Ocena wątku:
  • 1 głosów - średnia: 5
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
To miasto wcale nie było zimne
#1
Pierwsza część (z czterech) mojego opowiadania. Kolejne będę zamieszczał, jeśli ktokolwiek to przeczyta i będzie sobie życzył kontynuacji Tongue

Prolog

Płyta puszczona z gramofonu po raz pierwszy od… chyba dwudziestu lat. I ta szczególna piosenka. Bo i chwila była godna upamiętnienia. Już za moment wszystko miało się skończyć. Ten człowiek uratował go. Nawrócił. Jeśli jeszcze kiedyś się spotkają, na pewno mu podziękuje. Ludzie będą się martwić, gdybać – jak to oni, zakochani w cudzych sprawach – ale on to wszystko miał gdzieś.
Poprawił jeszcze mankiety, zawiązał krawat, a na koniec spryskał się tymi samymi perfumami, które miał na sobie wówczas. Zadał sobie naprawdę wiele trudu, by je zdobyć. Może też dlatego wydawało się mu, że pachną tak dostojnie. Sprawdził jeszcze raz świeżość swojego oddechu, po czym chwycił za smycz i wyszedł z domu.


Rozdział I

To miasto wcale nie było zimne. Zwłaszcza wtedy, późną wiosną, gdy roślinność znajdowała się w szczytowym okresie swojego piękna, a do każdej ławki w parku, niczym stare gumy do żucia, poprzyklejani byli zakochani.
Dla zupełnego kontrastu przy wyjściu z tegoż parku urzędował niewidomy, czarnoskóry żebrak. Na swojej wysłużonej harmonijce ustnej akompaniował zmęczonym krokom pracowników wielkich korporacji, zmierzających – niemal w rytm muzyki – do pracy. Jednak grane przez niego standardy bluesowe nie nastrajały optymistycznie. Szczególnie w poniedziałki, dlatego też skąpe datki ledwo starczyły na jeden skromny posiłek dziennie w najtańszej jadłodajni. Nikt nie wiedział, ile ten człowiek ma lat, ale pewnie też żaden z przechodniów nie dałby mu mniej niż sześćdziesiąt. O ile ktoś się w ogóle nad tym zastanawiał.
Dochodzące z harmonijki smutne jęki momentalnie się ożywiły, gdy poobijany, metalowy kubek, pełniący honorową rolę puszki na jałmużnę, brzdęknął od kilku drobniaków.
Żebrak z wdzięczności lekko skinął głową, zdejmując na chwilę kapelusz. Kotłowały się pod nim rzadkie, przetłuszczone włosy.
Chris Stepford – hojny darczyńca – uwolnił swoją kieszeń z dolara i siedemdziesięciu pięciu centów. Codziennie przechodził obok parku, gdzie stacjonował żebrak, ale pierwszy raz zdecydował się rzucić coś do metalowego kubka, znajdującego się obok samozwańczego grajka. Odruch litości? Sympatii? A może po prostu miał dobry nastrój? Nie analizował tego zbyt długo, pozostawiając pytanie bez odpowiedzi.
Podążał do redakcji dziennika, gdzie pracował w dziale kulturalnym jako recenzent. Ponad rok wcześniej przekroczył trzydziestkę, co wprawiało go w lekką panikę, ilekroć o tym pomyślał. Coraz ciężej przychodziło mu przesuwanie poprzeczki z napisem „granica młodości” do przodu. Najbliższą przekroczy po trzydziestym piątym roku życia. Niezależnie co sam myślał o własnym wieku, bliscy znajomi, a także nowo poznani ludzie zazwyczaj uważali Chrisa za młodszego niż sugeruje metryka. Zapewne sprawiały to lekko wyłupiaste oczy i krótkie, rude włosy, przez które sporo się nacierpiał w czasach szkolnych. Jednak wracając pamięcią do tamtych czasów, odnosił wrażenie, że dzięki tym przykrym doświadczeniom zahartował się jego charakter.
Po drodze wstąpił do Starbucksa po poranną kawę, a przy okazji kupił konkurencyjną gazetę. Newsem na pierwszej stronie było tajemnicze zniknięcie prezesa ComAtlantic. Dziennikarze postarali się o jakieś zdjęcie stylizowane na portret „ku czci”. Chris mimowolnie się uśmiechnął.
Zbliżając się do przejścia dla pieszych, usłyszał cichnącą w oddali bluesową przygrywkę niewidomego wirtuoza, którego obdarował drobniakami zalegającymi w kieszeni marynarki.
Najprawdopodobniej resztą otrzymaną przy zakupie pączka w poprzedni piątek. Chris nigdy wcześniej nie dał niewidomemu żebrakowi żadnego datku, chociaż słyszał smutny blues codziennie od przynajmniej trzech lat, bo tyle właśnie trwała jego kariera w Daily Report.
Ale ten dzień, od początku do końca, miał być inny.
Bo przecież to miasto wcale nie było zimne.
- Cześć, Meggie – przywitał się z recepcjonistką na tyle obojętnie, na ile się dało.
Bez wątpienia jej uroda przyciągała delikatnością, a jednocześnie gdzieś w oczach aż błyskały iskierki inteligencji. Takie połączenie swego czasu zainteresowało Chrisa – do tego stopnia, że zawsze zdobywał się na krótki flirt, aż w końcu miesiąc wcześniej zaprosił dziewczynę na randkę.
Skończyła się totalną klapą. Od tamtej pory, właściwie poza zwyczajowym przywitaniem, nie zamienili ani słowa. Oboje zbyt dojrzali, żeby umieć o tym na spokojnie porozmawiać, maskowali te zachowania rodem z piaskownicy pod maską donioślejszych uczuć. On – zbyt dumny, by przyznać się do porażki, ona – zbyt kulturalna by mu o tym przypominać.
Usiadł za biurkiem, włączył laptopa i przejrzał kilka zaproszeń, tworzących małą stertę tuż przy lewej ręce Chrisa. Była tam między innymi wejściówka do teatru, informacja o jakimś happeningu i dwa bilety na koncert. Pod zaproszeniami leżał starannie upięty maszynopis, zatytułowany Mahoniowe Słońce, z małą, samoprzylepną żółtą karteczką, na której ktoś nabazgrał czarnym pisakiem: „Przeczytaj i zrecenzuj to, jeśli będziesz miał czas. Fantastyczna rzecz”. Chris nie rozpoznawał charakteru pisma. Przewertował szybko kartki, żeby zapoznać się z liczbą stron. Niewiele ponad osiemdziesiąt. Kto jeszcze w ogóle pisze na maszynie?
Ktokolwiek by to był, pomyślał Chris, źle trafił.
Recenzjami książek zajmował się Doug, przebywający aktualnie na urlopie zdrowotnym.
Chris schylił się, chowając plik kartek do torby i obiecał sobie, że jeśli okaże się godne czytania, to zapozna się z treścią w autobusie w drodze do domu. Teraz miał ważniejsze sprawy na głowie.
Kiedy z powrotem podniósł głowę nad biurko, doleciał do niego słodko-kwaśny zapach mirabelek. To było jak grom. Momentalnie i mimowolnie przypomniała mu się jego pierwsza miłość, z którą spędził upojne lato przed ośmioma laty w Verdun we Francji, i ten jedyny intymny raz w noc poprzedzający powrót Chrisa do Stanów.
Pełnia księżyca, sad i dwa splecione w miłosnym uniesieniu ciała, utaplane w mazi z dojrzałych mirabelek, leżących w trawie.
Od tamtego czasu nie czuł charakterystycznej woni małych, żółtych owoców. Był kompletnie zdezorientowany. Owładnęła nim ogromna tęsknota, a gdzieś w odmętach swojego brzucha poczuł delikatny ucisk.
- Joey, czujesz to? – spytał siedzącego obok szefa sekcji sportowej. Ten, jakby na przekór swoim zainteresowaniom, miał w przybliżeniu dwadzieścia kilo nadwagi (o krzaczastych brwiach i gęstych wąsach nie wspominając) i lekko irytujący zwyczaj zwracania się do swoich współpracowników po nazwisku.
- Co? – zapytał czujnie Joey, jednocześnie badając nosem swoje najbliższe otoczenie. – Nic nie czuję – stwierdził. – Ale od razu na wszelki wypadek powiem, że to nie ja – dokończył, puszczając swojemu koledze oko.
- Nie czujesz? To przecież… mirabelki. – Chwilę przed wypowiedzeniem nazwy owocu, wstał i rozejrzał się po redakcji.
Nie było to szczególnie trudne, gdyż to pomieszczenie – podobnie jak większość redakcji – składało się z kilkunastu stanowisk przedzielonych plastikowymi, nieprzezroczystymi ściankami o wysokości niespełna półtora metra.
Prawie wszyscy pracownicy siedzieli na swoich miejscach, a Chris nie spostrzegł nikogo, kto mógłby mieć coś wspólnego z mirabelkami. Zamknął oczy i dobiegł go tylko opętany stukot kilkunastu klawiatur.
Zapach mirabelek przeminął.
- Dobrze się czujesz, Stepford? – Joey obserwował kolegę przez na wpół przymknięte powieki, jakby chciał dostrzec w redakcyjnym koledze zdradliwy cień początków obłędu.
Chris otworzył oczy i automatycznie usiadł za biurkiem.
- Tak, ja tylko… Wydawało mi się, że… Wiesz, te mirabelki. Musiało mi się coś pomylić – wytłumaczył się niezbyt przekonująco, a jego uszy zaczynały przybierać barwę szkarłatu.
Joey zachichotał złośliwie i odwrócił się twarzą do ekranu swojego laptopa, zostawiając Stepforda sam na sam ze swoim delikatnym wstydem.
Upił łyk zimnej już kawy i wyrzucił do kosza kubek, obok którego wylądowała kupiona wcześniej gazeta. Chris czytał tylko pojawiające się tam recenzje. O całej reszcie mógł się dowiedzieć z darmowego egzemplarza Daily Report, leżącego codziennie rano na biurku każdego pracownika redakcji.
Po kilkudziesięciu minutach intensywnej pracy, polegającej na wystawieniu jednej gwiazdki najnowszej płycie zespołu rockowego The Uphill Monkeys, poczuł się lepiej i zapomniał o tym wszystkim, co rano wytrąciło go z rytmu. Możliwość recenzowania wyzwalała w nim poczucie wyższości, władzy i nieskończonej mądrości.
... a ostatni utwór świetnie się sprawdza jako agrafka, spinająca jeszcze ciepłą i parującą pieluchę, wypełnioną świeżą kupą. Ekstatyczne pojękiwania wokalisty każą przypuszczać, że jego dzieci mogą mieć poważne kłopoty, gdyby się okazało, że ta choroba jest dziedziczna. Sekcja rytmiczna miałaby natomiast problemy z obsługą wiejskiego wesela, na którym na pewno nie byłoby miejsca dla gitarzysty, Shawna Spencera. Solówki tego jegomościa każą przypuszczać, że zamiast klasycznej triady prawda-dobro-piękno, Spencer hołduje kłamstwu, złu i paskudztwie. Jedyny pożytek z jego muzyki to niezaprzeczalny wkład w gromadzeniu pod głośnikami kocurów, złaknionych marcowych kotek...
Chris napisał jeszcze kilka linijek, po czym nacisnął magiczny „enter”, będący informatycznym odpowiednikiem chrześcijańskiego „amen”.
Wyciągnął się na fotelu, splótł dłonie za głową, przymknął oczy i przeciągle ziewnął. Miał do zrecenzowania jeszcze jeden średnio udany spektakl z ubiegłej soboty, ale przypomniał mu się maszynopis, spoczywający na dnie torby. Wiedziony ciekawością sięgnął po niego, odkleił żółtą karteczkę i przeczytał imię i nazwisko autora.
Gina Punklew. Nic mu to nie mówiło.
Wymówił to nazwisko na głos. Drugi człon był istnym łamaczem języka. Nie wiedział, jak ma to czytać. Z akcentem angielskim, francuskim… A może rosyjskim?
A więc kobieta, wywnioskował, spoglądając na imię tajemniczej autorki. Jednocześnie zerknął na karteczkę samoprzylepną, gdzie wciąż widniała prośba o recenzję: „Przeczytaj i zrecenzuj to, jeśli będziesz miał czas. Fantastyczna rzecz”.
Na twarzy Chrisa pojawił się delikatny uśmiech, lecz po chwili doszedł do wniosku, że – sądząc po niechlujnym charakterze pisma – tę notkę sporządził najprawdopodobniej mężczyzna. I to tonem sugerującym dłuższą znajomość z Chrisem.
Więc albo faktycznie to ktoś znajomy, albo wyjątkowo bezczelny. Współistnienia tych dwóch opcji raczej nie zakładał.
Ale – jak zawsze – istniała także trzecia możliwość. To sam autor napisał te słowa. Tylko czy są ludzie, którzy sami opisaliby swoją książkę, jako fantastyczną?
Chociaż w czasach, kiedy wszyscy pragną być zauważeni, ludzie uciekają się do przeróżnych, dziwacznych metod. Przypomniało mu się, gdy zaraz po podjęciu posady w Daily Report napatoczył się na niego jakiś ubrany jak punkrockowiec chłopak, który nachalnie wciskał mu płytę z nagraniami swojego zespołu. Wtedy Chris dał się przekonać, ale był to pierwszy i ostatni raz. Miał zasadę, że nie przyjmuje żadnych dzieł od ich autorów. Zwłaszcza, że tamta kapela grała naprawdę koszmarnie.
Rzucił jeszcze raz okiem na Mahoniowe Słońce i rozważał, czy miejscem tego maszynopisu nie jest kosz na śmieci. Poczuł jednak nieokreśloną ciekawość do tego stosu kartek. Przejechał dłonią po pierwszej stronie, co pozwoliło mu stwierdzić, że ma do czynienia z oryginałem. Można było wyczuć zagłębienia, jakie zostawia po sobie czcionka maszyny do pisania.
Kartki, choć starannie upięte, nie raziły świeżością. W niektórych miejscach były brudne od wielokrotnego wertowania.
- Nigdy niewydane dzieło wielkiego artysty, docenione dopiero wiele lat po jego śmierci – ironizował Chris, ale po chwili przestał, bo Joey obrzucił go uważnym spojrzeniem. Chris odpowiedział niewinnym uśmiechem, po czym schował Mahoniowe Słońce do torby z postanowieniem, że poczyta w autobusie. O ile będzie mu się chciało.
Postanowił jeszcze się upewnić, że ktoś mu nie wciska kitu, więc otworzył w laptopie przeglądarkę Google i wpisał widniejący na maszynopisie tytuł.
Wyskoczył mu tylko link do strony z meblami z Indonezji. Po chwili namysłu wklepał też nazwisko autorki. Miał nadzieję, że może znajdzie ją chociaż na jakimś portalu społecznościowym, które wyrastały ostatnio jak grzyby po deszczu. Tym razem Google okazało się bardziej bezlitosne.
Brak wskazań.
Nazwisko brzmiało cokolwiek po rosyjsku, ale był to jedyny trop. Chris doszedł do wniosku, że ma do czynienia z debiutantką. Po chwili skarcił się w myślach za to, że zainteresował się tym maszynopisem, który w żaden sposób nie dawał powodów do poświęcania cennego czasu. Chris postanowił wrócić do recenzji spektaklu. Poprawił się na fotelu i otworzył nowy dokument Worda.
I wtedy znów to poczuł.
- Mirabelki – wyszeptał zdumiony.
Przezornie spojrzał w stronę kolegi z działu sportowego, jednak ten niczego nie usłyszał. Chris odetchnął z ulgą, ale tym razem postanowił przeprowadzić małe śledztwo w sprawie mirabelkowego zapachu, który utkwił przed ośmioma laty w odmętach jego podświadomości. Wrócił jednak równie realny jak wtedy, we Francji, przywołując cały ciąg obrazów i impresji. Tamta pełnia księżyca wydawała mu się wtedy tak nierzeczywista, oniryczna, a przy tym do bólu kiczowata. Jakiś projektor wspomnień w jego starszym o osiem lat mózgu wyświetlił mu zdjęcie zjawiskowej dziewczyny z kraju Gaugina, Moneta i Zidane’a.
Sophie.
Od tamtej pory nie utrzymywał z nią kontaktu. Żadnych telefonów, listów, nic. Pozostały tylko blaknące jak stary plakat w witrynie sklepowej wspomnienia z mirabelkowego sadu. A teraz zupełnie niespodziewanie powróciły, atakując go ze zdwojoną siłą.
Chris podszedł do okna, pod pozorem zaczerpnięcia świeżego powietrza. Wszyscy pracownicy redakcji byli zanurzeni w swoich laptopach. Uchylił okno, choć nie przypominał sobie, by gdzieś w pobliżu rosły mirabelki. I żeby już tak pachniały.
Na Boga, przecież tam w Verdun to była połowa sierpnia, uzmysłowił sobie Chris Stepford, co znacząco obniżało szanse wypatrzenia za oknem dojrzałych mirabelek. Rzucił okiem na kalendarz.
Dwudziesty maja. Absolutnie wykluczone.
Jednak swoich zmysłów nie mógł oszukać. Wyraźnie poznawał ten zapach. Praktycznie czuł na plecach i we włosach tamte lepkie, zmiażdżone owoce. Wychylił się delikatnie za okno w poszukiwaniu drzew, pokrytych żółtymi kulkami, lecz zobaczył coś zupełnie innego. Coś, co go zszokowało, zaskoczyło i wybiło z rytmu wspomnień. Mimowolnie się wyprostował, przez co wyrżnął głowę w dolną część wychylonego okna. Kilka zaciekawionych głów odwróciło się w jego stronę, ale Chris dał tylko znać, że wszystko w porządku, po czym jeszcze raz spojrzał na chodnik po przeciwnej stronie ulicy.
O pomyłce nie mogło być mowy. Redakcja była na drugim piętrze, więc na tyle wysoko, by mieć dobry ogląd na okolicę i zarazem na tyle nisko, by można było widzieć sporo szczegółów.
A to zdecydowanie nie był szczegół.
Po drugiej stronie ulicy szedł mężczyzna, wystrojony w czarny garnitur, białą koszulę, czarny krawat, a na smyczy prowadził…
Pingwina.
To miasto wcale nie było zimne.

CDN.
Life is what happens to you when you're busy making other plans ~ J. Lennon
[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#2
Nie będzie szczegółowej analizy tekstu.
Piszesz dobrze. Profesjonalny poziom, chciałbym, żeby chociaż połowa nowości w księgarniach była równie dobra. Chwilkę wcześniej czytałem tekst Miriada, i różnica jest duża, a przecież wymieniony użytkownik forum wcale nie jest słabym autorem. Jedyny minus, to końcówka. Jakbyś chciał na siłę wywołać zaciekawienie czytelnika, oczekiwanie na kolejną część opowiadania. Moim zdaniem przesadziłeś, i to znacznie.

Mimo wszystko czekam na kolejną część, z nadzieją, że nie będzie przypominała zakończenia pierwszej.
Odpowiedz
#3
(19-01-2013, 18:05)Hillwalker napisał(a): Jedyny minus, to końcówka. Jakbyś chciał na siłę wywołać zaciekawienie czytelnika, oczekiwanie na kolejną część opowiadania. Moim zdaniem przesadziłeś, i to znacznie.

To nie był za bardzo celowy zabieg Tongue Po prostu tu się kończy rozdział pierwszy, a potem zaczyna drugi. A chciałem tak objętościowo to rozdzielić, żeby się dało czytać. Całości nie wrzucę od razu, bo by nikomu nie chciało się czytać :]

Dziękuję za Twoją opinię (chodzi mi szczególnie o początek). Bardzo, ale to bardzo mnie ucieszyła, bo sam tak o sobie nie myślę Smile
Life is what happens to you when you're busy making other plans ~ J. Lennon
[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#4
Nie bądź skromny. Są adepci pisarstwa i pisarze.
Jesteś pisarzem.
Zupełnie jak ja Tongue
Odpowiedz
#5
Rozdział II

Tego dnia Chris wrócił do domu trochę wcześniej niż zwykle. Wyszedł z pracy pod pozorem bólu głowy, chociaż czuł się znakomicie. Ale tylko fizycznie. Prawdziwa walka rozgrywała się w jego głowie, której wnętrze przypominało chaotyczne obrazy Boscha, tyle że zamiast dziwacznych stworów pojawiały się pingwiny, bombardowane mirabelkami. Nad wszystkim świeciło dziwaczne, mahoniowe słońce.
Pingwiny i mirabelki.
Chris Stepford był w absolutnej kropce. Rozważał kilka opcji, a najbardziej skłaniał się ku tezie, czy aby na pewno znajduje się po właściwej stronie muru, oddzielającego normalny świat od szpitala psychiatrycznego. Przez krótką chwilkę ujrzał siebie w zupełnie nietwarzowym kaftanie bezpieczeństwa, biegającego po pokoju bez okien i klamek, gdzie ściany są obleczone materacami.
Co prawda nie palił już od ponad pół roku, ale uznał, że skoro rzeczywistość wygina się jak elastyczna blacha, przez co czasoprzestrzeń zupełnie przestaje być odniesieniem do czegokolwiek, więc on też ma prawo do papierosa. Albo i dwóch.
Nie dajmy się zwariować, pomyślał, usiłując utrzymać się w ryzach. Wszystko ma jakieś racjonalne wytłumaczenie. Przecież nie takie już dziwactwa w życiu widziałem.
Największe zaufanie miał do swojego laptopa, więc już po chwili wpisywał w wyszukiwarkę słowo „pingwin”. Jednak zanim wcisnął ostanie „n”, doznał olśnienia.
- Linux! – krzyknął do czterech ścian, jakby chciał, żeby mu odpowiedziały na ten nagły odpowiednik archimedesowskiej „Eureki”.
Chris nagle zdał sobie sprawę, że pingwin jest przecież symbolem alternatywnego systemu operacyjnego Linuxa. Może więc ten elegancki pan z arktycznym zwierzątkiem na smyczy był po prostu sprytną zagrywką marketingowców z Linuxa? Teaserem, zajawką, która miała zaciekawić. A co potem? Pewnie jakaś kolejna akcja, która wszystko wyjaśni.
Chris przejechał ręką po swoich rudych włosach i zgasił, tlący się ostatnimi siłami, papieros, z którego żałośnie zwisała resztka zapomnianego popiołu. Rozwiązanie ze specami od reklamy w firmie komputerowej wydawało się na tyle prawdopodobne, że uznał tę sprawę za odroczoną.
Wiedziony pozytywnymi wynikami prywatnej ekspertyzy, powziął wspaniałomyślną decyzję dla swojego organizmu, rezygnując z drugiego papierosa. Nie potrafił tylko wytłumaczyć tajemniczego pojawienia się zapachu mirabelek, który przywołał serię wspomnień z francuskiego sadu. Podszedł do szuflady w biurku, gdzie wkładał wszystkie drobiażdżki, walające się po pokoju. Opróżnił jej zawartość na podłogę i po kilku minutach znalazł to, czego szukał. Jedyne zdjęcie Sophie.
Raz jeszcze zadrgały mu ukryte gdzieś pod skórą struny sentymentu. Kilka razy zastanawiał się, czy po prostu nie rzucić tej pracy, tych recenzji, tej redakcji, tego życia i najzwyczajniej w świecie polecieć do Francji i odnaleźć Sophie…


Rozdział III

- To kiepski pomysł – stwierdził Andy Perkins, najlepszy przyjaciel Chrisa.
Spotkali się późnym wieczorem w barze.
Andy był fizycznym zaprzeczeniem swojego kolegi. Niski, lekko otyły, z lekko przerzedzonymi, czarnymi włosami. Na pokaźnym nosie widniały okulary w nieciekawych oprawkach. Za ich szkłami czaiły się małe, piwne oczka, które gnębił tik. Otóż Andy Perkins mrugał z bardzo dużą częstotliwością, co nie przeszkadzało mu w ogrywaniu Chrisa w bilard niemal w każdym pojedynku.
- Jeszcze raz? – spytał z nadzieją w głosie Chris, odprowadzając wzrokiem czarną bilę, nieuchronnie zmierzającą do łuzy. Bardzo nie lubił przegrywać, a jego cztery pasiaste bile, które zostały na stole, zdawały się oblewać rumieńcem wstydu.
- Chętnie – zgodził się Andy, zabierając się do efekciarskiego temperowania kija bilardowego niebieskim talkiem.
W tym samym czasie Chris pociągnął kolejny łyk piwa z kufla, postawionego na brzegu stołu. Nie krępował się poruszać ze swoim przyjacielem najtrudniejszych spraw osobistych. Sam bowiem przed dwoma laty pomagał mu przejść przez piekło rozwodu.
Ostatnio nie mieli zbyt wielu takich tematów do obgadania. Często wpadali do The Chimney, lokalnego baru z bilardem. Lubili tutejszy klimat. Długą, podświetlaną ladę, przyciemnione lampki i dominujący wszędzie kolor czerwony, widoczny przede wszystkim w stylowych obiciach kanap i stołków przy kontuarze. Sączący się gdzieś w oddali z głośników jazz harmonijnie uzupełniał się z elementami wnętrza. Często można też było się natknąć na sympatyczne, inteligentne i młode kobiety. Zawsze czuli się w The Chimney znakomicie, spędzając tu obowiązkowo każdy czwartek, gdzie królowali przy zielonym suknie stołu bilardowego. I zupełnie nie przeszkadzał im brak kominka.
Jednak tym razem Chris Stepford wyjątkowo poprosił o spotkanie w poniedziałek. Andy, rzecz jasna, nie miał żadnych innych planów, a poza tym czuł się zobowiązany przyjść, gdyż w dalszym ciągu upierał się, że nie spłacił jeszcze długu za wielomiesięczne, niemalże nieustanne towarzystwo Chrisa w czasach, gdy głównym wydarzeniem każdego dnia były newsy ze sprawy rozwodowej.
- Słuchaj, Chris. Ten cały pomysł z powrotem do… - Pstryknął dwa razy palcami, usiłując sobie przypomnieć imię.
- Sophie – podpowiedział Chris, przesadnie akcentując ostatnią sylabę.
- … Sophie… właśnie… Więc czego się spodziewasz? – spytał Andy. Widać było po nim, że doskonale wie, jak poprowadzić tę rozmowę. – I nie, nie przemawia przeze mnie gorycz rozwodnika, ani zazdrość, że miałeś jakąś tam pierwszą miłość, bo sam kochałem się w Lucy, której też kilka ładnych lat nie widziałem.
Chris chciał Andy'emu przerwać, ale ten kontynuował:
– Załóżmy, że ją odnajdziesz. I co wtedy? Myślisz, że czekała jak jakaś wierna Penelopa przez osiem lat, a na twój widok rzuci się w ramiona, a potem z radosnym napięciem obczaicie w kalendarzu, kiedy wypada najbliższa pełnia, żeby polecieć do tego waszego sadu, gdzie będziecie się pieprzyć w gnijących mirabelkach?
- Masz subtelność papieru ściernego – zauważył złośliwie Chris, zdejmując trójkąt okalający bile.
- Mówię ci prawdę, a ona niestety boli – rzekł Andy i przymierzył się do rozbicia kolorowych kul na idealnie zielonym stole. Powieki mrugały mu jak szalone.
- Może i masz rację…
- Że prawda boli? – Andy westchnął. – Słuchaj, Chris. Wiem, że może trudno to wszystko ogarnąć, ale ta… Sophie, pewnie żyje w szczęśliwym związku, ma gromadkę dzieci i kochającego męża. Twój powrót pewnie by ją zranił. Miłość jest romantyczna tylko wtedy, kiedy jest niespełniona. Popsujesz sobie własną wizję, może nawet i jej wizję, i będziesz żałować, że w ogóle się tam pchałeś. Tak przynajmniej masz do czego tęsknić.
Chris milczał. Doskonale zdawał sobie sprawę, że Andy ma absolutną rację. Ale z drugiej strony tak trudno było podejść do tego w ten sam sposób, jeśli sprawa dotyczy jego.
- Andy?
- Hmm? – mruknął Perkins, skoncentrowany na ulokowaniu bili, oznaczonej numerem cztery, do łuzy w przeciwległym kącie stołu. Uderzenie wydawało się dość karkołomne.
- A gdybyś miał szansę wrócić do Lucy, zrobiłbyś to?
Bila wylądowała dokładnie tam, gdzie planował Andy, na co jego przyjaciel zagwizdał z uznaniem.
- Do Lucy? – Uśmiechnął się szelmowsko. – Bez wahania.
- Dzięki, jesteś cholernie pomocny – Chris poczęstował go solidną porcją sarkazmu. Prosto z pieca.
- Może tak, może nie… - powiedział zagadkowo Andy – ale pamiętaj, że prawda boli. I jest taka, że… - przerwał na chwilę, uderzając kolejną bilę, która odbiła się od dwóch ścianek i leciała do kolejnej łuzy – dostajesz ode mnie bęcki w bilard.
I wpadła.


Rozdział IV

Wtorek przywitał go deszczem i lekkim bólem pleców.
Niezbyt miłe powitanie, przyznał w myślach, wlokąc się do łazienki. Codzienne czynności zajęły mu trochę więcej czasu niż zazwyczaj, bo poruszał się jak na zwolnionym filmie, przy okazji co chwilę chwytając się za obolały kręgosłup. Z trudem nałożył kurtkę, choć sznurowanie butów okazało się jeszcze większą katorgą. Przez chwilę rozważał możliwość pracy z domu, lecz szybko odrzucił tę alternatywę, uznając, że ból po jakimś czasie minie. Chwycił torbę, po czym wyszedł z domu. Spojrzał szybko na zegarek. Brakowało mu dokładnie tyle minut, ile potrzeba, żeby zajść po poranną kawę do Starbucksa.
Autobus przyjechał dość szybko, więc Chris uznał, że może nie został jednak wyklęty przez los, bo już widział oczami wyobraźni jak moknie kilkanaście minut na przystanku, by w efekcie zachorować na zapalenie płuc.
Miał do przejechania zaledwie sześć przystanków, dlatego też zazwyczaj nie zajmował nawet miejsca siedzącego. Tym razem było inaczej. Ból pleców nie pozwalał mu stać zbyt długo, więc usiadł tuż obok starszej pani z dwiema siatkami zakupów. Na kolanach położył cięższą niż zwykle torbę. Zdziwienie trwało tylko chwilę, bo kiedy ją otworzył, ujrzał zagadkowy maszynopis, o którym zdążył już niemal całkowicie zapomnieć.
Mahoniowe Słońce.
Nazwa przywodziła mu na myśl klimaty afrykańskie, których – delikatnie mówiąc – nie był amatorem. Jednak w myśl zasady, że każdemu trzeba dać szansę, postanowił zapoznać się z kilkoma stronami. Zawsze mógł się mile rozczarować, chociaż nie spodziewał się niczego fascynującego. Jedyne na co liczył, to umilenie podróży autobusem w deszczowy poranek, a także krótkie wytchnienie od nieustępliwego bólu pleców.
Faktycznie, już pierwsze zdanie przyprawiło Chrisa o reakcję, która przytłumiła ból.
Przeszły go ciarki.
- Jezu Chryste – szepnął, co nie umknęło uwadze starszej kobiecie siedzącej obok. Spojrzała na niego z niemą pogardą, ale on zdawał się tego nie dostrzegać.
Oszołomiony zmrużył oczy i wymasował pulsującą skroń. Z jednej strony miał nieodpartą ochotę czytać dalej, ale jakaś jego cząstka podpowiadała mu, żeby przy najbliższej okazji wyrzucić maszynopis do śmietnika, ponieważ nic dobrego z jego posiadania, ani przeczytania, wyniknąć po prostu nie mogło.
Pierwszą rzeczą, jaką zrobił po otwarciu oczu, było uważne rozejrzenie się po autobusie. Kilka osób znał z widzenia, ale nawet z nimi nie rozmawiał. Tak zwani „przygodni pasażerowie autobusu linii 132”. Właściwie trudno było mówić o jakiejkolwiek znajomości.
Wróciło niemiłe uczucie z podstawówki, podskórne wrażenie, że ktoś mu robi głupi żart, a wszyscy dookoła o tym wiedzą i tylko wyczekują jego reakcji, z której będą mogli się pośmiać. Wcześniej powodem były rude włosy, a teraz? Chris nie miał bladego pojęcia. Po chwili namysłu zdecydował się przeczytać pierwsze zdanie Mahoniowego Słońca jeszcze raz:
W krainie, w której słońce jest z mahoniu, są tylko dobrzy ludzie, bo tylko oni potrafią dostrzec człowieka spacerującego z pingwinem.
Nie czytał dalej. Jego myśli wirowały jak szalone, tworząc najrozmaitsze konstelacje prawdopodobnych rozwiązań. Ale każde miało tyle sensu co podlewanie trawnika w zimie.
Słyszał każdą kroplę deszczu, która tłukła w szybę autobusu. I był przerażony.
Z roztargnienia wyrwał go dźwięk otwieranych drzwi. W ułamku sekundy spostrzegł, że autobus zatrzymał się na przystanku. Powinien już wysiąść. Szybko wsunął maszynopis do torby.
- To mój przystanek, mój przystanek, przepraszam – mamrotał pospieszenie, przeciskając się między pasażerami.
Jak tylko stanął na ziemi, usłyszał pisk zamykanych drzwi za swoimi plecami. Autobus odjechał, zostawiając Chrisa na tym małym kawałku wszechświata, gdzie deszcz zdawał się padać najmocniej.
Wpatrywał się bezmyślnie w mijający go tłum ludzi z czarnymi parasolami. Tym razem nawet niewidomy żebrak skrył się gdzieś przed spadającą z nieba wodą, komu innemu przygrywając nieśmiertelne standardy bluesa za kilkanaście dolarów dziennie.
Zamiast bluesa, Chris usłyszał mechaniczne pipnięcie swojego zegarka, sygnalizującego właśnie godzinę dziewiątą zero zero.
- Cholera jasna – zaklął Stepford, zaczynając trucht w stronę pracy. Po kilkunastu krokach zaczął biec. Plecy przestały go boleć.

***

Próg redakcji przekroczył spóźniony o jedenaście minut. Był osobą niezwykle skrupulatną, jeśli chodzi o obowiązki w Daily Report, więc ten niewielki w sumie poślizg urósł w oczach Chrisa do rozmiarów kataklizmu. Dodatkowe napięcie związane ze zdaniem rozpoczynającym książkę sprawiło, że jego zdolność percepcji bodźców zewnętrznych spadła poniżej normalnego poziomu.
- Cześć, Chris – przywitała go Meggie z recepcji. Minął ją bez słowa, zmierzając prosto do swojego biurka. Usiadł ciężko, czym przyciągnął wzrok Joeya z działu sportowego.
- Może byś się tak rozebrał, Stepford – rzekł, patrząc z niesmakiem na redakcyjnego kolegę, z posklejanymi od deszczu rudymi włosami, siedzącego przy biurku w zabłoconych butach i kompletnie przemoczonej kurtce, z której miarowo opadające krople wody powiększały plamę na szarej, redakcyjnej wykładzinie.
- Co? Ach...Tak, tak, jasne – powiedział Chris, powoli powracając do realnego świata. Zdjął kurtkę i położył ją na oparciu krzesła. Joey swoimi krzaczastymi brwiami w wymowny sposób wskazał wieszak, lecz wobec braku reakcji Chrisa tylko machnął ręką i powrócił do swoich obowiązków. Krótkimi, nerwowymi ruchami zaczął rozrywać szarą kopertę formatu A4. Chris przyjrzał się uważniej Joey’owi, a po chwili wstał i szybkim krokiem podszedł do recepcjonistki. Poczuł, że wobec narastających ataków z zewnątrz, które były żartem, spiskiem (albo jednym i drugim), czas podjąć kontratak.
- Meggie, wczoraj przyszła do mnie koperta z jakimś maszynopisem w środku – strzelał słowami niczym karabin.
- Cześć, Chris – powtórzyła poranne powitanie z naciskiem na pierwsze słowo. – Koperta. Ciekawe – mówiła powoli, ewidentnie na złość. – Koperta do redakcji. No bardzo ciekawe…
Chris wpatrywał się w Meggie ze wzrastającym zdziwieniem. I wtedy poczuł, że już wszystko rozumie, że rozsypane elementy układanki zaczynają układać się w coraz bardziej klarowną całość. W jednej chwili Mahoniowe Słońce i pingwin utworzyły wielki meteoryt, który uderzył z ogromną prędkością w planetę zwaną Chris Stepford.
- A więc to wszystko twoja sprawka, tak? – zapytał przez zaciśnięte zęby, pochylając się nad Meggie. – Ty mi podrzuciłaś tę głupawą książkę, wynajęłaś skądś gościa z pingwinem, żeby mi się przechadzał przed oknem, prawda? Nie mylę się? Stałem się obiektem twojej „okrutnej i diabolicznej zemsty” za naszą nieudaną randkę? Chciałaś zobaczyć moją reakcję? Bawi cię to?
- Ale o co…
- A może jestem tematem jakiegoś zakładu w redakcji? Co?
- Chris, Chris! Uspokój się do cholery! – krzyknęła na cały głos, skupiając uwagę wszystkich z redakcji na wydarzeniach przy jej biurku. Była cała czerwona. Przez cały czas, gdy Stepford ją oskarżał siedziała przestraszona, ale teraz wstała i przybliżyła się do niego górną częścią ciała, bo w dalszym ciągu dzieliło ich biurko. Ściszyła głos. – Nie wiem co sobie ubzdurałeś, człowieku, i o co ci właściwie chodzi, ale nie jestem twoją paniusią i nie odpowiadam za twoje dobre samopoczucie. A na pewno nie będę się mścić za twoją nieudolność towarzyską, jaką się wykazałeś na naszym, hm, spotkaniu – ostatnie słowa wypowiedziała tak sucho, że Sahara w lipcowe południe wydawała się przy tym być uroczym, wodnym rajem.
Chris zupełnie nie spodziewał się takiego obrotu spraw. Liczył raczej na zdemaskowanie sprawcy, ale reakcja Meggie wskazywała, że najprawdopodobniej się pomylił. A teraz stał i płonął ze wstydu.
- Ja… Przepraszam – wydukał w końcu, jak tylko recepcjonistka usiadła, choć dalej przyglądała mu się z podejrzliwą miną. – Po prostu ostatnie dwa dni są dla mnie bardzo trudne i… Niepotrzebnie wyżyłem się na tobie. Wybacz. – Odruchowo poprawił sobie kołnierzyk, który nieprzyjemnie uciskał go w szyję. – Możesz mi powiedzieć, kto przysłał mi wczoraj rano kopertę z maszynopisem?
- Przyniosłam ci ją osobiście na biurko, razem z resztą korespondencji. – Meggie przeszła na profesjonalny ton, nie dając po sobie poznać, że jeszcze kilkadziesiąt sekund wcześniej była wulkanem gotowym w każdej chwili do erupcji.
- To wiem, ale ten maszynopis nie był w kopercie, więc musiałaś go rozpakowywać – naciskał Chris.
- Bez koperty? Ach tak, przypominam sobie.
Stepford nadstawił uszu.
- Przyniósł go osobiście jakiś mężczyzna, kilka minut przed dziewiątą.
- Pamiętasz, jak wyglądał?
- Boże, Chris…
- Meggie, proszę. To bardzo ważne. – Spojrzał na nią tak, jak na początku pracy w redakcji, gdy jego wzrok potrafił ją zauroczyć i usidlić na tyle, by zgodziła się na jedną, jedyną randkę.
Recepjonistka Daily Report westchnęła ciężko, a następnie utkwiła spojrzenie w suficie.
Wyglądało to tak, jakby chciała zajrzeć w głąb swojego umysłu, który może jeszcze nie zdążył opróżnić śmietnika, bo informacje tego typu uchodziły dla dziewczyny za absolutnie nieprzydatne. Ale po chwili uśmiechnęła się szeroko.
- Oczywiście! Jak mogłabym zapomnieć. – Dokopała się wreszcie wspomnienia, które wywołało na jej twarzy uśmiech. – To był jakiś gówniarz, góra jedenaście lat. Podał mi ten maszynopis i powiedział, że to dla ciebie do rąk własnych.
- Wcześniej mówiłaś, że to był mężczyzna.
- Dziennie przychodzi tu kilku kurierów, jeden listonosz i jeszcze kilkanaście czytelników, którzy w „trybie natychmiastowym” chcą się zobaczyć z jakimś dziennikarzem, więc się nie dziw.
- A ten chłopiec… Mówił coś jeszcze?
- Tylko tyle, że to dla ciebie. – Wyjaśniła sprawę Meggie, więc bąknął krótkie „Dzięki” i odwrócił się zamyślony, podążając w kierunku swojego biurka.
- Chris! – zawołała za nim. – Możesz coś dla mnie zrobić?
- Jasne – powiedział lekko zdumiony – cokolwiek sobie życzysz.
- Śmigaj do swojego krzesła, zdejmij kurtkę i powieś ją w szafie przy wejściu, jak inni ludzie.
Buty też mógłbyś wytrzeć.

CDN
Life is what happens to you when you're busy making other plans ~ J. Lennon
[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#6
Podoba mi się, fajne napisane, nie ma się do czego przyczepić etc, ale ciężko mi coś jeszcze powiedzieć, bo akcja rozkręca się powoli i w sumie trzęsienia ziemi nie było Tongue

Będę czytał dalej. Czekam na kolejne części.
Odpowiedz
#7
Oho, mam drugiego czytelnika Smile Doskonale. Jesteśmy już w połowie. Trzecia część się pojawi najprawdopodobniej jutro albo w sobotę. Ale spoko, są cztery, więc gdzieś koło wtorku wszystko powinno być już jasne Wink Może nawet jakieś trzęsienie ziemi Big Grin
Life is what happens to you when you're busy making other plans ~ J. Lennon
[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#8
Czyta się bez wysiłku, także czekam na dalsze losy pingwina Tongue
Odpowiedz
#9
Rozdział V

Zmęczone i obolałe od deszczu chmury leniwie oddalały się na zachód, odsłaniając błękitne, wiosenne niebo. Ludzie wyglądali przez okna, by zobaczyć ten kojący spokój, wylewający się nad ich głowami. Poprawiająca się pogoda bezsprzecznie nastrajała pozytywnie wszystkie zlęknione duszyczki. Zupełnie jakby Bóg rozwiesił na firmamencie transparent o treści: „Jestem z wami. Wszystko będzie dobrze”.
Starszy mężczyzna skierował oczy ku górze. Chłonął każdy ciepły promyk wypływającego na jego twarz słońca. Był zadowolony. Spokojny. I cierpliwy. Jego wiek wskazywał na to, że cierpliwość stała się jego najlepszą przyjaciółką.
Poprawił okulary. Głowę miał zadartą ku górze, a jego oblicze przyozdabiał pełen satysfakcji uśmiech, który mówił: „To nieuniknione”.
- Już niedługo – powiedział lekko zachrypniętym, ale zdumiewająco miękkim głosem.
Kobieta, która akurat przechodziła obok niego, najprawdopodobniej pomyślała, że starszy mężczyzna w okularach jest wariatem, który z głupkowatym uśmieszkiem wpatruje się w przejaśniające się niebo i gada do siebie. Ale ona nie wiedziała, ani nie widziała. Nikt poza nim tego nie dostrzegał. Może to i dobrze, bo wzbudzanie sensacji było rzeczą, o jaką mężczyźnie chodziło najmniej.
Delikatnie dotknął swojego towarzysza. Stanowili niezwykle osobliwą parę. Tylko on go widział. Małą, czarno-białą istotkę, uwiązaną na smyczy, z dziobem zadartym w nieboskłon.


Rozdział VI

Chris stopniowo zaczął dochodzić do siebie. Co chwila spoglądał w zegarek umieszczony na pasku Windowsa. Tego dnia nie miał zbyt wiele pracy, więc czas ciągnął się niemiłosiernie, działając na jego niekorzyść. Rudowłosy dziennikarz czuł nieodpartą chęć działania, więc czający się tuż pod jego skórą rewolucjonista rwał się do czynów, ale z góry skazany był na porażkę, mając tak pryncypialnego przeciwnika – freudowskie superego Chrisa Stepforda.
Poprawa pogody tylko na chwilę polepszyła mu samopoczucie. W tej chwili czuł się jak prywatny detektyw, który ma do rozwiązania dziwaczną zagadkę. Z ostrzem skierowanym przeciw samemu sobie. Gdy zostały mu dwie godziny do wyjścia z firmy, postanowił zawładnąć się własnej ciekawości i – po upewnieniu się, że nikt nie śledzi jego poczynań – wyjął z torby maszynopis.
Mahoniowe Słońce.
Głupia nazwa, pomyślał, ale nie był w stanie powstrzymać ręki, która odłożyła na bok stronę tytułową, tym samym ukazując kartkę zapisaną od góry tekstem.
W krainie, w której słońce jest z mahoniu są tylko dobrzy ludzie, bo tylko oni potrafią dostrzec człowieka spacerującego z pingwinem.
Tak brzmiało pierwsze zdanie. Żołądek Chrisa skurczył się do rozmiarów piłeczki pingpongowej i zaczął skakać od góry do dołu. Stepford przymknął oczy, wziął głęboki oddech i był już gotowy do dalszego wnikania w lekturę.
Takie słońce świeci tylko w jednym świecie. Tam, gdzie nie ma cierpień, lęku i depresji. Tam, gdzie nikt nie zna drutów kolczastych i wojen. Tam, gdzie pobożne życzenia przeistaczają się w namacalny krajobraz. Tam, gdzie rosną mirabelki.
Chris pochłaniał tekst coraz bardziej łapczywie. Co kilka minut zmuszał się do oderwania od książki, żeby sprawdzić, czy jego zachowanie nie budzi żadnych podejrzeń. Z każdym wyczytanym słowem jego głód wiedzy wzrastał. Wydawało się, jakby tajemnicza Gina Punklew napisała tą książkę tylko i wyłącznie dla niego, uderzając bez pudła we wszystkie struny Stepforda, które tworzyły idealną melodię. Perfekcyjną harmonię. Boski akord.
Był wniebowzięty. Prawa ręka drżała z niecierpliwości, aby odłożyć na rosnącą wciąż kupkę kolejną przeczytaną stronę. Żółknący papier szeleścił delikatnie, stanowiąc kojące tło dla wszystkich emocji, które buzowały w Chrisie.
Jak zaklasyfikował by to arcydzieło? Nie umiał powiedzieć. Zresztą zdawał sobie sprawę, że jakiekolwiek szufladkowanie zakrawałoby w tym wypadku o świętokradztwo. Zdumiewające opisy, fascynujące historie i odważna wizja świata zawieszonego pomiędzy rzeczywistością i fikcją. Alternatywnej rzeczywistości, dostępnej dla nielicznych.
- Sophie… - wymówił bezgłośnie jej imię. Oderwał wzrok od kartki i poczuł, jak nigdy wcześniej, przytłaczającą chęć powrotu do tej zniewalająco pięknej dziewczyny z Francji. Do tych chwil, które przeżył osiem lat wcześniej. Pragnął czuć to samo co wtedy. Cały czas. Wrócić do przeszłości. Patrzeć się w olbrzymi księżyc kołyszący się nad sadem. Księżyc, który ich pobłogosławił. A on po tym wszystkim, jak skończony idiota i frajer, tak po prostu wsiadł w samolot i wrócił do Ameryki, skazując się tym samym na osiem lat skrywanego gdzieś w głębi żalu i pogardy do samego siebie.
„Miłość jest romantyczna tylko wtedy, kiedy jest niespełniona”, przywołał w pamięci słowa swojego przyjaciela, Andy’ego Perkinsa.
Chris zagłębił się w lekturze i nagle, zupełnie niespodziewanie, poczuł oszałamiającą woń mirabelek, która świdrowała w jego nozdrzach. Tym razem jednak nie zastanawiał się, skąd pochodzi. Napawał się. Wdychał. I nie przestawał czytać.
Poprawił jeszcze mankiety, zawiązał krawat, a na koniec spryskał się tymi samymi perfumami, które miał na sobie wówczas. Zadał sobie naprawdę wiele trudu by je zdobyć. Może też dlatego wydawało mu się, że pachną tak dostojnie. Sprawdził jeszcze raz świeżość swojego oddechu, po czym chwycił za smycz i wyszedł z domu. Pingwin znał drogę, poprowadził go tam, gdzie marzenia są rzeczywistością, a słońce jest z mahoniu.
Odłożył kartkę na kupkę po lewej stronie, gotowy czytać dalej, ale kolejna strona raziła nieskazitelną bielą. Następna też. Przewertował ostatnie cztery strony, ale nie dostrzegł tam choćby zbłąkanej kropki. Chris jeszcze raz przeczytał ostatnie zdanie, które rzeczywiście świetnie nadawało się na zakończenie.
A więc to koniec, zrozumiał, przybierając pogodną minę. Z kącików oczu popłynęły mu łzy. Nie spieszył się z ich otarciem. Pomyślał o Sophie, o mirabelkach i o tej burzy uczuć, jaka się wówczas w nim tliła. Znajdował się w stanie permanentnej tęsknoty, z której, jak czuł, nie prędko zdoła się wydostać.
Jego własne życie wydało mu się takie nieistotne. Cichy dom, w którym gromadził różne bibeloty maskujące samotność. Codzienna praca, która tak naprawdę nie miała większego sensu. Gromadzenie kolejnych dolarów na koncie, żeby móc jeden miesiąc w roku zafundować sobie urlop daleko stąd. A za trzydzieści kilka lat przejść na emeryturę i poczuć się wolnym? Wiedział, że to wolność pozorna, ograniczona przez słabnące ciało i gasnące zdrowie.
Spojrzał na zegarek. Jedenaście po piątej. Pracownicy redakcji powoli zbierali się do wyjścia. Kilku osób już opuściło biuro. Wyłączył komputer i spakował starannie maszynopis do torby. Kolejnym krokiem było założenie kurtki i wyjście na świat, w którym już dłużej nie chciał żyć. Zatrzymał się na progu i po raz ostatni spojrzał na redakcję Daily Report.
Doskonale wiedział, co chce zrobić.


Rozdział VII

Szedł powoli z wciąż mokrą kurtką przewieszoną przez ramię. W drugiej ręce trzymał torbę. Ludzie mijali go obojętnie, gdyż szedł najwolniej z nich wszystkich. Rozglądał się uważnie na wszystkie strony.
Szukał pingwina.
Chris zdawał sobie sprawę, jak niewiele dzieliło go od przełomowego momentu w swoim życiu. Małe, arktyczne zwierzątko na smyczy.
Zaśmiał się mimowolnie z niedorzeczności sytuacji i na chwilę przystanął na chodniku. Tłum przechodniów z początku potraktował go jak intruza, który zmniejsza płynność ruchu, aż w końcu zepchnęli Chrisa na bok.
Poczuł nagły lęk. A jeśli ten pingwin to tylko wymysł jego wyobraźni? Efekt rozgorączkowanego umysłu, który pragnął zmian? Może prawdą był tylko zapach mirabelek, który poruszył lawinę wspomnień i ożywił wielką, włochatą bestię czającą się gdzieś w zakamarkach jego świadomości, by w każdej chwili zacząć atak? Brał pod uwagę wszystkie te możliwości.
Dotknął torby. Maszynopis był w środku. Już pierwsze zdanie traktowało o widzeniu pingwina. Przypadek?
- Tylko dobrzy ludzie potrafią dostrzec pingwina – szepnął Chris, opierając się o barierkę okalająca park miejski. Logika podpowiedziała mu dalszy ciąg. – Skoro więc dostrzegłem pingwina, jestem dobrym człowiekiem...
Znowu się zaśmiał, tym razem z nutką szaleństwa. Kilka osób z tłumu spojrzało na niego krytycznym wzrokiem. Pewnie w dużych miastach widok zaśmiewających się w najlepsze szaleńców nie dziwił nikogo. Prawdopodobieństwo spotkania takiego indywiduum było zbliżone do zobaczenia parkometru na którymś z miejskich chodników.
Spod przymkniętych powiek uwolniły się łzy, które szybko otarł rękawem koszuli.
- To nie może być pieprzony przypadek – kontynuował swój cichy monolog. Na ten moment czuł się pewnie. Zdumiało go, że chciał wierzyć i wierzył. Przychodziło mu to bez trudu, chociaż przecież chodziło o pingwina, którego widział tylko on i jeszcze jakieś wybrane jednostki.
Dobrzy ludzie.
Chris zawsze uważał się za co najmniej dobrego pracownika. Ale dobrego człowiekiem? Wiara to potężnym sojusznik, lecz Chris nie potrafił wskazać jakiegoś jasnego kryterium, według którego można podzielić ludzi na dobrych bądź złych. Tak więc ktoś musiał o tym zadecydować. Wybrać go z bezimiennego tłumu i wskazać. Bo czy uczynił coś takiego, by pretendować do tego miana?
Uważnie stawiał kolejne kroki, wpatrując się w kałuże, które schły na chodniku. Widział w nich swoją zmienioną, zadumaną twarz i rude włosy.
Le roux prince, rudy książę. Tak mówiła na niego Sophie. Gdy sobie to przypomniał, pękła ostatnia bariera, ostatnia zapora.
W miarę zbliżania się do parkowej bramy słyszał coraz wyraźniej dźwięki harmonijki ustnej. Po kilkunastu krokach zatrzymał się i z odległości dwóch metrów patrzył na niewidomego żebraka grającego jakąś bluesową improwizację. Chris sięgnął po portfel. Gdzieś w głębi siebie wiedział, że pieniądze już nie będą mu potrzebne.
Muzyka ucichła.
- Dostałem już od ciebie pieniądze – powiedział żebrak, patrząc w przestrzeń przed sobą, choć Chris stał po jego prawej ręce. – Dolara siedemdziesiąt pięć.
- A… ale… skąd…
- Zapamiętałem cię. Zawsze zapamiętuję dobrych ludzi – niewidomy uśmiechnął się dobrotliwie – tylko dobrzy ludzie potrafią podzielić się swoją sklepową resztą z ulicznym muzykiem. Bardzo mało jest takich osób.
- Przecież jesteś…
- Ślepy, tak… Ale uwierz mi, oczy tylko odwracają uwagę od sedna sprawy. – Mówiąc te słowa, schował harmonijkę ustną do kieszeni starego płaszcza. Czarne koniuszki jego palców wystawały z wełnianych rękawiczek.
Chris patrzył uważnie na żebraka, który powoli odwrócił głowę w jego stronę. Wydawało się, że za okularami przeciwsłonecznymi kryją się wpatrzone w niego oczy. Poczuł się nieswojo. Ale jego konsternacja przerodziła się w autentyczne zdumienie, gdy usłyszał słowa:
- Więc szukasz pingwina, Chris?
Stepford drgnął. Ciarki na jego plecach urządziły sobie zjeżdżalnię. W jednym momencie pojawiło mu się w głowie co najmniej dziesięć pytań, z których każde rościło sobie prawo pierwszeństwa. Gęsia skórka przyozdobiła całe ciało.
- Więc ta książka, Mahoniowe Słońce… to twoja sprawka? – Stepford przykucnął blisko żebraka. W tym momencie jedna myśl przebiła się na światło dzienne. „Zostałem oszukany”. Poczuł wewnętrzny gniew, który zmienił się w syk. – Czyli to tylko głupi żart? Dałem ci kasę, a ty mnie zrobiłeś w konia? Kto to napisał? Co to za Gina Punklew? To twój pseudonim?
Jesteś niespełnionym pisarzem, czy co, do ciężkiej cholery?!
Ślepiec zaśmiał się wyrozumiale, co tylko pogłębiło irytację Chrisa. W końcu jednak spoważniał i położył swoją czarną dłoń na ramieniu rudowłosego mężczyzny.
- Chris, wszystko co przeczytałeś to prawda. Pingwina mogą dostrzec tylko dobrzy ludzie.
Spytaj kogo chcesz, czy widział wczoraj mężczyznę wyprowadzającego pingwina na smyczy.
Będą się pukać w czoło.
Stepford nie miał zamiaru robić sondy ulicznej, ani biegać po ulicznych sklepach i lokalach, pytając się o pingwina. Głos starego żebraka… Jego ręka na ramieniu. Poczuł, że bezgranicznie mu ufa, choć nie miało to nic wspólnego z myśleniem racjonalnym. Ale coś mu podpowiadało, że faktycznie, poza nim samym, nikt nie spotkał mężczyzny z pingwinem.
- Pingwin istnieje, a spacer z nim zmienia wszystko – rzekł w końcu niewidomy. Świdrujący, dźwięczny głos brzmiał w uszach Chrisa przez kilka kolejnych sekund. – A Gina Punklew... To anagram... Penguin Walk.
W tym momencie wiatr zawiał mocniej, przywodząc na myśl efekty specjalne z niskobudżetowego horroru klasy C.
C jak Chris.
- Kim właściwie jesteś? – spytał wreszcie żebraka. – I dlaczego sam nie poszedłeś z tym pingwinem do tej krainy z mahoniowym słońcem?
- Kim? Mów mi Marvin. – Znowu uśmiech. – Cóż, jestem odźwiernym tamtego świata. Stoję na progu, ale nie mogę tam wejść. Ktoś w końcu musi wpuszczać gości.
Namacalny wręcz kontakt z inną rzeczywistością przygniótł Chrisa. Czuł się coraz bardziej skołowany, lecz ten człowiek wiedział zbyt wiele, by być jedynie fatamorganą. Z drugiej jednak strony oddanie się całkowicie w ręce tego żebraka i perspektywa stania się pośmiewiskiem dla całego miasta odwodziły go od słuszności tej decyzji.
- I to wszystko za dolara siedemdziesiąt pięć? – Chris w dalszym ciągu nie dowierzał. Potrzebował jakiegoś dowodu.
- Dałeś wszystko, co miałeś wtedy w kieszeni. Chodzi o sam gest – tłumaczył Marvin. – Na pewno słyszałeś o tym zaginionym prezesie ComAtlantic?
Chris skinął głową.
– To jego widziałeś przez okno swojej redakcji. Też swego czasu obdarował mnie kilkoma dolarami. Żebracze łachy to idealny filtr do wynajdywania dobrych ludzi. Tak więc, chłopcze, jaka jest twoja decyzja?
- Ale ja… Sam nie wiem... No bo skąd mam wiedzieć…
Marvin podniósł lewą rękę zaciśniętą w pięść. Przybliżył ją do twarzy Stepforda, który automatycznie się odsunął.
- A jak pachną twoje marzenia? – spytał żebrak hasłem, które zrobiłoby oszałamiającą karierę w jakiejś reklamie.
Chris chciał odpowiedzieć, ale Marvin otworzył powoli dłoń, jakby wypuszczał zamkniętego w niej motyla, po czym delikatnie dmuchnął w kierunku swojego rozmówcy.
Mirabelki.
Chris wstał, patrząc z mieszaniną przerażenia i podziwu na ślepego żebraka, niczym nie wyróżniającego się od innych jemu podobnych. Nie mógł zrozumieć. Ale wierzył. Podjął ostateczną decyzję, z której już nikt nie mógł go odwieść.
- Pójdę – rzekł po prostu.
Marvin wyjął z kieszeni smycz oraz coś na kształt wizytówki i wręczył te dwie rzeczy Chrisowi.
- Przyjdź pod ten adres za trzy godziny. Będzie na ciebie czekał.Stepford schował smycz do torby. Wiedział, co miał z nią zrobić. Następnie przyjrzał się kawałkowi papieru, po czym włożył go do tylnej kieszeni spodni. Znał ten adres. Cichy zakątek na obrzeżach miasta. Idealne miejsce na wieczorny spacer. Spacer do innego świata, w którym chciał się znaleźć już w tej chwili. Zobaczyć Sophie, dotknąć jej włosów, przytulić i całować przez cały czas. Wyobraźnia podsuwała mu różne obrazy, z których jeden był bardziej malowniczy i poetycki od drugiego. Czuł się, jakby wygrał główny los na loterii. Bo ile osób może urzeczywistnić swoje marzenia? I to w skali jeden do jednego. Uścisnął dłoń Marvina i pośpiesznym krokiem zaczął iść w kierunku przystanku.
- Chris! – zawołał za nim żebrak. – Książka. Musisz mi ją oddać.
- Oczywiście – przyznał przepraszająco Stepford, po czym wrócił do Marvina, otworzył torbę i podał mu maszynopis Mahoniowego Słońca, który chwilę później zniknął w połach starego płaszcza niewidomego grajka.
- Ubierz się elegancko – przypomniał Marvin – chyba nie chcesz spotkać Sophie i wyglądać jak teraz.
Na dźwięk jej imienia Chris się zarumienił. Nie musiał pytać, skąd czarnoskóry niewidomy żebrak rezydujący przy bramie w parku wie jak nazywa się dziewczyna, z którą Chris spędził niezapomnianą noc. Niejednokrotnie wracał do niej myślami w ciężkich chwilach. Momentalnie zdał sobie sprawę, że teraz już nie będzie trudnych momentów. Cokolwiek się stanie, nigdy pożałuje tej decyzji.
- Żegnaj – powiedział do Marvina – i dziękuję za wszystko.
- Podziękujesz, jak zjesz – zaśmiał się stary ślepiec. – Baw się dobrze, Le roux prince.

CDN
Life is what happens to you when you're busy making other plans ~ J. Lennon
[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#10
Cytat:Dochodzące z harmonijki smutne jęki momentalnie się ożywiły, gdy poobijany, metalowy kubek, pełniący honorową rolę puszki na jałmużnę, brzdęknął od kilku drobniaków.
Żebrak z wdzięczności lekko skinął głową, zdejmując na chwilę kapelusz. Kotłowały się pod nim rzadkie, przetłuszczone włosy.
Chris Stepford – hojny darczyńca – uwolnił swoją kieszeń z dolara i siedemdziesięciu pięciu centów. Codziennie przechodził obok parku, gdzie stacjonował żebrak, ale pierwszy raz zdecydował się rzucić coś do metalowego kubka, znajdującego się obok samozwańczego grajka.
Cytat:Zbliżając się do przejścia dla pieszych, usłyszał cichnącą w oddali bluesową przygrywkę niewidomego wirtuoza, którego obdarował drobniakami zalegającymi w kieszeni marynarki.
Najprawdopodobniej resztą otrzymaną przy zakupie pączka w poprzedni piątek. Chris nigdy wcześniej nie dał niewidomemu żebrakowi żadnego datku, chociaż słyszał smutny blues codziennie od przynajmniej trzech lat, bo tyle właśnie trwała jego kariera w Daily Report.
Czy te dwa kawałki mówią o tym samym? To ten sam żebrak?; to samo wydarzenie?
Cytat:Oboje zbyt dojrzali, żeby umieć o tym na spokojnie porozmawiać, maskowali te zachowania rodem z piaskownicy pod maską donioślejszych uczuć.
Nie widzę tych „uczuć” tutaj (bo o jakich uczuciach mowa?), chyba nie o nie ci chodziło.
Cytat:Nie było to szczególnie trudne, gdyż to pomieszczenie – podobnie jak większość redakcji – składało się z kilkunastu stanowisk przedzielonych plastikowymi, nieprzezroczystymi ściankami o wysokości niespełna półtora metra.
Mam takiego samego bzika – lubie długie, często ZA długie, szczegółowe zdania, wiesz, bogate w detale, nierzadko nieistotne. Trzeba to kontrolować;]
Pogrubionego bym się pozbył, a podkreślone.. jakos od razu mnie poraziło. Dziwnie mi nie pasuje. Czy pomieszczenie może się składać z jego zawartości? Nie wiem. Brzmi głupio. Nie chodzi o to, że się teraz czepiam na siłe, po prostu daję znać, jaka była moja odruchowa reakcja.
Cytat:Solówki tego jegomościa każą przypuszczać, że zamiast klasycznej triady prawda-dobro-piękno, Spencer hołduje kłamstwu, złu i paskudztwie.
„każą przypuszczać” już było. A spencer jest zbędne.
Tego typu niedoskonałości w tekscie masz więcej, ja jednak dopiero teraz, widząc tenże n-ty przypadek, zdecydowałem się wskazać to palcem.
Cytat:Jedyny pożytek z jego muzyki to niezaprzeczalny wkład w gromadzeniu pod głośnikami kocurów, złaknionych marcowych kotek...
Za to to było dobre;]
Cytat:Chris napisał jeszcze kilka linijek, po czym nacisnął magiczny „enter”, będący informatycznym odpowiednikiem chrześcijańskiego „amen”.
A to taki przykład, jak bardzo lubisz rzecz „przedłużać”;] zupełnie jak ja. Tylko nie zawsze wychodzi to opowiadaniu na dobre;/ Łatwo o przesyt.

No i to tyle na razie. Największy plus opowiadania? – tajemnica; czyli ten maszynopis, jego autor, no i ten pingwin na końcu. Największy minus? – trochę przydługie, jak na treść w nim zawartą. Jako że mam tę samą chorobę, którą widzę u ciebie (wydłużam rzecz niemiłosiernie;/ a staram tego oduczyć – w pewnym stopniu jednak, nie całkowicie, bo nie uważam tego za coś jednolicie szkodliwego, nie – wszystko winno mieć swój umiar) trochę pocieszył mnie ten tekst. Bo pokazał mi, że:
1 – da się to czytać, zrozumieć; mimo że nie zachęca zbytnio do czytania, odstręcza, męczy… ale nie jest najgorzej.
2 – ja się jednak w miarę kontroluję;] moje, że tak to nazwę, napady słowotoku literackiego mają poważną konkurencję. A zatem znowu mogę powiedzieć – widać, że może być gorzej;]
3 – trzeba naprawdę temperować tę tendencję, ten styl.
Wybacz mało wnikliwy komentarz, jakoś od dłuższego czasu już nie mam ochoty nic komentować należycie.
Odpowiedz
#11
Tak, to ten sam żebrak i to samo wydarzenie.
Natomiast jeśli chodzi o narrację, to ja nie widzę nic złego w tym, że lubię przedłużać. Taki mam styl, bo sam lubię czytać podobny rodzaj prowadzenia narracji.
I wcale nie uważam, że trzeba temperować tego rodzaju tendencję. Bo niby czemu? Kto powiedział, że to źle? Niektórzy wolą przekazać suchą informację i tyle, ja lubię dać trochę więcej. Stopniowanie, że jak ktoś używa więcej tego "słowotoku" jest gorszy od tego kto pisze mniej, nie ma sensu. Co kto lubi. W każdym razie pierwszy raz się spotykam z tego rodzaju zarzutem. Nikt wcześniej na to nie narzekał Tongue
Hillwaker napisał, że czyta się to bez wysiłku. Ty z kolei twierdzisz, że tekst odstręcza i męczy. Dwie ZUPEŁNIE różne opinie.
Ja natomiast uważam, że jednym z głównych grzechów autorów jest właśnie zbytnie skracanie, przyspieszanie i pisanie po łebkach, żeby jak najszybciej dotrzeć do końca. Kiedy ktoś natomiast wypełniał te luki tekstem, ozdobnikami, dodatkami, to zawsze mi się to podobało, bo sprawiało wrażenie kompletnego. Zostawiało mnie w przekonaniu, że nic więcej bym nie dodał.
Ale widać, że to rzecz względna Wink
Life is what happens to you when you're busy making other plans ~ J. Lennon
[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#12
Cytat:Jak zaklasyfikował by to dzieło.
łącznie to "by" Tongue
Tak mi się rzuciło w oczy i zabolało, a więcej nie wypisuję, bo czytałem na czytniku, więc średnio miałem jak zapisywać błędy bez ciągłego przerywania Wink
Do tego zjadłeś trochę przecinków, ale ogólnie lubię Cię czytać Tongue
Spoiler
Bardzo dobry tekst, pod koniec aż się zastanowiłem, czy czasem nie powinienem żebrakom rzucać jakichś pieniędzy, ale potem odwróciłeś role (chyba, bo równie dobrze, żebrak jednak mógł być dobry, ale skłaniam się do tego... nie, teraz tak pomyślałem, że skoro złych już miał, to sam był zły, okej Big Grin) i zmieniłem zdanie. Z początku irytowało mnie trochę to, że dużo scen powtarzałeś, ale potem jakoś mi się zlało to i już nie wadziło. Do połowy mniej więcej miałem też wrażenie jakbym czytał coś podobnego do Harrego Pottera, wiesz, jak jego wujek zaczął widzieć sowy itd Big Grin Koniec spoilera
I nie wiem, czy masz tu głębsze aluzje do czegoś, czy wszystko jest pomysłem autorskim? Bo szukałem czy spacer z pingwinem gdzieś występuje, jako coś, ale nic nie znalazłem Big Grin

Pozdrawiam. 5/5

ps

Mnie tam tekst nie męczył Big Grin
Lovercraft

"Każda godzi­na ra­ni, os­tatnia zabija."
Odpowiedz
#13
Cytat:I wcale nie uważam, że trzeba temperować tego rodzaju tendencję. Bo niby czemu? Kto powiedział, że to źle? Niektórzy wolą przekazać suchą informację i tyle, ja lubię dać trochę więcej. Stopniowanie, że jak ktoś używa więcej tego "słowotoku" jest gorszy od tego kto pisze mniej, nie ma sensu.
To nie tak. Chodzi o to, że można popaść w błędy, w powtórzenia chociażby, we wtrynianie szczególików i, co gorsza, słów kompletnie zbędnych. Czytanie takiego czegos staje sie mordęgą. Chodzi mi więc o przekroczenie pewnej cienkiej granicy. Pokazałem ci raptem pare przykładów, ale jest tego wiecej. A ten jest najdobitniejszy.
Cytat:Nie było to szczególnie trudne, gdyż to pomieszczenie – podobnie jak większość redakcji – składało się z kilkunastu stanowisk przedzielonych plastikowymi, nieprzezroczystymi ściankami o wysokości niespełna półtora metra.
że nie wspomne o opisaniu tej samiusieńkiej sytuacji DWA RAZY! i to bardzo rozwlekle;/ centralnie sie powtórzyłeś. Aż zdębiałem i musiałem spytac, czy to faktycznie o to chodzi - o te samą rzecz. Nie musi to był jakies bardzo złe, ale tutaj.. wypadło fatalnie;/

Nie chce mi sie od nowa czytac, zeby wyłapac inne niedogodnosci stylu (bo juz nie wiem, jakie nazwy do tego wymyslac; przeciez to nie są błędy;/), związane z bogatym w szczegóły tokiem narracji, ale z reka na sercu mowie: one tam są. Moze jutro, w dzien, zajrze jeszcze raz.
Powtarzam: tragedii nie ma. To sie czyta, i to całkiem płynnie, ale też jest niestety na co narzekać.

Cytat:Hillwaker napisał, że czyta się to bez wysiłku. Ty z kolei twierdzisz, że tekst odstręcza i męczy. Dwie ZUPEŁNIE różne opinie.
Wierz mi, mam DOKŁADNIE to samo. I aż chciałem sie gryźć w język, nie pisac tego, co ci napisalem. Zajrzyj do moich tekstów i komentarzy pod nimi. Tez jedni piszą tak, inni siak. Ale to wręcz skrajnie - a jest tak odkąd pamietam, a publikuje w necie juz od paru lat. Zatem ja wiem doskonale, ze to kwestia upodobań. A jednak - tutaj czegos mi brakowało; widziałem potknięcia u ciebie, te, które zresztą wymieniłem. Dlatego mialem ciezko przy czytaniu.
Odpowiedz
#14
Zgadzam się, że powtórzenia to błąd, którego nie powinno być. Ale wyrazy, czy zdania, które uważasz za zbędne są po prostu elementem stylu. Nie piszę scenariusza filmowego. Tam wszystko co nie jest żołnierskim opisem sytuacji nie ma racji bytu.
Natomiast w opowiadaniach tego typu jest to jak najbardziej wskazane. Przynajmniej dowolne i nie zabronione. Oprócz Ciebie nikt nie zgłaszał takich zastrzeżeń, a wręcz przeciwnie - wszyscy pozostali twierdzą, że czyta się dobrze.
Demokracja nie jest najbardziej sprawiedliwym ustrojem, ale w tym przypadku chyba ją zastosuję Wink
Life is what happens to you when you're busy making other plans ~ J. Lennon
[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#15
Będzie jeszcze kontynuacja? Musi być! nie możesz przerwać w takim momencie Big Grin

Jakby co, to mi też twój styl nie przeszkadza. Sam pisząc wydłużam i dodaję mnóstwo zbędnych informacji. Mam wrażenie, że bez tych dodatków opowiadanie mogłoby stracić klimat.
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości