Ocena wątku:
  • 1 głosów - średnia: 5
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Mandragora sp. z o. o.
#1
Inaczej to sobie wyobrażałem. To miał być dzień mojego ostatecznego tryumfu. Oto wyłaniam się zza rogu i idę środkiem korytarza, pewnym i dumnym krokiem. Wszystko dzieje się w zwolnionym tempie. Z kolejnych pokoi wychylają się ludzie. Biją mi brawo, wiwatują i zagrzewają do podjęcia decyzji, którą już dawno podjąłem. Wszyscy to wiedzą. Jestem dla nich symbolem, legendą, niedoścignionym wzorem i nadzieją, że pewnego dnia to któryś z nich pójdzie tak, jak ja szedłem w tej chwili.
Staram się nie patrzeć na te wszystkie twarze, nie reagować. Tak jak przystało na prawdziwego bohatera. Idę jeszcze w garniturze, z rozpiętą marynarką i poluzowanym krawatem. Aż w końcu dochodzę do drzwi na końcu korytarza. Nie dodaję sobie otuchy, nie czekam, nie pozwalam kiełkować wątpliwościom, nie przystaję. Nie okazuję strachu, lęku i nabożnego szacunku. Nawet nie pukam. Bezceremonialnie otwieram drzwi i widzę zaskoczoną i przerażoną twarz. Widzę szefa wciśniętego w fotel.
A potem rzucam facetowi w twarz kartkę papieru. Tylko jedną. Napisaną odręcznie. Bardzo starannie.
- Składam wypowiedzenie.

Rzeczywistość natomiast wyglądała zupełnie inaczej.
- Niestety musimy się rozstać – powiedział szef, wręczając mi kartkę papieru. Tylko jedną. Wydrukowaną z komputera i opatrzona niedbałym mazajem prezesa.
Byłem w szoku. Milion myśli kłębiło mi się w głowie. Chciałem wszystko wygarnąć, wykrzyczeć, wybuchnąć i zrobić jeszcze kilka innych rzeczy na „wy”, ale zamiast tego potulnie kiwałem głową, gdy szef pokazywał gdzie mam podpisać papier. Patrzyłem na niego z ukrytą pogardą i nienawiścią. Znowu zrobił grymas charakterystyczny dla niedowidzących, przez co z tymi swoimi okularkami, okrągła buzią i zaczesanymi do tyłu włosami długości kaczych piór, wyglądał jak potomek sowy z nadwagą i dyskotekowego koguta na sterydach.
Przeklinałem w duszy swoją żałosną osobowość. Tę pieprzoną grzeczność, uprzejmość i cholerną empatię, która właśnie okazywała szefowi zrozumienie nad „jakże trudną, ale konieczną decyzją związaną z niepewną sytuacją na rynku i cięciami kosztów, które skutkują natychmiastowym zwolnieniem”.
Słuchałem tego wszystkiego ze zwieszoną głową i zastanawiałem się co teraz. Kredyt hipoteczny na głowie, żona – chociaż właściwie mogła utrzymać się za swoją pensję. Mnie także. Ale chodziło o coś więcej. O godność.
Myśl o zmianie pracy napawała mnie odrazą. Gdyby poziom mojej adaptacji do nowego otoczenia wyrazić za pomocą, na przykład, stopni Celsjusza, to jestem pewien, że bylibyśmy świadkami jak zamarza wulkan w trakcie erupcji.
Podpisywałem podsuwane mi pod nos papiery jak w transie. Blady płomyczek świadomości zapalił się na chwilę, gdy spojrzałem na datę, którą właśnie wpisałem.
- Trzynasty? – uśmiechnąłem się ponuro, na co dyrektor odpowiedział lekkim zakłopotaniem.
Miałem ochotę wstać, złapać krzesło i zdzielić go nim w plecy, a potem rozbić jakąś butelkę na tym zapyziałym łbie, jak na porządnym westernie z bijatyką w saloonie.
Po raz kolejny wyszło mi bokiem, że nie byłem na szkoleniu z asertywności. Siedziałem potulnie na miejscu, a krzesło – choć jak Boga kocham, aż rwało się do walki – stało w dalszym ciągu na podłodze.
- Tchórz! – parsknęło z pogardą. A może tak tylko mi się wydawało.
- Tchórz! – zaczęła skandować lampa wisząca na suficie, a za nią kolejne przedmioty znajdujące się w tej korporacyjnej sali spotkań, zaprojektowanej według zasad feng-shui.
- Wszystko w porządku? – spytał dyrektor, więc przestałem nasłuchiwać oskarżeń kierowanych pod moim adresem przez sprzęty biurowe.
- Goń się, pieprzony spaślaku - powiedziałem w myślach.
- Tak, w porządku – ku memu zdziwieniu usłyszałem własny głos.
A potem wyszedłem jak niepyszny, odprowadzany pełnymi współczucia spojrzeniami moich byłych już kolegów i koleżanek z pracy.
I tak jutro wszyscy zapomną.
Znajdę sobie szybko nową pracę i jakoś to będzie.

* * *

- Wdfapskfas fsdfahsoufgas sdofagdfasff!!! – doszedł mnie dziwny głos, zanim zdążyłem otworzyć oczy, co mogło zachwiać jedną z głównych teorii fizyki, wedle której światło jest szybsze od dźwięku.
Chciałem się rozeznać w dokładnym znaczeniu tego dźwięku, ale najpierw musiałem umieścić samego siebie w czasie i przestrzeni. Otwarłem ostrożnie jedno oko i poczyniłem kilka pobieżnych obserwacji pośledniej jakości.
Moje mieszkanie. Salon. Podłoga. Puste butelki. Alkohol. Prawdopodobnie czwartek.
- Ty nieudaczniku! Ty pijaczyno! Znowu straciłeś pracę! – tym razem byłem już pewny, że to moja żona. Z szacunku otworzyłem drugie oko.
- Cześć – wybełkotałem. – Co dzisiaj mamy?
- Czwartek! – krzyknęła, jednocześnie nie kryjąc zdziwienia.
Ucieszyłem się, że prawidłowo wytypowałem dzień tygodnia.
- I co szczerzysz ten głupi ryj? – małżonka zawsze miała talent do poetyckich opisów. – Mam dość tego wszystkiego. Nic w życiu ci nie wyszło i nigdy nie wyjdzie. Jesteś totalnym zerem. Wyprowadzam się!
Próbowałem wstać z miejsca, ale fizyka, biologia i chemia sprzysięgły się przeciwko mnie i tak oto zostałem na tej podłodze sam.
Bo koszmarny ból głowy to żadne towarzystwo.
Doszedł mnie jeszcze odgłos trzaskania drzwiami, a potem nastała całkiem przyjemna cisza. Zaraz usłyszałem nieco opóźnione echo, powtarzające kilka naprawdę przykrych rzeczowników na mój temat. Na przykład: „nieudacznik”, „pijaczyna”, „głupi ryj”... Chociaż „głupi” to akurat przymiotnik, co zdradza, że jestem humanistą, a stąd można wyciągnąć szybki wniosek dlaczego jestem bezrobotny.
Portal z ofertami pracy też sugerował, że źle zrobiłem, wybierając socjologię kosztem chociażby informatyki. Choć wszyscy moi nauczyciele sugerowali z kolei, że najlepsze dla mnie byłoby wojsko.
Kiedy z trudem usiadłem przed laptopem i przejrzałem dostępne możliwości zatrudnienia, zapłakałem.
To wszystko miało wyglądać inaczej. Miałem mieć stabilną prace, spłacać grzecznie kredyt hipoteczny, stopniowo awansować w hierarchii, by po paru latach stać się wreszcie kierownikiem albo dyrektorem i odkładać pieniążki na podróż dookoła świata na emeryturze.
Rzeczywistość sprowadziła mnie do parteru. Po raz kolejny straciłem pracę i musiałem zaczynać od zera. Nie pamiętam dokładnie co działo się poprzedniego dnia, ale miałem świetne powody, żeby się urżnąć.
Najbardziej na łopatki rozkładała mnie kolumna „wymagania”. Najczęściej wykrzaczałem się już na pierwszym i zamykałem ofertę jak niepyszny. Chociaż, prawdę mówiąc, nawet kreatywność, optymizm i umiejętność pracy w grupie zupełnie nie odpowiadały mojemu charakterowi.
Byłem sprzedawcą. Kiepskim sprzedawcą. Nie chciałem znowu wracać do tej branży, ale wszystko wskazywało na to, że nie mam wyjścia.
Na początku aplikowałem tylko na oferty, które były moją listą życzeń. Skleciłem nawet list motywacyjny. Później słałem jak leci wszędzie, gdzie nie wymagano znajomości języków programowania i dziesięcioletniego doświadczenia. Kiedy wyczerpałem wszystkie możliwości, zacząłem odwiedzać coraz mniej mainstreamowe strony z ofertami, co tylko wzmagało moje rozdrażnienie.
W końcu zrezygnowałem z wysyłania listów motywacyjnych. Są tak cholernie nudne, że pewnie i tak nikt ich nie czyta.
Szczytem frustracji była oferta, gdzie trzeba było w skrócie napisać dlaczego chcę pracować w ich firmie.
„Bo chce udowodnić sobie, podłej żonie i całemu światu, że wcale nie jestem nieudacznikiem” – wpisałem bez namysłu i wysłałem. Było mi już wszystko jedno.
Trzy minuty później zadzwonił telefon. Nieznany numer.
- Słucham – jednym słowem starałem się pokazać, że jestem trzeźwy, przytomny, skoncentrowany, a mój głos jest tak szlachetny i męski, że zaraz zaproponują mi pracę lektora w radiu, który czyta te reklamy najbardziej męskich produktów, takich jak maszynki do golenia, zegarki i tabletki na prostatę.
Głos w słuchawce zawstydził mnie swoją męskością i zapytał mnie czy ja to aby na pewno ja. Potwierdziłem.
- Czy wysyłał pan aplikację na stanowisko sprzedawcy w firmie Mandragora? – padło kolejne pytanie.
- Zgadza się – nerwowo przełknąłem ślinę.
- Doskonale – wyczułem rozluźnienie po drugiej stronie słuchawki. – W takim razie chciałbym pana zaprosić na rozmowę w sprawie pracy. Czy odpowiadałoby panu dzisiaj? Powiedzmy za... cztery godziny.
Spojrzałem na zegarek. Dochodziła dwunasta. Jeszcze nikt nie umawiał się ze mną na rozmowę tego samego dnia. Ale nie miałem zamiaru być podejrzliwy wobec pierwszej osoby, która do mnie zadzwoniła z zaproszeniem na spotkanie. Miałem tylko nadzieję, że uda się schować wszelkie oznaki kaca.
- Może być – powiedziałem, zastanawiając się, czy moje śpiewne „b” w słowie „być” nie wypadło zbyt pijacko. Tak jakby „błyć”. Błyć. Błłłłuuuuyć.
- Doskonale – odparł. Mój bystry umysł wyłapał, że już drugi raz gość użył tego słowa. – W takim razie do zobaczenie o szesnastej.
Rozłączył się, a ja znów zostałem sam na podłodze, z brodą na wysokości laptopa, który leżał sobie na stoliku, świecąc mi po oczach ostatnią ofertą, którą wysłałem.
„Bo chce udowodnić sobie, podłej żonie i całemu światu, że wcale nie jestem nieudacznikiem”, grzmiało w aplikacji, którą wysłałem jako ostatnią przed telefonem. Nawet nie wiedziałem do jakiej firmy aplikowałem. Przewinąłem stronę do góry i pojawił się napis.
Mandragora sp. z o. o.
- Cóż za refleks – uniosłem brwi na znak podziwu, a chwilę potem poszedłem do łazienki opłukać swój „głupi, pijacki ryj” strumieniem zimnej wody z prysznica.

* * *

Dotarcie pod wskazany w mailu adres zajęło mi niewiele ponad dwadzieścia pięć minut, co jak na warunki panujące w godzinach szczytu jest osiągnięciem niezłym i pozwala optymistycznie myśleć o ewentualnym przyszłym zatrudnieniu w Mandragorze.
Firma znajdowała się w jednej z bocznych uliczek w tak zwanym ścisłym centrum miasta. Był więc specyficzny klimat, ale też przewijało się tamtędy sporo ludzi. Dobre miejsce na biznes.
W ofercie nie wspomniano o jaki rodzaj sprzedaży chodzi, ale w głębi duszy przyjąłem, że jeśli zaoferują mi stanowisko telemarketera, to prychnę z pogardą i wyjdę.
W miarę zbliżania się do drewnianych, przeszklonych drzwi pomalowanych na zielono jakieś pięć lat wcześniej, powoli zacząłem się przekonywać, że to sklep stacjonarny, co bardzo mi odpowiadało.
Przystanąłem w bezpiecznej odległości od witryny i spojrzałem na zegarek. Za siedem czwarta. We wszystkich mądrych poradnikach dotyczących szukania pracy można wyczytać, że w dobrym guście jest przyjść na rozmowę kwalifikacyjną kilka minut wcześniej. W sumie racja, ale kilka minut to znaczy ile? „Kilka” mieści się w zakresie od dwa do dziewięć. Tyle, że to zakres dość szeroki. Bo można to z powodzeniem podzielić na kolejne dwa momenty. Od dwóch do pięciu minut i od sześciu do dziewięciu. Przychodzenie w tym drugim zakresie czasowym wydawało mi się ryzykowne. Ale czy pojawienie się, dajmy na to, trzy minuty przed czasem robi jakąś różnicę? A nie lepiej byłoby pojawić się punktualnie o szesnastej, skoro właściciel sklepu tak sobie zażyczył? Może to pierwszy etap rozmowy. Punktualność. Niektórzy pewnie lubią, jak się przyjdzie chwilę wcześniej, ale jeśli ten facet nie należał do tej grupy ludzi? Rozumiem, że w firmie, gdzie jest recepcjonistka, warto przyjść te kilka minut wcześniej, dać jej czas, żeby zadzwoniła do odpowiednich osób, a te przyjdą po nas wtedy, gdy uznają to za stosowne, lub gdy zakończą jakąś pracę. Tutaj miałem do czynienia bezpośrednio z właścicielem. Nie było mowy o żadnych recepcjonistkach. Właściwie to najważniejsze, żeby się nie spóźnić. To jest uniwersalna zasada. A jeśli mam do wyboru przyjść kilka minut wcześniej, w zakresie 2-5 bądź 6-9 lub być punktualnie, gdy rozmawia się od razu z konkretną osobą, to najlepszym wyjściem byłoby chyba przyjść o czasie.
Ale jaką mam gwarancję, że jeśli u mnie na zegarku będzie punkt czwarta, to u niego też? Zawsze mogłem zadzwonić na zegarynkę, ale przecież to nie zmieni sprawy. Zegarynka może mi powiedzieć, że jest szesnasta zero zero, a na prywatnym zegarku właściciela będzie już, na przykład, trzy po. I wyjdę na spóźnialskiego. A pierwsze wrażenie jest najważniejsze. Boże, a jeśli mam jakiegoś koguta na głowie? Albo krzywo zawiązany krawat? Gdyby nie fakt, że przed wyjściem obficie spryskałem się antyperspirantem, pociłbym się teraz jak mysz.
Moje rozważania przerwał dźwięk kościelnych dzwonów.
Czwarta.
O w mordę.
Pobiegłem do sklepu czym prędzej zrobić pierwsze dobre wrażenie, zanim ostatecznie przebrzmieje echo czwartego uderzenia.
„Dzyń” – rozległ się dzwoneczek przy drzwiach, co uznałem za cholernie urocze.
Mój wzrok łapczywie zaczął pochłaniać asortyment sklepu, a jednocześnie nos wyłapał szczególny, duszny zapach jaki panuje w antykwariatach. W istocie był to sklep ze starociami, z dużą przewagą książek. Kilka stylowych mebli rozstawionych po kątach. Szafy, komody, toaletki, krzesła, stoły. Poza tym naczynia, sztućce, lampy oliwne, grzebienie, porcelanowe młynki do kawy, ordery, żyrandole, lustra i gustownie oprawione wielotomowe wydania książek. Część nawet w skórze.
Nieeleganckim było takie nachalne rozglądanie się, więc mój wzrok szybko powędrował w kierunku mojego gospodarza, stojącego za ladą. Wyglądał jak wysportowany i dwadzieścia lat młodszy Sean Connery, z łysiną na środku głowy i kucykiem oraz starannie przystrzyżoną brodą. Wszystko w kolorze soli z pieprzem. Całości dopełniał dość dziwaczny strój. Surdut. Niby pasował do tego miejsca, ale wyjść w tym do sklepu obok po serek wiejski i bułkę już trochę głupio.
- Witam – powiedział, wychodząc zza lady i wyciągając do mnie dłoń, którą po chwili uścisnąłem.
- Ja w sprawie pracy – sprecyzowałem.
- Przyszedł pan punktualnie – uśmiechnął się wszystkimi zębami. – Przychodzenie za wcześnie albo za późno nie jest w dobrym guście.
Nie powiem, bardzo się ucieszyłem.
- Bardzo się cieszę – ubrałem myśli w słowa.
- Przejdźmy do konkretów – rzekł, po czym wskazał mi dwa krzesła w przeciwległym kącie sklepu. – Bardzo spodobała mi się pańska... motywacja do podjęcia pracy – powiedział, kiedy już usiedliśmy. – Krótka, ale treściwa.
- W zasadzie pierwszy raz w życiu wysłałem taką aplikację – bąknąłem. – Jest dosyć...
- Szczera? – dokończył za mnie. – Bardzo sobie cenię szczerość. I lojalność – dodał, po czym popadł w zadumę, a wzrok skierował gdzieś ponad moją głowę. – Ileż można patrzeć na tych wszystkich ludzi, którzy piszą o jakichś wydumanych bzdurach jak rozwój osobisty, nowa ścieżka kariery... Bleee – skrzywił się z obrzydzeniem, a chwilę potem przybliżył twarz do mojej, jakby chciał mi powierzyć jakiś sekret. – A pan napisał prawdę. Chce pan udowodnić, że jest pan coś warty. Światu i żonie.
- Podłej żonie – sprostowałem, od razu przypominając sobie wiązankę, jaką puściła w moim kierunku. Chciała odejść? Proszę bardzo! Ale kiedy już wróci, gdy odniosę sukces i będzie błagać o łaskę i przebaczenie, to strącę ją z buta jak pyłek. Jak kurz. Tego pięknego dnia ja będę górą. Zresztą dobrze wiem, że przygruchała sobie jakiegoś kochasia. Kolega opowiadał mi, jak widział ją z jakimś typem. Że trzymała go pod rękę. Że śmiała się. Że kupił jej biżuterię. Wtedy nie chciałem wierzyć, wmawiałem sobie, że to pewnie pomyłka. Że to ktoś inny. Że to nie moja żona. Że to niemożliwe.
Zacisnąłem pięści w wyrazie niewymownego gniewu. Właściciel sklepu zauważył ten gest i uśmiechnął się ze zrozumieniem.
- Kobiety – westchnął, przewracając przy tym teatralnie oczami.
Skinąłem kilka razy głową w kompletnej ciszy. Dałem w ten sposób szansę trwania tej chwili, która narodziła między nami więź. Nić porozumienia, męskiej solidarności.
- Wie pan coś o antykach? – zapytał nagle.
- Raczej niewiele – przyznałem. – Moja podła żona co prawda lubiła wszelkiego rodzaju starocie, ale ja osobiście nie miałem styczności...
- Nie ma sprawy – uspokoił mnie. – Wszystko jest do ogarnięcia maksymalnie w dwa dni. Zresztą, w razie wątpliwości, każdy przedmiot mamy dokładnie opisany w systemie. Pana rola będzie polegała na... sprzedawaniu. Rozumiem, że to panu odpowiada.
- Tak jest.
- Świetnie – podrapał się w głowę. – Ustalmy zatem szybko kwestie finansowe, podpiszmy umowę i od jutra może pan zaczynać.
Byłem zaskoczony. Zdumiony. Zszokowany. Wszystko działo się bardzo szybko.
Właściciel sklepu widocznie zauważył moje zdziwienie, bo położył mi dłoń na ramieniu i rzekł:
- Jest pan idealnym kandydatem na to stanowisko. Nie będę dalej szukał, jeśli oczywiście jest pan zainteresowany.
- Jestem...
- Doskonale – po raz trzeci użył tego słowa.
Omówienie kwestii finansowych poszło bardzo gładko i po mojej myśli. Wszystko wskazywało na to, że trafiłem na hojnego człowieka, lecz cały czas w głowie paliła mi się lampka z napisem „to zbyt piękne, żeby było prawdziwe”.
- Antyki to dobry biznes – wyjaśnił. – Ale tylko pod warunkiem dogodnej lokalizacji. Tak się składa, że jestem właścicielem tego lokalu, więc nie muszę nikomu płacić za wynajem. Wolę godziwie wynagrodzić pracownika, bo wie pan jakie są dwie rzeczy, które cenię najbardziej? Szczerość i lojalność. A to kosztuje. Zawsze kosztowało.
Przyznałem mu rację.
- Możemy podpisać umowę? – podszedł do lady, spod której wyjął teczkę z szarej tektury, gdzie trzymał różne papiery urzędowe. – Mam tu stosowny wzór. Oczywiście na początku będzie to umowa na jeden miesiąc, ale jeśli nie złamie pan żadnego z tych dwóch przykazań, to zwiążemy się na dłużej.
- Zgoda – odparłem, wstając niepewnie. Jednocześnie poczułem w sobie ogromną determinację, by udowodnić, że jestem najbardziej szczerym i lojalnym człowiekiem, jakiego nosił ten świat. Dodało mi to animuszu, więc podszedłem śmielej do lady, wypełniłem poszczególne rubryczki i złożyłem zamaszystego mazaja, wyobrażając sobie przy tym, że pewnie z podobną nonszalancją podpisywał się prezes kilka dni temu na druczku z decyzją o zwolnieniu mnie z poprzedniej firmy.
Tak, miałem światu wiele do udowodnienia.

* * *

Następnego dnia stawiłem się do pracy punktualnie pół godziny przed otwarciem sklepu. Szef już na mnie czekał. Tym razem założył ciemnozielony surdut. Wyglądał jak szykowny hrabia z pierwszej połowy XIX wieku. Wypisz wymaluj z filmu kostiumowego o rozterkach sercowych angielskiej arystokracji.
- Ja też mam się tak ubierać? – zapytałem na wstępie, choć miałem pełną świadomość, że to pytanie powinienem zadać dzień wcześniej.
- Nie trzeba – uśmiechnął się. – To tylko taka moja fanaberia. Chodź. Oprowadzę cię po sklepie i pokażę to i owo.
Czułem się, jakbym wkraczał w inny świat. Zwłaszcza mając za przewodnika tego dziwacznego człowieka. Starałem się, by nie umknęło mi ani jedno słowo.
- Każdy przedmiot ma swoją historię do opowiedzenia – zaczął. Mówił w taki sposób, że wierzyłem we wszystko, co mówił. Czułem, że nasza współpraca układać się będzie znakomicie.
Wycieczka po sklepie trwała dwie i pół godziny, a ja byłem tak urzeczony, że gdyby zostawił mnie na chwilę samego, to pobiegłbym do banku, wziął kredyt i kupił te wszystkie meble i przedmioty, a na końcu przyozdobiłbym je książkami. Oczywiście też stąd.
- Czy wszystko jasne? – spytał na końcu.
- Tak.
- Doskonale – gdyby istniał fanklub słowa „doskonale”, to nie mam najmniejszej wątpliwości kto byłby prezesem. – Więc została nam jeszcze jedna rzecz. Umiesz obsługiwać terminal?
- Myślę, że to nic trudnego – wzruszyłem ramionami. – Wiele razy sam płaciłem kartą.
- Ze strony sprzedawcy wygląda to ciut inaczej – skinął na mnie palcem i podeszliśmy do lady, na której stało to urządzenie. Wyglądało jak każde inne. – Stań przy komputerze – polecił. – Masz przy sobie kartę?
- Mam – odparłem i wyjąłem z kieszeni portfel. Chwilę później trzymałem w ręku swojego MasterCarda.
- To dobrze, bo ja nie mam dziś swojej – zrobił skruszoną minę, a potem rozejrzał się w okolicach lady i wybrał eleganckie pióro. – Potraktuj to jako prezent ode mnie – uśmiechnął się i wyjął z kieszeni stówę. – Zapłać swoją kartą w ramach ćwiczenia, a ja ci oddam w gotówce i będziemy kwita.
- Jest pan pewien? – wziąłem pióro do ręki. Miało co najmniej pół wieku, ale stalówka wyglądała bardzo solidnie. Kto wie, może pewnego dnia będę się tym podpisywał. Jak prawdziwy prezes.
- Śmiało – zachęcił mnie.
Wybrałem w programie sprzedażowym odpowiednią pozycję, zaznaczyłem opcję „płatność kartą”, a po chwili na ekranie terminala pojawiła się kwota „100.00 zł” oraz komunikat: „Włóż kartę”. Postępowałem zgodnie ze wskazówkami.
- PIN i zielony – powiedzieliśmy niemal równocześnie. Wpisałem i zatwierdziłem czterocyfrowy PIN.
- Pyta cię, czy chcesz kopię paragonu. Zawsze wciskaj, że tak – poinstruował, więc tak zrobiłem.
Przysunął stówę w moim kierunku.
- Dziękuję – powiedziałem, chowając pióro do kieszeni w koszuli. Bardzo obiecujący gest jak na początek współpracy. Miałem wrażenie, że wreszcie jestem traktowany jak człowiek.
- Teraz jestem już zupełnie spokojny – zaczesał niesforny kosmyk włosów. Sprawiał wrażenie człowieka, któremu ulżyło. – Pamiętasz, jak ci opowiadałem o najstarszym eksponacie jaki mam? – przeszył mnie wzrokiem. Poczułem się jakbym był na nieprzyjemnym egzaminie.
- Tak... to... no... ta komoda? – wskazałem palcem na faktycznie bardzo stary mebel, który stał nieopodal. – Jest z połowy XVI wieku?
- Należy do mnie – potwierdził.
- Jak cały sklep – znów wzruszyłem ramionami.
- Należy do mnie od samego początku – spojrzał na mnie, jakby zastanawiając się, czy jestem godny zaufania. – Może wyda ci się to dziwne, ale.. kupiłem ją w tysiąc sześćset pięćdziesiątym ósmym – powiedział.
Rozmasowywałem powoli skroń. Taaak… Kupił ją niemal czterysta lat temu. Łudziłem się, że się przesłyszałem, ale on stał dumnie przy komodzie i świdrował mnie obłąkanym niemal wzrokiem. Zupełnie jakby był z tego dumny.
Już wydawało mi się, że oto trafiła mi się praca marzeń, a tymczasem miałem do czynienia z jakimś świrem. Tacy ludzie chyba nie płacą pensji na czas. Tacy ludzie chyba w ogóle nie płacą pensji. Trudno. Na pewno ktoś się jeszcze do mnie odezwie w sprawie pracy.
- To ja już pójdę – powiedziałem i skierowałem się w stronę drzwi.
- Zanim zdecydujesz, że chcesz wyjść, chcę ci coś pokazać – powiedział, a ja stałem przy drzwiach, pieszcząc w dłoniach klamkę. – Możesz wyjść w każdej chwili. Ale jeśli chcesz coś udowodnić podłej żonie, to lepiej zostań.
Przyznaję, że gość mnie naprawdę zaintrygował. Machnąłem ręką na przysłowie, że ciekawość zabiła kota. Wstał i podszedł do szafy stojącej pod ścianą. Schylił się i chwycił obraz, który leżał odwrócony tyłem. Był oprawiony w bardzo starą ramę, która niegdyś chyba lśniła złotem. Po latach wyglądała niewiele lepiej niż mój kran w piwnicy. Nie miałem pojęcia jaką rewelację chciał pokazać ten facet, ale kiedy odwrócił obraz, poczułem, jakby ktoś mnie oblał wiadrem lodowatej wody.
Obraz naprawdę wyglądał na cholernie stary. Nie wiem, czy można podrobić coś takiego, ale z pewnością liczył sobie kilka wieków. Przedstawiał portret. Portret człowieka, który stał przede mną. Podobieństwo było niezwykle uderzające. To nawet nie było podobieństwo. Każdy szczegół, każda zmarszczka, każda blizna były takie same. Nawet kolor brody się zgadzał. Tylko jeden szczegół był inny. Mężczyzna na obrazie miał intensywnie niebieskie oczy. A mój przyszły-niedoszły szef szare. W tym wypadku malarz zapewne trochę podkolorował swój obiekt.
- Na obrazie ma pan niebieskie oczy – byłem ciekaw co mi odpowie.
- Bo wtedy miałem niebieskie – rzekł po prostu.
- Z tego, co wiem, kolor oczu nie blaknie – nie wiem, czy to prawda. Nigdy o czymś takim nie słyszałem, ale to była chyba jedyna możliwość, że to po prostu jakiś żart.
- Jeśli chcesz potwierdzenia autentyczności obrazu, albo moje dokumenty urodzenia, mam to wszystko przy sobie.
Spojrzałem na niego spode łba. Zazwyczaj w takich momentach ludzie wycofują się z podejrzenia oszustwa. Ale nie ja.
- Oczywiście, że chcę – odparłem.
Widocznie takiej właśnie odpowiedzi się spodziewał. Wyciągnął z szafy tekturowe pudło pełne papierów i zdjęć. Po chwili podał mi plik kartek. Miałem w ręku dokumenty tożsamości z różnych lat. Z różnych krajów. Z różnych stuleci. Przewijały się tam różne nazwiska, różne daty i miejsca urodzenia, ale imię wszędzie było to samo. Henry. Henryk. Enricco... Na kilku były już zdjęcia. Wszystkie przedstawiały tego człowieka. Ale na żadnym z nich nie był ani rok młodszy. Przejrzałem też zdjęcia. Niektóre datowane na koniec dziewiętnastego stulecia. Wszędzie on. To wydawało się być niemożliwe. Ale nie wiedziałem jakich dowodów więcej potrzebuję.
- Kim... kim pan do cholery jest?
- Bardzo starym człowiekiem – westchnął.
- Nie dałbym panu więcej niż pięćdziesiątkę. – Nie wiem. Naprawdę nie wiem skąd w takich sytuacjach przychodzą mi do głowy podobne pomysły. Mam naprawdę bardzo dziwny charakter.
- Urodziłem się w tysiąc sześćset trzecim roku jako Henry Michael Thornton w Leeds w Anglii – wyjaśnił, po czym westchnął głęboko. Wyglądał jak niezwykle przekonujący wariat, a ja zadawałem sobie cały czas pytanie, czemu po prostu nie wyjdę, nie trzasnę drzwiami. Ale znałem już odpowiedź. A nawet dwie. Brak asertywności i ciekawość. Niebezpieczna mieszanka. – Od tamtej pory wiele razy zmieniałem swoje miejsce pobytu i nazwisko, aż w końcu wylądowałem tu – zerknął na mnie, czy chcę może coś powiedzieć, ale wpatrywałem się w niego jak przedszkolak na żołnierza, więc kontynuował. – Kiedy miałem pięćdziesiąt trzy lata, udzieliłem schronienia pewnej kobiecie skazanej na stos za uprawianie okultyzmu. Oczywiście nie wierzyłem w te bzdury. Pewnie dlatego, że była zniewalająco piękna… Starałem się zapewnić jej bezpieczeństwo przed niedorzeczną karą. – Usiadł w fotelu. Szykowało się na dłuższą opowieść. – Ukrywałem ją przez kilka miesięcy... Bardzo się do siebie zbliżyliśmy, ale w końcu zostaliśmy zdradzeni przez mojego sąsiada, z którym miałem wcześniejsze porachunki. Kiedy straże zabierali dziewczynę ode mnie, złapała mnie za dłoń i niepostrzeżenie podarowała swój wisiorek. Jakaś stara, chińska moneta z kwadratowym otworem w środku, zawieszona na rzemyku. Uznałem to za miły gest. Nic więcej. Poszedłem kilka dni później na jej publiczną egzekucję. Do końca miałem nadzieję, że coś się zmieni, że w ostatniej chwili ktoś ją ułaskawi. Ale oczywiście nic takiego nie nastąpiło. W momencie kiedy pierwsze płomienie zaczęły muskać jej piękne ciało, poczułem pieczenie na torsie... – mówiąc to, zaczął powoli rozpinać koszulę. – Okazało się, że chińska moneta zaczęła się żarzyć. Przyczepiła mi się do skóry i paliła jak rozgrzany węgiel. Starałem się ją oderwać, krzyczałem, ale ludzie nawet tego nie zauważyli, wznosząc obraźliwie okrzyki w kierunku płonącej na stosie dziewczyny. Kiedy wyzionęła ducha, moneta odczepiła się od mojej skóry, pozostawiając to znamię... - Na potwierdzenie tych słów pokazał mi wypaloną, okrągłą bliznę kilka centymetrów nad mostkiem.
Podszedłem bliżej i istotnie ujrzałem cztery chińskie znaki dookoła kwadratowego otworu.
- Co się stało z tą monetą? – czułem, że muszę zadać jakieś pytania, a to wydało mi się wyjątkowo zasadne.
- Jest w tym sklepie – odparł, ale nie wskazał żadnego konkretnego miejsca. A potem zamilkł i spuścił głowę, jakby wyznał jakieś ciężkie przestępstwo. Uszanowałem tą ciszę i również nie wypowiedziałem żadnego słowa.
- Niesamowite... – powiedziałem wreszcie po minucie, chociaż chciałem zadać dużo pytań. Nie wiedziałem tylko od czego zacząć.
- Od tamtej moje oczy są szare jak popiół. A co ważniejsze, moje ciało się nie starzeje – wyznał, nie patrząc na mnie.
- Zazdroszczę – pokiwałem z uznaniem głową.
- Nie wiesz co mówisz – zwrócił się gwałtownie w moją stronę i złapał za ramiona. Znów świdrował mnie tym obłędnym wzrokiem. – Wiesz jak to jest patrzeć, jak wszyscy, których znasz i kochasz umierają przed tobą? Jeden po drugim... To męka. Bycie nieśmiertelnym w świecie zwykłych ludzi to piekło na ziemi.
- Nie może się pan po prostu zabić? – spytałem, ale nie przewidywałem, by ten człowiek nagle krzyknął „Eureka” i dźgnął się nożem w serce.
- Nie mogę popełnić samobójstwa – powiedział. – Moja dusza będzie wówczas stracona.
Zmarszczyłem brwi, ale spojrzał na mnie surowo.
- Uwierz mi, chłopcze, że wierzę w duszę. Jestem łowcą dusz.
Pewnie w każdych innych warunkach to zdanie wydałoby mi się przezabawne. Ale nie tym razem. Stałem tam jak sparaliżowany, nie mogąc ruszyć żadną kończyną. Jakby ktoś mnie zabetonował.
- Łowcą dusz? – zapytałem, przełykając głośno ślinę. Czułem, że wchodzimy na terytoria, które dla zwykłego umysłu mogą być niepojęte.
- Możesz w to uwierzyć, bądź nie, ale pewnie niedługo się przekonasz, że mówię prawdę- zawiesił na chwilę głos. – Łowię duszę, żeby się uwolnić. A ty... Będziesz robił to dla mnie.
- Nie rozumiem...
- Kilka lat temu wędrowałem z przeklętą monetą po Chinach, by znaleźć rozwiązanie mojego problemu. Rozmawiałem z wieloma osobami, w tym z całą masą wariatów. W końcu jeden starszy mężczyzna rozpoznał ten przedmiot. Na początku mu nie wierzyłem, ale pokazał identyczne znamię na własnym torsie. Ten człowiek powiedział, że aby się uwolnić, muszę złowić sto dusz, sprzedając moją własność. Czyli to wszystko, co widzisz w tym sklepie. Zgodnie z ich wartością i nie więcej niż trzy rzeczy jednej osobie. Każda osoba, która kupi ode mnie przedmiot, zatraci swoją duszę, uwalniając cząstkę mojej.
- Jak się łowi dusze? – zadałem kolejne pytanie. Dobre jak każde inne.
Henry nie odpowiedział od razu. Podszedł do lady, na której, jak w każdym porządnym sklepie, stał monitor od komputera, terminal płatniczy i kasa fiskalna. Chwilę później wyjął z terminala jakiś niewielki przedmiot. Dwie sekundy zajęła mi identyfikacja, ale wtedy już nieomylnie stwierdziłem, że to ta chińska moneta z kwadratowym otworem. Poczułem jak ciarki przechodzą mi po plecach.
- To lekko zmodyfikowany terminal – wyjaśnił, uprzedzając moje pytania. – Czasy współczesne oferują wiele wygód, ale dla kogoś, kto wciąż musi podróżować i zmieniać tożsamość, to niezwykła udręka…
- Czyli za gotówkę nie można sprzedać duszy? – zadałem to z pozoru irracjonalne pytanie.
- Przynajmniej nie w tym sklepie – uśmiechnął się, ale chwilę potem spoważniał. – To jest najważniejsza część. To ty będziesz decydował kiedy włożyć monetę do skrytki w terminalu. Bez niej to po prostu zwykłe urządzenie do płatności elektronicznych. Sam będziesz osądzał ludzi i wpływał na to, kto z nich zostanie potępiony.
- Zaraz – w jednej chwili miałem wrażenie, że temperatura ciała podniosła się o piętnaście stopni Celsjusza. – To pióro, które dostałem... Czy moneta była cały czas w terminalu?
- Tak, chłopcze – przyznał. – Oddałeś duszę w… depozyt.
- Depozyt? – to chyba najgłupsza rzecz jaką usłyszałem w życiu.
- Od tej pory masz trzydzieści dni na złowienie dla mnie dziesięciu dusz. Tyle mi zostało do setki. Będziesz je łowić w ten sam sposób, w jaki ja złowiłem ciebie – jakby na potwierdzenie tych słów, pomachał mi przed oczami chińską monetą.
- A co, jeśli...
- Jeśli nie wykonasz zadania – doskonale wiedział, o co chciałem zapytać – twoja dusza pozostanie tu na zawsze.
Przełknąłem głośno ślinę.
- Mam być jak sędzia na Sądzie Ostatecznym? – taka analogia wydawała się być jak najbardziej uprawniona. Szef objął mnie ramieniem i zaprowadził do witryny, gdzie patrzyliśmy na ludzi przemierzających ulicę.
- Spójrz na nich, przyjacielu – zrobił gest ręką, jakby chciał powiedzieć, że to wszystko będzie kiedyś moje. – Z pozoru wszyscy wydają się tacy sami. Szarzy ludzie. Spieszący się do pracy, żeby zarobić na chleb codzienny. Ale ty i ja dobrze wiemy ilu pałęta się po tym świecie szubrawców, głupców, hipokrytów, oszustów, łajdaków, zdrajców i zwykłych skurwysynów.
- Jak niby mam ich odróżnić od zwykłych, uczciwych ludzi? – pytania mnożyły się jak króliki.
- Wystarczy chwila rozmowy – odparł. – Ci, którzy wchodzą do sklepu dzielą się na dwie grupy. Na tych, którym włożysz monetę do terminala, gdy będą płacić i na pozostałych. Nie przejmuj się – powiedział, gdy zobaczył moją strapioną minę. – Dziesięć osób w miesiąc to nie jest szczególnie dużo. Tyle transakcji miewamy jednego dnia. Przychodzi tu sporo snobów z wysoko zadartym nosem. Nieuprzejme bufony, nowobogaccy. Będziesz miał porządny wybór.
- Aha – mruknąłem. Taka perspektywa wcale mnie nie pocieszała.
- Pamiętaj, że ważą się także losy twojej duszy – przypomniał, co wcale nie było konieczne. Pamiętałem o tym cały czas. Jakbym zapomniał, to pewnie od razu bym stąd uciekł. – Kiedy uda mi się w końcu dobić to magicznej liczby sto, będę mógł wyjąć z terminala monetę pełną ludzkich dusz i zapłacić nią za śmiertelność. To będzie piękny dzień.
- To jakieś szaleństwo – powiedziałem.
A wtedy Henry poklepał mnie po plecach i powiedział coś, co zmroziło mi krew w żyłach:
- Spodoba ci się. Zobaczysz.
Potem podszedł do drzwi, przekręcił klucz w zamku i wywiesił tabliczkę z napisem „Otwarte”.
- A dlaczego to pan nie stanie za ladą? Po co w ogóle jest panu potrzebny sprzedawca?
- Nie będzie mnie przez najbliższy czas. Musze uporządkować parę spraw, zanim… – poklepał się po kieszeni i mrugnął do mnie okiem. – W najbliższym czasie raczej nie będę cię zbyt często odwiedzał. Od czasu do czasu wpadnę zobaczyć jak ci idzie. Jeszcze jakieś pytania?
- Jedno…
- Słucham.
- Jak się nazywała ta dziewczyna? – spytałem. – Ta, która dała panu monetę.
Henry spojrzał na mnie w trudny do określenia sposób. Mógłbym przysiąc, że zobaczyłem w kąciku jego oka, formującą się łzę.
- Nie pamiętam – powiedział.
Wtedy po raz pierwszy zrobiło mi się go żal.

* * *

Z początku czułem się jak więzień, a każdy dźwięk dzwoneczka oznajmiający przyjście potencjalnego klienta, wywoływał we mnie atak paniki. Pierwszego dnia obsłużyłem dwanaście osób, ale choć co najmniej trzy były naprawdę niesympatyczne, bałem się wyjąć monetę z szuflady. Pod koniec dnia byłem zlany potem i cały się trząsłem.
- Nie dam rady – załamałem się i ukryłem twarz w dłoniach. – Nie dam rady.
Henry podszedł do mnie i ewidentnie chciał coś powiedzieć, ale zrezygnował.
Zdjął surdut i założył zwykły płaszcz. Taki, w którym ludzie chodzą po ulicach. Na głowę nałożył kapelusz.
- Masz jeszcze dwadzieścia dziewięć dni – powiedział. – Do zobaczenia jutro.
Kiedy tylko wyszedł, natychmiast pobiegłem do ubikacji i zwymiotowałem całą zawartość żołądka. Z oczu ciekły mi łzy, a ja trzęsłem się w sposób zupełnie niekontrolowany.
- Nie dam rady... – mamrotałem przerażony, czując jak na twarzy mieszają mi się łzy, wydzielina z nosa i resztki tego, co przed chwilą zwróciłem. Musiałem wyglądać tragicznie.
Do głowy nachodziły mi setki myśli, tysiące pytań... A jeśli ten człowiek kłamie? Może wcale nie zamknął nigdzie mojej duszy? Może to tylko taka gra psychologiczna? Czy można to w ogóle jakoś sprawdzić? Czy jest gdzieś jakiś wykrywacz duszy? Jakaś lampka, która zapala się na zielono, jeśli dusza tam jest, a na czerwono, kiedy jej nie ma? Czym bym zaryzykował, gdybym wyszedł i nigdy stąd nie wrócił? Wszystkim? A może niczym? I kim ja do cholery jestem, żeby decydować o losie ludzi? Zwykłym sprzedawcą.
Podniosłem się z trudem znad muszli klozetowej, spuściłem wodę i obmyłem twarz nad umywalką. Ręce wciąż mi się trzęsły, a ja powoli się uspokajałem.
Wytarłem twarz w ręcznik i spojrzałem w lustro na swoją czerwoną twarz, oblepioną przez kilka mokrych kosmyków włosów. Coś było nie tak.
- Królu zielonooki – mówiła mi żona w czasach narzeczeństwa. Miała ku temu powody. Po pierwsze była naprawdę bardzo zakochana. A po drugie faktycznie miałem zielone oczy. Bardzo ładny odcień zieleni, swoją drogą. Ale teraz...
Teraz moje oczy były szare.
Jak popiół.

* * *

- Dzień dobry – przywitałem klienta, który wszedł właśnie do sklepu. Nie odpowiedział mi. W ten sposób zarobił u mnie pierwszego minusa. Przyglądałem mu się bardzo uważnie, kiedy poruszał się między meblami. Bardzo poważny mężczyzna w średnim wieku. Gbur. Przez ramię miał przewieszony płaszcz, a czoło zdobiła mu pionowa zmarszczka niezadowolenia. Okrągłe okulary i rzadkie włosy przywodziły mi na myśl SS-mana z pierwszej części Indiany Jones’a.
Podświadomie spisałem go na straty, ale postanowiłem dać mu szansę.
- W czym mogę panu pomóc? – spytałem, podchodząc do niego, gdy przyglądał się osiemnastowiecznemu stolikowi z drzewa wiśniowego. Eksponat zachował się w znakomitym stanie. Henry rzeczywiście dbał o wszystkie swoje meble.
Klient zlustrował mnie od góry do dołu i prychnął z pogardą.
- Poradzę sobie. Trochę więcej wiem o antykach niż ty, chłopcze.
- Jak sobie pan życzy – ukłoniłem się i wróciłem za ladę. Ileż ludzi potraktowanych jak ja musiało znosić podobne upokorzenia? Pewnie setki, albo nawet tysiące każdego dnia. Ilu z nich powiedziało „jak sobie pan życzy”, by potem odejść z palącym uczuciem frustracji, nienawiści i irytacji. Bo hasło „Nasz klient, nasz pan” pętało im ręce. A potem wracali do domu, padali twarzą na poduszkę i nie chcieli z nikim rozmawiać. Ci wszyscy biedacy, którzy mieli bezpośredni kontakt z klientem, a niektórzy klienci traktowali ich na równi ze szmatą do mycia podłogi. Ilu z nich mogło się odegrać, zemścić? Może tylko niektórzy kelnerzy, którzy dawali kucharzowi potajemny znak – przyzwolenie, żeby napluć takiemu klientowi do zupy. Marna to kara.
Teraz ja stałem się kimś, kto może w imieniu tych wszystkich anonimowych ludzi obdartych z godności, zrobić coś więcej niż tylko splugawić danie wydzielinami ciała.
Mogłem odebrać duszę.
Klient chodził jeszcze po sklepie, aż w końcu podszedł do mnie, trzymając w reku ceramiczny kufel.
- Ile? – zapytał. Widocznie starał się używać jak najmniej słów w kontakcie ze mną. Jakby trzymał je w specjalnym pudełeczku i używał tylko w stanie najwyższej konieczności.
- Osiemset złotych – powiedziałem po chwili, gdy odnalazłem kufel w systemie.
- Drogo – stwierdził.
- To niemiecki kufel z początku XX wieku. Secesja.
- Wiem, co to jest – warknął, sięgając po portfel.
W myślach błagałem go, by wyciągnął kartę. Pomachał mi przed oczami złotą Visą. Niepostrzeżenie wyjąłem z szuflady chińską monetę i umieściłem ją w odpowiednim otworze z tyłu terminala. Klient włożył kartę do środka, wpisał PIN i ze zniecierpliwieniem czekał na potwierdzenie transakcji. Chwilę później terminal wypluł paragon, który podałem mężczyźnie. Wyrwał mi go z ręki, włożył kufel do teczki, z którą przyszedł, po czym opuścił sklep.
- Do widzenia – powiedziałem na pożegnanie, ale już mnie nie usłyszał. Albo po prostu zignorował.
Wieczorem, kiedy przejrzy się w lustrze, stwierdzi zapewne, że te matowe, szare oczy to efekt przemęczenia.
Odłożyłem kopię paragonu do specjalnej przegródki w szufladzie.
- Moja pierwsza dusza – uśmiechnąłem się z dziwną satysfakcją, po czym wyjąłem monetę z terminala i schowałem ją z powrotem do szuflady pod ladą.
Henry miał rację.
Spodobało mi się.

* * *

Nie pozwoliłem, by woda sodowa uderzyła mi do głowy. Przez sklep przewijało się naprawdę sporo ludzi i dużo z nich kupowało jakieś drobiazgi, czasem większy mebel, albo po prostu książki. Monetę umieszczałem w terminalu nadzwyczaj rzadko, bardzo starannie dobierając klientów.
Ale pamiętam każdego z nich. Jako druga trafiła mi się prawdziwa suka. Typ wielkiej damy w fikuśnym kapeluszu, której widocznie przeszkadzało, że ktoś tak mało antyczny jak ja pracuje w tak poważnym sklepie. Wdawała się ze mną w liczne dyskusje, co chwila kwestionując moje kompetencje. Co najmniej pięć razy prosiła o wezwanie kierownika. Mimo to zabroniła mi odstępować od siebie na krok. Jakby potrzebowała paliwa w postaci nieustannych szyderstw. Na końcu tej półgodzinnej podróży po sklepie wybrała wazon i porcelanowy komplet do herbaty.
Bardzo cierpliwie pakowałem wszystkie przedmioty w folię bąbelkową, uważając by nic się nie stłukło. Ktoś z zewnątrz mógłby pomyśleć, że mam stalowe nerwy.
Ale ja nie denerwowałem się ani trochę.
Finalizacja sprzedaży odbyła się, ku mojej ogromnej uciesze, za pomocą karty płatniczej.
Po wszystkim znów schowałem monetę do szuflady. Miałem dziwne wrażenie, że z każdą transakcją robi się coraz cięższa.
Następna moja ofiara w sklepie trafiła mi się trzy albo cztery dni później. Zachowywała się całkiem porządnie. Ale zrobiła jeden mały błąd. Facet, tuż przed wejściem do sklepu, przywiązał swojego psa do kraty w oknie, a gdy ten zaczął się wyrywać i szczekać, gość kopnął go w brzuch.
Poczułem jak wzbiera we mnie gniew. Ale doskonale wiedziałem jak mogę się uspokoić. Gdy tylko mężczyzna, łysy jak kolano, wszedł do sklepu, robiłem wszystko, co w mojej mocy, by coś kupił. Wyczerpująco opowiadałem o każdym przedmiocie, na którym zatrzymywał się jego wzrok. Wychodziłem z siebie, popisywałem się rozległą wiedzą, erudycją i nazewnictwem. Chciał kupić już kilka przedmiotów, ale za każdym razem powstrzymywała go cena.
- Niestety, chyba nic dzisiaj nie kupię – stwierdził w końcu, co podcięło mi skrzydła. – Może wrócę za jakiś czas, jak już będę miał trochę więcej pieniędzy.
Uśmiechnął się przepraszająco i skierował kroki w kierunku drzwi.
- Mam dla pana coś specjalnego – powiedziałem szybciej niż pomyślałem.
Zatrzymał się zaciekawiony, a ja nie wiedziałem co właściwie mógłbym mu zaproponować. Mój wzrok błądził po całym sklepie, aż w końcu zatrzymał się na gablocie przy wejściu. Podszedłem do niej pewnym krokiem, jakbym od dawna planował to zrobić, otworzyłem szklane drzwiczki i wyciągnąłem dwie bardzo eleganckie spinki do mankietów.
- Proszę przyznać, że bardzo gustowne – powiedziałem, podtykając mu je niemal pod nos.
Wziął je do ręki i oglądał długo pod różnymi kątami.
- Rzeczywiście - mruknął, mrużąc oczy.
- Pochodzą z carskiej Rosji - tłumaczyłem. – Te duże kamienie to autentyczne kryształy górskie. Spinki są złocone próbą 875, czyli odpowiadające próbie carskiej Rosji. Autentyk.
- Ile kosztują? – zapytał w końcu.
- W rublach?
Zaśmiał się głośno, co trochę rozluźniło napiętą atmosferę.
- Trzysta pięćdziesiąt złotych, proszę pana – powiedziałem i bacznie obserwowałem jego reakcję na tę cenę.
- Nie dałoby się nic niżej? – naciskał.
- Ja już zaproponowałem niższą cenę – odparłem. – Normalnie kosztują czterysta.
Nic nie odpowiedział; zamiast tego zmrużył jedno oko i przyglądał się spince pod światło przez kilkanaście sekund, obracając ją w dłoni niczym doświadczony jubiler.
- Ładnie się mieni – kilka razy kiwnął lekko głową z uznaniem. Właściwie gdyby nie to, że gość skopał kilkanaście minut wcześniej własnego psa, musiałbym przyznać, że sprawia całkiem niezłe wrażenie. Prawie go polubiłem. Ale potem sobie przypomniałem dlaczego go nienawidzę.
- Prawdziwy kryształ górski – przypomniałem.
- Tak, tak – wymamrotał, będąc wciąż pochłonięty obserwacją. Wreszcie odłożył spinki na ladę. – Na koszuli wyglądałyby zjawiskowo.
Nic nie odpowiedziałem. Z doświadczenia wiem, że właśnie negocjował sam ze sobą, więc nie należy mu przeszkadzać. Na dwoje babka wróżyła.
Niepostrzeżenie wsunąłem monetę do terminala. Zaaferowany spinkami mężczyzna nie zwrócił najmniejszej uwagi na cichutkie pyknięcie, jakie się wówczas rozległo. Może tylko ja byłem na nie wyczulony?
Wreszcie westchnął ciężko i wyciągnął z tylnej kieszeni spodni portfel, jakby sam nie mógł uwierzyć, że dał się przekonać.
W głowie grały mi już werble, które zwiastowały fanfary i jakiś porządny marsz tryumfalny. Na przykład ten z „Gwiezdnych Wojen”, kiedy Luke Skywalker z pomocą Hana Solo zniszczył Gwiazdę Śmierci, za co zostali uhonorowani jakimiś kosmicznymi medalami.
Mina momentalnie mi zrzedła, gdy spostrzegłem, że klient sięga po gotówkę.
- Sto, sto pięćdziesiąt – odliczał – dwieście, dwieście pięćdziesiąt, trzysta, trzysta dwadzieścia, trzysta trzydzieści, trzysta czterdzieści… - przerwał, przetrząsając zawartość kieszonki na bilon. Znalazł tylko kilka miedziaków. – Może być trzysta czterdzieści? – zwrócił się do mnie.
Dokonałem w głowie szybkich kalkulacji. Potrzebowałem natychmiastowej ściemy.
- Obniżyłem cenę o pięćdziesiąt złotych, czyli dwanaście i pół procent – zacząłem. – To i tak więcej niż mogę, bo szef pozwolił mi maksymalnie na dziesięcioprocentowe upusty.
- Rozumiem – klient zmarkotniał. Stał przez chwilę w ciszy. – To co z tym zrobimy?
- Akceptujemy płatności kartą – uśmiechnąłem się najszerzej jak potrafiłem i podsunąłem po ladzie terminal.
- W sumie… - mężczyzna wzruszył ramionami i sięgnął po kartę. – Powinienem mieć taką kwotę na koncie.
- Doskonale – ucieszyłem się, a chwilę później zrozumiałem, że to słowo jest zarezerwowane dla kogoś innego.
Zachowywałem najwyższą powściągliwość, czekając aż na wyświetlaczu pojawi się magiczne hasło „Transakcja zaakceptowana”. Sekundy dłużyły się w nieskończoność.
W końcu z terminala wyszedł paragon z napisem „Sprzedaż”, a ja musiałem się powstrzymywać, by nie skoczyć z radości.
- Ładny piesek – powiedziałem zamiast tego, kierując wzrok na przywiązanego do okiennej kraty zwierzaka, czekającego przed sklepem na swojego pana.
- Zwykły labrador. Nic szczególnego – odparł, po czym pożegnał się ze mną i wyszedł ze sklepu, a dzwoneczek nad drzwiami zabrzęczał wesoło.
Wyjąłem monetę z terminala i podszedłem w kierunku gabloty, by ją zamknąć na klucz, gdy doszły mnie dźwięki wściekłego warczenia i ujadania psa. Gdy oczy powędrowały za tym hałasem, ujrzałem labradora, który najwyraźniej chciał ugryźć swojego właściciela. Facet wyglądał na bardzo zaskoczonego, gdy pies usiłował na niego skoczyć, obnażając przy tym zęby i kłapiąc rozwścieczonym pyskiem. Gdyby nie smycz, to pewnie za chwilę musiałbym sprzątać sprzed sklepu mokrą plamę. Dosłownie przez sekundę zastanawiałem się, czemu ten potulny dotąd pies zareagował w taki sposób.
Ale zanim zdążyłem sformułować w głowie to pytanie, domyśliłem się odpowiedzi.

* * *

Dziewięć dusz. Tyle udało mi się złowić przez dwadzieścia dziewięć dni. Miałem dużo więcej okazji na dziesiątą transakcję, niż mogłoby się wydawać, ale czasami uznawałem, że kilka drobnych nieuprzejmości ze strony klientów może być po prostu pokłosiem nieudanego dnia w pracy. Za mało, żeby odbierać duszę, nieprawdaż?
Bardzo szybko nauczyłem się odróżniać wrodzone chamstwo od zwykłego złego humoru. I mógłbym poręczyć, że każda z tych dziewięciu osób zasłużyła na zmianę barwy tęczówek.
Dzień trzydziesty, ostatni, przypadał w piątek, więc byłem absolutnie spokojny, że znajdzie się ta wisienka na torcie. Ten ktoś, kto będzie musiał zapłacić za swoje zło ciut wcześniej niż na Sądzie Ostatecznym.
Kilka minut po trzeciej trafił mi się naprawdę niemiły gość. Drogi garnitur, jedwabny krawat, zegarek z tarczą wysadzaną kamieniami szlachetnymi, markowe okulary… Włożyłem monetę do terminala już pięć sekund po tym, jak wszedł do sklepu i skrzywił się z obrzydzeniem na widok asortymentu.
- Ale syf… - powiedział odrobinę za głośno, jak na mój gust.
- Ale chamstwo – szepnąłem pod nosem.
- Mówiłeś coś? – od razu przeszedł na „ty”. Bardzo skuteczny sposób, żeby mnie zirytować.
- Witam szanownego pana. W czymś mogę pomóc? – uśmiechnąłem się tak, jakby to był mój pierwszy dzień w pracy. Jakby miało dojść do mojej pierwszej transakcji, a nie do ostatniej.
- Dam sobie radę – burknął, więc powróciłem za ladę, by usuwać ściereczką nieistniejące zanieczyszczenia.
Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na to, że za kilka minut znów stanę się królem zielonookim. Chamski, kasiasty klient. Tacy nie marudzą, kupują, nie zadają zbędnych pytań i płacą kartą. Co nie znaczy, że nie zasługują na solidny kocioł w najniższym kręgu piekła.
Zatrzymał się na dłużej przy bardzo eleganckiej komodzie z XVII wieku z Francji. Kosztowała prawie pięć tysięcy, ale pewnie gdyby gość sprzedał zegarek, to mógłby kupić pół tuzina takich mebli.
- Po ile? – spytał wreszcie.
- Cztery tysiące osiemset – podszedłem bliżej, na wszelki wypadek, gdyby miał jakieś pytania. Ale nie miał.
- Dobra. Przyjdę z żoną w poniedziałek – powiedział i poszedł do drzwi.
- W poniedziałek? – nie umiałem ukryć rozczarowania. Spojrzałem na zegar stojący przy wejściu. Piętnaście po trzeciej. Miałem niecałe dwie godziny, żeby kogoś zwerbować, a mój faworyt właśnie otworzył drzwi i wyszedł na ulicę.
- Słyszałeś chyba, nie? Nara – pożegnał się w swoim stylu i pozostało mi patrzeć za moim niedoszłym klientem znikającym za rogiem.
A chwilę później stało się coś strasznego. Zaczął padać deszcz. To oznaczało znaczny spadek liczby klientów. Wyjrzałem przez okno. Chmura wyglądała, jakby nie miała zaraz zniknąć.
Po raz pierwszy musiałem zmierzyć się z możliwością, że nie uda mi się zebrać tej dziesiątki. Przypominałem sobie wszystkich tych, których odpuściłem przez te trzydzieści dni. Gdybym był choć trochę mniej wybredny, pewnie już dawno odzyskałbym moją własność uwięzioną w monecie. Co się mogło ze mną stać w przypadku niepowodzenia? Właściwie nigdy nie spytałem o to Henry’ego, ale odwiedzał sklep niezwykle rzadko i nie miał czasu na długie pogawędki.
Poszedłem ze zwieszoną głową w stronę lady, czując coraz większy ciężar na sercu, gdy nagle usłyszałem ten radosny dźwięk dzwoneczka nad drzwiami.
Klient.
Odwróciłem się, by powitać gościa w jak najlepszym stylu, ale nie zdążyłem nic powiedzieć, bo uśmiech zszedł mi z twarzy dwa razy szybciej niż się tam pojawił.
Do sklepu weszła klientka.
Moja żona.
Jak tylko mnie rozpoznała, stanęła w miejscu. I tak staliśmy, patrząc na siebie niepewnie.
- Widzę, że udało ci się znaleźć pracę – odezwała się w końcu. Jak na mój gust, mogła o wiele trafniej dobrać pierwsze zdania jakie do mnie wypowiedziała po miesiącu. – I to nawet w niezłym miejscu – przyznała, przerzucając wzrok na asortyment sklepu.
- Tak – rzekłem po prostu. Chciałem znaleźć jakiś powód, by być miłym, ale przypomniałem sobie wszystkie przymiotniki i rzeczowniki, jakimi mnie określiła, kiedy widzieliśmy się poprzednim razem. Mimo wszystko postanowiłem, że nie będę chamski. Mam pracę, mam nowe życie, a ona teraz nic dla mnie nie znaczyła. Zwykła klientka.
Łudziłem się, że mogę tak to rozegrać, ale miesiąc nieobecności trochę ostudził mój gniew. Nawet jej uśmiech przypomniał mi stare, dobre czasy.
- Co byś mi polecił? – nie mam pojęcia, jak podchodziła do mnie, ale mógłbym przysiąc, że obojętność była jej obca.
- To zależy czego szukasz – odparłem. – Biżuteria, porcelana, może jakiś mebel, drobne ozdoby…
- Urządzam mieszkanie i szukam czegoś, wiesz… Z charakterem – przechyliła głowę w prawo. Zawsze mnie to rozczulało, a ona dobrze o tym wiedziała. – Raczej coś niedużego. Coś, co można postawić na komodzie.
- Gustowny drobiazg – podpowiedziałem.
- Tak – uśmiechnęła się. – Gustowny drobiazg. Co nie znaczy, że musi być tani.
- Mam coś, co powinno ci się spodobać – skinąłem głową, żeby poszła za mną. Minęliśmy fotel bujany, kutą skrzynię i zegar stojący, aż wreszcie zatrzymałem się przy podłużnym stole, na którym stało kilkanaście niewielkich przedmiotów. Od razu wyłowiłem wzrokiem ten, o którym myślałem od początku, podniosłem go i podałem wciąż jeszcze aktualnej żonie.
Trzymała w rękach niewielką, XIX-wieczną rzeźbę z brązu, przedstawiająca dwa konie podczas zabawy. Klacz i źrebię.
- Znasz mój gust – przyznała, unosząc brwi w przypływie szczerego podziwu.
Obserwowałem jak jej delikatnie dłonie badają strukturę rzeźby. Na swój sposób urocze.
- Świetnie by się prezentowała na kominku – stwierdziła.
- Masz kominek?
- Nie.
Oboje się zaśmialiśmy.
- Coś ci się stało z oczami? – zapytała niespodziewanie. – Miałeś je kiedyś bardziej zielone.
- Krótko wczoraj spałem – uciąłem temat. – Jak tam rzeźba?
Zapytała o cenę. Chociaż kwota zbliżała się dziesięciu tysięcy, nie zrobiło to na niej większego wrażenia. Od paru lat miała stabilną pozycję dyrektora kreatywnego w jednej z lepszych agencji reklamowych w mieście.
- Mogę ci opuścić dziesięć procent – uznałem, że wypada. – To mój maksymalny pułap.
- Rozumiem. Tylko mi ładnie zapakuj.
Wziąłem od niej figurkę i poszedłem za ladę, gdzie starannie owinąłem konie z brązu w folię bąbelkową, obwiązałem lnianym sznurkiem i włożyłem do papierowej torby. Starałem się wyciszyć wszystkie myśli, które kołatały mi się po głowie.
- Miałam do ciebie dzwonić, ale skoro się widzimy, to dam ci to teraz – powiedziała, ale na jej twarzy nie było już uśmiechu. Chwile szperała w torebce, po czym wyjęła wizytówkę, którą położyła na blacie. – To są dane mojego prawnika. Musimy wreszcie coś zacząć robić w sprawie rozwodu.
Rozwód. Nie wiedziałem, że to słowo może być tak nieprzyjemne. Poczułem, jak przez uszy dostało się do mózgu, a potem do krwioobiegu i wędrowało po ciele, niczym zimny sopel lodu.
- Aha – odparłem po prostu i włożyłem sobie wizytówkę do tylnej kieszeni spodni.
- Ile w końcu za rzeźbę? – umiejętnie zmieniła temat. Zawsze była w tym dobra.
- Osiem tysięcy sto złotych.
Wyjęła z torebki portfel i podała mi kartę kredytową. W tym momencie dostałem gęsiej skórki.
Umieściłem kartę w terminalu i po raz ostatni spojrzałem w piwne oczy mojej żony. Odwróciłem urządzenie w jej stronę.
Uśmiechnąłem się. Jak prawdziwy, profesjonalny sprzedawca, dokonujący transakcji z klientem w porządnym sklepie. Tak właśnie było.
Małe pudełeczko w szufladzie pod ladą, gdzie trzymałem monetę przez większość czasu, było puste.
- PIN i zielony - powiedziałem.
Life is what happens to you when you're busy making other plans ~ J. Lennon
[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#2
Cytat:Wydrukowaną z komputera i opatrzoną niedbałym mazajem prezesa.
Literóweczka.

Cytat:Chciałem wszystko wygarnąć, wykrzyczeć, wybuchnąć i zrobić jeszcze kilka innych rzeczy na „wy”
Big Grin

Cytat:Słuchałem tego wszystkiego ze zwieszoną głową i zastanawiałem się, co teraz.

Cytat:- Wdfapskfas fsdfahsoufgas sdofagdfasff!!! – doszedł mnie dziwny głos, zanim zdążyłem otworzyć oczy, co mogło zachwiać jedną z głównych teorii fizyki, wedle której światło jest szybsze od dźwięku.
Hmmm, no ale skoro miał oczy i tak zamknięte, to przecież światło nie miało do niego przystępu, nie?

Cytat:zerknął na mnie, czy chcę może coś powiedzieć, ale wpatrywałem się w niego jak przedszkolak w żołnierza,

Cytat: Od tamtej chwili moje oczy są szare jak popiół.

Ktoś tu był głodny Tongue

Cytat:Mógłbym przysiąc, że zobaczyłem w kąciku jego oka, formującą się łzę
Ostatni przecinek zbędny.

Cytat:Teraz ja stałem się kimś, kto może w imieniu tych wszystkich anonimowych ludzi obdartych z godności, zrobić coś więcej niż tylko splugawić danie wydzielinami ciała.
Hm, tu też chyba ostatni przecinek zbędny.

Cytat:chwilę szperała w torebce, po czym wyjęła wizytówkę, którą położyła na blacie.

Świetne opowiadanie, tutaj pokazałeś, co potrafisz. Zgrabne, wciągające, umiejętnie dawkujące napięcie. Ani chwili się nie nudziłam, natomiast trochę pośmiałam Wink
Ten początek z wyobrażeniem bohatera na temat odejścia z pracy jest cudny Big Grin Big Grin
Naprawdę czuję się usatysfakcjonowana. Jest pomysł, jest kunsztowne wykonanie. Widać, że zadbałeś o każdy szczegół. Gratuluję Smile
Komentując dzielę się osobistymi, subiektywnymi odczuciami, nie poczuwam się do znajomości prawdy absolutnej Wink

W cieniu
Nie ma
Czarne płaszcze

[Obrazek: Piecz1.jpg] 

Odpowiedz
#3
Coraz częściej mam wrażenie, że opowiadanie musi odleżeć co najmniej kilka tygodni zanim się je wrzuci na forum, bo niedługo po napisaniu ma się wrażenie stworzenia wiekopomnego dzieła, a po jakimś czasie, kiedy przeczyta się drugi raz, to dopiero widać ile trzeba zmienić.
To opowiadanie skończyłem w sierpniu i w sumie nie wiem czemu go nie wrzuciłem od razu, ale zrobiłem dobrze, bo niedawno wprowadziłem trochę niezbędnych poprawek.

Dziękuję za wnikliwe przeczytanie i opinię. Trochę obawiałem się połączenia prozaicznej codzienności i początkowego humoru z późniejszymi motywami... hmm... nadprzyrodzonymi. Ale jeśli zdało to egzamin, to mogę się tylko cieszyć Smile
Life is what happens to you when you're busy making other plans ~ J. Lennon
[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#4
Pamiętam! Odświeżam!

Genialny tekst, wrył mi się w pamięć. Długo mi zajęło odszukanie go ponownie (nie mam głowy do tytułów), lecz udało mi się. Smile
Odpowiedz
#5
Cóż za niespodziewane odświeżenie, za które serdecznie dziękuję, bo przy okazji odświeżyłem ten tekst również sobie ;P
Myślałem, że już przepadł w forumowych czeluściach, ale widzę, że w jakiś sposób zapadł w pamięć, a to dla każdego autora naprawdę niezwykle cenny komplement.
To opowiadanie było zainspirowane tematem konkursu, na który to konkurs nigdy nie trafiło, bo pochrzaniły mi się terminy Big Grin
Nie wiem czy jest genialne, ale mi wystarczy, że zostało przez kogoś odgrzebane. Teoretycznie mogłoby trafić do działu humorystycznego, ale jednak ogólna wymowa jest bardziej złożona, a humor to tylko przykrywka Wink
Jeszcze raz dziękuję i wierzę, że kogoś to zachęci do przeczytania i może też zapadnie w pamięć...
Life is what happens to you when you're busy making other plans ~ J. Lennon
[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#6
Cytat: tym zapyziałym łbie
Ja nie jestem pewien, czy słowo "zapyziałbym" tu pasuje.

Cytat:doszedł mnie dziwny głos, zanim zdążyłem otworzyć oczy, co mogło zachwiać jedną z głównych teorii fizyki, wedle której światło jest szybsze od dźwięku.
Nie, zdecydowanie nie jestem przekonany do tego zdania.

Cytat:Starałem się zapewnić jej bezpieczeństwo przed niedorzeczną karą.
Przymiotnik "niedorzeczna" w tym miejscu kłuje mnie w uszy. Znacznie lepiej w mojej opinii brzmiałoby to, gdybyś napisał "przed karą, którą uważałem za niedorzeczną" albo coś takiego, ale z innym przymiotnikiem.

Przeczytałem z faktycznym zainteresowaniem. A to zdarza mi się rzadko - w większości przypadków czytam do końca dlatego, że zacząłem, albo dlatego, że komuś to obiecałem. No, czasami też ktoś wymachuje nade mną pejczem albo innym toporem apokaliptycznej zagłady Big Grin
A to było ciekawe. Naprawdę ciekawe.
Podoba mi się pomysł. Jeśli o mnie chodzi, to jeszcze trochę podszlifować parę fragmentów [jak te wspomniane przeze mnie] i naprawdę mógłbyś próbować to gdzieś wcisnąć do jakiegoś zbioru opowiadań.
Poza wymienionymi błędami nic innego nie zwróciło mojej uwagi.
To by było... a niech stracę, 10/10.
Cała moja twórczość, z której jestem zadowolony:
Na zwłokach Imperium[fantasy]
I to jest dokładnie tak smutne jak wygląda.

Komentuję fantastykę, miniatury i ewentualnie publicystykę, ale jeśli pragniesz mego komentarza, daj mi znać na SB/PW. Z góry dziękuję za kooperacje Tongue
Odpowiedz
#7
Hmm. naprawdę niezły kawałek fantastyki. I styl w jakim załatwił swoją żonę. Po prostu brawo Smile
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości