Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Amoniś i Trylobiś
#1
Egzystowały sobie dwa misie. Amoniś – ten o dobrym sercu, zawsze pomocny, szanujący przyrodę oraz Trylobiś – zły zuchwalec, depczący kwiatki i konkurujący z tym pierwszym.
Amoniś miał jasnożółte, wręcz kremowe futerko i mały brązowy berecik. Rzadko się uśmiechał, lecz kiedy już to robił, śmiała się cała planeta (wraz z brokułami).
Często pisał różnie opowiadania, czy może nawet czasami opowieści – ostatnio o gimnazjaliście, który poszedł do Diabła z czekoladkami, uważając to za niezwykłą przygodę odwiedzić piekło, acz Szatan ani myślał o przyjmowaniu prezentu, nawet kiedy chłopiec klęknął i go wychwalał. Skończyło się na wyprowadzeniu chłopca przez goryli w garniturach i wypowiedzi Diabła „Ja pieprzę, co się już dzieje z tą młodzieżą”.
Skromny domek dobrego miśka znajdował się tuż obok studni, maksymalnie na wschodzie. Był rzadko odwiedzany, bo i przez kogo miałby, skoro jedynym mieszkańcem poza Amonisiem, był jego odwieczny wróg, będący wrzodem na jego futrzastej dupie – Trylobiś.
Ten antagonista działał na przekór, był pewnego rodzaju przeciwnym dopełnieniem yin-yang, który największą satysfakcję czerpał z rywalizacji.

Tego dnia, rutynowo, toczyła się kolejna walka.
Amoniś wybiegłszy z mieszkanka minął studnię i ruszył na zachodnią stronę, gdzie Trylobiś dopiero szykował swój Hugokopter, wyjąwszy go uprzednio z szafy. Należy bowiem wiedzieć, że choć zły i groźny, Trylobiś był równie sprytny, jak odważny był Amoniś – z czarną przepaską na oku wyglądał niczym pirat, co zdecydowanie nadawało mu charakteru. Był fanem legendarnego bohatera westernów – Jima, jednorękiego bandyty, który dzięki swej ułomności i prędkości w wyjmowaniu pistoletu, zasłynął na cały światek.
Trylobiś, chwyciwszy pająkij, przekraczał właśnie próg, kiedy to w jego chatkę uderzyła ogromnej maści rakieta i rozgromiwszy pałac podstępku, rozerwała w sposób równie satysfakcjonujący pluszowe ciało kulawego niedźwiadka dla dzieci. To była totalna abramakabra, powiadam wam -nawet dla takiego doświadczonego misia w średnim wieku jak Amoniś.
Cisza po burzy… w gruncie rzeczy… ściany w podłogę… cisza.
Amonisia odwiedził niepokój, lecz prędko znów wycelował rakietnicę – dobrze znał triki Trylobisia, może i tym razem zaraz wyskoczy i znów się zacznie. Jednak się nie zaczynało. Zbyt długo czekał. Zrobił więc kilka kroków w przód i to, co ujrzał, przerosło jego oczekiwania.
Wśród ruin leżały cząstki Trylobisia. Tarzan się wytarzał, ot co! Amoniś podskoczył radośnie i wzniósł okrzyk zwycięstwa, aczkolwiek po chwili zrobiło się znowu dziwacznie cichutko. Nie miał z kim się podzielić nowiną, nie miał do kogo się uśmiechnąć i powiedzieć – „wygrałem”. Samotność go przytłoczyła bardziej niż przedtem.

Amoniś próbował różnych rzeczy – skakał na lewej nodze w rytm piosenek Justina Bimbera, walił głową w wiaderko przy studni, robił kupę do góry nogami, czy nawet pocierał butelkę alkoholu, z której wyleciał Dżin.
- Pasta… - wykrzyczał w nieznanym misiom języku.
- Chcesz makaronu? – zapytał zmieszany Amoniś na rauszu.
- Zostało trochę dżinu w butelce?
- Przecież to ty jesteś dżinem, Dżinie. Trafiłeś do krainy fantastycznej.
- Uch, ten mój słuch… pomyliłem się… myślałem, że ona jest sakrastyczna.
Różne dziwne rzeczy się działy. Ta dzika cherlew, bullorg migrołaj, z ryjem jak ognisty gobelin, terrorysta gorszy aniżeli Ale Baba i trzystu rozbrojników, Polaków na żelastwo i żelatynę, ten Trylobiś, akurat teraz musiał zostać trafiony rakietą – zaskakujący zwrot akcji, który przysporzył Amonisia o nudę, przygnębienie i melancholię. Lilipuci gość mógł gniewać się tylko na siebie.
Nie pomogła mu gejografia zwana mangą, anime czyli geje w pastelach i animeowane lesby ze łzami na pół twarzy. Nie zapomniał o tragedii również dzięki techno - muzyce robionej przez osoby uzdolnione technicznie (dla licealistów jest Nirvana), zadowolenia nie dało mu lustro - antagonistka wyobrażeń, chłopak na opak, kto pozwala zrozumieć siebie na zasadzie kontrast, ani też samotność - ekspansja pasjansa, dupstep - stepowanie za pomocą dupy.

Całą noc nie mógł spać jak po amfetaminie – czas na decydujący wybór. Czy może istnieć dobro bez zła? Czy Amoniś teraz przyjął na pluszowa klatę również złe poczynania?

Dopiero rankiem przyleciało mu do głowy coś niepomiernie ciekawego i dziwacznego.
„To nic, że Trylobisia już nie ma – znajdę sobie nowego wroga”.
Zaczął więc tłuc motyle, gąsienice, czy nawet króla kanałów, Żaboryja.
- Nie ujdzie ci to płazem! – wrzeszczał mu w twarz, a raczej w ryj.
Po pięćdziesięciu minutach pojął, że to głupsze niż aborcja. Aby się odstresować, pojedynkował się z nieruchomym drewnianym odstresowywaczem.
W końcu symbioza jego mózgowych nitek poczęła otwierać zmysły na coś, o czym pomyślałby pewnie sam Tim Burton po pięciu torebkach haszyszu i dwóch skrętach marihuany.
Postanowił bowiem, iż sam wybuduje sobie przeciwnika, nawet lepszego od Trylobisia.
- Różowe pazury gryfona homoseksualisty, język polityka i trochę pluszu – mówił do siebie, aby nie pomylić składników.
Po chwili z kotła wyskoczył nowy przeciwnik, który z dużych oczu począł ciskać laserowe kluski.
Amoniś przeszedł ze stopnia zachwycenia do zatrwożenia w ciągu trzech minut, po czym przypomniał sobie zadane wcześniej pytanie, czy ma coś na swoją obronę. Wspomniało mu się o tarczy antyrakietowej, którą ukradł Putinowi ze stodoły, toteż przebierał nóżkami najszybciej, jak mu się dało, w kierunku bazy.
Wyjął z komody dzidę dłuższą, niż… sam nie wiem co.
- Mam nadzieję, że się nadzieje – rzekł z przekorą.
Kluski skakały obok niego, więc czym prędzej wskoczył do studni, gdzie dało się słyszeć jego krzyk. Ciemność sprzyjała refleksji.
„Myślę, że bez zła nie bylibyśmy dobrzy” – pomyślał rozumiejąc teraz sens walki pomiędzy dwoma totalnie odmiennymi żywiołami – domniemanego dobra i pozornego zła. Mieszało się w jego mięciutkiej główce, oj mieszało – ale teraz klęknął i prosił, aby jego znienawidzony przeciwnik został wskrzeszony.
Tak to się wahało umysłowe wahadło Amonisia, dzielnego obrońcę dobra w krainie o dwóch biegunach.
Nagle jego pluszowym uszom dane było usłyszeć bitwę, z której Amoniś wydedukował, iż to Trylobiś rozpoczął atak na trzeciego, obcego robota.
Amoniś czym prędzej wyszedł ze studni, wspomagając się dzidą dłuższą, niż sam nie wiem co, a następnie pomógł swemu wrogowi w walce przeciwko swemu drugiemu wrogowi.
W końcu nadeszła eksplozja, która, jak to często bywa w amerykańskich produkcjach, pomimo wysadzenia Kopenhagi odległej o jakieś trzydzieści tysięcy kilometrów, nie zraniła dwójki naszych przekomarzających się bohaterów.

Spojrzeli na siebie. Niedługo trwało milczenie, albowiem już po chwili można było zobaczyć, jak Amoniś i Trylobiś znowu się gonią, a robią to pewnie po dziś dzień.
Miejmy nadzieję, że baba do lekarza będzie przychodzić, póki żyjemy.
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości