąż jeszcze badawczo wpatrując się w dal zmrużonymi oczami. W pewnym momencie osobnik przewrócił się i wstał dopiero po kilku próbach.
- Jest pijany jak świnia - wydusiła z siebie drżącym głosem, a jej serce wpadło w panikę. Rozpoczęła się znajoma gonitwa myśli. Co będzie? Co robić? Pójdę rąbać drzewo, zejdę mu z oczu. Nie. Będzie chciał jeść. Muszę ugrzać. Miotała się po izbie niczym ptak schwytany w klatkę. Drżące dłonie podpaliły drwa pod kuchnią, zamieszały zupę, ustawiły dwa krzesła w idealnej odległości od stołu. Znów podeszła do okna i zobaczyła swojego ślubnego, przechodzącego przez furtkę. Strach opanował jej ciało, dusił i paraliżował. Nogi drętwiały i stawały się coraz cięższe. Czuła jak wtapiają się w drewnianą podłogę i z trudem mogła nimi poruszać. Wyostrzone jak u łownej zwierzyny zmysły wychwyciły odgłosy kroków na schodkach. Zaraz się zacznie – pomyślała i zamknęła oczy jak do modlitwy. - A może nie. Może dziś będzie spokojny i pójdzie od razu spać. Próbowała oszukiwać strach, choć nie zdawała sobie w tego sprawy. Była prostą wieśniaczką. Nie słyszała również o tym, że nadzieja umiera ostatnia. W jej przypadku, po tylu latach bólu i upokorzeń, powinna już dawno zdechnąć. A jednak wciąż się trzymała. Ona i jej nadzieja.
Drzwi otwarły się z hukiem. Mężczyzna wtoczył się do izby i od razu zwalił się na krzesło.
- Co tu tak śmierdzi? - wybełkotał. To ty – pomyślała z odrazą kobieta, ale zamiast tego odpowiedziała cicho – Nie wiem Macieju, wszystko pomyte i wysprzątane, zwierzęta oporządzone, pójdę zaraz drew narąbać.
- A to ciekawostka. Co będziesz rąbać babo, jak drewna nie masz? - spojrzał jej w oczy z pogardą.
- Już się skończyło? O matko, nie zauważyłam, pójdę, nazbieram.
- A pewnie, że pójdziesz. Może gdzie natkniesz się na jaki konwój, abo samego diabła. - Mira popatrzyła na męża z politowaniem. Wódka mu wyżarła resztki mózgu.
- Co się tak gapisz, jak szpak w pizdę? - wycedził. - Dziwisz się, jak panienka, co nigdy chłopa nie miała. Myślisz, że ja nie wiem jakie jesteście? Wszystkim wam tylko ruchanie w głowie! - uniósł się, żeby po chwili opaść z powrotem na krzesło. Kobieta milczała. Nalała zupę do miski i postawiła przed mężem.
- Zdejmę ci buty – zmieniła temat, chcąc go udobruchać. Klękła przed krzesłem i zaczęła się siłować z brudnymi buciorami, w których czas odcisnął już widoczne piętno.
W tej samej chwili chłop sięgnął po łyżkę i rozlewając większą jej zawartość po stole, trafił w końcu do ust, by chwilę później wypluć ją z powrotem.
- Szlag! Już wiadomo, co tak cuchnie. Jest przypalona! - rzucił łyżkę przed siebie i kopnął klęczącą żonę w szczękę. Kobieta przewróciła się zamroczona. Czuła jak metaliczny smak krwi rozprzestrzenia się na języku. Myślała teraz tylko o jednym. Wstać i uciec. Muszę uciec, zanim znowu uderzy. Zanim zleje do nieprzytomności.
- Przepraszam, musiałam dać za dużo drew – wysepleniła załamującym się głosem.
- Jestem głodny! Za grosz szacunku dla ciężko pracującego męża. - Wstał i podszedł do czołgającej się żony. Próbował ją uderzyć ręką. Zrobiła kilka uników, ale w końcu chwycił ją za długie włosy i zaczął ciągnąć po podłodze w kierunku drzwi.
- Chcesz już iść na kurestwo? Idź szmato! Może cię jakiś zaciuka i już nigdy nie zobaczysz słoneczka. Idź! Ciesz się nim, póki możesz. - Otworzył drzwi i puścił jej włosy, a zaraz potem kopnął z całej siły w zadek, tak że stoczyła się z trzech kamiennych schodków prosto na zafajdane przez kury podwórze. Drzwi zatrzasnęły się i po chwili usłyszała z wnętrza domu krzyk:
- Gdzie ta cholerna siekiera?
Na te słowa zamroczona wieśniaczka poderwała się i zaczęła niezgrabnie przebierać wszystkimi czterema kończynami. Dłonie i stopy co chwile ślizgały się na ptasim guanie, spowalniając jej ruchy. Miała wrażenie, że jest w tym powtarzającym się sennym koszmarze, gdy bardzo chciała się ruszyć, lecz jakaś siła trzymała ją w miejscu. Kiedy wreszcie zdołała się podnieść, usłyszała za plecami skrzypnięcie drzwi. Nie oglądając się wybiegła za furtkę, uniosła długą sukienkę i rzuciła się do ucieczki. Biegła jak w transie, a z jej gardła, przy każdym wydechu wydobywał się jęk wysiłku i zmęczenia. Była już daleko od chałupy, ale ciągle bała się obejrzeć. Wiedziała, że już nikt jej nie goni, lecz gnała wciąż tym samym tempem. Ostre źdźbła trawy cięły nogi, a kamienie wbijały się boleśnie w nagie stopy. Wreszcie dotarła do ściany lasu. Wbiegła pomiędzy stare buki i oparłszy się plecami o jeden z nich, powoli osunęła się na ziemię. Nieprzywykłe do tak intensywnego wysiłku płuca rozdzierał ostry ból. Nie miała siły płakać. Odchyliła tylko głowę do tyłu, skrzywiła się w niemym grymasie, a po chwili wydała z głębi duszy stłumiony jęk. Zawierał się w nim cały żal, poczucie krzywdy i beznadziei.
Siedziała tak jakiś czas, aż w końcu oddech się uspokoił. Dopiero teraz poczuła pulsujący ból na rozciętej wardze. Chciała dotknąć tego miejsca, ale w ostatniej chwili zorientowała się, że jej dłonie są upaćkane błotem i kurzymi odchodami. Muszę dojść do rzeki – pomyślała. Resztkami sił podniosła się i podążyła w głąb lasu.
Niezbyt szeroka, ale rwąca rzeka znajdowała się u stóp skalnego urwiska. Wypływała z urokliwego wodospadu, wysokiego na jakieś trzy sążnie. Woda była przyjemnie zimna i cudownie koiła pieczenie wargi. Mira klęczała, opierając ręce o trawiasty brzeg i patrzyła w swoje zniekształcone odbicie. Myślała o śmierci. Ciekawe czy utonięcie boli. Jak długo trwa. Czy jest lepsze od uduszenia sznurkiem zwisającym z gałęzi. Myślała całkiem poważnie. Czuła, że kielich goryczy się przelewa, że dłużej tego nie wytrzyma. Albo podda się, popadnie w obłęd i do końca życia będzie bita, albo zakończy wszystko tu i teraz. Pojedyncze łzy kapały w nurt i w jednej chwili stawały się rzeką. Płynęły gdzieś w nieznane, na pewno lepsze miejsce. Zazdrościła im.
W pewnym momencie dostrzegła na powierzchni wody coś, co przykuło jej uwagę. Wyglądało jak czerwony, lekko wywinięty płatek. Płynął sobie spokojnie niczym malutka łódeczka, obracając się wokół własnej osi. Spojrzała w górę i zobaczyła taki sam płatek, tym razem niesiony wiatrem, jakby z przeciwnego brzegu. Przez chwilę unosił się i opadał, aż w końcu złączył się z wodą, jak jego poprzednik. Dziwne – pomyślała – skąd się wzięły w środku lasu? Na chwilę porzuciła dręczące myśli i postanowiła odszukać źródło tego niecodziennego zjawiska. Ostrożnie przeszła na drugą stronę rzeki mostem stworzonym przez naturę z grubego, zmurszałego pnia. Jeszcze nigdy nie była po tamtej stronie. Bała się zapuszczać tak daleko. Słyszała kiedyś, że znajdująca się tam ścieżka biegnąca wśród wielkich kamieni, prowadzi do pradawnych ruin. Jedni mówili, że to pozostałości zamku, który został zrównany z ziemią podczas jednej z wielkich bitew. Inni - że są echem starego miasta, które całkiem wymarło za sprawą okrutnej zarazy, setki lat temu. Każda z tych opowieści, niezależnie od tego, czy miała w sobie choć ziarnko prawdy, budziła w okolicznych mieszkańcach emocje, które skutecznie ich do tego miejsca zniechęcały.
Jednak Mirze było dzisiaj wszystko jedno. Zaczęła wspinać się po skalnych półkach, bardzo ciekawa, co ujrzy na szczycie. Pokonała urwisko, potem przecisnęła się przez gęsty zagajnik, aż wreszcie jej oczom ukazały się pierwsze porośnięte mchem szczątki. Były tak znikome, że gdyby nie opowieści, pewnie wcale nie zorientowałaby się, że to elementy budowli. Przypominały raczej nagrobki, smętnie sterczące z zarośli, niczym popsute zęby starca. Poczuła dreszcz na plecach i przez chwilę przeszła ją myśl, żeby zawracać. Ale w tym momencie obok jej twarzy przeleciał kolejny czerwony jak krew płatek i niesiony wiatrem, zatrzymał się kilka metrów przed nią. Wiedziona ciekawością, podążyła w jego kierunku, ku bardziej odsłoniętej przestrzeni. Miękka trwa pod stopami zamieniła się nagle w zimny bruk. Rzeczywiście wyglądało to jak pozostałość po dziedzińcu lub miejskim rynku. To, co zobaczyła później, zaparło jej dech w piersi. Na samym środku tego rumowiska znajdowała się szeroka, kamienna studnia. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie okalające ją rozłożyste krzewy, porośnięte wspaniałymi pąkami karmazynowych róż. W tej zielono-szarej monotonni lasu, kontrast, jaki tworzyła czerwień był uderzająco piękny. Wrażenie potęgował fakt, że kobieta pierwszy raz w życiu widziała róże. Podeszła ciut bliżej i z rozdziawioną, spuchniętą buzią podziwiała to cudowne zjawisko.
Nagle z osłupienia wyrwał ją stłumiony męski głos.
- Podejdź bliżej. - Spłoszyła się. Nie była pewna skąd dochodzi.
- Kto to? Kto tu jest? - Rozglądała się dookoła przestraszona.
- Jestem tu. Podejdź do studni. Nie bój się, moja droga.
Głos wciąż do niej mówił, a im bardziej zbliżała się do kamiennego kręgu, tym był wyraźniejszy. Znalazła niewielki prześwit między kolczastymi krzewami, niepewnie położyła dłonie na zimnym brzegu studni i spięta do granic możliwości, zaczęła zaglądać w głąb. Robiła to tak wolno, jakby spodziewała się nagłego ataku jakieś bestii zza światów. Szeroko otwarte oczy dostrzegły jednak tylko czarną otchłań, a nos wyczuł przyjemną woń pleśni.
- Jest tam kto? - Odpowiedziało jej tylko echo. Pomyślała, że chyba wariuje i już miała się odwracać, gdy głos znów zadźwięczał w jej uszach błagalnym tonem.
- Nie odchodź, proszę.
Zajrzała jeszcze raz. Nie dostrzegła dna.
- Ktoś ty? Co robisz tam na dole?
- Nazywam się Ludwik. Zostałem przeklęty. Złe moce mnie tu uwięziły setki lat temu.
- Setki lat temu? - odrzekła kobieta szyderczym tonem. - I przez tyle lat siedzisz w tej studni? I żyjesz?
- Wiem, że trudno to pojąć. Odebrano mi ciało, a duszę zaklęto w tym miejscu. Mogę je odzyskać i wydostać się stąd tylko wtedy, gdy ktoś mnie pokocha i zechce być ze mną już do końca życia. - Głos umilkł, ale po chwili znów się odezwał. – Pomożesz mi?
- Jak mam ci pomóc? Nie znam cię, nie wiem jak wyglądasz. I jak niby mam cię pokochać? - kobieta zaśmiała się nerwowo. Była oszołomiona i jednocześnie rozbawiona niedorzecznością tych słów.
- Możesz mnie poznać – spokojnie odpowiedział tajemniczy mężczyzna - jest na to sposób.
Mira czuła, że nie powinna kontynuować tej dziwnej rozmowy. Jednak męski głos był o wiele bardziej atrakcyjny od głosu rozsądku. Tak bardzo różnił się od rozdartej, zapijaczonej gęby Macieja. Był tak zniewalająco niski, aksamitny, przyjazny. Był... intrygujący. Zapragnęła ujrzeć jego właściciela. Szybki rachunek zysków i strat uświadomił jej, że w sumie jeszcze przed chwilą planowała koniec żywota, więc nawet jeśli teraz zginie, to przynajmniej przeżyje jeszcze coś ciekawego przed śmiercią.
- Jaki sposób? - spytała, a serce jej łopotało jak głupie, tym razem bardziej z podniecenia niż strachu.
- Zerwij kwiat i powąchaj go. Kiedy to zrobisz, pojawię się w Twoim umyśle. Tam się spotkamy.
W tym momencie kobieta pomyślała, że to musi być jakiś głupi żart, ale powracając do wcześniejszych rozważań, zrobiła to, co sugerował głos. Zerwała jedną, największą różę i zaciągnęła się jej słodkim zapachem. Świat zaczął się rozmywać. Czuła, że jest jej dobrze i ciepło. Wszystko zniknęło, pozostał tylko głos w jej głowie. Chodź do mnie, miła. Pokaż się. Czekam.
III.
Wieśniaczka ocknęła się leżąc bokiem na miękkim kocu. Słońce przyjemnie grzało jej policzek. Przed oczami kołysały się cieniutkie źdźbła młodej trawy, z której gdzieniegdzie tylko wychylał się biały dmuchawiec. Słyszała też wesołe pobrzękiwanie pszczół. Usta już nie bolały, a nogi nie czuły zmęczenia. Myślała, że śpi, albo, że jest już w niebie. Nie miała pewności. Powoli uniosła się na prawym łokciu i spojrzała po sobie. Była odziana w śliczną, błękitną sukienkę, a na stopach lśniły brązowe trzewiki z bydlęcej skóry.
- W niebie jest pięknie – powiedziała radośnie i uśmiechnęła się, wystawiając twarz do słońca.
- Ty jesteś piękna, o pani, niczym gwieździsta noc. - Odezwał się znajomy głos. Obejrzała się pospiesznie. Pośród głębokich traw siedział młody mężczyzna. Nogi miał podkurczone i lekko skrzyżowane, a ręce podparte na kolanach. Rozpięta do połowy lniana koszula, ukazywała umięśniony tors. Włosy mężczyzny były ciemne i opadały mu swobodnie na twarz, a niebieskie oczy patrzyły na nią spod krzaczastych brwi. Był taki piękny...
- To ty? Człowiek ze studni? - spytała, rumieniąc się.
Młodzieniec podniósł się, podszedł i uklęknął przy niej. Chwycił i pocałował jej dłoń. Była zadziwiona. Pierwszy raz w życiu spotkała się z takim gestem. Czuła jak pąsowieje. Spuściła głowę.
- Tak, to ja, moja pani. Dziękuję, że się odważyłaś. Jesteś teraz moją jedyną nadzieją. - Położył wskazujący palec pod jej brodą i delikatnie uniósł jej twarz, tak aby ich oczy mogły się spotkać. Miał rozbrajające spojrzenie.
- Jak Ci na imię, śliczna niewiasto?
- Mira – wychrypiała speszona.
- Pięknie, lecz tak wyjątkowej kobiecie pasowałoby bardziej szlachetne imię. Co powiesz na Miriam? - Czule pogłaskał ją po policzku. - Będziesz moją Miriam?
Odurzona pieszczotą kobieta nie mogła wydusić z siebie słowa. Przytaknęła tylko, a po chwili poczuła na swych ustach miękki dotyk jego warg. Wszystkie złe myśli i zmartwienia uleciały w tej jednej, cudownej chwili. Pachniał różami. To musi być niebo – pomyślała.
Ludwik i Miriam biegli po miękkiej trawie trzymając się za ręce. Co jakiś czas zatrzymywali się, a on obdarzał ją ognistymi pocałunkami. Rzucili się na ziemię i zaczęli pozbywać się ubrań. Maleńkie, białe cząstki dmuchawców unosiły się nad ich rozpalonymi ciałami. Wstydziła się swojej nagości, ale równie mocno pragnęła jego dotyku. Nie wiedziała, że mężczyzna może tak dotykać. Pieścił ją ustami w miejscach, gdzie wcześniej zaznawała tylko brutalności. Chciała robić to samo dla niego. Pierwszy raz w życiu pragnęła dawać przyjemność kochankowi. Dłońmi, ustami, całą sobą. Ludwik posiadł ją na miękkiej trawie, dając rozkosz, o jakiej nie miała wcześniej pojęcia.
Gdy zaspokoili pierwsze żądze, Miriam spytała:
- Czy mogę tu zostać już na zawsze?
- Niestety nie, najdroższa. Ten świat nie istnieje. Ja jestem tylko w Twoich marzeniach. Niedługo czar przestanie działać i powrócisz do rzeczywistości– odparł ze smutkiem.
- Ale ja cię kocham, Ludwiku. I chcę być z tobą już na zawsze. Mówiłeś, że to zdejmie klątwę. Czy to znaczy, że gdy się obudzę, będziesz już na mnie czekał? Pojedziemy gdzieś daleko stąd i zamieszkamy razem. Będę ci wierna do końca moich dni.
- To nie takie proste, moja kochana – zmarszczył czoło – żeby zdjąć klątwę, musisz dowieść, że naprawdę mnie kochasz, że w pełni mi ufasz.
- Ale jak mam to zrobić? Powiedz tylko, zrobię wszystko – odparła pospiesznie, pełna entuzjazmu.
Ludwik zamyślił się gładząc jej nagi brzuch.
- Jeszcze tego nie wiem. Ale coś wymyślę. - Zjechał dłonią na jej łono i dodał – Nie myśl teraz o tym, najdroższa. Zostało nam niewiele czasu.
Posłuchała go. Nie zadawała więcej pytań. Cieszyła się tym snem i nie chciała się budzić. Byli ze sobą i w sobie tak długo, że straciła poczucie czasu.
Lecz w pewnym momencie wszystko zaczęło się rozpływać i ogarnęła ją nicość. Otworzyła ciężkie powieki. Miała na sobie starą kieckę i poranione, bose stopy. Poczuła ból rozciętej wargi. Siedziała oparta o zimną studnię, a jej włosy były wplątane w cierniste krzewy. W dłoni trzymała różę. Ku jej zdziwieniu, wyglądała ona zupełnie inaczej niż w chwili, gdy ją zrywała. Była wyschnięta i pomarszczona, kolorem zbliżona do kamienia, prawie przezroczysta. Mira spojrzała na krzewy. Dostrzegła jeszcze kilka innych bezbarwnych kwiatów. Podniosła się i, tym razem już bez strachu, pochyliła nad studnią.
- Ludwiku! - krzyknęła – Chcę do ciebie wrócić!
- Dziś to już niemożliwe, najdroższa. Przyjdź jutro. Pamiętaj, że tylko zapach czerwonej róży może cię do mnie zaprowadzić. - Głos powoli zanikał, jakby się oddalał.
- Ale ten kwiat, który zerwałam i kilka innych... one uschły – odpowiedziała.
- Wiem kochana. Dlatego pamiętaj, że dopóki jest choć jeden czerwony pąk, dopóty masz szansę na zdjęcie klątwy. Gdy wszystkie uschną i ja uschnę na wieki.
- O matko! - krzyknęła Mira, nagle uderzona przerażającą myślą – muszę wracać do chałupy, zaraz będzie ciemno. On mnie zabije.
- Spokojnie – odparł głos – cały dzień w naszym śnie, to zaledwie chwila w twoim świecie.
Nie mogła tego pojąć, uwierzyła więc jego słowom i spytała tylko, czy aby na pewno zastanie go tu jutro.
- Nigdzie się nie wybieram, najdroższa. - Już prawie nie było go słychać. - Przyjdź jutro Miriam. Miriaaaam...
Prawie oszalała ze szczęścia kobieta wiedziała, że musi się otrząsnąć i wracać do domu. Po drodze czekało ją jeszcze zbieranie drewna.
Gdy stała przed chałupą, dźwigając zawinięte w sukienkę gałęzie, uniosła oczy ku niebu i poprosiła skruszona:
- Wiem, że dziś sporo nagrzeszyłam – niekontrolowany uśmiech przeleciał przez jej twarz - ale proszę cię Boże, niech on śpi.
Nacisnęła klamkę najciszej jak umiała i wślizgnęła się do izby. Na wyrku leżał Maciej, w pełnym ubraniu i z jednym butem na nodze. Chrapał niemiłosiernie. Jednak ten dźwięk był dla Miry jak zbawienie. Śpi. Jutro nie będzie niczego pamiętał. Siadła na krześle i spojrzała przez okno. Było to całkiem odmienione spojrzenie. Jutro znów zobaczę Ludwika.
IV.
Mijało lato, a wieśniaczka wykradała się do lasu, gdy tylko mogła. Każdy dzień bez Ludwika był koszmarem, ale oczekiwanie na kolejne chwile w jego ramionach dodawały jej sił, aby trwać. Rano, gdy mąż wychodził do pracy, pospiesznie ogarniała chałupę, gotowała strawę i szła do swojego ukochanego. Za każdym razem upajała się różaną wonią i przeżywała miłosne uniesienia u boku Ludwika. Po raz pierwszy w życiu czuła się kobieco i pięknie. Czuła też, że jest potrzebna i prawdziwie kochana.
Pewnego dnia, gdy po raz kolejny wdrapała się na wzgórze, przebrnęła przez zagajnik i dobiegła do studni, przywitał ją niepokojący widok. Na powywijanych ciernistych gałązkach smętnie wisiały tylko dwa czerwone kwiaty.
- Ludwiku! – krzyknęła przewieszona w pół. Nie doczekała się odpowiedzi. Nie zwlekając, zerwała przedostatnią różę i jak zawsze odpłynęła.
Ocknęła się w ogromnej, podłużnej komnacie. Tym razem była odziana w bordową suknię z wielkim dekoltem, obszytą koronkami i przyozdobioną złotymi guziczkami. Na jej dłoniach lśniły pierścienie, wysadzane kamieniami przecudnej urody. Siedziała na miękkim, obszytym atłasem tronie, a przed nią rozpościerał się długi, zastawiony jedzeniem stół. Między pieczonymi dzikami, koszami z pieczywem, karafkami z winem, najróżniejszymi owocami i kapiącymi świecami, na jego przeciwległym końcu dojrzała swojego kochanka.
- Witaj ukochana w moich skromnych progach – powiedział i z ponętnym uśmiechem uniósł złoty kielich w geście pozdrowienia.
- Oh, Ludwiku! - Miriam zerwała się na równe nogi, podbiegła do mężczyzny i rzuciła się mu na szyję. - Zostały tylko dwie róże, co teraz będzie? Nie mogę cię stracić – szlochała.
- No już, uspokój się najmilsza. Wymyśliłem w jaki sposób możesz dowieść swojej miłości. - Odstawił kielich i namiętnie ją pocałował. - Ale czy zechcesz pierwej zjeść ze mną kolację, pani?
Miriam nie umiała odmówić. O większości z tych potraw, mogła sobie wcześniej tylko pomarzyć, a o istnieniu niektórych nawet nie miała pojęcia.
Po uczcie, Ludwik ujął swoją ukochaną pod ramię i posępnym labiryntem korytarzy wyprowadził na zewnątrz. Przywitała ich gwieździsta noc. Miriam rozejrzała się i z wielkim zdumieniem stwierdziła, że budynek, z którego wyszli jest ponurym zamczyskiem.
- Pójdź ze mną, najdroższa – zwrócił się do niej towarzysz i poprowadził ją przez śliskie kamienie wprost na skalne urwisko. Stanęli na samej jego krawędzi. Kobieta, kurczowo trzymając rękaw Ludwika, wychyliła się i spojrzała w dół. Było ciemno, ale usłyszała odgłos rwącej rzeki. Nie miała pojęcia, po co tu przyszli. Obdarzyła ukochanego pytającym spojrzeniem.
- Już czas Miriam. Musisz dowieźć swojego uczucia.
- Ale jak? - wciąż się nie domyślała.
- Skoczysz do rzeki – powiedział całkiem spokojnym tonem i czekał na jej reakcję.
- Ale... jak to? - spytała przerażona kobieta i odruchowo się cofnęła.
- Ja zejdę na dół i będę czekał. Wyłowię cię. W tym miejscu jest dość głęboko, ale nurt jest słaby. W ten sposób udowodnisz, że mi ufasz i jesteś gotowa dla mnie pokonać swój strach.
Kobieta myślała chwilę, a na jej twarzy malowało się przerażenie. Patrzyła w te jego ogromne, niebieskie oczy i nie czuła nic poza ogromną miłością. No, może tylko nieustające pożądanie i wdzięczność.
- Zrobię to, kochany – wyszeptała – i będziemy już razem na zawsze.
Mężczyzna przytulił ją mocno, pocałował czule i zaczął schodzić po śliskich kamieniach w stronę rzeki.
Tymczasem, Miriam stała samotnie na szczycie urwiska, a porywisty wiatr co rusz unosił jej zwiewną karmazynową suknię. Znów była unieruchomiona strachem. Wrośnięta w skałę, jak reszta kamieni. Lecz ten strach był jakiś inny. Pewnie dlatego, że był przyćmiony nadzieją na lepsze życie. Naszło ją chwilowe zwątpienie, ale wyobraziła sobie znienawidzoną twarz męża, który pochylał się nad nią i głośno sapał, a z gęby śmierdziało mu wódą i czosnkiem.
- Teraz Miriam! Nie bój się, złapię cię!
Gdy usłyszała dobiegający z dołu głos kochanka, z oczu pociekły jej łzy. Uśmiechnęła się do swoich marzeń i po chwili ogarnęła ją ciemność.
V.
Mały chłopiec szedł sobie przyleśną drogą, żwawo przeskakując napotkane pod nogami gałęzie. Zgubił się, ale wiedział w którym iść kierunku. Ojciec nauczył go odnajdywać drogę po mchu porastającym pnie. Szedł więc beztrosko, wesoło pogwizdując i myśląc o czekającej już kolacji, gdy w pewnym momencie zobaczył między drzewami niebywały obraz. Schował się za starą brzozą i ze strachem obserwował przedziwne zdarzenie.
Po środku niewielkiej polany stała duża studnia, obrośnięta zeschłym krzakiem, a na niej bosa kobieta. Miała rozłożone na boki ręce. W jednej dłoni ściskała jakiś wyblakły kwiat. Uśmiechała się bezgłośnie, a z jej zamkniętych oczu leciały łzy. Brudna, stara sukienka powiewała na wietrze, jak zniszczona flaga. Strach nie pozwalał gówniarzowi podejść, z kolei ciekawość zmuszała go by dalej się gapić. Kobieta stała tak już dłuższą chwilę. Pewnie jakaś wariatka – pomyślał. Ojciec opowiadał mu o nawiedzonych babach, co to mieszkają w jaskiniach i gadają same do siebie. To pewnie jedna z nich.
Nagle kobieta uniosła jedną nogę i zrobiła krok do przodu. W oczach malca śmignęły tylko jej czarne włosy, a po chwili do jego uszu dobiegł odrażający trzask łamanych kości i przebitego ciała. Gnojek spłoszył się i uciekł ile sił w nogach.
Z truchła Miry, nadzianego na dziesiątki wystających z dna, zardzewiałych ostrzy, płynęła gęsta krew. Spękana ziemia momentalnie ją wchłaniała i transportowała głębiej, dopóki nie dotarła do wysuszonego wampirzego ciała.
Mijały dni i tygodnie. Z drzew opadły ostatnie liście, a gałęzie pokrył biały puch. Różany krzew powoli odzyskiwał sprężystość i dawną barwę. Płatki kwiatów stawały się coraz gładsze, z każdą sekundą coraz bardziej naciągając krwistą czerwienią od nasady aż po brzegi. Znów były gotowe.