Ocena wątku:
  • 1 głosów - średnia: 5
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Atom ryzyka (tytuł roboczy)
#1
A co mi tam. wieki całe nic tu nie publikowałam, a tekst jest w miarę świeży (wrzsień-październik 2014). Miał być dieselpunk, wyszło jak zwykle (czyli lekko zakamuflowane romansidło Wink )

***


Atom ryzyka


Rozdział I
Zamach w klubie Gold Vogel


Poniedziałkowe wieczory w klubie Gold Vogel – najbardziej elitarnym i dekadenckim miejscu spotkań elity towarzysko-politycznej nie tylko Christiandorfu, ale całego Zjednoczonego Księstwa Köghlebergu i Düserlandu – nie należały do szczególnie pasjonujących. W poniedziałek wytworne towarzystwo odpoczywało jeszcze po szaleństwach weekendu, zbierając zapas sił na nadchodzący tydzień. Ale tylko w klubie, przy sztucznym świetle naftowych lamp i kryształowych żyrandoli, na miękkich sofach, w oparach opium, objęciach absyntu mogli zapomnieć o szarości świata, który zostawał za oknami zasłoniętymi ciężkimi kotarami, o świecie, z trudem dźwigającym się po Wielkiej Wojnie, o własnych ciężarach i zmartwieniach, które nie pozwalały im zasnąć w nocy.
Kto chciał liczyć się w jakimkolwiek kręgu, musiał bywać tu przynajmniej raz w tygodniu. Marzyciele tonęli w studniach nałogu, nieco dalej – w licznych zamkniętych pokojach – rodziły się polityczne sojusze i plany eliminacji wrogów.
Tego dnia było inaczej. Jutro pierwszy minister spraw zagranicznych – Aloysius von Schillingsfürst podpisywał w imieniu króla porozumienie gospodarcze z przedstawicielem Galbrazji, małego biednego księstewka przyczajonego u południowo–wschodniej granicy połączonych krajów, a dziś przyprowadził nowego znajomego, by pokazać mu jak się bawi stolica. Galbrazyjski dygnitarz okazał się jednak osobą mało interesującą. Poza osobliwym strojem, który w księstwie wyszedł z mody rok czy dwa temu – zatem można było go wyszydzić – jego prostoduszna nijaka twarz o szpakowatym zaroście i wodnistych błękitnych oczach znikała w pamięci, kiedy tylko jej właściciel się odwrócił.
Stali bywalcy ziewali przy barze, prowadzili zdawkowe rozmowy albo po prostu leżeli otępiali na szezlongach, gapiąc się w sufit, podczas gdy opium podsuwało im coraz to nowe wizje. Ale nikt nie mógł przegapić takiej sensacji.
Niezwykłe wydarzenie przyciągało gości, jacy na co dzień nie pojawiali się w klubie: zaściankową szlachtę i parweniuszy, którzy co prawda dorobili się przedrostka von poprzedzającego nazwisko, ale manier i dobrego smaku nie dało się załatwić jednym aktem urzędowym i huczną ceremonią nadania. Stali bywalcy gardzieli jednymi i drugimi, co nie przeszkadzało im posyłać sobie komplementów i przepijać do siebie ponad stolikami.
Tak, tego wieczora – pomimo wzmożonej ochrony – w Gold Vogel roiło się od wszelkiego robactwa. Ostatnie czego potrzebował rząd to skandal polityczny w przededniu podpisania traktatu, więc podejrzane jednostki wpuszczano do klubu, ale po uprzednim dokładnym przeszukaniu przez Gwardię Parlamentarną.
Jeden z takich ludzi właśnie ukazał się za uchyloną kotarą w kolorze czerwonego wina. Odprowadzany przez ponure miny odzianych w czarne zapinane na złote guziki mundury żołnierzy, a witany słodkimi jak trucizna minami zacnego towarzystwa, które patrzyło wilkiem na każdego poza własnym spojrzeniem w lustrze. Był to hrabia von Negendank, pan na podupadających włościach gdzieś na południu w górach Mond. Jak niosła wieść, załatwiał w stolicy jakieś sprawy spadkowe. Wysoki i ciemnowłosy miał nie więcej niż trzydzieści pięć lat, ale twarz człowieka, którzy używa życia – zmarszczki, bruzdy na policzkach, wyraz zrezygnowania w oczach postarzały go o jakieś dziesięć lat. Trudno się dziwić, walczył na wojnie, o której większość stałych bywalców tylko słyszała lub czytała. Wielka Wojna była dla nich – tak jak Żółta Zaraza w XVI wieku czy klęska głodu w XVIII – czymś nierzeczywistym. Dla zubożałego arystokraty z pewnością była czymś więcej. Na niej został kaleką.
Hrabia bywał w klubie od jakiegoś czasu. Zawsze siadywał sam przy stoliku, zamawiał absynt, który pił oszczędnie, obserwował… Rzadko wdawał się rozmowy, nie zawarł chyba żadnej poważniejszej znajomości, co dla każdego innego człowieka w jego sytuacji było nie tylko pożyteczne ale wręcz wskazane. Początkowo tajemniczości, jaką wokół siebie roztaczał, intrygowały towarzystwo. Mężczyźni toczyli ukradkowe rozmowy, próbując oszacować faktyczny rozmiar majątku przybysza z południa (podobno złoża na tym terenie dawno się wyczerpały, ale było paru takich, którzy twierdzili, że starczy ich co najmniej na dwadzieścia kolejnych lat) i plany, jakie kryły się za ekscentrycznym zachowaniem. Panie, zaintrygowane każdym przystojnym, tajemniczym mężczyzną – niezależnie od tego, czy miał wszystkie kończyny sprawne, czy nie – na krótki czas obrały von Negendanka za cel swoich podbojów. Spostrzegłszy jednak, że każda mniej lub bardziej wyrafinowana próba szturmu rozbija się o lodowaty mur obojętności, wnet wyczerpały arsenał min spojrzeń czy w końcu jawnej ignorancji. W końcu obie płcie znudziły się osobą hrabiego, przenosząc niezdrowe zainteresowanie na kogoś innego. On jednak nadal pojawiał się w klubie kilka razy w tygodniu; jak w dobrze skonstruowanym zegarku – zawsze punkt dwudziesta, by wypić swój absynt.
Gdy szatniarz pomagał arystokracie zdając płaszcz i kapelusz, była dokładnie jedna minuta po wyznaczonym czasie. Minęły kolejne dwie, nim von Negendank dotarł do stolika na samym środku sali, gdzie zwykł siadywać. Cokolwiek dało się o nim powiedzieć, na pewno nie należał do bojaźliwych. Bojaźliwy człowiek skryłby się gdzieś w mrocznym kącie sali, by obserwować, niewidziany przez nikogo. Siedząc na środku, von Negendank wystawiał się na widok wszystkich, nie wiedząc, z której strony może paść cios obmowy czy szyderczego śmiechu.
Towarzystwo zarejestrowało przybycie kolejnego gościa, a widząc, z kim ma do czynienia, poświęciło mu nie więcej niż pięć minut w myślach i jedno zdanie w dyskusjach. Panie myślały i patrzyły może troszkę dłużej, jednak na głos przyznawały, że hrabia to nieokrzesany gbur, z którym nie warto mieć do czynienia.
Mężczyzna, w tej chwili zajęty umieszczaniem prawej dłoni na stole, zdawał się egzystować poza tym światem. Ciężka proteza, z rodzaju tych które wyszły już z użycia, ale często spotykało się je u starych weteranów niezdolnych do wymiany na nowsze i kosztowniejsze, może ładnie błyszczała i generalnie oddawała wszystkie aspekty ludzkiej anatomii poza ruchem, ale była też piekielnie ciężka. Von Negendank ułożył ją na stole z wyraźną ulgą. Na drugiej ręce hrabia nosił rękawiczkę z czarnej skóry, której nigdy nie zdejmował, a co uchodziło za kolejne dziwactwo.
Nie składał żadnego zamówienia, ale niemal natychmiast pojawił się kelner z tacą, na której stał kryształowy kieliszek wypełniony zielonym trunkiem. W Gold Vogel personel wykazywał nadzwyczajną pamięć w temacie preferencji gości, mając nadzieję, że ci zrewanżują się, gdy przyjdzie rozdawać napiwki. Tak więc absynt trafił na stół nakryty czerwonym atłasem, a do kieszeni kelnera powędrowała błyszcząca moneta o dość wysokim nominale.
Mimo wszystko von Negendank jeszcze przez chwilę nie sięgał po kielich. Złośliwi twierdzili, że prowincjusz jest tak biedny, że stać go zaledwie na jedną lampkę tygodniowo, ale wielu z nich po cichu widziało w tym swoisty rytuał i opanowanie, jakiego brakowało w tym towarzystwie. Zamiast pić hrabia skupił się na wrażeniach słuchowych. Powszechnie sądzono, że w Górach Mond nie uświadczy się prawdziwej sztuki i hrabia tylko pozuje na konesera, jednak w tym zasłuchaniu było coś prawdziwego. Kiedy inni śmiali i się szeptali do siebie, a kilka kobiet wybuchało co chwila niepohamowanym śmiechem, on słuchał.
W oczekiwaniu na recital mechanicznej orkiestry, występ wieczoru i jedyne swego rodzaju widowisko, raczono się czymś mniej innowacyjnym. Na podwyższeniu stał stolik, na nim trzydzieści kieliszków wypełnionych w różnych proporcjach lśniącym płynem, który mógł być szampanem. Za nim – dziewczyna. Raz po raz maczając długie zgrabne, muśnięte czerwoną farbą palce w płynie, wodziła nimi po brzegach szkła kolistymi ruchami wydobywając z kieliszków dźwięki. Wibrujące tony – wysokie i niskie, tworzyły specyficzną melodię. Brzmiała jak pozytywka. Pozytywki były modne przed wojną, kiedy ludzie byli jeszcze sentymentalni, obecnie stanowiły jedynie relikt dawnych czasów. Wirtuozerka, z wyglądu i figury zaledwie nastoletnia panna, ubrana i umalowana jak pierwsza lepsza kokota, wykonywała ten osobliwy „taniec” ze skupieniem i nieobecnym wyrazem twarzy. Dzieło nie tylko talentu, ale i alkoholu zmieszanego z opium.
Von Negendank doszedł do wniosku, że chyba zna tę melodię. Tak, znał z całą pewnością. Przypominała pozytywkę, która należała do jego żony. Ale i żona i pozytywka zniknęły z jego życia. Tylko ta melodia nie chciała zamilknąć. Rozpłakałby się, gdyby jeszcze potrafił płakać. Po raz pierwszy zerknął na stojący przed sobą kieliszek. Zielony płyn zdawał się świecić wewnętrznym światłem.
Przy stoliku obok toczyła się gra w kości – jedna z tych, gdzie stawką są nie tylko pieniądze, potwornie drogie chronometry, ale i automobile albo rodowe posiadłości.
– Nie masz dziś szczęścia, Rudolfie – powiedział zadowolony z siebie głos, w którym hrabia rozpoznał Joachima von Obbersthaffa, dziedzica jednej z firm wydobywających ropę gdzieś na Morzu Tiefgehend. Nawet połowa rocznych dochodów przedsiębiorstwa wystarczyła, aby jedynym zmartwieniem kilkunastu następnych pokoleń von Obbersthaffów było to, czy ich wąsy są aby dostatecznie bujne.
Von Negendank nie musiał nawet odwracać się i bez tego wiedział, jak wygląda zadowolona mina młodego arystokraty. O tej porze musiał być już lekko wstawiony, ale jego fryzura i ubranie prezentowały się nienagannie. Tylko ciemne jak obsydian oczy iskrzyły się niepokojącym blaskiem.
– Jak tak dalej pójdzie, wrócisz do domu pieszo. – Wypowiedzi towarzyszyło przyjacielskie klepnięcie w ramię.
Rudolf, którego hrabia nie kojarzył, nie miał nastroju na dyskusję.
Wtrącił się ktoś inny:
– W przyszłym tygodniu wybieram się do Zakazanej Strefy – oświadczył obcym głosem.
Najwyraźniej w geście dobrej woli von Obbersthaff postanowił zaprosić do klubu kilku mniej znaczących przyjaciół.
Na moment zapadła cisza, za to wibracje unoszące się nad kieliszkami wkroczyły w fazę finalną. Zdawało się, że dziewczyna nie wcale nie kontroluje melodii, a melodia zawładnęła nią. Lada chwila spodziewano się usłyszeć hałas rozbijanych trzydziestu szkieł, kiedy młoda dama zemdleje, wyczerpana psychicznie i fizycznie.
Tymczasem von Obbersthaff odzyskał nieco rezon.
– Moim zdaniem to przereklamowane – stwierdził, szykując się do następnego rzutu.
Zazwyczaj twierdzili tak wszyscy, którzy jeszcze nie uczestniczyli w coraz modniejszych ostatnio wycieczkach.
Skandal, który położył się cieniem na ostatnich miesiącach wojny, ośmieszając wywiad wojskowy i wprawiając w konsternację naród, kiedy düserlandzkie bombowce zamiast obozu wroga ostrzelały swój własny szpital pełen pielęgniarek i rannych, za jednym zamachem zmieniając w jałową pustynię całą prowincję, zaczął w końcu przynosić dochody.
Wszystko prędzej czy później zaczynało przynosić dochody.
– Naprawdę nie chciałbyś zobaczyć jak tam jest? – nie dawał za wygraną entuzjasta mocniejszych wrażeń.
– Nie – uciął krótko Joachim. – Mój kuzyn, Alexander, wiecie ten od sieci sklepów jubilerskich, uczestniczył w pierwszej wycieczce. Wszystkim kazali założyć workowate kombinezony, w których strasznie się pocili, a potem kazali oglądać pola i resztki fundamentów.
Prychnął ze znawstwem kogoś, kto woli prawdziwe rozrywki, na przykład upijanie się nieprzytomności absyntem i narkotyczne wizje opiumowe, o których człowiek przez miesiąc nie ma odwagi sypiać przy zgaszonym świetle.
– Spójrzcie na niego – von Obberstaff, który wyznaczał kurs dyskusji, uznał za stosowne zmienić temat. – To zwykły prowincjusz rządzący bandą wieśniaków.
Patrzył oczywiście na Galbrzayjczyka, który śmiał się głośno z dowcipów opowiadanych przez pierwszego ministra.
Wspomniany prowincjusz ocierał spocone czoło chusteczką. Monokl, z którym wyraźnie sobie nie radził, dyndał na wysokości jego piersi. Dygnitarz już dawno przekroczył granicę trzeźwości, ale to nie przeszkadzało mu patrzeć rozanielonym wzrokiem, na dwie urocze kobiety, siedzące po obu stronach i odwzajemniające jego spojrzenie, co można było uznać tylko i wyłącznie za efekt hojności ministra von Schillingsfürsta.
– Wieśniacy czy nie – amator wycieczek najwyraźniej postawił sobie za cel wyprowadzenie z równowagi przywódcy towarzystwa – ale mają spichlerze pełne ziarna i tego wszystkiego, czego nam brakuje. Podobno w Galbrazji nikt nie głoduje.
Powiedział to jakby Galbrazja była krajem z bajek.
– A widzisz, żeby tu ktoś głodował? – zapytał von Obberstaff ze zdziwieniem naturalnym dla każdego, kto w życiu nie poczuł nawet burczenia w żołądku ani nie przepracował uczciwie jednego dnia. – Niech więc robotnicy zapraszają do siebie tego tłuściocha skoro są głodni albo niech więcej pracują – zaśmiał się, a potem dodał: – Nudno tu. Chodźmy poszukać lepszych rozrywek.
Zaszurało kilka krzeseł, odgłos oddalających kroków sugerował, że towarzystwo rozpierzchło się i nie będzie dłużej przeszkadzać hrabiemu w kontemplowaniu muzyki.
Po ostatnich trzech wysokich tonach melodia umilkła i gdyby nie zgromadzone towarzystwo, w sali zapadłaby całkowita cisza. Dziewczyna znieruchomiała na moment, wpatrując się w stół i nie bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić; jedno uderzenie serca dalej ocknęła się, rozejrzała dookoła, a potem wolniutko, kołyszącym krokiem, ruszyła w stronę schodów, gdzie ktoś podał jej rękę, pomagając zejść. Tak zniknęła. Kilka osób biło nawet brawo.
Von Negendank sięgnął po kieliszek. Zazwyczaj robił to nieco później, ale podsłuchana rozmowa wytrąciła go z równowagi. Przypominała zbyt wiele rzeczy, które w życiu hrabiego oficjalnie nie istniały.
Tymczasem kilku odzianych w czarne uniformy pracowników klubu wkroczyło na scenę, uwijając się w tempie skazańców z kopalni diamentów – z tą tylko różnicą, że im płacono. Ustawiali statywy, nosili instrumenty, mocowali je, podłączali przewody. Wszystko trwało nie więcej niż kwadrans.
Podczas tego kwadransa w zachowaniu mężczyzny zaszła jakaś zmiana. Niemal nieludzko opanowany hrabia zaczął zdradzać objawy podenerwowania. Lewa sztuczna dłoń nadal spoczywała bezwładnie na blacie stolika; palce prawej niespokojnie bębniły o przysłoniętą kosztowną materią powierzchnię.
Na cenie ukazał się konferansjer – chudy wysoki mężczyzna w czarnym fraku i ekscentrycznym, nawet jak na standardy panujące w Gold Vogel, wyglądzie. Biały puder podkreślał naturalną bladość twarzy i cienie pod oczami. Same oczy, obwiedzione czarną kredką, wydawały się przeszywać na wylot. Róż na policzkach dopełniał osobliwego efektu.
– Moje panie i panowie – powiedział teatralnym głosem, który zdradzał miejsce poprzedniego zatrudnienia. – Specjalnie na cześć naszego wyjątkowego gościa, mam zaszczyt zaprezentować jedyną w swoim rodzaju Mechaniczną Orkiestrę.
Znikł równie szybko, jak się pojawił, kiedy wszyscy wpatrywali się w galbrazyjczyka.
Niespokojna prawa dłoń hrabiego nakryła lewą, tak pozostała przez większość występu.
Mechaniczna Orkiestra faktycznie była czymś nadzwyczajnym. Była arcydziełem z pogranicza kultury i nauki. Była pierwszym na świecie zespołem muzycznym, który nie potrzebował muzyków. Niezbędne do wydobywania z instrumentów dźwięków powietrze dostarczały rurki przytwierdzone do ustników każdego z instrumentów, te z kolei podtrzymywały statywy i mechaniczne ramiona zakończone czymś na kształt palców, co zaciskało się i prostowało uruchamiając klapy w saksofonie sopranowym, tłoki w trąbce, inne ramię poruszało suwakiem puzonu. Taka orkiestra mogła grać całą noc, a nawet dłużej, a przynajmniej tak długo jak zasilającej ją maszynerii – ukrytej za połyskującą kotarą – nie skończy się paliwo.
Nastrój na sali zmienił się, zawładnęła nim wesoła, skoczna muzyka. Jakaś para odważyła się wejść na parkiet. Drobna brunetka w przykrótkiej sukni, potężnym boa zarzuconym na plecy i zdecydowanie zbyt pełnej figurze ciągnęła za sobą partnera, który nie bardzo wiedział, jak się zachować. Skończyło się na tym, że kobieta krążyła – jak atom – wokół nieruchomego mężczyzny, a po jednym tańcu miała zwyczajnie dość, bo pociągnęła go z powrotem do stolika. Popis tanecznych umiejętności nie udał się, nie został nawet zauważony, bowiem większość gości patrzyła jak zahipnotyzowana na instrumenty, które grały mimo braku nut i muzyków.
Von Negendankowi bardziej podobał się pierwszy występ. Anonimowa dziewczyna wkładała w grę serce, a jego zdaniem tym właśnie powinna być muzyka – wyrażeniem uczuć. Nie chodziło o samą czystość tonów, dobór dźwięków, ale to co muzyk chciał w ten sposób przekazać. Co powiedzieć o melodii, którą wygrywała bezduszna maszyna?
Von Negendank nie znał się na muzyce, nawet nieszczególnie ją lubił.
Ten prawdziwy.
Prawdziwy hrabia był niższy i nie tak szczupły, jak człowiek, który przejął jego tożsamość łatwiej niż garderobę. Miał orli nos, mniej zarysowany podbródek i nie tak bardzo zapadłe policzki. No i nie musiał farbować włosów na ciemny kolor. Był, bo nie żył od trzech miesięcy. Za bardzo lubił opium i hazard. To ostatecznie go zgubiło.
Mężczyzna, który siedział na sali, słuchał muzyki i coraz większym wysiłkiem starał się wyglądać na opanowanego został wybrany do tego zadania ze względu na jako takie fizyczne podobieństwo. Prawdziwy hrabia od lat nie pokazywał się w stolicy, nie istniało więc niebezpieczeństwo, że któryś ze stałych bywalców przejrzy mistyfikację.
Kim więc był? Wrakiem zamieszkiwanym niegdyś przez ducha. Byłym żołnierzem, któremu ojczyzna odpłaciła za wierną służbę odebraniem najbliższej osoby. Skrzypkiem, nie mającym już nigdy zagrać. Fałszywy hrabia także stracił rękę, ale nie wojnie, okrywając się sławą, a w obozie kopalni złota na północy, gdzie trafił za dezercję.
Brak lewej dłoni – to przesądziło o wyborze. Zresztą zgłosił się sam.
Przybył tu w jednym konkretnym celu – żeby się zabić, przy okazji pociągając za sobą wszystkich arystokratów i polityków, jakich tylko się da.
Palce prawej dłoni zaczęły bębnić o lśniącą stal, w miejscu gdzie kiedyś była ciepła skóra. Gdzieś tam, pod mankietem znajdował się mechanizm zapalający bombę. Żołnierze Gwardii mieli opinię służbistów, ale nawet oni nie odważyliby się zażądać od arystokraty odkręcenia protezy, żeby zobaczyć, czy aby nic nie ukrywa w środku. Wniesienie bomby w ten sposób wydawało się wspaniałym pomysłem.
Było wspaniałym pomysłem, który za chwilę miał dostąpić ukoronowania.
Człowiek, który podawał się za hrabiego, po raz ostatni rozejrzał się po klubie. Tu miało skończyć się jego życie; życie żywego trupa, jakim się stał. Wśród oparów cygar i opium, śmiechów i niedorzecznych dyskusji. Miał odejść przy akompaniamencie mechanicznej orkiestry. Trudno.
Dopił absynt, podniósł głowę, spoglądając na stolik przed sobą, który dotychczas rozmyślnie omijał. Hałaśliwa grupa zebrana wokół von Krugenberga – członka parlamentu o opinii karierowicza i łamacza damskich serc składała się, jak nie trudno zgadnąć, głównie z kobiet. Każdy amator niewieścich wdzięków mógł wybierać wśród brunetek, blondynek i rudzielców, rozmaitych kolorach oczu, wykroju ust, kształtów brwi.
Mężczyzna zatrzymał wzrok tylko na jednej.
Nie była duchem, bo duchy się nie starzeją. Ten sam podbródek, maleńki nosek, skupienie na twarzy. Te same włosy, chociaż krótsze, ułożone w zgrabne fale przetrzymywane opaską ozdobioną broszą w kształcie skarabeusza;. Drobne białe ramiona odkryte dzięki sukni bez rękawów. Wyglądała tak, jak mogłaby wyglądać Gretchen teraz – dziesięć lat o swojej śmierci – i w mocniejszym makijażu. Na pozór siedziała, słuchając nabożnie paplaniny przystojnego parlamentarzysty, ale sposób, w jaki bawiła się sznurem pereł zdradzał, że myślami jest dokładnie gdzie indziej.
Orkiestra grała dalej.
Prawa dłoń hrabiego spoczęła bezpiecznie na blacie stołu.
Nie zdetonował bomby. Wiedział, że nie zrobi tego dziś wieczorem. Nie dopóki nie dowie się, kim jest kobieta wyglądająca jak jego żona.

*


Nazywali ją siostrą Gretchen. Tak po prostu. Podczas wojny, na froncie, kiedy ludzie walczyli ze wspólnym wrogiem, razem znosili wszelkie przeciwności, jakoś dziwnie zbliżali się do siebie. Znikały podziały na lepszych i gorszych, zacierały się granice, a magiczny tytuł von stanowiący kryterium różnicujące wypowiadano rzadko; prawie nigdy wśród zwykłych szeregowców.
Siostra Gretchen, wysoka, smukła blondynka o szlachetnych rysach twarzy i ujmującym uśmiechu nieczęsto goszczącym na bladej twarzy, na pozór nie różniła się od innych pielęgniarek. Asystowała przy zabiegach, zmieniała opatrunki, pomagała karmić najciężej rannych, pisać listy do rodzin. Pocieszała, wysłuchiwała żalów, a czasem potrafiła nawet podnieść głos, kiedy któryś z mężczyzn uparł się po dziecinnemu, że ma już dość przymusowego leżenia. Ale wiedzieli, że jest kimś innym. Kimś lepszym. Może przez wygląd, maniery, barwę głosu albo spojrzenie. Nie potrafili określić, ale coś rzeczywiście powodowało, że ta niepozorna, eteryczna dziewczyna budziła respekt w stadzie mężczyzn, które nie wahało się zabijać nieprzyjaciela na polu bitwy.
Nie było w tym nic dziwnego. Wiele arystokratek i panien z dobrego domu uległo wezwaniu ojczyzny (albo po prostu własnym kaprysom) i porzuciło ciepłe domowe zacisza, gdzie o wojnie słuchało się tylko w radiu i plotkowało na salonach, ale tak żeby dzieci nie słyszały. Ale z nią sprawa miała się zupełnie inaczej. Wyraźnie nie pasowała do całej reszty, przez co pacjenci – nawet najwięksi łamacze niewieścich serc – pozwalali sobie na nie więcej niż zdawkową rozmowę. Na początku jeden czy drugi zaprosił ją gdzieś wieczorem, ale jeśli już pojawiała się w kantynie, najczęściej trzymała się towarzystwa koleżanek, albo stała samotnie przy barze, obserwując salę. Dziwne, ale nigdy nie wzywała się smutna z faktu, że żaden z chłopców, których niewybredne żarty była czasem zmuszona słuchać, nie odważy się poprosić jej do tańca.
Jeden się odważył.
Tydzień temu wrócił z frontu i powoli zaczynał mieć wszystkiego dość. Nigdy nie chciał zostać żołnierzem. Kiedy inni chłopcy strugali karabiny z kijków i ganiali się po ulicach, naśladując strzały, on miał swoje nuty. Ogólnie rzecz biorąc uważał się za pacyfistę, gdyby ktoś pytał. Ale nie zapytał. Ledwo skończył studia, a zamiast w filharmonii wylądował na zachodnim froncie, broniąc linii, która przez ostatni rok nie przesunęła się ani o centymetr. Tam przekonał się, że wojna to nie taka wzniosła sprawa, jak wynikało z natchnionych kronik, puszczanych na czarno–iałych projektorach, w kinach dokąd chodzili w weekendy. Nikt nie powiedział, że będzie musiał zabijać młodych chłopaków – równie niedoświadczonych i przerażonych jak on sam.
Podczas kilkutygodniowego urlopu – w sam raz aby wyleczyć postrzelenie i podreperować morale, było mu właściwie wszystko jedno. Chłopak zwykle śpiący na prczy obok – syn prowincjonalnego rzeźnika – nie doczekał tego luksusu, podobnie kilku innych, z którymi zaczynał służbę.
Skrzypce wyjmował ostatnio tylko po to, żeby uczcić jakieś smutne wydarzenie. Chyba nie umiał już grać niczego wesołego.
Podejście do najładniejszej i najbardziej niedostępnej pielęgniarki wydawało się pomysłem równie dobrym jak wypicie całej zawartości baru albo skok z dachu. Kiedy człowiek nie ma pewności, czy za dwa tygodnie jakiś düserlandczyk nie zrobi z niego sita, odkrywa nagle istnienie tak wielu rzeczy, których nigdy nie spróbował.
Grono stojących pod ścianą kolegów, którzy mieli mniej szczęścia, nie mogło doczekać się, kiedy kolejny nieszczęśnik podzieli ich los. Robili nawet zakłady.
Krzesło obok miejsca, gdzie siedziała pielęgniarka, cudem okazało się wolne. Nie miał ochoty wykazywać się głupotą już na starcie i pytać: „Przepraszam, czy to miejsce jest zajęte?”. Po prostu usiadł. Dziewczyna, pogrążona we własnych myślach, zauważyła, że ma towarzystwo, dopiero, kiedy powiedział:
– Dzień dobry.
Siostra Gretchen zareagowała na powitanie niepewnym uśmiechem.
Problem z tą kobietą, jaki mieli chyba wszyscy, którym odmówiła, polegał na tym, że zawsze robiła to grzecznie, jakby ich przepraszała. Chociaż chcieli, nie potrafili jej za to znienawidzić.
– Dzień dobry? – zapytała bardziej niż stwierdziła, zakładając za ucho kosmyk blond loków, który wymknął się z nienagannego upięcia.
Później wyznawała mu, że sama miała nie mniejszy problem z odrzucaniem propozycji – na szczęście z biegiem czasu coraz rzadszych. Ludzie różnie reagują w krępujących sytuacjach: jedni krzyczą, inni milkną, jeszcze inni pąsowieją albo się jąkają. Gretchen uśmiechała się, licząc, że to pomoże, i czuła nieodpartą chęć ciągłego poprawiania fryzury.
Pielęgniarka zmrużyła oczy, prawdopodobnie próbowała dopasować nieznajomą twarz do jednej z setek ran, które opatrywała.
– To smutne – stwierdził, kiedy chciała odwrócić się.
Pielęgniarka znów poprawiła fryzurę.
– Co takiego? – zapytała.
– Nie ma muzyki.
Dziewczyna spojrzała przed siebie – w miejsce, gdzie stało kilka na wpół opróżnionych butelek stanowiących wyposażenie kantyny.
– Czasem jest. – Fachowym okiem spojrzała na jego ramię. – Może będzie się miał pan okazję przekonać.
Wszystko, co mówiła i robiła, było uprzejme. Tylko uprzejme.
Gdzieś z tyłu dobiegło parsknięcie. Siostra Gretchen, zerknęła przez ramię, przy okazji poprawiając kolejny kosmyk włosów.
– Chyba przyjaciele na pana czekają – powiedziała.
W idealny wizerunek obojętności wkradła się pierwsza rysa. Coś jakby… złość.
– Znam ich od wczoraj. – Nie wyznał, że postanowił już z nikim się nie zaprzyjaźnić. – Miałem nadzieję posłuchać muzyki.
– Nic pan nie stracił – rzekła zniecierpliwiona, odstawiając swój kieliszek. – Jest kiepska.
– Żadna muzyka nie jest kiepska.
Kobieta zaczęła się zbierać do wyjścia, a on wpadać w panikę.
– Mam jutro poranny dyżur – wyjaśniła z przepraszającym wyrazem twarzy, widząc jego zdziwioną minę.
Sam natychmiast zeskoczył z wysokiego krzesła.
– Więc niech pozwoli się pani odprowadzić.
Siostra Gretchen sięgała po torebkę, jej dłoń zamarła na chwilę, ale wahanie nie trwało długo.
– Nie trzeba. Mieszkam blisko. Dobranoc.
– Nalegam – powiedział błagalnie już do jej pleców.
Wtedy stało się coś, czego wcześniej nie robiła. Wcześniej zawsze odchodziła z zakłopotaną miną, patrząc tępo przed siebie, żeby nie widzieć wszystkich tych, który patrzyli na nią i szeptali coś do siebie. Teraz pierwszy raz się odwróciła. Być może miała dość głupawych żołnierzyków, którzy sądzili, że umówi się z nimi tylko dlatego, że spędzili kilka tygodni na froncie. Może coś innego.
– Po co? – syknęła. – Żeby pańscy koledzy mieli uciechę. Ile postawili na to, że panu odmówię?
Wiedziała o zakładach. Naturalnie, w takim małym świecie, gdzie wszyscy byli sobie równi nic nie mogło ukryć się zbyt długo.
Nie odeszła jeszcze. Stała z wojowniczą miną, którą przybierała tylko, w szpitalu, wyraźnie domagając się odpowiedzi. Zawstydzona dziewczyna gdzieś zniknęła.
– Zbyt mało – powiedział powoli. – Ale nawet jeśli się podzielimy pieniędzmi, wyjdzie z tego niezła sumka. Do licha, może pani nawet wziąć wszystko. Mnie pewnie i tak się nie przydadzą.
Zamrugała. Wyraźnie nie takiej odpowiedzi się spodziewała.
Głosy pod ścianą zamilkły.
– Dobrze – oświadczyła w końcu siostra Gretchen. – Robi się późno. Ale proszę sobie niczego nie obiecywać.
Skinął głową, co było wierutnym kłamstwem, bo obiecywał sobie bardzo wiele.

*


Fałszywy hrabia von Negendank sięgnął po papierosa i drżącą ręką wepchnął go sobie do ust. Zapalił zapalniczkę – wymarzony wynalazek dla każdego kto ma tylko jedną dłoń. Opierał się o uliczną latarnię, w dzielnicy robotniczej, która o tej porze zdawała się martwa. Robotnicy, jeśli ominęła ich nocna zmiana, nie wykazywali zbyt wielkiej ochoty do wieczornych burd. Byli zbyt zmęczeni po przepracowaniu dziesięciu godzin przy produkcyjnych taśmach.
W centrum, gdzie modne towarzystwo dopiero rozpoczynało noc.
Mężczyzna przytrzymał palący się papieros w ustach, jedną ręką poprawiając kołnierz płaszcza. Nie wiedział, czy marznie z powodu temperatury czy przeżytego szoku.
Kobieta – wciąż opierał się przed nazwaniem jej Gretchen – zniknęła chwilę wcześniej w drzwiach jednej z sypiących się czynszówek. Właśnie w tym momencie w oknie z wykuszem na trzecim piętrze zapaliło się światło.
Czekał w Gold Vogel aż kobieta opuści lokal. Teraz też czekał, chociaż sam nie wiedział na co. W głowie miał setki pytań, które daremnie próbował utopić cały wieczór w absyncie. Gretchen żyła, mimo że na liście pracowników zbombardowanego szpitala widniało jej imię i nazwisko. Chociaż przez ponad dziesięć lat nie dawała znaku życia – żyła. Zostawiła go bez słowa. Kazała myśleć, że umarła… I tego nie mógł jej wybaczyć.
Musiał poznać powód.
Wątły słup dymu wzbił się w powietrze, a potem całkiem rozpłynął. Fałszywy hrabia zaklął. Noc zdecydowanie nie miała się tak skończyć. W ogóle nie miało być nocy. Hrabia powinien już właściwie nie istnieć, zamiast opierać się o latarnię, bo po zdecydowanie zbyt dużej dawce trunku, nogi odmawiały mu posłuszeństwa, podglądając snujące się za podniszczoną firanką ciało, które znał aż do bólu. Aż do tego wieczoru nie miał dla kogo żyć, ale miał cel. A ona pojawiła się jak gdyby nigdy nic i wszystko zniweczyła, bo wiedząc o jej obecności nie mógł zrobić już tego, czego od niego wymagano. Nie póki nie pozna odpowiedzi.
Gretchen pojawiła się na moment w oknie, tylko po to by je zamknąć. Zdążyła pozbyć się sukni, miała na sobie tylko cienką halkę, pod którą odznaczały się drobne piersi.
Ten widok bolał. Prawie tak jak wtedy, gdy stracił dłoń. Bolała świadomość jej niewiedzy. Przecież musiała go widzieć klubie. W ciągu dziesięciu lat ludzie nie zmieniają się tak bardzo.
Wiedział, że nie powinien iść tam dzisiaj. Nie, gdy jest prawie pijany, ale to właśnie wypity absynt dodał mu odwagi. Ruszył.
Światło w mieszaniu na trzecim piętrze wciąż się świeciło.

*

Trzy tygodnie po wieczorze w kantynie byli już małżeństwem. W tym czasie Geretchen – już nie siostra tylko po prostu Geretchen – wiedziała o przyszłym mężu niemal wszystko, a on o niej nic, z wyjątkiem tego, że lubi czekoladę, poezję i boi się pływać. Raczej kiepskie fundamenty pod budowę wspólnej przyszłości, ale w czasie wojny zawierano wiele ekspresowych ślubów, gdzie obie strony wiedziały o sobie niewiele więcej. Przyszłość była niepewna i każdy chciał korzystać z życia, póki je miał.
Rozkaz przyszedł rano, równo szesnaście dni, licząc od tego, kiedy się pobrali. Wszyscy zdolni do walki mężczyźni mieli udać się na front.
Od trzech dni – tyle upłynęło od czasu lekarskiego orzeczenia – był zdolny do walki. Wiedzieli, że coś takiego zdarzy się prędzej czy później – rozłąka, może na zawsze. Tym intensywniej więc przeżywali każdą chwilę. Ale nawet w najgorszych koszmarach nie przypuszczali że to wszystko co będą mieli: trzy tygodnie i kolejne dwa jako małżeństwo.
Do użytku par oddawano zwykle małe nędzne pokoiki, które zapewniały prywatność jedynie w tym stopniu, że nikt nikogo nie widział. Ściany były cienkie i nocami słyszano rozmaite odgłosy.
Tam spędzali ostatnie wspólne chwile – w małej klitce z brzydką zieloną farbą opadająca ze ścian, wytartym dywanem, skrzypiącym łóżkiem i oknem wychodzącym na przygnębiającą elewację sąsiedniego budynku. Cały ich świat. Wtedy świat był jeszcze piękny.
Półleżał na łóżku, próbując zagrać jakąś melodię na skrzypcach, ale każdy dźwięk brzmiał jak fragment żałobnego marsza. Gretchen przycupnęła na chybotliwym drewnianym krześle – jedynym jakie mieli – obejmując podkurczone kolana. Ostatnio popadała w coraz częstsze chwile dziwnej zadumy. Gdyby jej nie znał, jeśli w ogóle mógł mówić o czymś takim, z pewnością zacząłby martwić się o zdrowie psychiczne żony.
– Co robisz? – zapytał, patrząc z ukosa na Gretchen.
W świetle starej gazowej lampy, która śmierdziała bardziej niż świeciła, twarz kobiety wydawała się jeszcze bledsza niż zwykle.
– Próbuję zapamiętać. – Skupiła się jeszcze bardziej, zacieśniając uścisk wokół chudych nóg.
Czerwona sukienka w białe grochy podwinęła się do góry, ukazując zgrabne białe uda.
– Co? – Jednocześnie z tym pytaniem wydobył ze skrzypiec fałszywy dźwięk.
– Ciebie.
W jej głosie było coś ponurego i nieuchronnego. Roześmiał się, chcąc rozproszyć nastrój, ale zaległ nad nimi jak mgła.
– Chodź – odłożywszy instrument, wyciągnął rękę.
Nie odpowiedziała i nie ruszyła się.
– No… – Usiadł prosto, chcąc jej dotknąć; krzesło niemal stykało się z łóżkiem.
Nie udało się nawet musnąć rąbka sukni.
Potrząsnęła głową, wokół której zawirowały jasne loki.
Za ścianą inna para dawała doskonały przykład, jak powinno się spędzać ostatnie chwile przed długą rozłąką.
Kobieta przytuliła policzek do kolan, wyglądało na to, że nigdzie się nie wybiera. Spoglądali na siebie w takiej ciszy, jaką oferował pokoik i wyglądało na to, że mogą tak jeszcze długie godziny.
– Christoph? – Kobieta odezwała się pierwsza. – Będziesz uważał, prawda i wrócisz? – Popatrzyła tym swoim błagalnym wzrokiem, któremu nie można było domówić.
Wszyscy składali sobie podobne obietnice, nie wiedząc, co zastaną na miejscu, więc i on skinął głowa, ale pewne tematy i tak trzeba było poruszyć.
– Ale gdyby… – zaczął, ale nie pozwoliła dokończyć.
– Twoja rodzina – nie dawał za wygraną.
– Ty jesteś moją jedyną rodziną.
Wiedział, że Gretchen wywodzi się z arystokracji. Znał nazwisko, które wpisano do aktu ślubu, ale von Wernerowie wciąż byli pustym słowem, za którym nie kryły się żadne twarze ani uczucia. Żona nie wyznała dotąd, dlaczego poróżniła się z rodziną, ale domyślał się powodu. Uważała, że ma czas.
Być może nie było o czym. Być może bogaci, zmanierowani arystokraci wyparli się córki, która wolała łatać rannych żołnierzy zamiast wyjść za księcia z bajki – przypadkiem syna starych przyjaciół i partnerów finansowych w jednym. Niezależnie od przyczyny Gretchen umarła dla nich na długo zanim bomba naprawdę położyła kres jej życiu.
Miał więc powody, by martwić się, co będzie jeśli z tej wojny nie wróci. Nie miał majątku, z wyjątkiem skrzypiec, które przedstawiały większą wartość sentymentalną niż materialną. Przysięgał opiekować się tą drobną, kruchą kobietą i tylko od czasu do czasu przypominał sobie, że jeszcze dwa miesiące temu, zanim go spotkała, radziła sobie bardzo dobrze. Sama.
– Za dużo mówisz. – Gretchen przysiadła na skraju wąskiego łóżka, które z największym trudem mieściło dwie osoby.
Uśmiechała się. Ten uśmiech do dziś prześladował go w snach.
Zanim zdążył powiedzieć coś jeszcze, położyła mu palec na ustach.

*

Wnętrze kamienicy tonęło w mroku; schody skrzypiały przy każdym kroku. Stał na klatce schodowej, nie mogąc zdecydować się czy zapukać, czy odejść i spróbować szczęścia innego dnia.
Na drzwiach nie było żadnej tabliczki.
Zapukał cicho, nie chcąc budzić sąsiadów. Co prawda nie miałby trudności z wyjaśnieniem, dlaczego arystokrata z prowincji dobija się ciemną nocą do mieszkania bywalczyni Gold Vogel. Arystokratom wiele uchodziło na sucho, ale wolał nie ryzykować.
Przyłożył ucho do drzwi, jednak słyszał tylko własny przyspieszony oddech i bicie serca, w chwilę potem dołączył do niech odgłos zdejmowanego łańcucha
Drzwi otworzyły się bezceremonialnie, zalewając korytarz bladym światłem i odsłaniając połowę kobiecej twarzy. Drugą połowę doskonale mógł sobie wyobrazić. Przez szparę w drzwiach zauważył, że narzuciła na siebie aksamitny szlafrok.
– No tak – powiedziała, a kiedy przez dłuższą chwilę nie mógł dojść do słowa, dodała: – Proszę wejść.
Nie wydawała się zaskoczona odwiedzinami. Łańcuch zdjęła bez zawahania. Odsunęła się, by zrobić miejsce.
Wszedł.
Wciąż pachniała perfumami, którymi skropiła się tego wieczoru. Były orientalne i mocne, zupełnie inne niż zapamiętał.
Po odbyciu wyroku Christoph uważał, że przeżył już wszystko i że nic go nie zaskoczy. Tymczasem stanął na środku pokoju, depcząc czerwony wyblakły dywanik, i czuł się jak głupek. Małe pomieszczenie niemal w całości wypełniało duże łóżko, jakby przeniesione tu z innej rzeczywistości. Resztę umeblowania stanowiła niedomknięta szafa, z której wystawała para ciemnych pończoch, toaletka z pękniętym lustrem, wypełniona pudrem różem i innymi typowo kobiecymi drobiazgami. Przy oknie stała miednica z wodą, dzbanek i biały ręcznik. Nieco z boku wyglądający na nowy samowar. Umeblowanie wskazywało, że lokatorka mieszka sama.
To nie był pokoik, który zapamiętał z tamtej nocy, ale obudził wiele wspomnień. Wiele bolesnych wspomnień, które nie wytrzymały starcia z teraźniejszością.
– Przyszedł pan zobaczyć jak mieszkam?
Mężczyzna odwrócił się. Gretchen zapaliła papierosa, przyglądając mu się wyczekująco.
Swobodne, niemal prowokujące zachowanie kobiety – mało która szanująca się dama umiała prezentować się tak władczo w samym szlafroku – czerwone wydęte wargi, wyzywający wzrok wskazywały, że tego typu sceny to dla niej nie pierwszyzna. Nie poznawał osoby, która stała się jego żona.
– Nie wydajesz się zdziwiona – powiedział.
Zauważył niechętny grymas, kiedy nazwał ją po imieniu.
– Czy my się znamy? – zapytała, okrążając go, wciąż z tym samym czujnym spojrzeniem.
To odebrało mu resztki zdecydowania.
– Nie pamiętasz?
Gretchen przystanęła.
– Nie – oświadczyła, posyłając w eter kolisty obłoczek dymu. – A chyba powinnam?
I znów podjęła marsz.
– Jak możesz? – niemal załgał.
– Jak mogę co? – w głowie kobiety zabrzmiała szydercza nuta. – Pierwszy raz widziałam pana dziś w klubie. Gapił się pan na mnie pół wieczoru – stwierdziła bez fałszywej skromności. – Czasem przesadzam z absyntem, ale nie aż tak…
Tego było już za wiele. Kiedy zbliżyła się na wyciągnięcie ręki, brutalnie chwycił ją za przegub i przyciągnął do siebie. Krzyknęła, upuszczając na wpół wypalonego papierosa, który poleciał na dywan, wypalając w nim kolejną dziurę.
– Co się z tobą stało?! – krzyknął jej prosto w twarz.
– Niech mnie pan puści! – prawą ręką próbowała dosięgnąć twarzy agresora.
Zasadniczy problem z posiadania jednej sprawnej dłoni wiązał się z tym, że każdy przeciwnik posiadający dwie z miejsca zyskiwał kilka bonusowych punktów w starciu, chociażby był drobną słabą kobietą.
Gretchen okazała się nadspodziewanie silna. Szamotała się i przeklinała. Puścił, kiedy jej paznokcie pozostawiły na policzku krwawy, piekący ślad.
Poleciała do tyłu z impetem, potykając się. W końcu zatrzymała się na ścianie. Walka zniszczyła misternie ułożone loki, które teraz zasłaniały jej pół twarzy. Próbowała palcami doprowadzić je do porządku, ale efekt okazał się marny. Oddychała ciężko, patrzyła na intruza zagniewanym spojrzeniem, ale nie krzyczała.
Jeszcze.
– Nie jestem taką dziewczyną – powiedziała, co zabrzmiało jak groźba. – Najlepiej będzie, jak pan już pójdzie. Jeśli nie obudzę pół kamienicy, a żadne z nas nie chce skandalu.
Mówiła stanowczo i opanowaniem, mimo to kilka razy zadrżał jej głos.
Mężczyzna znany jako hrabia von Negendank wciąż stał tam gdzie przed chwilą. Policzek piekł coraz bardziej. Ten ból był dobry, realny – bardziej niż wszystko co zobaczył i usłyszał tego wieczora.
– Nie rozumiem… – wyjąkał. – Jesteś… Gretchen.
Nie miał pojęcia, po co używa prawdziwego imienia kobiety. Już otwierając usta czuł, że bruka coś świętego. Dotychczas mógł jeszcze oszukiwać się. Teraz nie miał już wątpliwości. Głupi myślał, że to coś zmieni, że imię podziała na nią jak zaklęcie; że Gretchen ocknie się i znów będzie tak jak dawniej, że zamieszkają w tym pokoiku, zapomną o minionych dziesięciu latach, powodach jej odejścia i jego zobowiązaniach wobec sprawy.
Kobieta, która już nabierała powietrze w płuca, aby zrealizować swój zamiar, wstrzymała oddech.
Spojrzała na niego inaczej. Dziwnie. Jakby zobaczyła ducha.
– Jestem sobą. Mam na imię Liselotte. Gretchen jest… była moją siostrą.

*


Kiedy ma się tylko kilka godzin do rozstania, każda sekunda wydaje się zbyt ważna by marnować ją na sen.
– Nigdy nie mówisz o swojej rodzinie – powiedział, błądząc niespokojnie po gładkim białym ramieniu żony.
Nawet w ciemności poczuł na sobie niechętny wzrok kobiety.
– Ożeniłeś się ze mną, a nie z moją rodziną – Odwróciła się na drugi bok.
– Nie tęsknisz za nimi? – O to dotychczas nie pytał i w gruncie rzeczy nie spodziewał się otrzymać odpowiedzi właśnie teraz. Ale tym razem nie natrafił na twardy mur niechęci i milczenia. Coś – bliskość rozstania, albo zmęczenie Gretchen ciągłym zbywaniem coraz to nowych pytań – spowodowało wyrwę. Jedną. Maleńką.
– Nie chcą mieć ze mną do czynienia, więc ja też nie chcę… – powiedziała płaczliwym głosem.
Christoph miał pewne wyobrażenia o obłudzie arystokratów, rekcja żony potwierdzała je w stu procentach. Objął jej szczupłe ciało, przytulając policzek do miękkich włosów.
Sądził, że to koniec, ale żona chciała powiedzieć coś jeszcze.
– Ale czasem tęsknię za siostrą.
– Nie wiedziałem, że masz siostrę? – zdziwił się, a przecież taka wiedza należała do najbardziej prozaicznych.
– Tak. Lotte jest… trochę szalona.

cdn.
Are You Watching Closely?
Odpowiedz
#2
Cytat:coraz to nowe wizje
A nie "nowsze"?
Cytat: gardzieli jednymi i drugimi,
Chyba "gardzili"?
Cytat:odzianych w czarne/,/ zapinane na złote guziki mundury żołnierzy,
Mi by się tu widział przecinek
Cytat:hrabia von Negendank, pan na podupadających włościach gdzieś na południu w górach Mond.
Zaamiast przecinka mi, jako czytelnikowi, się raczej czuje myślnik.
Cytat:której nigdy nie zdejmował, a co uchodziło za kolejne dziwactwo.
To "a" daje już lekki przesyt. Bez niego byłoby wporzo.
Cytat: Dygnitarz już dawno przekroczył granicę trzeźwości, ale to nie przeszkadzało mu patrzeć rozanielonym wzrokiem, na dwie urocze kobiety,
Nie wiem, po co ten przecinek przed dwiema uroczymi paniami. Angel

Cytat:jedno uderzenie serca dalej ocknęła się, rozejrzała dookoła,
Pochwała. Przeniesiony ciężar zdania, pisze się o tym całe rozdziały poradników. Naturalnie wrodzony talent czy się studiowało takie zagrywki? Big Grin
Cytat:Lewa sztuczna dłoń
Dalej opisujesz też prawą, więc ja proponuję wykopać "lewa".
Cytat:Na cenie ukazał się konferansjer – chudy wysoki mężczyzna
A tu też po "chudy" można dać przecinek". Tylko że są różne książki i różne podejścia do pisania przecinków w takich określających zwrotach, więc się czepiam, ale niespecjalnie.
Cytat:w (...) ekscentrycznym (...) wyglądzie
Heart
Cytat:Specjalnie na cześć
A "specjalnie" dla mnie już za dużo.
Cytat:Niespokojna prawa dłoń hrabiego nakryła lewą, tak pozostała przez większość występu.
A mooże "i pozostała tak przez (...)"? Bo jakoś tak sztucznie (hehe, ręcznie) brzmi.

Sama wymyśliłaś tę Mechaniczną Orkiestrę? Świetna jest.

Cytat:Drobna brunetka w (...) zdecydowanie zbyt pełnej figurze
To drobna czy przepełniona? Bo jakiś mam sprzeczny obraz. A poza tym "w figurze" - Heart
Cytat:Gdzieś tam, pod mankietem/, znajdował się mechanizm zapalający bombę.
Tu by mi się widział przecinek.
Cytat:Hałaśliwa grupa zebrana wokół von Krugenberga – członka parlamentu o opinii karierowicza i łamacza damskich serc /-/składała się,
Tu chyba Ci wcięło myślnik.
Cytat:Nie, dopóki nie dowie się, kim jest kobieta wyglądająca jak jego żona.
A tu chyba przecinek.
Cytat:a magiczny tytuł von, stanowiący
I tu też. A może dać "von" kursywą?
Cytat:ujmującym uśmiechu, nieczęsto goszczącym na bladej twarzy,
Tu chyba też przecinek.
Cytat:ale jeśli już pojawiała się w kantynie, najczęściej trzymała się towarzystwa koleżanek, albo stała samotnie przy barze,
Tu bez przecinka przed "albo".
Cytat:Dziwne, ale nigdy nie wzywała się smutna z faktu
A nie "wydawała"?
Cytat:żaden z chłopców, których niewybredne żarty była czasem zmuszona słuchać, nie odważy się poprosić jej do tańca.
A nie: "których niewybrednych żartów"?
Cytat:Nigdy nie chciał zostać żołnierzem
A tu mi lepiej pasuje "być" niż "zostać".
Cytat:Ogólnie rzecz biorąc, uważał się za pacyfistę, gdyby ktoś pytał. Ale nie zapytał.
Wydaje mi się, że przecinek i że lepiej byłoby "ale nikt nie pytał".
Cytat:w kinach dokąd chodzili w weekendy
A tu "do których" by mi się widziało.
Cytat:Chłopak zwykle śpiący na prczy obok –
Literówka.
Cytat:Dziewczyna, pogrążona we własnych myślach, zauważyła, że ma towarzystwo, dopiero, kiedy powiedział:
Nie wiem, czy by nie opuścić przecinka przed "dopiero".
Cytat:– Co takiego? – zapytała.
Tu się zgubił się akapit przed półpauzą.
Cytat:Dziewczyna spojrzała przed siebie – w miejsce, gdzie stało kilka na wpół opróżnionych butelek/,/ stanowiących wyposażenie kantyny.
Przecinek

Cytat:Skinął głową, co było wierutnym kłamstwem, bo obiecywał sobie bardzo wiele.
Big Grin Heart
Cytat:– Próbuję zapamiętać. – Skupiła się jeszcze bardziej, zacieśniając uścisk wokół chudych nóg.
Znowu akapit wcięło przed półpauzą.
Cytat:Za ścianą inna para dawała doskonały przykład, jak powinno się spędzać ostatnie chwile przed długą rozłąką.
xD
Cytat:– Będziesz uważał, prawda i wrócisz?
Tu mi się widzi inny zapis. Znak zapytania po "prawda", jakieś zawieszenie głosu, a wtedy "i wrócisz?".
Cytat: Tymczasem stanął na środku pokoju, depcząc czerwony/,/ wyblakły dywanik, i czuł się jak głupek.
Przecinek?
Cytat:pudrem/,/ różem i innymi typowo kobiecymi drobiazgami
Przecinek?
Cytat:Nieco z boku/,/ wyglądający na nowy/,/ samowar
Cytat:która stała się jego żona.
Ogonek zjadło w "którą".
Cytat:– Jak możesz? – niemal załgał.
Chyba "załkał"?
Cytat:Jeśli nie obudzę pół kamienicy, a żadne z nas nie chce skandalu.
Przecinek albo myślnik po "jeśli nie".
Cytat:– Ożeniłeś się ze mną, a nie z moją rodziną/./ – Odwróciła się na drugi bok.
Tu kropkę zjadło.
Cytat:coraz to nowych pytań
Tak jak na początku - wydaje mi się, ze "nowszych". Na PWNie pisali, że "coraz" się łączy ze stopniem wyższym itd.


Heart CZEKAM NA CDN Heart

5/5
Odpowiedz
#3
Cytat:elitarnym i dekadenckim miejscu spotkań elity
- elitarnym, elity - powtórzenie

Cytat:sztucznym świetle naftowych lamp i kryształowych żyrandoli
- takie miejsca miałyby raczej oświetlenie gazowe. System naftowy i gazowy powstał mniej więcej w tym samym czasie. Tyle, że gazowy daje światło jaśniejsze, i nie śmierdzi (w przeciwieństwie naftowego). Jest za to bardziej kosztowny stąd stosowano go właśnie w takich ekskluzywnych miejscach, budynkach użyteczności publicznej, bogatych rezydencjach i do oświetlenia ulic.
Z drugiej strony mogło być już w zasadzie elektryczne... Wprowadziłaś bowiem do swojego świata radio. Jest pewna kolejność w powstawaniu rozwiązań technicznych. By powstało radio musi (w uproszczeniu) powstać źródło prądu, żarówka (włókno żarzące się w bańce próżniowej) wreszcie pochodząca od niej lampa elektronowa. Żarówka zaś jest mniej kłopotliwa w eksploatacji niż lampa naftowa, czy gazowa. Oczywiście możesz założyć, że w Twoim uniwersum nie odkryto oddziaływań magnetycznych (generator prądu) a tylko mniej wydajne źródła chemiczne, ale jest to założenie dość ryzykowne.

Cytat:wyczerpały arsenał min spojrzeń czy w końcu jawnej ignorancji.
- ale o co chodzi.. ignorancja to raczej zupełna niewiedza w jakiejś dziedzinie... no tak mi się przynajmniej wydaje.

Cytat:Zdawało się, że dziewczyna nie wcale nie kontroluje melodii
- coś tu nie tak.

Cytat:W świetle starej gazowej lampy, która śmierdziała bardziej niż świeciła
- lampy gazowe nie śmierdzą. Nie w tamtych czasach. Nie używano bowiem propanu-butanu z dodatkiem zapachowym, ale głównie gazu koksowniczego, albo metanu. Mogła śmierdzieć karbidówka (ale tylko po zgaszeniu). Właśnie tu powinna być kopcąca lampa naftowa Smile.

Cytat:– Jak możesz? – niemal załgał.
- raczej załkał

No cóż.. Przede wszystkim odniosłem wrażenie, że straszliwie męczyłaś się w tym pierwszym fragmencie. Tym gdzie sobie siedzą w klubie. Wiesz, cały ten wstęp i takie tam... Potem całość dostała jakoś rumieńców Smile.

Właściwie te drobne szczegóły, które pojawiły się w tle pozwalają osadzić całość w realiach pierwszej wojny światowej. Jakiś front, który nie porusza się z miejsca. Takie, a nie inne urządzenia. Mechaniczna orkiestra. Tylko radio nie do końca tam pasuje. Sugerujesz bowiem świat jeszcze przed elektrycznością, a potem jednak jest radio, które posuwa uniwersum o jakieś 20 - 30 lat w przód. (podczas pierwszej wojny umiano przekazywać radiowo tylko znaki alfabetu Morse'a, a urządzenia radiowe nie miały elektronicznych elementów aktywnych). Można więc powiedzieć, że tworzenie tła technicznego odrobinkę kuleje. Ale na pocieszenie powiem Ci, że akurat ja mam lekkiego hopla na punkcie historii techniki, więc nie koniecznie każdy te drobiazgi zauważy.

Fajnie natomiast poprowadziłaś wątek romansowy. Bardzo naturalnie. Tak by to mogło wyglądać. Nie jest niczym złym napisać romansidło. Samemu również czasem popełniam. Nic tak nie dodaje smaku jak dobrze poprowadzony wątek miłosny, a jak przydarzy się jeszcze subtelna scena erotyczna... Po prostu miodzio.

Ciekaw jestem jak się ta opowieść rozwinie dalej... Może jakiś wątek szpiegowski? Smile

Pozdrawiam serdecznie.
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#4
Odpowiedź nieco spóźniona, ale chciałam dać przy okazji wrzucania drugiej części.
BEL, bardzo dziękuję za drobiazgową łapankę. Kiedy będę poprawiać tekst, zastosuję się do niej.
Gorzki, bardzo dziękuję za merytoryczny komentarz. Czegoś takiego było potrzeba temu tekstowi (zaczęłam czuć się jak Katarzyna Michalak :bagSmile. Jakoś podczas pisania się nad tym nie zastanawiałam i skupiałam na samej historii.
Powiem szczerze, że (i mam nadzieję, że nie będę za to zlinczowana) dla mnie nie ma większego znaczenia, czy lampa była gazowa czy naftowa póki nie ingeruje mi to zasadniczo w fabułę. Radio też mogę ewentualnie „amputować”, ale sądzę że najlepiej jeśli zacznę wprowadzać zmiany już po opublikowaniu całości (bo może być tak że jedne zmiany będą pociągały za sobą inne). Zdecyduję się na jakiś wariant i odpowiednio zmodyfikuję całość.

Cytat:No cóż.. Przede wszystkim odniosłem wrażenie, że straszliwie męczyłaś się w tym pierwszym fragmencie. Tym gdzie sobie siedzą w klubie. Wiesz, cały ten wstęp i takie tam... Potem całość dostała jakoś rumieńców Smile .
Ja po prostu lubię długie ekspozycje i w mojej głowie istniała od początku ta scena w klubie, tylko ciężko było ją przełożyć na słowa. Dźwięki, obrazu i zapachy są jednak bardziej sugestywne. Ale mogło być też dlatego że usiadłam do pisania po dłuższej przerwie. Zazwyczaj wtedy potrzebuję trochę czasu na rozkręcenie się i początki wyglądają niemrawo.

____________________________________

Rozdział drugi
Ta druga


Lotte zapaliła drugiego papierosa. Siedziała na łóżku, z jedną nogą założoną na drugą; rozchylone poły szlafroka odsłaniały szczupłe mocne uda, na które starał się nie patrzeć.
Z chybotliwego krzesła, które zaproponowała mu chwilę wcześniej, Christoph mógł dokładnie obserwować piętna, jakie wyryły na jej twarzy czas i osobiste tragedie. Skóra pod starannym makijażem zmagała się z pierwszymi zmarszczkami, w kącikach przekrwionych oczu czaiły się kurze łapki.
To była twarz kobiety, która najlepsze lata ma za sobą, ale jednocześnie robi wszystko by przedwcześnie nie zgorzknieć. Z pewnością nie stroniła od papierosów i absyntu. Od opium – jeśli już ktoś ją poczęstował – też.
Tylko jakim prawem ważył się ją oceniać? On, jednoręki mężczyzna, pod rękawiczką ukrywający spustoszenia, jakie na jedynej dłoni pozostawiły mróz i praca w kopalni.
Oboje starali się przeżyć – albo zginąć – najlepiej jak umieli.
– Więc mówi pan, że znał moją siostrę? – streściła ostatnie kilka minut rozmowy, sięgając po przepełnioną popielniczkę.
Chwilę wcześniej uraczył kobietę najbardziej wiarygodnym i najbezpieczniejszym kłamstwem, jakie tylko można wymyślić. Przedstawił się jako były pacjent siostry Gretchen, którym zajmowała się po amputacji, kiedy stracił chęć do życia.
Lotte przyjęła te informacje ze spokojem, ale i bez specjalnego zainteresowania.
Zmierzyła go uważnym spojrzeniem.
– Coś mi mówi, że moja siostra była nie tylko aniołem miłosierdzia, który ocierał pańskie spocone czoło i podawał ciepłą zupę.
Kiedy nie odpowiedział, roześmiała się.
– No proszę, kto by pomyślał, że taka cnotka jak… – Szybko zgasiła papierosa. – Nie ważne.
Pozwolił, by wierzyła w to co było jej na rękę. Co im obojgu było na rękę. Dawny płomienny romans usprawiedliwiał jego dzisiejsze zachowanie.
– Wiedział pan, że miała męża? – Liselotte oblizała wargi, zlizując pozostałości szminki.
Mężczyzna poczuł gwałtowną potrzebę zaczerpnięcia tchu. Czuł się skołowany. Rozmawiał z kobietą, która wyglądała jak jego żona, ale zachowywała się zupełnie inaczej. Nie jak arystokratka, a zwykła gamratka, którą może i zresztą była. W dodatku wydawała się bardzo dobrze poinformowana o życiu siostry.
Nie chcą mieć ze mną do czynienia…
Z trudem przełknął ślinę.
– Gretchen mówiła, że nie utrzymuje kontaktu z rodziną – powiedział, rozpinając górny guzik koszuli.
Pokoik nie był ogrzany, mimo to pocił się z gorąca.
Lotte rzuciła mu dziwne spojrzenie spod półprzymkniętych powiek, uśmiechnęła krzywo, odchylając do tyłu i opierając na ramionach.
Zdecydowanie nie przywykł do tego typu konwersacji i ona zadawała się o tym doskonale wiedzieć.
– Bo nie utrzymywała. Ale ojciec zawsze wiedział, co się z nią dzieje. Wie pan, jak to wtedy było. Wiele dziewcząt czytało gazety i słuchało przemówień, a potem wyobrażały sobie niestworzone rzeczy o wojnie. Zwykle wracały z płaczem po kilku dniach pracy w szpitalu. Rodzice myśleli, że kiedy przestaną ją utrzymywać, Gretchen szybciej się opamięta, ale ona poszła o krok dalej. Zerwała z nami wszystkie kontakty... Wie pan, kim był mój ojciec?
Potrząsnął głową.
– Był, jak to się teraz mówi… – przekrzywiła głowę – człowiekiem o rozległych kontaktach. Znał osobiście wszystkich ważniejszych generałów. Zawsze dbał, żeby dostawała przydział w strefach, gdzie akurat było najbezpieczniej. Cały czas nie tracił nadziei, że ukochana córeczka wróci. Nawet kiedy wyszła za tego skrzypka.
Nie próbowała ukryć rozgoryczenia z powodu faworyzowania przez głowę rodziny wyrodnej córki. Może w innych okolicznościach zwróciłby na to uwagę wcześniej, może dzięki temu wiele rzeczy by się nie zdarzyło, ale myślał tylko o sobie. O tym żeby nie zemdleć.
Cały czas, kiedy myśleli z Gretchen, że mają tylko siebie, wisiała nad nimi opiekuńcza ręka jej ojca. Podejrzewał, że na tym się nie skończyło.
– I co? – Pochylił się ku niej, krzesło zakołysało się. – Co zrobił pani ojciec?
Liselotte uśmiechnęła się szyderczo.
– Porozmawiał ze swoim dobrym znajomym, dyrektorem szpitala, który z kolei odbył bardzo poufną rozmowę z jednym z lekarzy. Dwa dni później mąż Gretchen wyruszył walczyć w pierwszej linii frontu, a moja siostra została przeniesiona do szpitala dla rannych żołnierzy daleko od linii frontu.
To było takie proste. Parę krótkich rozmów z dobrymi znajomymi, drobna prośba o przysługę, która zniszczyła jego świat, a Gretchen kosztowała życie.
Umarła w tamtym szpitalu.


*


Obiecała, że będzie pisać. I pisała, niemal codziennie. Każdy list – cienkie kartki zapisane starannym drobnym pismem, bo o papier było od jakiegoś czasu trudno, pachnące jej perfumami – traktował jak największy skarb. Wszystkie czytał po wielokroć i z takim samym uczuciem zagubienia. Dziwne, ale w ogóle nie znał charakteru pisma żony. Widział jej podpis tylko raz – kiedy podpisywała akt ślubu.
Po jego wyjeździe brała dodatkowe dyżury, a wieczorami wracała do swojego pokoiku (ich małżeńską sypialnię musiała oddać na rzecz innej pary) i pisała listy. Robiła wszystko, żeby czas rozłąki minął jak najszybciej.
Kiedy napisała o przeniesieniu, ucieszył się, że przynajmniej ona znajdzie się z daleka od frontu. Że będzie bardziej bezpieczna.
A potem nadszedł dziewiąty lipca – najgorszy dzień jego życia, dzień, który wolałby wymazać z pamięci. Z początku żołnierze wiedzieli jedynie o ataku bombowym düserlandzkiej eskadry na cywilny obiekt. Potem lotem błyskawicy oddział obiegła niedorzeczna wieść, że nalotu dokonał ich własny bombowiec. Zawiodły procedury, łączność, strategia nawet propaganda, która nie zdołała obarczyć winą wroga.
Nie chcieli wierzyć, niektórzy nie przyjmowali tego do wiadomości nawet, gdy sztab główny po kilku dniach, kiedy stało się jasne, że nie da się zamydlić oczu zdezorientowanym mieszkańcom, wystosował oficjalny komunikat.
Wtedy Christopha nie było już wśród żołnierzy. Zdezerterował zaraz po tym, jak poznał nazwę zrównanego z ziemią obiektu. Szpital wojskowy imienia generała Herblinga, gdzie Gretchen miała oczekiwać spokojnie jego powrotu z wojny.


*


Christoph miał ochotę udusić Lotte. Za to, że – w przeciwieństwie do von Wernera – była tu, uśmiechała się ironicznie i opowiadała o tym wszystkim, jakby nic jej to nie obchodziło.
– Ojciec nie mógł tego znieść – ciągnęła dalej, bawiąc się paskiem szlafroka, a on nie wiedział, jak odebrać ten gest – Pił coraz więcej, cały czas przesiadywał w swoim gabinecie. Aż pewnego dnia zastrzelił się.
Nie mógł znieść, że jego ukochana córka została zabita przez bombę spuszczoną z wyroku rządu, który popierał. W miejscu, gdzie sam ją wysłał.
Fałszywy hrabia nie współczuł mu. Nie starczyło mu współczucia nawet dla siebie. Prędzej by się roześmiał.
– Może pan o tym czytał? – wyprostowała się nagle. – Gazety zrobiły z tego aferę.
Potrząsnął głową. Wtedy pewnie odsiadywał już wyrok, a skazańcy bardziej interesowali się tym, jak dotrwają do następnego dnia, a nie najnowszymi skandalami obyczajowymi.
Nie rozumiał tylko jednego: jak córka arystokraty, niewątpliwie wykształcona, obracająca się w najlepszych kręgach, skończyła w taniej czynszówce, zarabiając na życie w podejrzany sposób?
Córka arystokraty właśnie w tej chwili całkiem bezceremonialnie podniosła się z łóżka.
– Zaschło mi w gardle – oświadczyła niskim, zmysłowym głosem. – Napije się pan?
– Dość już dzisiaj wypiłem.
Prychnęła i udała się w kierunku szafy, skąd wróciła z kieliszkiem w połowie wypełnionym absyntem.
– Proszę tak na mnie nie patrzeć – powiedziała, chociaż nie mogła domyślać się, że za każdym razem, kiedy mężczyzna widział jej zgorzknienie i upadek, nie mógł powstrzymać się przed myślą, że ma przed sobą Gretchen. – Nie mam innego wyboru.
Zawsze jest jakiś wybór, chciał powiedzieć, ale dobrze wiedział, że czasem nie ma. Pod tym względem byli podobni. Nie mieli złudzeń. Nic właściwie nie mieli.
Zanim stary von Werner postanowił hucznie rozstać się ze światem zmienił testament. Nie wiadomo, czy należał do osób wierzących, ale widać w tych ostatnich dniach przeżarte sumienie dało o sobie znać, bo niemal cały majątek zapisał na rzecz organizacji charytatywnej zajmującej się wdowami i sierotami wojennymi. Jedynej córce i żonie została kwota pozwalająca na przeżycie, ale obniżająca ich status towarzyski o kilka pięter. Lady von Werner, załamana śmiercią ukochanej córki, po samobójstwie męża zupełnie straciła rozum.
– Kiedy pierwszy raz nazwała mnie Gretchen, siedziałyśmy akurat przy śniadaniu, a ona chciała poprosić o sól. – Lotte uśmiechnęła się, jakby fakt, że jedno z najbardziej dramatycznych wydarzeń w jej życiu rozegrało w tak prozaicznej scenerii, naprawdę był zabawny. – Teraz w ogóle nie pamięta, że prócz Gretchen miała drugą córkę. Ale jest szczęśliwa ze swoimi złudzeniami.
Po opłaceniu miejsca w klinice, która choć w minimalnym stopniu odpowiadałaby standardom, do których przywykła hrabina, Lotte nie zostawało praktycznie nic. Dawniej tylko na perfumy wydawała sumy, które musiały wystarczyć na przeżycie.
Christoph nie miał pojęcia, dlaczego właściwie opowiedziała to wszystko, może sama też nie wiedziała. A może chciała coś udowodnić – sobie przede wszystkim – że jest ponad to: ponad rodziców, którzy zawsze woleli Gretchen, chociaż ta im się sprzeciwiła, ponad nędzę, w którą wpakował ją własny ojciec. Rolę osoby, której nic to nie obchodzi, grała bardzo przekonująco, ale gdzieś tam w środku skrzywdzona, delikatna dziewczyna walczyła ze łzami. Przynajmniej chciał w to wierzyć.
A może nie, może się pomylił i widział to co chciał widzieć, bo zbyt mocno starał się zobaczyć w Liselotte Gretchen.
– A co z panem? – zapytała, odkładając kieliszek.
Był pusty.
Mężczyzna drgnął niespokojnie.
– Jaka jest pana historia? – Na wargach kobiety znów zaigrał tajemniczy uśmiech.
– Nudna – odparł z trudem.
– Nie ma nudnych historii – stwierdziła, mierząc go przeszywającym spojrzeniem. – Są tylko źle opowiedziane.

Czy panna Liselotte von Werner naprawdę chciała usłyszeć o Sargbergu?
O dźwiękach kilofów kruszących skały, huku dynamitu, wypatrywaniu w wodzie najmniejszych drobinek złota, za które ludzie gotowi byli zabijać?
O gorącej wodnistej zupie, pitej łapczywie, chociaż parzyła język i podniebienie?
O głodzie podsuwającym wizje równie realistyczne i przerażające co opium?
O przeciekających barakach, przy których pokoik w czynszówce był istnym rajem?
O wiecznie odmrożonych rękach i nogach, obwiązywanych daremnie szmatami?
O zimnie i bezsensownych normach, jakim tylko nieliczni umieli sprostać?
Uważała, że przeżyła najgorsze, bo straciła siostrę, ojca i matkę, na dodatek musiała przenieść się z pałacu do klitki mniejszej pewnie niż jej dawna garderoba. Chełpiła się, jaka pozostała dzielna i odważna mimo społecznej degradacji. Co by powiedziała, gdyby poznała prawdziwe upodlenie?
Płakałaby, czy roześmiała mu się w twarz?



*


Niewiele było do opowiadania. Złapali go po trzech dniach. Nie próbował uciekać, ani zaprzeczać, dokąd się udaje i w jakim celu. Proces, o ile można było w ogóle nazwać procesami farsy, jakie urządzała wojskowa prokuratura, był jednym z najszybszych i najmniej kłopotliwych w historii. Oskarżony odezwał się tylko raz:
– Czy moja żona znajdowała się na terenie szpitala podczas ataku?
Po tym pytaniu zamilkł.
Powiedzieli, że owszem nazwisko Gretchen – już nie von Werner, a Hartman – faktycznie znajduje się na liście zabitych.
Zachował milczenie, nawet kiedy odczytywano wyrok – winny, i karę – dziesięć lat przymusowych robót w Sargbergu.
Przed Wielką Wojną za dezercję karano jak za każdą inną formę zdrady stanu – śmiercią. Obecnie, kiedy populacja Zjednoczonego Księstwa Köghlebergu i Düserlandu zmniejszyła się katastrofalnie i każda para rąk do pracy była równie cenna, dezerterów zsyłano na północ. Krótko mówiąc, także skazywano na śmierć, ale była to śmierć odroczona w czasie – powolna i lodowato zimna.

Obóz pracy w Sargbergu obejmował tereny rozległej równiny okolonej pierścieniem gór Silber. Od wschodniej strony przylegał do jeziora Spigel. Dalej na północ znajdowała się tylko biała pustynia wiecznej zmarzliny. Krajobraz był piękny, na swój własny surowy, oszczędny sposób, jednak sytuacja, w jakiej znaleźli się więźniowie, sprawiała, że prędzej czy później zaczynali go nienawidzić. Christoph Hartman mógł mówić o sporym szczęściu. Zastał gotowe baraki i szyby w kopalni, które musieli od podstaw zbudować pierwsi osadzeni.
W takim miejscu każda próba ucieczki skazana była na niepowodzenie. Nawet gdyby więźniowi udało się sforsować ogrodzenie z drutu kolczastego szczelnie okalające całe terytorium, ominąć strażników, bez jedzenia, orientacji w terenie umarłby prędzej czy później.
Mimo to cały czas ktoś próbował uciekać.
Kiedy nie planowali ucieczki, pracowali. Po dwanaście godzin. Dzień zaczynał się o szóstej rano, od kromki chleba i cienkiej zupy, potem apel i praca. Powrót o zmierzchu, głodowy posiłek i kamienny sen.
W zimie temperatura dochodziła do czterdziestu stopni poniżej zera, ale i tak pracowali pod ziemią albo w lesie – zdobywając drewno na opał. Latem, kiedy odmarzały rzeki, płukali złoto. Ale lato trwało tylko niecałe dwa miesiące, a i wtedy zdarzały się burze śnieżne.
Już po tygodniu Christoph nabawił się pierwszych odcisków. Po miesiącu nie miał już dłoni skrzypka. Po dwóch zachorował na kurzą ślepotę, ale i tak najgorsze było jeszcze przed nim.
Nadchodziła zima…


*


Nie powiedział pannie von Werner o Sargbergu. W jej oczach nadal był hrabią von Negendankiem. Hrabia nie musiał spowiadać się ze swojej przeszłości żadnej kobiecie, nawet jeśli łączył go kiedyś przelotny romans z jej siostrą.
Po prostu pożegnał się i wyszedł. Lotte była zbyt dumna by próbować go zatrzymać albo dopraszać się kolejnego spotkania.
To było w poniedziałek, nie widział jej od tamtego dnia, ale myślał bez przerwy. Skłamałby, gdyby powiedział, że tylko jako o siostrze Gretchen.
Wiedział, że musi spotkać ją znowu.
Na razie miał jednak ważniejsze rzeczy na głowie. Zamach nie był tylko jego sprawą, chociaż to on miał ponieść największą ofiarę. Był dziełem wielu osób, które już dawno utraciły wszelką nadzieję.
Nie był hrabią von Negendankiem, kiedy przemierzał piechotą podrzędne ulice robotniczej dzielnicy. Arystokraci zapuszczali się czasem na te tereny w poszukiwaniu mocniejszych wrażeń, jednak dla pewności Christoph zostawił w tymczasowym lokum ubranie, w jakim paradował zazwyczaj w Gold Vogel. Na spotkanie poszedł ubrany jak zwykły robotnik. W zwykłym płaszczu i zwykłej czapce naciągniętej na głowę. Ręce osłonił rękawiczkami.
Na rogu, gdzie Schusterstraße łączyła się z Sommerfelderstraße, stała stara kamieniczka, od dawna przeznaczona do rozbiórki. Mężczyzna śmiało wkroczył na podwórze, do którego dostępu od dawna nie broniła żadna brama. Tam zniknął…
W rzeczywistości przeszedł przez ukryte przejście w murze i wyszedł z drugiej strony na – Scheunenstraße. Dopiero tam zapukał do drzwi niepozornego jednopiętrowego budynku z czerwonej cegły i pożółkłych ze starości firankach w oknach.
Po chwili odezwał się niechętny głos:
– Czego tu?
– Pan wybaczy – odpowiedział – ale podczas spaceru uciekł mi pies. Czy nie przebiegał może tędy?
Odpowiedział mu jedynie odgłos klucza. Drzwi otworzyły się, ale nikogo nie było za nimi widać. Nie czekając na zaproszenie, wszedł do środka.
Tajemniczy człowiek – mężczyzna w roboczym burym ubraniu, czapce, której nie zdejmował nawet w pomieszczeniu, i dymiącym papierosie w ustach, zanim poprowadził gościa dalej, dopilnował zamknięcia zamka. Przez cały ten czas zachował milczenie, ale patrzył na przybysza spode łba.
Wreszcie Christoph nie wytrzymał:
– Jak nastroje?
Mężczyzna gwizdnął, chyba ku przestrodze. Razem zeszli po schodach, na dół, do piwnicy.
Pachniało tam mokrą ziemią, stęchlizną i alkoholem, wytwarzanym na własny rachunek przez poprzedniego właściciela, który przepadł pewnego dnia, nie wiadomo jak i dlaczego. Jedyne duże pomieszczenie urządzono minimalistycznie. Stół zbity z przypadkowo dobranych desek, kilka stołków, parę krzeseł, jedno naprawdę wygodne – zabrane ze śmietnika po tym, jak wyrzucił jej jakiś arystokrata. Kilka słabo święcących naftowych lamp nie rozjaśniało wszechobecnego mroku. Sceneria różniła się tak bardzo od wnętrz Gold Vogel jak to tylko możliwie. Ilekroć Hartman musiał wracać ze świątyni dekadencji do tego ponurego miejsca – jego prawdziwego miejsca – nędza i beznadzieja uderzały go podwójnie.
Wystarczył jeden rzut oka, by stwierdzić, że wszyscy, którzy byli w stanie przybyć, już przybyli.
Wyglądali jak żywcem wyjęci z wiecu zakładowego komitetu strajkowego – powstało już kilka takich, ale rząd postarał się, żeby nie dowiedziała się o tym opinia publiczna. Ubrani w robocze uniformy, wychudzeni, z bruzdami na twarzach i zgasłymi spojrzeniami. Siedzieli, stali albo przechadzali się te kilka kroków po pomieszczeniu. Kilku piło jakiś podejrzany płyn. Wojna zmieniła ich wszystkim, coś w nich zniszczyła i teraz sami umieli tylko niszczyć.
Christoph wiedział, że wszyscy patrzą na niego. Mieli pretensje, że nadal żyje.
Jeden wyglądał inaczej… Mógłby być nieznaczącym urzędnikiem albo pracownikiem małej kancelarii adwokackiej. Miał na sobie schludny, ale już z daleka wyglądający na tani garnitur. Włosy – jasne, zaczesane do tyłu. Chłodne spojrzenie niebieskich oczu. Kamienny wyraz twarzy.
– Mogę to wszystko wyjaśnić, Max… – Christoph zwrócił się w kierunku schludnie wyglądającego mężczyzny, ale już w tym momencie uświadomił sobie, że nie, jednak nie potrafi.
Osobnik zwany Maxem bez słowa rzucił na stół gazetę, do tej pory spoczywającą na jego kolanach.
Wczorajsze wydanie Dziennika rozpływało się w zachwytach nad podpisaniem traktatu. Niemal całą pierwszą stronę wypełniało czarno-białe zdjęcie pierwszego ministra von Schillingsfürsta – wystrojonego na tę okazję w paradny mundur i wszystkie ordery, jakie zasłużenie i nie zdobył na wojnie – tuż po ceremonii, obejmującego po przyjacielsku galbrazyjskiego dygnitarza, którzy prezentował się jeszcze bardziej niekorzystnie niż na żywo.
W krótkim wywiadzie udzielonym przed rozpoczęciem hucznego wywiadu pierwszy minister powiedział: „To początek wspaniałej przyjaźni pomiędzy naszymi narodami”.
Nie trzeba było tęgiego myśliciela, by wiedzieć, co oznacza wspaniała przyjaźń w wykonaniu Zjednoczonego Księstwa Köghlebergu i Düserlandu. Stopniowe uzależnianie słabszego partnera, wyzysk ukryty pod płaszczykiem dobrej woli, a w końcu całkowite ubezwłasnowolnienie. Księstwo – niczym zaborczy kochanek – chciało wziąć wszystko, w zamian dając tylko obietnice i iluzje. Było tylko kwestią czasu zanim Galbrazja ulegnie całkowicie, jak niegdyś Düserland, choć może szybciej i mniej incydentalnie.
Nie tak miały wyglądać nagłówki prasowe. Zamiast uśmiechów z pierwszych stron powinny straszyć zgliszcza klubu Gold Vogel, a nad nimi olbrzymie nagłówki: „Kto?! Dlaczego!?”.
– No – Max skrzyżował ręce na piersi – więc się wytłumacz. Co poszło nie tak?
Spojrzał na stojącego naprzeciw mężczyznę niespodziewanie roziskrzonym wzrokiem – zapewne z powodu gorączki. Od dawna nie było tajemnicą, że Max choruje na gruźlicę. Nie miał pieniędzy na lekarstwa, a nie chciał zmieniać klimatu. Czekała go powolna śmierć, ale na razie kurczowo trzymał się życia. Gdyby nie silna wola – kto wie – może przedwczoraj to on byłby w klubie.
Christoph wiedział, że Max nie zawahałby się ani chwili, nawet gdyby spotkał tam całą zmartwychwstałą rodzinę. Max był gotów poświęcić wszystko dla sprawy.
– Mów co się stało! – Mężczyzna podniósł głos, co nie zdarzało mi się często. – Bomba nie zadziałała, czy…
Nie dokończył, chwycił go atak kaszlu. Przetrwał go, przyciskając do ust chusteczkę. Gdy minął, jak gdyby nigdy nic, złożył ją starannie i schował do kieszeni, nie pokazując nikomu. Ale i tak wszyscy wiedzieli, że jest poplamiona krwią.
Hartman przestąpił nerwowo z nogi na nogę.
Miał powiedzieć tym ludziom, że nie wykonał zadania, bo w kluczowym momencie wcale nie myślał o sprawie tylko o sobie. Przez cały czas myślał tylko o sobie i pustce w sercu, która pojawiła się wraz ze śmiercią żony. Tylko dlatego przystał do organizacji, dlatego zgłosił do samobójczej misji. Nie był żadnym bojownikiem walczącym ze zwyrodniałą władzą tylko egoistą. Przeżył dziesięć lat w kopalni, bo uznał, że rząd musi mu najpierw zapłacić za stratę. Dostał swoją szansę, ale po prostu ją zmarnował.
Nie chciał umierać. Na razie.
– Niesprzyjające okoliczności – powiedział bezbarwnie.
Max rąbnął pięścią w stół.
– Do licha, Hartman – krzyknął z twarzą pokrytą niezdrowym rumieńcem. – Żaden z nas cię do tego nie zmuszał. Sam się zgłosiłeś!
Christoph kiwał głową, bo co innego miał powiedzieć. To do reszty rozsierdziło przywódcę, ale jedynym rezultatem był kolejny atak kaszlu.
– Niech cię szlag! Tyle trudu tyle miesięcy przygotowań, twoja tożsamość! – mamrotał jeszcze pomiędzy jednym spazmem a drugim, dopóki ktoś z tyłu nie zaofiarował mu pomocy.
Ci ludzie nie mogli zrozumieć, co się z nim działo. Ale był ktoś, kto mógł.

*


Po niespełna roku nie mógł już poznać swoich dłoni. Były czerwone, twarde, szorstkie, pokryte bliznami i strupami. Zresztą był zmuszony patrzeć na nie tylko za dnia – wieczorami, z powodu kurzej ślepoty, nie widział prawie nic. Od kiedy zranił się w prawą rękę podczas pracy w lesie, widział tylko jedną. Lewą dłoń opatrzono na miejscu: przemyto gorzałką i owinięto szmatą, na widok której siostra Gretchen dostałaby ataku szału. To było dwa tygodnie temu, od tego czasu dłoń wciąż nie chciała się goić, a Christoph nie wyrabiał dziennej normy.
Nadzorca uznał oczywiście, że symuluje, bo nie chce pracować. Codziennie podczas apelu wyczytywano jego nazwisko, jako jednego z tych, którzy działają na szkodę wspólnej sprawy. Codziennie zmniejszano też rację żywnościową.
Pewnego dnia po prostu nie wstał z łóżka. Słaby, miotany dreszczami i pulsującym bólem dłoni, której bał się oglądać, ledwie usiadł, by wypić ciepłą zupę. Było jej tak mało, że starczyła ledwie na kilka łyków.
Tymczasem reszta współwięźniów zaczęła się zbierać na apel.
Christoph próbował wstać, ale zaraz usiadł z powrotem. Stało się dla niego jasne, że tego dnia do kopalni nie pójdzie. Tego dnia najpewniej umrze, biorąc pod uwagę sposoby, jakie miał naczelnik dla migających się od pracy.
Ktoś szturchnął go w ramię.
– Nie dam rady – powiedział słabym głosem i naciągnął na ramiona lichy koc, zdecydowany zostać tak, nawet gdyby miano go wychłostać.
– Co ty wyprawiasz? – znajomy głos zabrzmiał gdzieś blisko jego ucha.
Czyjaś ręka, twarda i szorstka, dotknęła czoła.
Herman, jeden z tych, którzy przyjechali transportem razem z Hartmanem, nachylił się nad mężczyzną ze współczującym wyrazem twarzy. Obaj wiedzieli, że nic nie da się zrobić. Nawet gdyby Christoph jakimś cudem dźwignął się z barłogu, nikt nie wyrobi za niego normy, skoro każdy z trudem osiągał własną.
Nawet Herman, ktoś w rodzaju namiastki przyjaciela, który teraz wydawał się bezradny. Z zapadłymi policzkami na twarzy noszącej ślady dawnej urody, włosami siwiejącymi na skroniach stał i po prostu patrzył.
Kiedyś był malarzem, ponoć znanym w pewnych kręgach i jeden jego obraz wisiał kiedyś gdzieś w pewnej szanującej się galerii. Co przedstawiał, tego Herman nigdy nie wyjawił. Na zesłanie trafił, bo pewnemu wysoko postawionemu dygnitarzowi nie spodobał się zbyt wiernie oddający rzeczywistość portret. W oskarżeniu rzecz jasna napisano coś innego: działanie na szkodę państwa. I tak prosty malarz trafił na północ, gdzie miał wiele ciekawych pejzaży wartych uwiecznienia, ale żadnych przyborów i czasu.
Obaj byli artystami – to ich łączyło. Wiedzieli, że cierpią inaczej i bardziej świadomie od zwykłych robotników czy chłopów. W chwilach zwątpienia uciekali w świat marzeń, ale rzeczywistość zawsze znalazła jakąś szparę i wdzierała się tam brutalnie jak kilof. Herman znosił to lepiej, miał do kogo wracać. Gdzieś w stolicy czekała na niego kobieta. Christoph nie potrzebował innych wyjaśnień, skąd brała się silna wola druha. Gdyby Gretchen żyła, wyrabiałby sto pięćdziesiąt procent przeklętej normy.
Kilku innych stłoczyło się wokół pryczy, powodowanych ostatnimi ludzkimi odruchami, których nie wypleniło zimno i strażnicy. Szturchali się, szeptali coś do siebie, kiwali głowami, ale bez jakiejkolwiek interwencji.
Christoph chciał tylko, żeby w końcu poszli i dali mu spokój.
Tak zastał ich nadzorca. Wszedł cicho – zawsze chodził cicho, jakby się skradał – więc usłyszeli go dopiero, gdy zaczął im wymyślać:
– Śmierdzące lenie! – wrzasnął z głębi szerokiej piersi.
Łatwo mu było tak mówić. Sam dobrze odżywiony, ubrany w buty na mocnej podeszwie, gruby płaszcz podbijany futrem, futrzaną czapkę i rękawice. Oczy patrzyły na nich z nienawiścią. Delikatnie zalatujący gorzałką oddech sugerował, że wypił tego dnia kieliszek czy dwa na rozgrzewkę.
– Pogaduszek im się zachciało. Co wy jesteście, przekupy na targu? A może urządzacie tu sobie jakiś wiec polityczny, hę?!
Trudno o bardziej niedorzeczne wyjaśnienie, ale tutaj, na północy, politykę mieszano do wszystkiego, nawet do pogody.
To ostudziło ostatnie cieplejsze uczucia pozostałych więźniów. Tłumek rozstąpił się. Najdłużej przy pryczy stał Herman, ale w końcu i on powlókł się smętnie ku drzwiom. Wszyscy szli z opuszczonymi głowami, nikt nie śmiał podnieść wzroku na nadzorcę. Wiedzieli, że czeka ich kara, ale nie chcieli jej jeszcze zwiększać.
Nadzorca podszedł do pryczy.
– A ty co? Potrzebujesz zaproszenia? – Pochylił się nad chorym, którzy leżał, patrząc przed siebie mętnym wzorkiem.
Potrząsnął nim z całej siły i nic się nie stało. Christoph jęknął coś, czego sam nie zrozumiał, ale leżał dalej jak worek ziemniaków. Pozostali – jeśli nadal znajdowali się w pomieszczeniu – nie odzywali się.
Fritz wyprostował się, odsunął kilka kroków, drapiąc w zamyśleniu zarośnięty policzek. To musiało być dla niego coś nowego. Skazańcy zazwyczaj najbardziej bali się samej perspektywy cierpienia niż samego bólu. Nie trzeba było fizycznych tortur, starczył psychologiczny nacisk. A to nadzorca doprowadził do perfekcji. Co jednak miał zrobić z kimś, kto nie jest świadomy, co się wokół niego dzieje? Nawet gdyby skazał go na chłostę, mężczyzna nic by z tego nie zapamiętał.
Z dziurawego sufitu baraku spadła kropla wody, która ostała się tam po nocnym deszczu, trafiła idealnie na nos stojącego mężczyzny. To wcale nie poprawiło mu humoru.
Zaraz zaczynał się apel. Apel, na którym musiał być, by dawać dobry przykład i zachować wygodne stanowisko (jeśli na północy w ogóle można było używać tego słowa). To wymagało szybkich decyzji.
Chcąc, nie chcąc, musiał wysłać tego tu Hartmana – nazwisko znał, bo osadzony wielokrotnie dawał mu się ze znaki nie wyrabianiem normy – do lecznicy.
Christoph nie widział rozterek malujących na się na zdecydowanej zazwyczaj twarzy nadzorcy, tym bardziej nie słyszał głośnego rozkazu, jakie ten wydał w końcu. Odpłynął gdzieś gdzie było ciepło i otaczał go miękki mrok. Znajomy głos wołał z ciemności, że na niego czeka.
Kwadrans później zjawili się sanitariusze z noszami. Dokonali oględzin pacjenta (z daleko, bo nigdy nie wiadomo, czy to czasem nie początek jakiejś epidemii), przyłożyli ręce do czoła, stwierdzili gorączkę. Popatrzyli jeszcze, pokiwali głowami, że więzień faktycznie kwalifikuje się do leczenia. Wreszcie któryś zainteresował się brudną szmatą, która obwiązano prawą dłoń Hartmana. Skojarzyli to i owo, więc postanowili obejrzeć ranę.
Ledwo dotknęli skandalicznego opatrunku, Christoph krzyknął. Po raz pierwszy tego dnia.
Ale nie ostatni.


*


Herman wrócił z Sargberbu w lepszym stanie niż Hartman. Zachował obie dłonie, z powodu szkorbutu stracił kilka zębów, ale inni stracili więcej. Osiwiał za to całkowicie, jednak wciąż uchodził za dość przystojnego. Otworzył niewielkie studio fotograficzne przy Carl-Ludwig-Straße, gdzie mniej zamożni mogli za rozsądną cenę zamówić portret ślubny albo fotografię rodzinną z nowo narodzonym dzieckiem. Kiedy akurat nie wywoływał zdjęć, na zapleczu fałszował dokumenty, co stanowiło podstawę jego zarobków. Idealnie podrobione papiery hrabiego von Negendalna były jego dziełem.
Mieszkał w dwupokojowym mieszkanku na pierwszym piętrze. Sam – dziewczyna, dla której przetrwał piekło z lodu i złota, nie czekała na jego powrót z równym utęsknieniem. Nigdy o niej nie wspominał.
Od powrotu Herman stał się zagorzałym mizoginistą.
Christoph wiedział, że fałszerz nie jest odpowiednią osobą do dzielenia się historią Lotte, ale potrzebny mu był głos rozsądku, bo własny powoli tracił, wypierały go myśli o kobiecie. Poza tym Herman był jedynym człowiekiem, z jakim mógł mówić otwarcie.
Wciąż wmawiał sobie, że myśli o Lotte tylko i wyłącznie jak o siostrze Gretchen; że ta niespodziewanie spotkana kobieta jest ostatnią nicią łączącą go z żoną. Przekonywał sam siebie, że nic nie jest jej winien, bo przecież kiedyś odwróciła się od siostry. Ale wyglądała tak samo jak zmarła i w jego umyśle jakby stała się z Gretchen jedną osobą. Nie mógł myśleć o jej sytuacji bez ukucia bólu w sercu. Dziwne, zważywszy, iż myślał, że jego serce jest martwe.
Herman czytał gazety. Kiedy nie natrafił na odniesienia o śmierci przyjaciela – a te doprawdy trudno byłoby przeoczyć – spodziewał się wizyty prędzej czy później. Ale z pewnością nie spodziewał się takiego powodu odwołania największej akcji samobójczej w historii państwa, jaki usłyszał.
Christoph miał wielkie szczęście, że fotograf nie roześmiał mu się w twarz.
– Zawsze wiedziałem, że kobiety sprowadzają na mężczyzn nieszczęścia – stwierdził złowróżbnie Herman, mieszając hałaśliwie herbatę. Była przesłodzona i mocna, tylko takie pił i takie zwykł podawać swoim gościom. Uważał, że po tym co przeszedł na północy nie warto odmawiać sobie drobnych przyjemności.
Christoph westchnął posępnie, bo czego innego mógłby się spodziewać.
Niby przyszedł tu, by przyjaciel odradził mu kolejne spotkanie z siostrą zmarłej żony, ale jednocześnie cały czas podświadomie czekał, aż ten wypowie choć jedno słowo zachęty.
Zajmowali niewielki salonik, pełniący także rolę kuchni – wciąż pachniało przypalonym obiadem, mimo że Herman otworzył na oścież okno o zabrudzonych szybach i poszarzałych firankach. W przeszłości, zanim stał się von Negendankiem, Christoph pomieszkiwał tu, a raczej wegetował, leżąc na wąskiej sofie i całymi dniami wpatrując się w sufit.
Za oknem zapadał zmrok, jednak latarnie nadal pozostawały ciemne. Wesołe towarzystwo z Gold Vogel zapewne rozpoczynało wieczorne przygotowania do kolejnej upojnej nocy. Christoph zastanawiał się, czy Lotte także wybiera się do klubu. I czy myśli o nim tak często jak on o niej. A może był tylko kolejnym z długiego szeregu mężczyzn w jej życiu, tylko nie tak blisko poznanym.
– Ale cieszę się, że żyjesz – dodał gospodarz.
Uśmiechnął się, odsłaniając braki w uzębieniu. Te, które przywiózł z Sargbergu, padły ofiarą zbyt dużej ilości spożywanego cukru.
– Co teraz zamierzasz? – Herman zadał wreszcie kluczowe pytanie, dosypując do herbaty kolejną, czwartą już chyba, łyżkę.
Aby zyskać na czasie, Christoph wypił łyk naparu. Rdzawy płyn zostawił na ściankach białej filiżanki brzydkie obramowanie, a w ustach dziwny posmak.
– To siostra Gretchen – powiedział, krzywiąc się.
Taka dawka słodyczy zdecydowanie nie pasowała do sytuacji.
– Która myśli, że jesteś hrabią von Negendankiem – przyjaciel wypowiedział na głos jego obawy. – Jak myślisz, ile czasu minie między poznaniem przez nią prawdy, a donosem? Taka kokota zrobi wszystko by przypodobać się każdemu, kto będzie mógł coś dla niej zrobić.
Chociaż Hartman przysiągł sobie nie oceniać życia kobiety, każda wzmianka o jej prowadzeniu się była wręcz nie do zniesienia. Może teraz miała nadzieję, że to tajemniczy hrabia z gór Mond poprawi jej los? Zabierze ze stolicy, poślubi i obsypie klejnotami, tylko dlatego, że wygląda jak kobieta, z którą spędził kiedyś kilka upojnych nocy na wąskim łóżku w polowym szpitalu? Każda skazana Lotte był jakby skazą na moralności Gretchen. Siostry nie mogły aż tak się różnić, powtarzał sobie, niemal zupełnie zapominając, że jedna zaniżyła status społeczny z własnego przekonania i wyboru, którego druga nie miała.
– Nie musi wiedzieć – powiedział nieśmiało i natychmiast znienawidził się za tę myśl. – To siostra Gretchen powinienem jej jakoś pomóc.
Każda myśl o Liselotte była swego rodzaju zdradą. Cały czas pytał siebie, co powiedziałaby Gretchen, gdyby po prostu poszedł do tamtej i pozwolił tej znajomości trwać.
Albo co by powiedziała, gdyby zostawił jej rodzoną siostrę samą z jej problemami?
– Więc do niej idź – zasugerował Herman, pokornie przyjmując rolę sumienia.
– Ale co ona by pomyślała, gdybyśmy… – nie dokończył.
Samotny mężczyzna, piękna kobieta, pod maską cynizmu skrywająca wielki smutek, do tego morze wspomnień. Początek historii, która mogła skończyć się na wiele interesujących sposobów.
– To nie idź. – Herman wywrócił oczami. – Czego ty właściwie chcesz?
Dobre pytanie. Nie wiedział. Nic już nie wiedział. Ani czego chce od dziewczyny, ani czy ma zamiar dalej angażować się w sprawę. Gdyby przypadkiem jej nie zauważył wtedy Lotte, zginęłaby w sposób równie smutny i godny pożałowania jak jej siostra. Nigdy nie dowiedziałby się o jej istnieniu. Może tak byłoby lepiej.
– Co ty byś zrobił na moim miejscu? – zapytał Hartman w ostatnim akcie desperacji.
Tylko Hermanowi mógł zadać pytanie. Hermanowi, który pomagał mu po stracie dłoni, który zajął się nim, gdy po powrocie do stolicy nie miał dokąd pójść.
To pytanie wymagało chwili namysłu i kolejnej łyżki cukru.
– Osobiście uważam – tymi słowami fałszerz rozpoczął wykładanie swej filozofii życiowej. – Do licha, Christoph, przeżyliśmy piekło. Czy po tym wszystkim nie uważasz, że zasłużyłeś na coś lepszego? Nawet odrobinę przyjemności? Możesz uznać to za znak, jeśli pozwoli ci to zasnąć w nocy.
Skończywszy, jeszcze raz wyciągnął dłoń w stronę cukiernicy, ale jego ręka zamarła w połowie.
– Jedyne, nad czym powinieneś się zastanawiać, to jak będzie czuła się dziewczyna jako ta druga.


*


Gdyby Christoph trafił do lecznicy wcześniej, najpewniej nadal miałby sprawne obie dłonie. W normalnych warunkach ranę natychmiast opatrzonoby jak trzeba i nie byłoby w ogóle mowy o żadnym zakażeniu. Ale w Sargbergu nic nie było normalne, toteż nadzorca zgodził się na wysłanie więźnia do lekarza dopiero, gdy ten kompletnie nie nadawał się do pracy.
Doktor, opuchnięty mężczyzna o wielkim nosie i czerwonej twarzy dziwnie kontrastującej z bielą fartucha, zbadał chorego, przykładając się do tego nie bardziej niż wcześniej para sanitariuszy.
Diagnozę też wydał podobną.
– Nic nie da się zrobić – powiedział matowym głosem i gdyby Hartman nie stracił przytomności słowa medyka z pewnością napełniłyby go grozą.
Amputacji dokonano piłą, która zaczynała już rdzewieć. Jako środka dezynfekującego użyto niewielkiej ilości czystego spirytusu, ponieważ lekarz miał zwyczaj wypijać większą cześć zapasów po rozcieńczeniu ich z wodą.
Choremu wlano go ust trochę gorzałki, ale podczas zabiegu i tak ocknął się na chwilę. Dwaj asystujący przy zabiegu sanitariusze, równie bladzi jak ich ubranie, dziwili się potem, że wycieńczony fizycznie, trawiony gorączką i infekcją człowiek może mieć jeszcze tyle siły w mięśniach i płucach.
Kiedy Christoph obudził się rano po operacji, zorientował, że leży w białej pościeli, w czystym i ciepłym miejscu, zobaczył biały bandaż zasłaniający kikut bez dłoni, w której kiedyś trzymał skrzypce, przyjął to spokojnie, a według pielęgniarzy wręcz nieludzko.
Było mu wszystko jedno. Najważniejszą rzecz w życiu i tak stracił dużo wcześniej.
Kalectwo bynajmniej nie wpłynęło na skrócenie kary – nikt nawet przez chwilę o tym nie pomyślał, ale wymagania wobec odbywającego karę nieco spadły. Nawet Fritz przestał przestrzegać bezwzględnie wyrabiania norm. Christoph nie umiał już dźwigać kilofa ani siekiery.
Przeżył, wbrew wszystkiemu, czasem nawet samemu sobie, przetrwał dziesięć lat zesłania.
Kiedy wysiedli z wagonu kolejowego na dworcu Królewskim, tym samym, skąd dekadę wcześniej zabrano ich na północ, wszyscy posiadali jedynie ubranie na grzbiecie i kilka drobiazgów, które ocalały. Większość nie miała dokąd pójść. Rodziny, jeśli po wojnie mieli jeszcze rodziny, przeważnie nie chciały mieć nic wspólnego z byłymi więźniami. Codziennie kilkudziesięciu mężczyzn trafiało na ulice albo do przytułku.
Christoph Hartman z pewnością podzieliłby ich los, gdyby nie uratował go Herman, który wrócił do stolicy akurat na czas, by odziedziczyć po wuju studio fotograficzne. Zamieszkali w dwupokojowym skromnym mieszkanku na górze. Herman w dzień zajmował się fotografowaniem uczciwych obywateli, po nocach fałszował dokumenty. Christoph pomagał prowadzić dom i studio w zamian za jedzenie i łóżko.
Przeważnie jednak leżał i wpatrywał się w sufit. W Sargbergu nigdy nie mówił wiele, ale teraz całkiem zamknął się w sobie.
Dwóch samotnych mężczyzn nie potrzebuje wiele, by wieść skromne przyzwoite życie, więc kiedy Christoph zrobił wszystko, co było do zrobienia, pozostałą część dnia spędzał bezczynnie. W pierwszych miesiącach odbywania kary nie potrafił się przystosować do klimatu pracy i organizacji dnia, ale dziesięć lat to długo – nauczył się żyć na północy. Teraz znowu rzucono go do innej rzeczywistości, do której nie pasował, dano wiele czasu na myślenie i żadnego celu.
Wszystko zmieniło się w dniu, kiedy do studia przyszedł mężczyzna podający się za Maxa. To nie było jego prawdziwe imię, tak data urodzenia, zawód i wszystko inne, co chciał mieć w papierach. Nie mówił o przeszłości, a Herman nigdy nie wypytywał swoich klientów. Max starał się o posadę szarego urzędnika w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, zresztą jego maniery i sposób bycia zdradzały wykształcenie.
Z jakiegoś powodu Herman postanowił przedstawić ich sobie. Tak zaczęła się znajomość, która zaprowadziła prostego skrzypka najpierw na godność hrabiego, potem do klubu Gold Vogel z bombą ukrytą protezie, a na koniec do skromnego mieszkanka Liselotte von Werner.


*


Lotte nie pojawiła się tego wieczoru w Gold Vogel. Nie zastał jej też w domu, więc postanowił poczekać. W środku, po otwarciu zamka kawałkiem drutu – jedna z wielu pożytecznych umiejętności, jakich nabywa się znając schludnie wyglądającego Maxa i jego kompanów.
Bałagan panujący w pomieszczeniu sugerował, że lokatorka szykowała się w pośpiechu. Na wąskim łóżku leżało kilka zmiętych sukien, które musiała kolejno przymierzyć i odrzucać. W popielniczce – smętnie niedopalony papieros, a na toaletce butelka absyntu. Od czasu ostatniej wizyty mężczyzny ubyły co najmniej trzy kieliszki. Poczęstował się resztą, usiadł na krześle i czekał w ciemności.
Jakiś czas później zaalarmowało go głośne trzaśnięcie sąsiednimi drzwiami, płacz dziecka i krzyki, ale szybko umilkły. Widocznie któraś z wielu fabryk rozdawała tego dnia ochłapy, które właściciele nazywali pensją.
Panna von Werner wróciła późno, a właściwie to wcześnie. Kiedy zamknęła drzwi mieszkanka, mrok za oknem zaczynał powoli rozrzedzać się, latarnie gasły kolejno, a pierwsi robotnicy, snujący się niczym zjawy, wybierali się zastąpić nocną zmianę przy fabrycznych maszynach.
– Nie przypominam sobie, żebym pana jeszcze zapraszała – powiedziała na jego widok.
Christoph nie potrzebował szczegółowych oględzin, by zauważyć, że tej nocy wypiła za dużo. Szła chwiejnym krokiem, ledwo utrzymując równowagę na wysokich obcasach. Żeby zdjąć but musiała przytrzymać się ściany.
– Do tego wypił pan mój absynt? – Wskazała na pustą butelkę, marszcząc z niesmakiem jasne brwi.
Jak gbur nie zaprzątał sobie głowy szukaniem kieliszka, ale nie o to jej chodziło.
– Pani i tak już dość wypiła.
Prychnęła z rozbawieniem. Zaraz potem drugi pantofel uderzył o podłogę i kobieta na boso podeszła do okna. W prawej pończosze widniała wielka dziura.
Zdecydowanym szarpnięciem próbowała zasłonić okno, ale coś w mechanizmie odmówiło posłuszeństwa. Po kilku coraz bardziej rozpaczliwych próbach opadła bez sił na łóżko, jeszcze bardziej gniotąc swoją najlepszą garderobę.
Gościa traktowała w ogóle jak element wystroju.
Hartman zasłonił okno za nią, ale nie wrócił na swoje niewygodne krzesło. Lotte przez chwilę spoglądała niego, zadzierając głowę i roztasowując obolałą stopę. Zasłony okazały się dziurawe, więc w mieszkanku nie było całkiem ciemno. Mężczyzna widział nawet rozmazaną szminkę w kąciku jej ust.
Ocknął się z zamyślenia, dopiero kiedy trąciła go stopą.
– Przepraszam? – powiedział zaskoczony.
Zmrużyła oczy.
– Pytałam, po co pan znowu tu przyszedł. Myślałam, że wyjaśniliśmy już kwestię mojego imienia i to, że nie jestem moją siostrą.
– Chciałem sprawdzić, czy niczego pani nie potrzebuje – powiedział i natychmiast poczuł się głupio.
Była dorosłą kobietą. Miała prawo do własnego życia, do spotykania się z kim chciała, gdzie chciała i do wracania, o jakiej porze jej się marzyło. Tylko dlaczego tak go to życie bolało?
Lotte czknęła.
– A wyglądam, jakbym czegoś potrzebowała?
Na to nie miał odpowiedzi.
– Sądzę – powiedziała, stawiając drobną stopę na jego bucie – że z nas dwojga, to nie jestem tą osoba, która czegoś potrzebuje.
Uśmiechnęła się prowokująco. Tylko ten uśmiech nie pozwolił mu zapomnieć, że nie ma do czynienia z Gretchen.
Odsunął się na dwa kroki, odprowadzany przez pijacki, wulgarny śmiech.
– Pan się mnie boi? – zachichotała, z trudem wstając. – Boi się, że dybię na jego majątek? Taki bogacz mógłby wspomóc nieco biedną siostrę kobiety, którą kiedyś… Co to za różnica, skoro obie wyglądamy tak samo.
Lotte jest szalona, przypomniał sobie jedyne słowa, jakie Gretchen kiedykolwiek wypowiedziała na temat siostry. Wolał wierzyć, że ta chichocząca kobieta jest tylko pijana.
Podeszła naprawdę blisko. Pachniała już nie tylko orientalnymi perfumami, których zapach pamiętał z ostatniego spotkania. W oddechu wyczuwał absynt i chyba opium.
– No, słucham – powiedziała niskim lekko ochrypłym głosem. – Czego pan potrzebuje.
Pogładziła protezę dłoni, która smętnie zwisała wzdłuż uda mężczyzny. Christoph mógł sobie tylko wyobrażać, jak miękkie i ciepłe są naprawdę opuszki jej palców.
Mógł też to sprawdzić, ale wciąż miał skrupuły.
Panna von Werner zaśmiała się – raz, ostatni. Potem nagle spoważniała.
– Tak bardzo brakuje panu żony, że nie przeszkadza, że jestem tylko jej siostrą…?
Dalszej części zdania nie słyszał. Od kiedy usłyszał słowo „żony” wszystko inne przestało mieć znaczenie. Lotte wiedziała, znała jego prawdziwą tożsamość i musiała podejrzewać, jaki los spotkał prawdziwego hrabiego. Mniejsza skąd. Być może kiedy czekał tu na nią jak głupiec, dzieliła się tą wiedzą z jednym ze swoich wpływowych przyjaciół.
Być może policja już czeka za drzwiami.
Była obcą kobietą, bez sensu byłoby przytaczać tu jakiekolwiek więzi powinowactwa. Mógł spodziewać się czegoś takiego, ale mimo to poczuł się… zdradzony.
Kobieta źle zinterpretowała zmianę na twarzy mężczyzny, bo powiedziała:
– Bez obaw. Nikomu nie powiedziałam, że nie jest pan żadnym arystokratą tylko byłym skazańcem.
– Jak… – wyszeptał tylko.
Znów prychnęła. W jednej chwili potrafiła zachowywać się jak normalna współczująca kobieta, by w kolejnej zmienić się w bezlitosną kokietkę. Hartman nigdy nie poznał do końca swojej żony, ale wmawiał sobie, że mieli na to za mało czasu. Z Lotte sprawa wyglądała zupełnie inaczej. Była taka pełna sprzeczności. Nie miał pojęcia czy potrafi dojść do ładu sama z sobą.
– Mówiłam przecież, że ojciec interesował się losem Gretchen. Po jego śmierci znalazłam w biurku waszą fotografię ślubną.
Najcenniejsza rzecz, jaką Christoph posiadał, dagerotyp, na którym, ubrany w mundur, trzyma pod rękę żonę odzianą w prostą sukienkę i trzymającą w ręku bukiet zwykłych kwiatów. Oboje patrzyli w obiektyw szczęśliwi, trochę onieśmieleni, ale naiwnie wierzący, że kiedyś pokażą to zdjęcie swoim wnukom. Dla von Wernera ta sama fotografia była pewnie kolejnym dowodem upadku córki.
– Dlaczego mnie pani wtedy wpuściła? – zmarszczył brwi.
Rozumiał coraz mniej, bo przecież ani razu nie zdradziła się ze swoją wiedzą.
Kobieta wzruszyła ramionami.
– Byłam po prostu ciekawa, w kim zakochała się moja siostra. – Wspięła się na palce, żeby popatrzeć mu prosto w oczy, ale i tak okazała się za niska.
Zamiast tego zachwiała się. Do upadku było jeszcze daleko, ale i tak złapał ją za ramię. Lewą dłoń wczepiła w jego okaleczone ramię.
Kosmyki jasnych włosów łaskotały go w policzek.
– Zawsze byłyśmy identyczne, ale poza tym wszystko nas różniło. Podobały nam się równe kolory, różna muzyka, nawet mężczyźni, ale…
Nie powiedziała jednak, co ale, bo go pocałowała – bardzo nieśmiało, czego się nie spodziewał.
Christoph nie bronił się. Nie myślał, co powiedziałaby Gretchen, w ogóle nie myślał o żonie. Po raz pierwszy od ponad dziesięciu lat nie myślał tylko o przeszłości, a o tym, co tu i teraz.
Przynajmniej przez jakiś czas.
Lotte jest szalona, usłyszał jeszcze z głębi rozsądnej części umysłu, zanim całkiem zatracił się w ciepłych wargach i zapachu absyntu.
Może była.
Może on także był.
Are You Watching Closely?
Odpowiedz
#5
Rozdział III
Hrabina



Słońce wisiało wysoko na niebie, w jednym z tych ostatnich ciepłych dni początku jesieni. Christiandorf budził się z wolna do życia. Elita odsypiała jeszcze nocne eskapady i co najwyżej lekko uchylała jedną powiekę, żądając od służby szklanki wody albo cudownej tabletki od bólu głowy, ale robotnicy już od jakiegoś czasu byli w środku dobry pracy.
W czynszówce przy Alsenstraße woda hałasowała w starych rurach, dzieci hałasowały na schodach, śpiewając, a za oknem hałasowali gazeciarze, od czasu do czasu przekrzykując się z rykiem nielicznych w tej dzielnicy automobilów. Promienie słońca całkiem bezczelnie przenikały przez liczne dziury i przetarcia w cienkich zasłonach, tworząc na drzwiach i części odrapanej ściany fantastyczną mozaikę świetlistych kształtów.
Lotte spała, oddychając miarowo. Leżała na brzuchu, częściowo tylko przykryta. Cienki koc – kiedyś musiał być czerwony – zsunął się aż do pośladków, wystawiając na widok nagie plecy.
Christoph nie spał. Przypatrywał się kobiecie, siostrze zmarłej żony, od wczorajszej nocy – z woli dziwacznego przeznaczenia – także swojej kochance. Kiedy tak leżała, spokojna, bez szyderczej maski, z twarzą częściowo przysłoniętą włosami i niemal startym makijażem, bardziej niż kiedykolwiek przypominała Gretchen. Różnił je teraz tylko jeden maleńki szczegół – niewielka blizna na łopatce Liselotte, której Gretchen z pewnością nie posiadała.
To ostatecznie przywróciło go do rzeczywistości. Usiadł na łóżku i zaczął zbierać z podłogi pomięte rzeczy. Koszula, spodnie, płaszcz i inne części garderoby hrabiego von Negendanka leżały w towarzystwie sukien lokatorki mieszkanka. Wszystko nie nadawało się, by móc pokazać się w tym w lepszym towarzystwie, ale Hartmanowi było w tym momencie wszystko jedno. Dopadła go przeszłość, o której na moment zapomniał w ciepłym łóżku. Razem z nastaniem dnia powróciło wspomnienie pełnej nadziei twarzy Gretchen, kiedy prosiła, żeby do niej wrócił. Zrodziły się wyrzuty sumienia. Liselotte nie mogła zastąpić siostry – nawet gdyby chciała. Zbyt wiele je różniło, a on bał się zrobić w okaleczonym sercu miejsca dla jedynej żyjącej panny von Werner jako samodzielnego bytu. Powinna zostać siostrą Gretchen, nikim więcej. O tej nocy powinni w ogóle zapomnieć.
Ale podnosząc z podłogi pobrudzoną koszulę, wiedział, że tak łatwo nie zapomni.
Lotte wymruczała coś przez sen. Zignorował to, starając się skupić na zapinaniu guzików koszuli.
Zamarł, kiedy się odezwała.
– Więc idziesz – stwierdziła.
Odwrócił się. Leżała na prawym boku, podpierając się na łokciu. Dym papierosowy, absynt i kilka godzin snu uwydatniły nieubłagany upływ czasu, z którym radził sobie jeszcze makijaż. Twarz Lotte była lekko opuchnięta, czerwona, a oczy przymrużone, jakby raziła ją nawet ta odrobina światła.
– Posłuchaj… – zaczął niezgrabnie, bo dotychczas nie musiał tłumaczyć żadnej kobiecie, że z chwilowego zapomnienia nie będzie niczego więcej.
Nie chciała słuchać, usiadła zdecydowanie. Koc zsunął się jeszcze niżej, ukazując wciąż jeszcze płaski brzuch i ponętne piersi.
– Nie musisz nic mówić. Nie jesteś w stanie wymyślić nic, czego bym jeszcze nie słyszała.
Nie krzyczała, nie płakała. Nie miała nawet siły się złościć. Była po prostu… zmęczona. Jak ktoś, kto od początku wiedział, że nie może walczyć z duchem siostry i nawet nie próbował.
– Przepraszam – szepnął mężczyzna, dopinając ostatnie guziki koszuli.
– Nie musisz. – Lotte opadła z powrotem na poduszkę. – Nie jestem dzieckiem. Wiedziałam, co robię. A teraz, gdybyś był tak dobry, idź. Chciałabym się wyspać.
W milczeniu dokończył ubieranie się. Na szczęście po ponad dziesięciu latach potrafił to zrobić bez wzbudzania litości. Nie wiedział, czy Lotte nadal na niego patrzy, czy zasnęła.
Wyszedł, nie pożegnawszy się.


*


Przez kolejne cztery dni trwał w zawieszeniu, które wypełniały wspomnienia o żonie – odległe, coraz bardziej wyblakłe jak ich ślubna fotografia, i wspomnienia nocy z Liselotte, które czasem przesłaniały te pierwsze. Nie wiedział jak ani kiedy, ale zamiast myśleć o ostatniej wspólnej nocy z żoną ostatniej desce ratunku, jakiej chwytał się zawsze, kiedy sądził, że już nie wytrzyma, myślał o gładkiej skórze, miękkich ustach smakujących absyntem i delikatności jej siostry.
Piątego dnia nadeszła wiadomość od Maxa – von Negendank znów miał wrócić na salony. W jakim celu, tego przywódca grupy nie wyjaśnił, ale Christoph miał nadzieję, że zostanie jednak powiadomiony. Od czasu, kiedy zgodził się umrzeć za sprawę (podobną przysięgę składali wszyscy członkowie grupy, ale tylko on zgłosił się do przeprowadzenia zamachu w klubie Gold Vogel), pozostali nie traktowali go już jak człowieka, a jak narzędzie.
Kiedyś mu to nie przeszkadzało. Narzędzia nie miały uczuć. Nie kochały i nie cierpiały.
Christoph wiedział, że przychodząc tu, naraża się na spotkanie z kobietą, które pociągnie za sobą kolejne natrętne myśli, podlewające kiełkujące nadzieje, które powinny zostać zduszone w zarodku. Najprościej byłoby wyjechać ze stolicy i zapomnieć o wszystkim, ale dokąd miałby pójść? Mógł być albo bojownikiem walczącym o mgliste idee w z góry przegranej sprawie albo nikim. Chwilowo wybrał to pierwsze.
Czwartek nie był dniem szczytowej frekwencji w klubie, ale i tak trudno było znaleźć wolny stolik. Ten na środku sali zajmowała hałaśliwa grupa młodych ludzi, więc hrabia musiał zadowolić się jednoosobowym stoliczkiem w rogu. Aloysius von Schillingsfürst tego wieczoru gdzie indziej.
Liselotte von Werner najwyraźniej także.
Na scenie wysoka, zgrabna brunetka w czarnej sukni mieniącej się srebrnym cekinami wszytymi gdzie tylko się dało, śpiewała niskim zmysłowym głosem piosenkę, która idealnie oddawała atmosferę panującą w klubie: spokojną i pełną oczekiwania.
Christoph pił swój absynt, słuchał najnowszych plotek o romansach, cenach akcji i wciąż jeszcze szeroko komentowanym traktacie. Nic z tego go nie obchodziło.
O wpół do jedenastej uznał, że ma dość. Wyszedł.
Zamiast zamówić taksówkę wybrał się na długi spacer. W połowie drogi, która miała być drogą to tymczasowego lokum hrabiego, odkrył, że znalazł się na Alsenstraße. W oknie mieszkanka Liselotte paliło się światło. A więc była w domu. Być może nawet sama.
Tylko co miałby jej powiedzieć? Że przyszedł, bo czuje się samotny i szuka pocieszenia, że tamta noc nie była pozbawiona znaczenia, mimo że chciał by było inaczej?
Być może Lotte szukała tego samego. A może zwyczajnie chciała zemścić się na siostrze, która zawsze miała pierwszeństwo, nawet po śmierci.
Lotte jest szalona.
Po drzwiami usłyszał głosy: kobieta i mężczyzna rozmawiali, a raczej kłócili się, coraz mniej dbając o przestrzeganie nocnej ciszy. A więc Lotte nie była sama. Dlaczego miałaby być? Dlaczego miałaby siedzieć i czekać grzecznie, w nadziei, że Hartman przyjdzie błagać ją o wybaczenie i jeszcze kilka wspólnych chwil, aż znów nie dopadną go wyrzuty sumienia?
Mężczyzna podszedł bliżej drzwi. Miał dziwnie znajomy głos.
Zanim opuścił mieszkanie, Hartman zdążył czmychnąć na wyższe piętro. Stamtąd obserwował rozświetloną klatkę schodową. Drzwi mieszkania otworzyły się, stanął w nich… Otto von Krugenberg.
– Pamiętaj o umowie – syknął na do widzenia.
To nie było pożegnanie kochanków.
Co za umowę mogła mieć upadła von Wernerówna z ambitnym parlamentarzystą? Ledwie tydzień temu widział ją w towarzystwie von Schillingsfürsta. Nie było tajemnicą, że von Krugenberg chętnie zamieniłby fotel w parlamencie na bardziej eksponowane stanowisko.
Lotte rozejrzała się, jakby czuła, że jest obserwowana. Potem zniknęła w mieszkaniu. Oczywiście każda kobieta w jej sytuacji skorzystałaby z możliwości posiadania dwóch potężnych „przyjaciół”. Gorzej, jeśli stała się pionkiem w prowadzonej przez nich grze.



*


Rozsądnie założył, że kolejne nocne odwiedziny byłyby błędem. Nachodzenie kobiety tuż po dość nieprzyjemnej rozmowie z – właściwie to nie wiedział, czy ma do czynienia z kochankiem, czy mocodawcą – i robienie jej z tego powodu wyrzutów, odniosłoby skutek odwrotny do zamierzonego.
Poza tym wizyta mogłaby zakończyć się tak samo jak poprzednia.
Zamiast tego Hartman poczekał miłosiernie do południa, dając Lotte czas na sen i doprowadzenie się do porządku. Kiedy stanął pod drzwiami jej mieszkania była pierwsza po południu. Miał nadzieję, że do tego czasu zdążyła wstać z łóżka. Wiedział, że nie będzie mógł patrzeć na nią spokojnie, nawet jeśli będzie kompletnie ubrania. Widoku roznegliżowanego ciała, zasłoniętego tylko szlafroczkiem i pomiętej pościeli mógłby w ogóle nie znieść.
Nie otworzyła od razu, a dopiero w momencie, gdy Christoph zaczął zastanawiać się czy nie przyjść później.
Na widok gościa okazała zdziwienie i zmieszanie. Nigdy nie widział jej takiej, przypomniał sobie.
– Mogę wejść? – zapytał, odchrząkując.
Bez słowa skinęła głową, odsuwając się i otwierając szerzej drwi. Z wyrazu twarzy Liselotte nie dało się nic wyczytać.
Nie tylko zdążyła już wstać, ale i doprowadzić niewielkie lokum do porządku. Łóżko było zasłane i nakryte kapą słodkie kwiatowe wzory, przetartą tylko w jednym miejscu. Zniknęły porozrzucane wszędzie części garderoby, nawet popielniczka stojąca na nocnym stoliku lśniła czystością. Wywietrzone pomieszczenie zamiast opium pachniało czystym zapachem mydła.
Christoph nie zauważył nowej butelki absyntu – uznał to za dobry znak.
Lotte też się zmieniła. Miała na sobie prostą brązową spódnicę i sweter z wełny w kolorze kremowym. Dyskretny makijaż ujął jej nieco lat. Wyglądała… normalnie – jak zwykła kobieta wychodząca na zakupy albo spotkanie do kawiarni.
I bardziej niż kiedykolwiek przypominała Gretchen.
– Zakładam, że nie przyszedłeś tu tylko po to, żeby na mnie popatrzeć? – zapytała, przechodząc przez pokój.
Zatrzymała się dopiero przy oknie, krzyżując ręce na piersi. Dalej już odejść nie mogła.
Rozdzielał ich teraz cały pokój, wiele niewypowiedzianych słów i jedna nieżyjąca od ponad dziesięciu lat kobieta.
– Martwiłem się o ciebie. – powiedział po prostu, bo nic lepszego nie przyszło mu do głowy.
Po wspólnie spędzonej nocy darowali sobie formy grzecznościowe. Sytuacja i tak była już wystarczająco niezręczna.
Liselotte roześmiała się. Zbyt długo była zdana wyłącznie na siebie. Nie potrzebowała albo bała się przyznać, że potrzebuje pomocy.
– Jak widzisz, mam się świetnie. – Na dowód tego rozłożyła ręce i wykonała zgrabny obrót. – Jeśli myślałeś, że z rozpaczy zrobię sobie coś złego, bo nie potrafisz zapomnieć o Gretchen, to… cóż. Nie jestem taka.
– Widziałem u ciebie wczoraj von Krugenberga.
Lotte wstrzymała na chwilę oddech, ale opanowała się szybko.
– I co z tego – odparowała, wzruszając ramionami. – Mam prawo spotykać się z kim chcę.
Tylko niech to nie będą von Krugenberg i von Schillingsfürst, pomyślał.
– Czy to wszystko? – W jej głosie dało się usłyszeć zniecierpliwienie.
– To nie jest odpowiednie towarzystwo dla ciebie – upierał się.
Ale Lotte okazała się równie uparta. Gretchen też taka była.
– A kto jest? Podajesz się za hrabiego von Negendanka i chodzisz szpiegować do Gold Vogel. Uważasz, że to bardziej bezpieczne?
Zdradzi cię za absynt i opium, usłyszał szyderczy głos Hermana. Odsunął do siebie te myśli.
– Posłuchaj – powiedział, ruszając w kierunku okna. – To nie musi tak wyglądać. Możemy wyjechać i…
Nie po raz pierwszy myślał o tym, ale pierwszy raz ten pomysł wydawał się… realny. Mogli wyjechać, uciec od von Krugenberga i von Schillingsfürsta; zacząć nowe życie. Tylko gdzie wtedy byłoby miejsce dla Gretchen?
Albo dla Lotte?
Było go tylko dla jednej.
Tym razem się nie roześmiała, tylko uśmiechnęła smutno.
– Dokąd? – Nie brała tej propozycji na poważnie.
Christoph wiedział, że już postanowiła zostać.
– Gdziekolwiek, byle jak najdalej stąd.
Lotte zerknęła na jego sztuczną dłoń, tylko przez chwilę, ale i tak sprawiło to ból.
– I co byśmy tam robili?
Trafiła celnie. Hartman nie był żadnym hrabią, gdyby nie pieniądze zebrane przez Maxa i jego organizację, nie miałby co jeść i gdzie się podziać. Był Herman, który na pewno nie odmówiłby pomocy (a przy okazji kolejnych mizoginistycznych rad), ale Christoph i tak miał już wystarczająco wielki dług u przyjaciela.
– Mogę iść pracować do kopalni – powiedział niemal desperacko.
Mógłby, gdyby miał dla kogo.
Lotte potrząsnęła głową.
– Nie mogę nigdzie wyjechać – powiedziała, patrząc mu w oczy, ale bez śladu uwodzenia w głosie. – Jako kto miałabym z tobą pojechać? Całe życie byłam tą drugą, dla ojca, matki, nawet dla ciebie.
Nie zaprzeczał, to oznaczałoby kłamstwo oraz brak szacunku. Zamiast tego stał i patrzył na bezbronną kobietę, po raz pierwszy pozbawioną swojego pancerza. W tym momencie postanowił, że musi ją przekonać.
– Jeśli o to chodzi…
– Nie chcę być Gretchen, a nie mogę być sobą, póki… – Machnęła ręką, dając do zrozumienia, że granica szczerości została osiągnięta. – Po prostu muszę coś zrobić.
To coś zapewne miało wiele wspólnego z tajemniczymi spotkaniami z parlamentarzystą. Christoph miał jak najgorsze przeczucia.
– Czego chce od ciebie von Krugenberg? – zapytał wprost.
Podszedł jeszcze bliżej, ujmując kobietę pod brodą i zmuszając, żeby patrzyła mu prosto w oczy.
– To ja chcę czegoś od niego – próbowała się oswobodzić, ale zagrodził jej drogę. – To zwykły układ.
Takie układy miały to do siebie, że nigdy nie były równe. Christoph wiedział, że kiedy parlamentarzysta już wykorzysta Lotte, wyrzuci ją jak zepsutą zabawkę. Gorzej, że ona najprawdopodobniej także wiedziała, tylko grała odważniejszą i pewniejszą niż była w rzeczywistości.
– Co obiecał ci za informacje obciążające von Schillingsfürsta?
Lotte spojrzała na niego spłoszona.
– To moja sprawa – warknęła. – Puść mnie. To boli.
Nie puścił.
– Moja także, bo się o ciebie martwię! – Zdenerwowany, ścisnął podbródek jeszcze mocniej.
– Martwisz się, bo wyglądam jak moja siostra, więc jeśli coś mi się stanie, nie będziesz mógł już tu przychodzić i wyobrażać sobie, że ja to ona – powiedziała to cicho, ale każde słowo wbijało się w niego jak nóż. – Może wcale nie jesteś lepszy od von Krugenberga?
Zadziałało. Puścił, odsuwając się.
Liselotte podeszła chwiejnym krokiem do łóżka, opadła na nie w bezsilności i natychmiast sięgnęła po papierosy. Nawet z daleka Christoph widział, że tłumi łzy.
– Idź już – powiedziała, próbując rozpalić zapałkę. – Nie skorzystam z twojej szlachetnej propozycji.
Wyobrażał sobie, że robi coś dobrego, że uwolni ich oboje od tego życia i bolesnych wspomnień, a teraz czuł się jak najgorszy drań. By nie lepszy od von Krugenberga. Był gorszy. Parlamentarzysta był szują, ale pewnie nie starał się tego ukrywać. Christoph taił prawdziwe zamiary nawet przed samym sobą.
Panna von Werner zaciągnęła się, wreszcie zapalonym papierosem.
– Jeszcze tu jesteś? – Popatrzyła na intruza szklistymi oczami. – Wynoś się!
Zakrztusiła się dymem.

*


Czasem kiedy Christoph budził się, nadal myślał że jest w Sargbergu. Kulił się wtedy w pościeli, chcąc utrzymać przy sobie jak najwięcej ciepła, wsłuchiwał w napływające dźwięki i czekał aż syrena oznajmi początek nowego dnia pracy. Czasem próbował zacisnąć palce prawej dłoni. Nieistniejąca kończyna bolała tak jak tamtego dnia.
W noc po wizycie u Lotte znów przeżywał obozową katorgę. Po otwarciu oczu odkrył, że północna rzeczywistość jest po wieloma względami prostsza od tego, w co wplątał się teraz. W Sargbergu musiał tylko rąbać drewno i szukać złota. Owszem, istniały zmowy, układy i tajne porozumienia, ale były niczym w porównaniu z grą, w jaką grali stali bywalcy Gold Vogel.
Liselotte von Werner też wydawało się, że jest graczem, ale tak naprawdę była tylko pionkiem. Tak jak fałszywy hrabia von Negendank. Nawet von Krugberg i von Schillingsfürst nie mogli nazywać się mistrzami gry. Gdzieś nad nimi stał książę i jego wszechwładny cień – kanclerz.
Hartman wybudził się całkowicie, kiedy Herman zaczął hałasować w kuchni. Robił oczywiście herbatę.
– Przeczytaj. – Niemiłosiernie rzucił na twarz leżącego przyjaciela gazetę.
Herman nie był typem łowcy prasowych sensacji. Skoro uważał, że coś w porannym dzienniku warte jest czytania, było.
Wzrok Christopha zatrzymał się na pierwszej stronie, którą niemal w całości zasłaniał szczegółowy dagerotyp. Jego serce też na moment przestało bić.
Głównym tematem dnia była śmierć członka parlamentu Heinriha von Krugberga. Zaledwie trzydziestodwuletni mężczyzna, od półtora roku zasiadający w sejmie i mający – jak się wydawało – przed sobą wspaniałą karierę, prywatnie ulubieniec kobiet wczorajszej nocy, którą spędził oczywiście w Gold Vogel, usiadł za kierownicą swojego automobilu, choć wszyscy bawiący z nim w klubie zeznali, że za kołnierz nie wylewał. Zaledwie dwie ulice dalej zjechał z mostu do rzeki. Utopił się, nim nadeszła pomoc. Hartman szybko przeczytał usiane drobnym pismem kolumny artykułu. Rozważaniom nad smutnym losem młodego mężczyzny i okolicznościom poświęcono zaledwie kilka akapitów. Resztę – spekulacjom, kto zajmie jego miejsce w parlamencie.
– Smutny wypadek, prawda. – Herman, który właśnie nadszedł z herbatą, skrzywił się, dotykając zbyt gorącej filiżanki.
Christoph wciąż nie odrywał oczu od fotografii wraku samochodu von Krugberga. To mógł być wypadek. Ludziom często zdarzało się wychodzić z Gold Vogel, a potem brawurowo siadać za kierownicami. Czasem kończyli jazdę na najbliższej latarni, kasując samochód i zarabiając parę ładnych siniaków oraz miejsce w jutrzejszej rubryce towarzyskiej. Parlamentarzysta skończył nieco dalej – i stracił życie.
Gospodarz usiadł naprzeciw, mieszając herbatę. Odgłos łyżeczki przypominał Christophowi kilofy z Sargbergu.
Von Krugberg pozostawił po sobie wiele nieutulonych w żalu niewiast, pewnie kilku zadowolonych antagonistów i wiele tajemnic, które interesowały mężczyznę o tyle, o ile dotyczyły panny von Werner.
Powinien odetchnąć, Lotte uwolniła się od ambitnego mężczyzny i jego gry. Ale wypadek wydawał się tak wiarygodny, że Hartman aż nie mógł w niego uwierzyć.
Jeśli von Schillingsfürst poczuł się zagrożony, mógł być zdolny do czegoś takiego. Jeśli Heinrih dał wyeliminować się tak łatwo, co będzie z kobietą, która zadarła z niewłaściwym człowiekiem? Za którą nikt się nie ujmie?
Herman popijał napar drobnymi łyczkami, Christoph nawet nie spojrzał na własną filiżankę. Zerwał się z miejsca, rozglądając za koszulą i spodniami. Od czasu Sargbergu nie ubierał się tak szybko.
Fałszerz nic nie powiedział. Pił tylko swoją herbatę.


*


Nie otworzyła, kiedy zapukał do drzwi.
Za drugim razem też nie.
Ani za trzecim.
Z piętra wyżej zbiegły rozwrzeszczane, chude dzieci w połatanych ubraniach. Tuż za nimi postępowała matka – wymizerowana kobieta o nijakiej twarzy, przylizanych włosach i zgasłym spojrzeniu. Przeszła obok, zupełnie nie zainteresowana intruzem, dobijającym się do drzwi sąsiadki z dołu. A Christoph mógł myśleć tylko o nieruchomym, zimnym ciele Liselotte von Werner spoczywającym na łóżku, które jeszcze niedawno dzielili razem. Albo leżącej na wytartym dywanie – w kałuży krwi.
Mimo że nie otwierała, nadal miał nadzieję, że złe przeczucia okażą się tylko przeczuciami. Przybiegł tu zdyszany, ale zdeterminowany, żeby zabrać stąd wreszcie kobietę, nawet gdyby musiał wywlec ją z mieszkania jedną ręką i zaciągnąć na dworzec.
Jedną siostrę już utracił, nie chciał, żeby Lotte do niej dołączyła.
– Lotte, to ja – powiedział w końcu, opierając się o drzwi – Otwórz… proszę.
Otworzyła. Nie od razu i nie bez oporów. Kiedy w drzwiach zawisł łańcuch jeszcze przez chwilę mierzyli się spojrzeniami.
– Wpuść mnie – poprosił.
Skinęła głową.
Pokój tonął w mrokach, jeśli nie liczyć okazjonalnych plam światła przepuszczanych przez dziurawe zasłony. Lotte nada była w szlafroku, nie zadała sobie nawet trudu, żeby nałożyć makijaż. Pierwszy Hartman widział ją taką jaka była – bez ozdób. Na stoliczku pojawiła się kolejna butelka absyntu, ale bliżej było jej do dna niż do pełna.
Tym razem panna von Werner nie trzymała w ręku zapalonego papierosa. Pewnie nie miała skąd go wziąć – popielniczkę wypełniał stos niedopałków i popiołu.
Na stole leżała gazeta. Lotte już wiedziała o zagadkowej śmierci „wspólnika”.
Christoph nie mógł uwierzyć, że ta wystraszona, drżąca kobieta o zmęczonej twarzy jest tą samą uwodzicielką, którą spotkał nie dalej jak tydzień temu w Gold Vogel. Bez słów wziął ją w ramiona. Nawet duszący zapach perfum, którym pachniała podczas pierwszego spotkania, gdzieś się ulotnił. Kobieta odwzajemniła uścisk, więc trwali tak przez chwilę, nim Hartman delikatnie odsunął ją od siebie.
– Nie możesz tu zostać – powiedział stanowczo. – Tu nie jest bezpiecznie.
Liselotte rozejrzała się po pokoiku.
– Jeśli o mnie wiedzą, nigdzie nie jestem bezpieczna. – Głos jej się załamał.
Usiadła na łóżku, kuląc się dziwnie.
– Jacy oni? – Christoph zbliżył się ostrożnie. – Czego właściwie chciał von Krugberg od von Schillingsfürsta?
Lotte zadarła głowę.
– A jak myślisz? – powiedziała ze śladem dawnej ironii w głosie. – Chciał jego stanowiska. Miałam informować go o wszystkim, co mogłoby skompromitować pierwszego ministra.
Christoph wolał nie pytać, czego się właściwie dowiedziała. Ważniejsze było – co wiedział Pierwszy Minister Spraw Zagranicznych o spisku przeciw niemu.
– Co obiecał ci w zamian?
Chętnie uklęknąłby przed nią i znów przytulił, ale odpowiedź panny von Werner sprawiła, że wyprostował się jak struna.
– Obiecał dać mi dowody, że śmierć Gretchen nie była przypadkiem, a mój ojciec nie popełnił samobójstwa.
Hartman przełknął ślinę.
Lotte jest szalona.
– Co ty mówisz? – zapytał, całkiem zbity z tropu.
Z trudem przeszedł do porządku dziennego nad informacją, że kres krótkiemu szczęściu jego i Gretchen położyła specyficznie pojmowana troska hrabiego von Wernera. A teraz Lotte po raz drugi zamierzała wstrząsnąć jego światem.
– Mówię, że mój ociec nie popełnił samobójstwa. – Kobieta podniosła głos, parząc na niego gniewnie, jakby to Christoph własnoręcznie zamordował starego von Wernera. Prawdę mówiąc, chętnie by to zrobił, ale najwyraźniej ktoś go ubiegł. – Został zamordowany, bo zdobył dowody, że atak bombowy na szpital generała von Herblinga nie był pomyłką, tylko zaplanowanym posunięciem taktycznym.
Hartman potrząsnął głową, ale wydawało się, że nawet nie zauważyła jego sprzeciwu. Mówiła dalej:
– To nie był żaden szpital dla naszych dzielnych rannych chłopców, tylko laboratorium, gdzie przeprowadzano doświadczenia na jeńcach. Chcieli stworzyć żołnierza doskonałego, ale eksperyment wymknął się spod kontroli. Musieli to jakoś zatuszować.
– Nie! – Christoph odsunął się gwałtownie.
W tym samym momencie Lotte wyciągnęła do niego rękę, ale trafiła na pustkę. Czegokolwiek chciała, nie mógł jej tego dać. Nie po tym co usłyszał.
Spojrzała na mężczyznę z żalem.
– Nie wierzysz – stwierdziła ze źle zwiastującym spokojem w głosie.
Oczywiście, że nie wierzył. Gretchen – jego Gretchen – nie mogłaby brać udziału w czymś takim. Nie kochała duserlandczyków, ale nie mogłaby traktować ich jak doświadczalnych królików. Nie, kiedy jej męża po drugiej stronie frontu mogłoby spotkać to samo…
– Kto ci o tym powiedział?
– Ojciec.
Ten sam ojciec, który myślał, że wysyła go na śmierć, a w rzeczywistości zgotował ją własnej córce. Chciał na odwrót, ale widać jego kontakty nie obejmowały sfery metafizycznej.
Lotte wykrzywiła usta.
– Został pielęgniarką, bo gazety wmówiły jej, że każda prawdziwa patriotka musi to zrobić dla kraju. Tam pewnie powiedzieli jej to samo, że robi to dla kraju. Przecież wtedy Duserlandczyków nie traktowano nawet jak ludzi.
– Nie zrobiłaby czegoś takiego. – Upierał się.
– Ona nie była taka – wykrztusił, nadal trzymając się w bezpiecznej odległości.
– Skąd możesz wiedzieć. Znałeś ją ledwie dwa miesiące.
– Ciebie znam tydzień – zrewanżował się. – Moja żona nie brałaby udziału w czymś takim – stwierdził stanowczo, gotów trwać w uporze choćby nie wiadomo co, ale wątpliwości i tak już torowały sobie drogę w szczelnym murze zaufania do żony.
Tyle razy przyznawał sam przed sobą, że Gretchen miała wiele tajemnic. Może to była kolejna.
Nie mógł jednak spokojnie słuchać, jak oczernia ją ktoś inny – nawet własna siostra. Nie, zwłaszcza siostra, która miała do zmarłej najwięcej żalu. Gretchen nie mogła się już bronić, a Lotte zdobyć dowodów. Von Krugberg nie żył, być może faktycznie przez własną głupotę.
Liselotte mogła po prostu wykorzystać sytuację na swoją korzyść.
Lotte jest szalona.
Albo naprawdę w to wierzyć. Być może stworzyła sobie iluzję, by czuć się mniej pokrzywdzoną. By mieć kogo obwiniać.
Kobieta wzruszyła ramionami.
– Uważaj sobie jak chcesz – powiedziała beznamiętnie.
– Posłuchaj – Hartman potarł podbródek – von Krugberg mógł cię oszukać.
– To ty się oszukujesz.
Wzrok Liselotte sprawiał, że właśnie tak się czuł.
– P o w t a r z a m! Nic nie rozumiesz! – Próbowała nadać głosowi normalne brzmienie. – Jeśli oni wiedzą o mnie, też jestem martwa.
W jej oczach po raz pierwszy pojawiły się łzy.

*

Dotychczas żadna z rozmów z panną von Werner nie przebiegła tak, jakby sobie tego życzył. Kiedy zaczęła płakać, Christoph nie wiedział, czy nakrzyczeć na nią i potrząsnąć, czy przytulić, zostać i pocieszyć. Wybrał to drugie. Został. Minęła noc, a Lotte nadal żyła. Nikt nie próbował jej zlikwidować. Może nikt nie miał zamiaru.
Mimo to Hartman nie miał powód do zadowolenia. Siostra Gretchen była albo chora psychicznie, albo w niebezpieczeństwie.
Albo była perfidną intrygantką. Wtedy też groziła jej śmierć, ale z ręki samego Christopha.
Zmarła żona towarzyszyła mężczyźnie, gdy wracał do studia fotograficznego porozmawiać z Hermanem. Teraz już wiedział, że nie uwolni się od Gretchen – nigdy. Kochała ją, nawet jeśli robiła wszystkie złe rzeczy, o jakie podejrzewała ją Lotte. Kochał, bo tylko dzięki niej przetrwał ostatnie dziesięć lat i musiał się jej trzymać, bo teraz potrzebowała go druga siostra.
Nie próbował między nimi wybierać. Niech się dzieje, co chce, powiedział sobie wychodząc z mieszkania i zostawiając śpiącą kobietę.


*


Herman, jeśli nawet zdziwił się późnym powrotem przyjaciela i jego zamyśloną miną, zachowywał się jak zawsze.
– Siadaj – powiedział. – Właśnie zaparzyłem herbatę.
Christoph nie poświęcił ani jednej myśli aromatycznemu rdzawemu płynowi. Cały czas myślał o Lotte. Była przerażona, to dziwne, bo nigdy nie widział takiego strachu oczach Gretchen, chociaż to ją uważał za delikatniejszą od siostry.
– I co teraz zrobisz? – zapytał Herman.
Popijał napój małymi łyczkami, podczas gdy towarzysz tylko ogrzewał dłonie o ciepłą filiżankę.
– A co mam zrobić? – Hartman popatrzył bezradnie na przyjaciela. – Lotte wbiła sobie do głowy jakiś spisek i nie da sobie przemówić do rozsądku.
Fotograf dosłodził herbatę:
– Jesteś pewien, że tylko sobie wymyśliła?
Christoph odłożył filiżankę. Wolałby absynt, ale tego w domu Hermana nie było.
– Niczego nie jestem już pewien – westchnął, opadając na oparcie tapczanu.
Dlaczego eksperymenty w szpitalu imienia generała Herblinga nie miałyby być mniej prawdziwe od Sargbergu? Sargberg też przecież był swego rodzaju eksperymentem. Resocjalizacyjnym – przynajmniej tak myśleli zwykle obywatele, których prasa bombardowała informacjami o szczęśliwych przestępcach, którzy poprzez ciężką pracę i kontakt z dziewiczą przyrodą przechodzą przemianę wewnętrzną, stają się na powrót przykładnymi obywatelami, przy okazji przyczyniając się do zwiększenia dobrobytu ekonomicznego państwa. Ale on to przeżył – zimno, głód i amputację. Własną krwią zapłacił za złoto, które i tak trafiło do rąk bogaczy. Dlaczego miałby uwierzyć tym samym mediom, które zamiotły pod dywan prawdę o białej celi śmierci na północy?
Być może Gretchen nie miała wyboru – została zmuszona do pomocy przy eksperymentach. Chciał w to wierzyć. Próbował znaleźć zloty środek pomiędzy dobrocią żony, a zdrowiem psychicznym jej siostry, jednak od początku wiedział, że znajduje się na przegranej pozycji. Nie mógł pozostać jednocześnie wierny jednej i drugiej.



*


Jeszcze tego samego wieczora powtórnie wspinał się na schody prowadzące do mieszkania panny von Werner. Ku własnemu zaskoczeniu odkrył, że nie jest jedynym, który chce się widzieć w Lotte. Na szczęście miał tyle przytomności, żeby ubrać się w nie rzucający się w oczy robotniczy strój.
Kobieta w świetle skąpej lampy gazowej oświetlającej ponurą klatkę schodową wyglądała na jakieś pięćdziesiąt może pięćdziesiąt pięć lat. Kiedyś musiała być naprawdę piękna i wytworna, bo nawet prosty szary płaszcz i tanie pantofle, jakie można było dostać w sklepie dla robotników nosiła z prawdziwą gracją. Torebkę trzymała tak, jakby była wysadzana diamentami, a nie wykonana z imitacji skóry.
– Dobry wieczór – odezwała się pierwsza, kiedy stanął obok, niepewnie, nie wiedząc, jak się zachować. – Czy przyszedł pan do Lotte?
Christoph skinął głową.
Kobieta uśmiechnęła się. Skądś znał ten uśmiech i tę twarz. Nos, podbródek, linię brwi, oczy, nawet włosy, które w świetle wyglądały na blond, ale różnie dobrze mogły być poprzetykanie nitkami siwizny.
– Nie ma jej – powiedziała z pewnym zakłopotaniem. – A może jest. Nie chce ze mną rozmawiać.
– Dobrze ją pani zna? – zapytał, mając nadzieję, że kobieta nie zrewanżuje się tym samym.
Dama posmutniała.
– To moja córka.
W ciszy, jaka zapadła po tym wyznaniu, dało się słyszeć hałasujące w mroku szczury.
Christoph zesztywniał. Hrabina von Werner, według córki wegetująca w szpitalu dla psychicznie chorych i nie pamiętająca że prócz Gretchen miała jakieś inne dziecko, stała przed nim i zachowywała się jak najzupełniej normalnie.
Lotte jest szalona.
– Rozumiem – powiedział mężczyzna nienaturalnym głosem.
Już nie wiedział, co myśleć.
– Jest pan przyjacielem Lotte? – pytanie zabrzmiało cokolwiek dwuznacznie.
Już nie musiał domyślać się, po kim córka odziedziczyła charakter.
– Można tak powiedzieć.

Ale kim właściwie był? Nie potrafił określić swojego stosunku do Liselotte, tak jak nie miał pojęcia, jakie są jej uczucia. Raz miał pewność, że przyciąga go tylko jej ciało i twarz Gretchen, a innym… Bywały chwile, kiedy zapominał o żonie, a wtedy liczyła się tylko Lotte, tak jak wczorajszej nocy. Ale teraz załamana kobieta podająca się za hrabinę von Werner uświadomiła mu – sama o tym nie wiedząc – jak bardzo się mylił.
Lotte jest szalona.
Gretchen miała rację. Od początku.
– To się zaczęło po samobójstwie męża. – Na wspomnienie o zmarłym hrabim kobieta otarła z oczu łzy. – Lotte uważała, że to co nas spotkało było niesprawiedliwe. Potem wymyśliła spisek. Próbowała przemówić jej do rozsądku. Ja, nieliczni przyjaciele, którzy pozostali z nami nawet po samobójstwie męża, lekarze, ale popadała w coraz większą obsesję. Pewnego dnia zniknęła. Dopiero niedawno ją odnalazłam.
Zakończyła bezradnie.
Christoph zamyślił się. To, co przed chwilą usłyszał faktycznie pasowało do wybuchowego temperamentu Lotte, ale czy od razu musiało świadczyć o psychicznej chorobie?
– Też się o nią martwię – dodał zupełnie niepotrzebnie.
Hrabina ożywiła się nagle. Nie przypuszczał, że opanowaną kobietę z wyższych sfer stać na takie wybuchy.
– Błagam – zawołała, czepiając się jego ramienia. – Jeśli zależy panu na mojej córce, musi jej pan przemówić do rozsądku!
Aż trudno było uwierzyć, że ta miła, wyglądająca na współczującą kobieta była żoną hrabiego von Wernera, który wyparł się córki, a potem zniszczył jej małżeństwo i odebrał życie.
Kobieta nie puszczała jego ręki, wyraźnie domagając się deklaracji. Co miał powiedzieć? Jeśli faktycznie była matką Liselotte musiała wiedzieć, że kobieta jest uparta i jeśli pójdzie do szpitala, to tylko związana i zakneblowana.
Hrabina już o nic nie błagała. Tylko patrzyła – dużymi, niebieskimi oczami. Tak jak wczoraj patrzyła Lotte, a przed nią dawno temu Gretchen. Hartman musiał chyba pogodzić się z tym, że kobiety z rodziny von Werner robią z nim, co chcą.
– Zrobię co będę mógł. Jeśli Lotte faktycznie jest chora, nie zostawię jej samej.
Tak jak kiedyś nie zostawiłeś Gretchen, ukuło go sumienie.
Hrabina puściła go. Odetchnęła z ulgą, poprawiając kapelusz i uczesanie. Po kilku minutach nie było najmniejszego śladu po wzruszeniu i łzach.
Christoph był daleki od spokoju.


*


Obiecał hrabinie, że przystąpi do dzieła od razu. Poczeka, na Lotte i spróbuje porozmawiać szczerze, ale kobiecie stanowczo zakazał towarzyszyć sobie. Rozmowa i tak zapowiadała się na trudną, nawet bez obecności matki, którą Lotte rzekomo umieściła w szpitalu psychiatrycznym.
Gdzie była teraz? W Gold Vogel? Na dnie rzeki jak von Krugberg?
Wróciła chwilę później.
Zanim Hartman przyjrzał się jej dokładnie, spojrzał na swój chronometr. Nie było jeszcze dwudziestej pierwszej, jak na zwyczaje panny von Werner wczesna pora.
– Gdzie byłaś? Martwiłem się – zapytał ostro.
Zbyt ostro. Liselotte może nie była tak niezależna jak chciała, ale nie lubiła, kiedy mężczyźni rościli sobie prawo do rozkazywania jej.
– A ja martwiłam się, kiedy obudziłam się rano i stwierdziłam, że jestem sama – powiedziała spokojnie, jakby samotne przebudzenie faktycznie nic jej nie obeszło.
Trafiła na tyle celnie, że poczuł się jak skończony drań.
Zdjęła pantofle i płaszcz. Christoph z ulgą skonstatował, że przynajmniej dziś jest trzeźwa.
– Myślałaś o tym, co wczoraj powiedziałem? – zapytał, kiedy zaczęła rozglądać się w poszukiwaniu papierosów. – O wyjeździe…
Nie zamierzał rezygnować z tego pomysłu. Naiwnie ubzdurał sobie, że zmiana otoczenia mogłaby mieć na pannę von Werner zbawienny wpływ.
Lotte nawet na niego nie spojrzała.
– Wiesz, że nie mogę. – W jej głosie wyczuł wahanie. – Jestem tak blisko odkrycia prawdy.
Albo blisko grobu, pomyślał. Zamiast tego uderzył z zaskoczenia:
– Rozmawiałem z twoją matką. Była tu.
W napięciu obserwował zmiany na twarzy kobiety. Ręka Lotte zastygła, wyciągnięta w stronę zapalniczki. Oczy spoglądały na mężczyznę, jakby zobaczyła ducha.
– Co ty mówisz? – Opanowała się szybko, wracając do beztroskiego obojętnego tonu, za którym ukrywała się od pierwszego dnia ich znajomości. – Moja matka przebywa w szpitalu Księżnej Rity i nie umie sama się ubrać. Nie pamięta nawet, że mnie urodziła.
Patrzyła Christophowi w oczy. Wierzyła w to, co mówi. On też chciałby wierzyć. Wtedy wszystko byłoby o wiele prostsze. Byłaby w niebezpieczeństwie, ale nie chora.
Kobieta usiadła na łóżku, próbując zapalić papierosa. Nafta w lampach prawie się wyczerpała. W pomieszczeniu było niemal ciemno.
– Chęci tylko pomóc. – Z tymi słowami Christoph ruszył w kierunku łóżka. – Nie zostawię cię, nawet…
– Nawet, gdy okażę się wariatką? – Kobieta ze śmiechu zakrztusiła się dymem. – Nie jestem. Nie wiem, z kim rozmawiałeś, ale nie z moją matką.
Hartman próbował ująć jej rękę, odtrąciła przyjazną dłoń.
– Wiem, przez co przeszłaś – zaczął delikatnie.
– Nic nie wiesz! – warknęła.
W tym momencie dał za wygraną. Mogli się tak licytować, kto miał gorzej. Ona w swoim mieszkanku bez zachcianek, na jakie mogła sobie pozwolić jako córka hrabiego, czy on w Sargbergu – bez jedzenia, dłoni, w ciągłym zimnie.
– Nie mam już siły – powiedziała i potem Christoph wyrzucał sobie, że błędnie zinterpretował to wyznanie. – Albo mi wierzysz, albo nie. Jeśli tak, pozostań, ale jeśli masz mnie za wariatkę, lepiej nie przychodź tu więcej. Nie mogę ufać tobie, jeśli ty nie ufasz mi.
Spojrzała na niego zadzierając głowę – prosząco, niemal błagalnie, wzrokiem kobiety, która nie chce już dłużej być sama, ale tylko na swoich warunkach.
Christoph chciał coś powiedzieć. Upewnić ją w swojej lojalności, żeby pozwoliła mu być blisko i zająć się sobą. Na początku chciał tylko zabrać ją z tego mieszkania, z tego miasta, z dala od ludzi pokroju von Krugberga i wspomnień o śmierci ojca. Tylko tyle.
Ale zdradziło go spojrzenie.
– Tak myślałam. – Lotte pociągnęła nosem. Przez słabe oświetlenie, Christoph nawet nie spostrzegł, że płacze.
– To nie musi się tak skończyć – powiedział. – Można ci pomóc…
Uśmiechnęła się smutno.
– Zamknąć mnie w kaftanie trzy razy dziennie aplikować zimne kąpiele albo elektrowstrząsy? Wiem, jak to działa. Mojej matce nie pomogło… Wolę już umrzeć.
– Nie mów tak – potrząsnął głową.
Lotte jest szalona, szeptała mu do ucha Gretchen. Christoph zacisnął pięści.
– Porozmawiamy jutro, kiedy chłoniesz – powiedział, wstając.
Tak naprawdę sam chciał wszystko przemyśleć.
Liselotte nie odpowiedziała, ale kiedy schodził po schodach, wybiegła z mieszkania. Mocno chwytając się poręczy, krzyknęła, przez co zapewne obudziła pół kamienicy.
– Pokój numer dziesięć, z widokiem na ogród. Ma pełno zdjęć moich i Gretchen, ale ja jestem dla niej niewidzialna. Jeśli mi nie wierzysz, sam sprawdź.



*


Szpital imienia księżnej Rity znajdował się na wsi zaledwie dwadzieścia minut jazdy automobilem od centrum Christiandorfu. Dla pensjonariuszy zaadaptowano stary pałacyk, należący niegdyś do fundatorki – osoby bardzo znanej swego czasu w towarzystwie – i, jak głosiły plotki, pierwszej pacjentki. Fasada w klasycznym stylu modnym ze dwieście lat wstecz onieśmielała Christopha już od chwili, kiedy wysiadł z pożyczonego auta. Klasyczna kolumnada i zadbany ogród nie za bardzo pasowały do jego wyobrażeń o miejscach pobytu ludzi z problemami psychicznymi.
Kilkoro pensjonariuszy przechadzało się po ogrodach w asyście pielęgniarek i pielęgniarzy; niektórzy ubrani w szlafroki, inni wyglądali całkiem normalnie. Hartman wypatrywał kobiety, który byłaby choć trochę podobna do Liselotte i Gretchen, ale się zawiódł.
Wnętrze deprymowało jeszcze bardziej. Olbrzymi hol, gdzie kiedyś gromadzili się goście przybywający na słynne bale wydawane przez księżną i jej małżonka, przerobiono na coś w rodzaju recepcji. Poza tym niewiele się zmieliło. Rzeźby z marmuru przestawiające piękno ludzkiego ciała, obrazy z sielskimi scenami wiejskimi, które chyba miały wprawiać pensjonariuszy w dobry nastrój, nadal stały na swoim miejscu jak pięćdziesiąt lat temu, kiedy księżna Rita zamiatała podłogi trenem sukni, chwaląc się kolekcją i dobrym smakiem przed gośćmi.
Na ścianie na przeciw wejścia wisiał obraz poprzedniej pani domu. Arystokratka została uwieczniona przez malarza, siedząc w ogrodzie wśród krzaków róż. Miała na sobie karmazynową suknię, z ciasno zawiązanym gorsetem haftowanym złotem i imponującą krynoliną, wypełniającą cały dół obrazu. Mogła mieć wtedy nie więcej niż dwadzieścia lat, jasną cerę, szczupłą budowę; twarz nieci zbyt pociągłą zakończoną ostrym podbródkiem, jednak staranne upięcie nieco korygowało niedostatki natury. Zielone oczy zdawały się nadal bacznie obserwować wszystkich wchodzących. Hartman próbował dopatrzyć się w spojrzeniu kobiety późniejszego szaleństwa, jakie dało początek wielu plotkom i opowieściom, ale niczego takiego nie było. Rita była albo zbyt młoda i niewinna, albo doskonale umiała ukrywać przed światem drugą twarz.
– Fascynująca, prawda? – Siedząca a olbrzymim biurkiem z wiśniowego drewna pielęgniarka, odłożyła książkę. – Początku nie mogłam przyzwyczaić się do jej obecności. Ale teraz jesteśmy bardzo dobrymi znajomymi.
Uśmiechnęła się, zadzierając głowę i patrząc na podobiznę arystokratki.
– W czym mogę panu pomóc? – Pielęgniarka szybko przeniosła wzrok na mężczyznę, uśmiechając się dobrodusznie.
Była jedną z tym osób, które już od pierwszej chwili wzbudzają sympatię. Niska, nieco pulchna blondynka, o kręconych włosach, które nadawały twarzy jeszcze bardziej pyzaty wygląd. Tak niepodobna do chłodnej zdystansowanej księżnej z portretu jak tylko możliwe.
Hartman odwzajemnił uśmiech.
– Chciałbym odwiedzić hrabinę von Werner. Jej córka zajmowała się mną podczas wojny.
Uniósł rękę zakończoną protezą. Pielęgniarka pokiwała współczująco głową.
– Hrabiną zajmuje się siostra Greta – powiedziała. – Proszę chwilę zaczekać.
Jeszcze nie skończyła mówić, a już pociągała za jeden z licznych sznurków zwisających ze ściany tuż za nią.
Siostra Greta zjawiła się chwilę potem.
Była młoda, młodsza niż Christoph, ładna i miła – bez przerwy się uśmiechała. Hartman przez całą drogę do pokoju księżnej zastanawiał się, co taka osoba robi w t a k i m miejscu.
Pielęgniarka mówiła całą droga, ale o dziwo nie uznał jej za nachalną.
– Dobrze, że w końcu ktoś ją odwiedził. To taka biedna kobieta. Najpierw córka zginęła w tym głupim wypadku, a potem mąż popełnił samobójstwo.
Słowem nie wspomniała o Lotte. Christoph z trudem zachował neutralność głosu.
– Gretchen… to znaczy siostra Gretchen miała ponoć siostrę. Bliźniaczkę.
Kobieta nawet się nie obeznała, ale to jej głosu ocieplił się.
– Tak. kiedyś często odwiedzała matkę, ale ta ciągle nazywała ją imieniem siostry. Aż żal było patrzeć Teraz już nie przychodzi.
Poprowadziła przybysza najpierw wysokimi schodami wyłożonymi karmazynowym dywanem w orientalne wzory. Ze szczytu recepcja i siedząca w niej kobieta wydawały się tylko niewielkimi lalkami.
Christoph tylko raz spojrzał w górę sufit pokrywał olbrzymi fresk, przedstawiający religijną scenę walki dobrego ludzkiego pierwiastka ze złym. Połowa utrzymana został w jasnych barwach, w większości błękicie. Druga była czerwowono-czarna bardzo dokładna i makabryczna. Wywołała w mężczyźnie dreszcz. Nic dziwnego, że Rita oszalała w tym domu. Na razie przypominał bardziej mauzoleum niż domostwo i Christophowi trudno było uwierzyć, by jakakolwiek kobieta mogła być tu szczęśliwa.
Gdyby podmiejski pałacyk nie został przemieniony w klinikę, z powodzeniem mógłby zostać muzeum. Na piętrze, gdzie kiedyś mieściły się prywatne pokoje jaśnie państwa, obecnie zaś pokoje co bardziej znamienitych pensjonariuszy, ściany wciąż pokrywały kosztowne obrazy: w większości galeria rodowa rodziny księcia von Affenbacha. Nieobecne wzrokiem damy i panowie o ponurym wyglądzie nie przypadli Hartmanowi do gustu.
– Proszę nie robić sobie wielkich nadziei – mówiła dalej kobieta. – Hrabina przeważnie nie odzywa się, a jeśli już się ożywia to wydaje jej się, że wciąż żyje w trakcie wojny.
Zatrzymała się przed drzwiami z numerem dziesięć.
– Jesteśmy na miejscu.
Christoph przystanął, niepewny, czy faktycznie chce spotykać się hrabiną, nawet jeśli ta nie miała pojęcia, kim jest tajemniczy gość.
Pielęgniarka tymczasem otworzyła drzwi.
Nie wiadomo dlaczego, ale mężczyzna spodziewał się, że wnętrze pokoju będzie przystawało do całej przytłaczającej reszty, łącznie z wielki łożem z baldachimem i innymi dobrodziejstwami rodem z buduaru. Tymczasem sypialnia kobiety wyglądała… normalnie. Miała normalne jednoosobowe łóżko postawione pod ścianą, którą pokrywała tapeta w drobne stokrotki, normalny wygodny fotel, nawet radioodbiornik. Tylko szafa wydawała się staroświecka, ale nawet w nowoczesnych domach spotykało się czasem jeszcze takie zabytki. Kiedyś źródłem ogrzewania musiał być kominek – służący teraz jako ozdoba – zastąpiony przez niewielki żelazny piecyk podłączony do nowoczesnej instalacji gazowej. Na kominku hrabina trzymała rodzinne fotografie. Na ich widok Christoph zatrzymał się z poczuciem, jakby coś ukuło go w klatkę piersiową. Miał nadzieję, że to nie problemy z sercem. Przetrwał Sargberg, nawet własny samobójczy zamach, byłoby głupio gdyby zabiło go zwykłe wzruszenie.
Jedna z fotografii, zrobionej chyba w jakimś studio, w czasie, kiedy zdjęcia były fascynującą i drogą nowością, przedstawiała całą rodzinę. Hrabina (już wiedział, po kim siostry odziedziczyły urodę) siedziała na foteliku, za nią, z ręką złożoną na ramieniu żony, stał mąż. Hrabia von Werner był sztywny, oficjalny, ubrany w mundur i bardzo odpychający. Może dlatego córki, miały wtedy może z dziesięć lat, stały jakby trochę na uboczu. Lotte i Gretchen były identyczne. Nie mógł ich odróżnić. Fotografii dziewczynek było więcej, rosły każdą kolejną. Zawsze razem, zawsze takie same. Aż na ostatnim została tylko jedna. Christoph przeczuwał, że ta śmiało patrząca w obiektyw młoda dziewczyna w białej sukience to Lotte. Hrabina pewnie uważała inaczej.
Siedziała w fotelu, przodem do okna, z którego rozpościerał się kojący widok na ogród. O tej porze roku wszystko kwitło. Krótko obcięte włosy były srebrne. Żeby zobaczyć więcej, Christoph musiał podejść do okna. Kobieta była zajęta – zwijała pieczołowicie motek wełny.
– Nie jest niebezpieczna – pielęgniarka pośpieszyła z wyjaśnieniami na jego niewypowiedziane pytanie – ale lepiej, żeby nie miała przy sobie nic ostrego.
Hartman skinął głową. Nie bał się, że starsza dama zrobi mu fizyczną krzywdę. Mogła to zrobić w inny, boleśniejszy sposób.
– Ma pani gościa, hrabino. – Tym razem kobieta zwróciła się bezpośrednio do pacjentki.
Ta nie odwróciła się nawet.
– Czy przyszła moja córka? – zapytała głosem pełnym nadziei, od którego mężczyźnie ścisnęło się serce. – Czy przyszła Gretchen?
Christoph mógł tylko sobie wyobrażać wszystkie bolesne chwilę, kiedy Lotte przychodziła odwiedzić matkę w miejscu, które opłacała, dla siebie zostawiając prawnie nic, a ta wciąż myślała tylko o zmarłej córce.
Kiedy się pochylił, starsza pani podniosła głowę. Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. Wtedy, przez ułamek sekundy, wydawało mu się, że coś w jej mętnych zielonych oczach zapaliło się na chwilę, że go poznała. Być może także widziała ślubną fotografię córki.
Ale to wrażenie szybko minęło. Hrabina von Werner znów wpatrywała się w niego jakby zza brudnej szyby.
– Gdzie jest Gretchen? – zapytała z pretensją w głosie. – Gdzie jest moja córka?
Spojrzała na Christoph z taką furią, że natychmiast odsunął się od fotela. Ale nie mógł oderwać od niej wzroku.
Hrabina była chuda, chociaż przecież karmiono tu dobrze, i krucha. Nawet gruby fiołkowy sweter nie maskował wycieńczenia organizmu. Niemal zapadała się w fotelu. Czas, tragedie i choroba zostawiły na jej twarzy wiele śladów, ale nadal można było dostrzec arystokratyczne rysy.
Mimo najlepszej opieki wyraźnie nie czuła się tu dobrze. Podbródek i ręce, które nie przerywały pracy, drżały.
Zapewne gdyby nie okoliczności postarzałaby się inaczej – piękniej, jednak Hartman nie mógł oprzeć się myśli, że podobnie wyglądałaby Gretchen gdyby było im dane przeżyć razem trzydzieści lat.
– Wciąż pyta o córkę – wyjaśniła pielęgniarka, bojąc się pewnie, że zostanie posądzona o złe traktowanie pacjentów. – Od jakiegoś czasu odmawia jedzenia.
Christoph skinął głową. Chyba wiedział dlaczego. Hrabina von Werner stworzyła iluzję, żeby poradzić sobie ze śmiercią córki, męża i społeczną degradacja, ale jakaś jej cześć – chowana głęboko – nadal wiedziała. I wybrała śmierć zamiast wegetacji.
Nie mógł dłużej patrzeć na hrabinę.
Pożegnał się szybko i wyszedł bez wyjaśnień zostawiając pielęgniarkę z niewypowiedzianym pytaniem zastygłym na ustach. Matka Lotte i Gretchen nadal zwijała swoją wełnę.


*


Ze szpitala pojechał prosto do mieszkania Lotte. Po drodze myślał nad tym, co powie, kiedy już znajdą się twarzą w twarz. Nie mógł wyznać jej miłości ani obiecać, że kiedykolwiek to zrobi, ale wiedział, że ma do zaoferowania wiele innych rzeczy. Poza tym panna von Werner nie była już romantyczną panienką, która wierzy w miłość i romantyczne zakończenia.
Podróż minęła szybko, a pogoda za oknem automobilu zmieniała się w równym tempie. Rano padało, Christoph nadal trzymał parasol, ale od wjazdu do Christiandoffu świeciło słońce. Uznał to za dobry znak. Dziwne, bo od dawna w żadne znaki nie wierzył.
Zanim jednak dotarł do skromnego mieszkanka, musiał przedrzeć się przez tłum gapiów i opór dwóch policjantów.
Policyjny automobil stał przy wejściu do czynszówki. Lokatorzy i sąsiedzi zajmowali strategiczne stopnie schodów. Dzieci podskakiwały podekscytowane, ciągnąc matki za spódnice, dopraszały się uwagi. Żony robotników, którym mężowie pracowali w pocie czoła albo odsypiali nocne zmiany, przeżywały sensację w stopniu nie mniejszym niż ich pociechy.
Christoph przedzierał się przez las sylwetek, łokci i głów, ignorując ciosy w żebra, poszturchiwania i niemiłe komentarze.
Wejścia, otwartego na oścież, bronił młody, wysoki policjant, który przepuszczał tylko i wyłącznie przedstawicieli własnej profesji kręcących się tam i z powrotem. Hartman musiał się zatrzymać. Zabroniono mu wejść.
Ale nie zabroniono patrzeć.
Zobaczył ją, a konkretnie jej rękę – bladą i nieruchomą na pościeli – już nie białej tylko czerwonej. Zrozumiał wtedy, że Lotte też go opuściła, chociaż to on wcześniej opuścił ją.


*


Ze stojącego na kuchence czajnika buchnęła para dymu, hałas gwizdka oznajmił, że woda już się zagotowała, więc Herman ostrożnie przelał ją do dwóch filiżanek stojących na tacy. Pomiędzy nimi umieścił cukiernicę i kilka ciasteczek, które były tylko trochę twardawe. Wszystko razem zaniósł na stół, który w zależności od potrzeb służył do jedzenia albo jako biurko.
Od kilku dni służył głównie za biurko.
Christoph nie odezwał się od trzech dni, od kiedy wrócił blady jak trup i z martwym spojrzeniem. Herman nie pytał – wiedział, że przyjaciel prędzej czy później sam zacznie mówić, zresztą przeczytał o wszystkim w porannej gazecie następnego dnia. O pięknej, lecz szalonej dziewczynie, która postanowiła rozstać się ze światem, przecinając niebieskawe żyły widoczne na bladej cerze. Musiała mieć to we krwi, stwierdził autor krótkiego tekstu, skoro ojciec popełnił samobójstwo dziesięć lat temu, a matka siedzi zamknięta w zakładzie dla obłąkanych.
Na szczęście Hartman wydawał się daleki od chęci podążenia za żoną i tą drugą kobietą. W pierwszych dniach pobytu w Sargbergu, kiedy nie musiał morderczo pracować, i później po powrocie do stolicy siedział i tępo gapił się przed siebie, teraz jednak wertował gorączkowo jakieś papiery, których fałszerz nigdy wcześniej nie widział.
– Zrobiłem herbatę – powiedział głośno gospodarz, stawiając tacę mniej więcej na środku stołu. Nie zawracał sobie głowy szukaniem wolnego miejsca, bo go nie było.
Usiadł, wzdychając ciężko. Wiedział, że z tej obsesji nic dobrego nie będzie.
Christoph miał cel, tylko co będzie gdy go już osiągnie? Znów pójdzie do Gold Vogel udając hrabiego? Tylko tym razem nie spotka już kobiety o znajomej twarzy, która odwiedzie go od dokonania zamachu.
Hartman nawet nie spojrzał na tacę, więc Herman zaczął pić w samotności. Zaczął od nasypania nieprzyzwoitej ilości cukru.

KONIEC
Are You Watching Closely?
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości