Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Kroniki Białogórskie Tom II: Ghan
#1
Witam ponownie po dłuugiej nieobecności na forum. Byłem zajęty korektą tomu I "Kronik" i jeszcze sesja... No, było wesoło, czekamy na wrzesień wmawiając sobie, że lingua latina pulcherrima est. Tom I, który od głównego niemilca otrzymał nazwę "Baal" jest tutaj: http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=2143

Rozdział I

W Białogórze lało. Strugi deszczu docierały do każdego zakamarka miasta, jakby chcąc oczyścić je z krwi czterystu dwudziestu siedmiu ofiar dwudniowej rzezi. Białka przyjmowała hektolitry wody, przeciskała się przez resztki Mostu Czerwonego, zburzonego, by rozdzielić walczące strony i niosła ciała zabitych, które jeszcze dwa miesiące później wyławiano z rzeki i Morza Jantarskiego. Szpitale ledwo nadążały z przyjmowaniem i diagnozowaniem rannych. Pilnujące porządku wojsko przeczesywało wszystkie zakamarki, szukając niedobitków zbrojnych band i ich ofiar. Pretorianie, przynajmniej ci, którzy przeżyli atak anarchistów na budynek Komendy Głównej na Wiejskiej, zajmowali się listami zaginionych, zabitych i rannych. Na razie rezydowali w poszczególnych szpitalach, gdyż sama komenda groziła zawaleniem.
Pradziad Wszystkich Aut zawarczał i zwolnił miejsce parkingowe przed szarym, ponurym budynkiem Szpitala imienia Jędrzeja Canissiego. Gdy przyjechał, było jeszcze sporo miejsca, teraz cały plac zapchały wozy transmisyjne i grupki dziennikarzy ze wszystkich stron świata i Imperium, szukających kogoś, z kim można by przeprowadzić wywiad. Jak na złość, jedynym dość dramatycznym miejscem w bezpiecznej strefie był szpital Canissich. Turski zaparkował kilka ulic dalej i biegiem wrócił do szpitala. Natarczywemu reporterowi z „Wieści Widlańskich” kazał spieprzać z trawnika i wyjaśnił, że nie wie nic o mutantach i kosmitach.
W środku było spokojniej. Wielki hall zastawiony był łózkami i materacami, na których leżeli lżej ranni. Krzątały się pielęgniarki, lekarze szaleli i klęli od czasu do czasu, ale nikt nie próbował robić sensacji z ludzkiej tragedii. Szczególnie szalał ordynator, profesor Wirecki, który zaczął dzień od zgonu pacjenta. Teraz wytężał wszystkie siły, nie tylko własne, by nie musieć ponownie wypisywać formularza MM1. Przy recepcji, za usuniętym z jakiegoś gabinetu biurkiem, siedziała Hoża, rozmawiając przez telefon. Szpital Canissich jako jeden z niewielu nie stracił łączności ze światem, choć i tu czasem musiał dojechać kurier z czarną teczką, pełną zawiadomień o NN, zgonach i poszukiwanych. Jedna z takich teczek leżała właśnie przed panią nadkomisarz, która spokojnie informowała o liczbie niezidentyfikowanych rannych i zabitych. Gdy skończyła, wybrała jeszcze jeden numer, ale najprawdopodobniej Szpital Miejski numer dwa był odcięty od świata.
– Bywa – westchnęła, odkładając słuchawkę. Spojrzała na ociekającego wodą Turskiego i podała mu kilka kartek. – Przeszedłby się pan po szpitalu i zobaczył, czy tych tu nie ma?
Komisarz przejrzał papiery i pokręcił głową. Same imiona, nazwiska, adresy, bez zdjęć czy cech charakterystycznych.
– Nic z tego – odparł, odkładając kartki na blat. – Mamy samych NN. Reszta jako tako może powiedzieć, kim jest. A kogo teraz przywieźli?
– Jednego z naszych, już go kroją – odparła nadkomisarz. – I zapas krwi, głównie 0 Ma minus i AB Ma plus.
– Trzeba gdzieś pojechać? – Turski spojrzał na drzwi, za którymi nieliczni chętni i zdolni do tego oddawali krew. Sam był gotowy się wykrwawić, ale bał się, że w zadrapania mogła wleźć krew potwora, który ścigał ich na Academicianie. Na razie sam czuł się dobrze, zużył więcej wody utlenionej niż niejedna przychodnia, ale nie chciał ryzykować cudzego życia.
Hoża spojrzała na czarną teczkę i pokręciła głową.
– Na razie czekam na telefon z Luisianum – powiedziała, wstając. – Dopiero wtedy mogę odpowiedzieć na pytania tych z Publicznej Trójki.
Uśmiechnęła się i podeszła do szafki stojącej w roku recepcji.
– Kawy, herbaty? – zaproponowała, włączając czajnik elektryczny. Dla siebie przygotowała saszetkę herbaty ziołowej, komisarz poprosił o kawę. – Za niedługo będę znała wszystkie szpitale w Białogórze, Misnum i Kwartii.
Przez drzwi wejściowe wpadł wysoki, postawny blondyn w średnim wieku. Na elegancką koszulę miał narzuconą czarną kurtkę z emblematem klubu sportowego z lotniska, wizytowanego jeszcze niedawno przez komisarzy. Podszedł zaraz do recepcji, spojrzał zdziwiony na epolety Hożej i spytał:
– Gdzie siostra Bernadetta?
Turski przyjrzał się mężczyźnie i zaraz spytał:
– W jakiej sprawie? Nie mamy tu czasu...
– Mam około stu litrów krwi, pół tony opatrunków i innych środków medycznych – wyrzucił z siebie mężczyzna, wypatrując kogoś w korytarzu. Turski pomyślał, że to wariat, ale po chwili zastanowienia musiał przyznać, że to miasto widziało już bardziej szalone rzeczy. Byłaby to cenna pomoc, jeśli tylko była to prawda.
– Pójdę po ordynatora – mruknął Turski, kierując się w stronę OIOMu. Zaraz zobaczył rozradowaną, rumianą twarz idącemu mu naprzeciw Grzegorza Wireckiego. Lekarz nawet nie spojrzał na komisarza, tylko zaraz rzucił się w stronę gościa.
– Panie Canissi! – krzyknął, wycierając mokre ręce w ciasno opięty na ciele fartuch. – Cieszę się, że pana widzę żywego!
Mężczyzna podał ordynatorowi rękę i odszedł z nim na bok, tak że Turski nie słyszał ich rozmowy. W czasie, gdy Hoża informowała go o tym, że to rodzina Canissi zapewnia szpitalowi utrzymanie, Seweryn obserwował grę nastrojów na krągłej twarzy lekarza. Najpierw ujrzał, jak unoszą się krzaczaste brwi, a wąskie usta wykrzywiają się w radosnym uśmiechu, potem podziwiał grę zmarszczek świadczących o zwątpieniu, następnie piwne oczy nabrały wyrazu, jakby Wirecki posądzał swego pracodawcę o chorobę umysłową. Mimo to Canissi wyszedł, zapewniając, że dostawa dojdzie za najdalej pół godziny.
Wirecki zaraz wrócił do pracy, a Seweryn skorzystał z chwili odpoczynku, wypił kawę i spytał się Hożej, czy to nie dziwne, że ambasador nosił kurtkę z logiem klubu sportowego, jaki niedawno odwiedzili. Zofia nie była specjalnie zdziwiona.
– Naprawdę nie wiem, co pana dziwi po tym, jak wielki pająk omal nie rozerwał pana na strzępy – odparła, odbierając telefon. Gdy Hoża spisywała kolejne nazwiska poszukiwanych, Turski zastanowił się, co mogło łączyć ambasadora wygnanego z małego państwa z Pharhastu z imigrantami zza Oceanu. Jakoś nie umiał znaleźć żadnego logicznego powiązania.
Gdy Hoża odłożyła słuchawkę, Turski odebrał kartkę i przespacerował się po szpitalu. Ujrzawszy tam nazwisko Giordano Pisciego, zaklął pod nosem. Komanda Straży Monteblanco zostały straszliwie przetrzebione na Moście Czerwonym, gdzie wspierały wojsko i firmy ochroniarskie w odpieraniu ataków istnych armii zebranych przez mieszkańców Wideł. Komisarz znalazł trzech z siedmiu poszukiwanych na korytarzach, jeden leżał podłączony do respiratora, dwóch wyskoczyło na dymka, jeden grał w karty z Sylwią, zabawiając ją rozmową o najnowszych filmach.
– Carpi zupełnie zszedł na psy – przedstawił swój osąd młody chłopak, którego twarz zakrywały bandaże. Ubrany był w poplamiony krwią mundur Straży Monteblanco, ale chyba nie był ciężko ranny. Głos miał za to jakby znajomy. – Chyba więcej u niego efektów specjalnych niż scen z żywymi aktorami. Przecież Amoria ma blisko pięćdziesiąt lat a w „Quirinalis” wygląda na góra dwadzieścia!
Wyłożył karty na podłogę, ukazując trzy czwórki i dwie trójki.
– Ful – oznajmił, jednak Sylwia miała karetę asów i króla. Turska spojrzała na ojca i puściła oko, licząc na to, że ojciec zignoruje sterczącego z rękawa asa. Właściwie nic jej nie było, ale została w szpitalu ze względu na zabrudzone krwią bestii otarcia.
– Cześć tato – przywitała się, wstając z podłogi. – To jest Giordano...
– Jakbym nie zgadł... – mruknął komisarz, skreślając Pisciego z listy poszukiwanych. Spojrzał na gips na lewej nodze szlachcica i zachlapany krwią brunatny mundur. – Co ci jest?
– Mnie nic... – Turski zauważył, że nagle głos Pisciego jakby posmutniał. – Trochę poparzyło mi twarz.
Seweryn szybko zapewnił, że powiadomi kogo trzeba, gdzie jest i odszedł, czując, że dopóki Giordano zajmował się kartami i filmami Pisci odganiał myśli na temat masakry na Moście. Nie wiedział, czyja krew poplamiła mundur chłopaka, ale na pewno nie było to dla niego lekkie, proste i przyjemne.
Jakby tego było mało, przy recepcji stał już Kuczajew, na którego ramieniu wspierał się niski, ogorzały żołnierz w mundurze IHP. Ranny krwawił obficie z rany w łydce, prowizorycznie opatrzonej bandażem elastycznym. Rzeźnia klął pod nosem, gdy dwie pielęgniarki pomagały mu kłaść syczącego z bólu żołnierza na noszach. Przy okazji odpowiadał na standardowe pytania.
– Grupa krwi na jebanym nieśmiertelniku... Jak to, kurwa mać, nie ma? Toż ile pierdolonych razy mam wam, kurwa wasza mać, powtarzać, że macie pierdolony obowiązek nosić pierdolone nieśmiertelniki! Jasne, że coś brał! Od dwóch dni jesteśmy stale w jebanej walce! Kurwa! Nie wiem, co brał! Taki proszek od tego pierdolniętego Horacego, niech mu jebana ziemia lekką, kurwa, będzie. Nie jęcz mi tu, Gurbiani, bo zaraz do niego dołączysz!
Gdy pojękujący i klnący pod nosem ranny zniknął za wahadłowymi drzwiami, Kuczajew spojrzał na Turskiego, zmarszczył brwi i dopiero wtedy poznał komisarza.
– Dobry – mruknął, wyciągając z kieszeni munduru papierośnicę. Zaraz jednak przypomniał sobie, gdzie jest i papierosy wróciły na swoje miejsce. Podszedł do blatu recepcji i zaklął krótko.
– Gdzie tu można zapalić w spokoju? – spytał Turskiego, patrząc jednak na Hożą. – Żeby mi nic nie kapało na łeb?
– Na parkingu kiedyś był daszek – wyjaśniła Hoża, unikając spojrzenia komandosa. – Ale jakiś pacan w wozie transmisyjnym rozwalił go anteną. Można jeszcze zobaczyć czy jest jakieś wolne miejsce przy kostnicy.
Rzeźnia wzdrygnął się i mruknął, że poczeka aż przestanie padać.
Po chwili niezręcznego milczenia, zagaił rozmowę o obowiązkach pretorian. Szybko zeszło na walki, w jakich uczestniczyło komando Kuczajewa po zabezpieczeniu wszystkiego, co było ważne dla Instytutu Historii Preaureliańskiej.
– Mówię wam, kurwa... – westchnął, popijając kawę. – Pal diabli tych gówniarzy, co trafili Gurbianiego. Jakie kreatury powyłaziły ze ścieków, jebanych studni i kanałów... Jakieś robale na dwajścia metrów długie, jadowite jak skurwysyn... Jakieś owinięte kurewnymi bandażami małpiszony, małpy ze skrzydłami, krowy z jebanymi halabardami...
Turski, gdyby nie widział tego stwora na Academicianie i nie znał sekretów prokuratora Brzdęka, w życiu by nie uwierzył. Jednak rogacizna z bronią drzewcową to było dla niego za dużo.
– A nie były to piki? – spytał żartobliwie.
Kuczajew ryknął na niego, aż obejrzeli się wszyscy pacjenci:
– Mam tego jebanego magistra z historii wojskowości i nie będzie mnie tu byle kurwołap pouczał!
Widząc, że nie zrobiło to na Turskim najmniejszego wrażenia, wybuchnął jeszcze bardziej zwracającym uwagę, czystym śmiechem. Śmiał się dobrą minutę, czasem przechodząc w tłumiony chichot, w końcu jednak poklepał wielką dłonią komisarza po ramieniu.
– Sorry, kurwa, panie komisarz – powiedział, ocierając kawę z podbródka. – Ja sam trzy dni temu myślałem, że te jebane jajogłowe z Instytutu potrzebują nas tylko po to, żeby przyjebać jakiemuś koneserowi, co nie chce oddać jakiejś tam tabliczki. Raz czy dwa nas posłali, żebyśmy „oczyścili” jakiś kurewny grobowiec jakiegoś króla Tutka Zasranego. Dali nam amunicji na sto lat, a tam nic. Tego, się kurwa, musieli bać...
Rzeźnia zwiesił głowę i zamilkł, jakby rozmyślając nad jakąś ważną kwestią. Zaraz jednak dodał:
– Lepiej jednak o tym tutaj nie gadać... Za dużo ciekawskich uszu.
Znowu zadzwonił telefon. Dzwonili ze Szpitala Cesarskiego na Łęgach, czyli ktoś zaczął już naprawiać sieć informacyjną. Tym razem przyszły same dobre wieści – znalazło się trzech zaginionych z ich listy, uspokoiły się Widły, rozpuszczono już bojówki Gwardii Monteblanco na lewym brzegu Białki. Szła pomoc z Jantarem i Grawenburga. Nawet cesarz zauważył, że przydałoby się wystąpić z tej okazji w telewizji. Wiele można było o Wiatrochodzie powiedzieć, ale nie to, że prezentowałby się w TV przed ostatecznym zażegnaniem niebezpieczeństwa.
Chwilę później z sali operacyjnej wyszedł o własnych siłach Gurbiani. Nogę miał opatrzoną, wspierał się na kuli, za nim szedł nieco zaniepokojony Wirecki. Żołnierz jednak zaraz skierował się do wyjścia. Rzeźnia zastąpił mu drogę i kazał zasuwać na materac.
– Nie mam, kurwa, zamiaru czekać, aż ci adrenalina jebana opadnie i w środku walki zesrasz się w gacie! – Po tym rozkazie najemnik grzecznie rozsiadł się na pierwszym lepszym materacu i przyjął kartę z danymi do uzupełnienia. – Tylko, wyraźnie mi, kurwa, pisać!
Turski uśmiechnął się, widząc jak niezbyt inteligentna twarz Gurbianiego krzywi się przy każdej kolejnej literze.
– Masz posłuch... – przyznał komisarz, gdy Rzeźnia znowu stanął obok nich.
– A jak, kurwa? – prychnął najemnik. – Jakby te skurwysyny mogły sobie poszaleć, to by skończyli jak jebane dupki od Fortecciego. Wysadziliby się sami własnymi jebanymi granatami. Albo by, kurwa, daliby się wystrzelać jednemu skurwysynowi, jak ci od tego kurwysyna Kuleczki. Albo strzeliliby mi w plecy jak Sztywnemu. To był, kurwa, skurwysyn, ale skurwysyn uczciwy. Trzech omal nie zagłodził na śmierć, ale się skurwysynom należało. Trzeba było tych pól nie palić.
Zamilkł, jakby pogrążając się we wspomnieniach. Turski zastanawiał się, ile lat miał Rzeźnia, gdy został najemnikiem. Nie wyglądał na więcej niż trzydzieści pięć lat, jednak wspominał o Albinie „Sztywnym” Denuntio, o którym Turski pisał szesnaście lat temu pracę przy egzaminie na starszego aspiranta. A Kuczajew mówił o nim jak o starym znajomym.
Komisarz już miał o to zapytać, gdy dwóch postawnych Murzynów wepchnęło przez drzwi wejściowe wielką lodówkę z wiele mówiącą uśmiechnięta czerwoną kropelką na bocznej ścianie. Obaj tragarze ubrani byli w stroje raczej nie przydatne przy tej pogodzie: lekkie koszule i chusty na głowach. Za nimi dwóch Asketczyków w srebrnych kimonach wniosło drewniane skrzynie z napisami wyrytymi jakimś dziwnym złożonym z kresek i kropek alfabetem. Zaraz naprzeciw im wyszedł Wirecki, uradowany widokiem wnoszącego kolejny pakunek ambasadora Canissiego.
– A jednak! – krzyknął lekarz, odbierając ciężki worek.
– Spokojnie! – Canissi pomógł ordynatorowi worek z gipsem pod gabinet zabiegowy i zaraz poprosił Kuczajewa i Turskiego o pomoc. – Jest tego jeszcze trochę.
Blisko pół godziny nosili skrzynki, worki i pakunki pełne bandaży, strzykawek i różnorakich przyrządów medycznych. Znalazł się nawet bardzo elegancki zestaw skalpeli, który niemalże uroczyście przekazał Canissi Wireckiemu. Wszystko to upchane było na przyczepie czarnej półciężarówki, starej jak świat, do tego poznaczonej śladami po kulach. Na wszystkim przewijały się znaki, złożone z kresek i kropek. Świat jest wielki i większość uwierzyła gładko, że to produkty z Emiratów.
Ale nie Kuczajew. Nie jemu darowano konia, więc śmiało zaglądał mu w zęby. Uważnie przyglądał się znakom, podejrzliwie lustrował twarze tragarzy, unikał wzroku Canissiego. Raz wyraźnie dał znak zainteresowanemu czymś Gurbianiemu, by milczeć.
Gdy tylko wszystko znalazło się w magazynie i składzie krwi, Canissi pożegnał się z ordynatorem i razem z tragarzami wyszedł. Kuczajew natychmiast szarpnął Turskiego za rękaw.
– Wasz wóz na chodzie? – spytał szeptem.
– Tak – odpowiedział Turski, czując, że szykuje się jakaś grubsza afera. – Pełny bak.
– Świetnie – mruknął Rzeźnia, wyglądając za okno. – Gdzie jest?
– Kilka ulic stąd. – Komisarz miał już klucze w ręku. Kuczajew obserwował odjeżdżającą półciężarówkę, starając się domyślić, gdzie mogła jechać.
Wyszli tylnym wyjściem, nie tylko dlatego, że było bliżej. Dostawa zwróciła uwagę dziennikarzy, którzy teraz czatowali na każdą nową sensację. Na razie musiała im wystarczyć kompania najemników w zakrwawionych mundurach, z gotową do strzału bronią. Gdy chwilę później mijali parking, ktoś szybko zrobił zdjęcie zmasakrowanego Pradziada.
– Hieny jebane – mruknął Kuczajew, kuląc się w fotelu. Turski uważał, że jego wóz jest dość przestronny, jednak Rzeźnia niemal mógł oprzeć podbródek na kolanach.
Szpital ulokowany był na szczycie sporego wzniesienia, w dół którego wiodła szeroka, pusta teraz ulica. Bez trudu wypatrzyli furgonetkę, choć stan przedniej szyby Pradziada pozostawiał wiele do życzenia. Śledzony wóz jechał wolno, po pewnym czasie skręcił w kolejną szeroką ulicę. Nie kryli się, nie bali niedobitków band. Zresztą coraz więcej ludzi pojawiało się na ulicach, by posprzątać po całej awanturze. Bez trudu Turski rozpoznał dzielnice zamieszkane przez Białogórzan z dziada pradziada bądź przez imigrantów z niespokojnych regionów świata. Armie Auriany, jeśli tylko ich droga wypadała przez to miasto, niszczyły w Białogórze co się dało. I zaraz po ich przejściu skrzętni, niemogący sobie pozwolić na luksus bezczynnej żałoby ludzie zaczynali odbudowywać to, co zburzono. Świetnie rozumieli to ludzie, którzy nad Białkę trafili z pogrążonych w wojnie krajów Pharhastu czy Asketu. Kuczajew cieszył się z tego, mając nadzieję, że Canissi uzna, że po prostu jadą w tym samym kierunku. Gdy jednak dojechali do Mostu Złotego, musieli zdać się na szczęście. Nie dość, że na pełnym krętych uliczek Starym Mieście łatwo mogli zgubić śledzonych, to jeszcze łatwo mogli się zdradzić.
Jednak nic nie wskazywało na to, by zostali zauważeni. Wyjechali ze Starego Miasta i wjechali na wylotówkę. Po kilkunastu minutach opuścili miasto. Turski pomyślał, że niemal na pewno jechali na lotnisko, które niedawno wizytowali z Hożą. Jednak przemilczał to, nie wiedząc, o co chodzi Kuczajewowi. Ten od pewnego czasu milczał, wpatrując się w pakę śledzonego wozu. Co pewien czas nalegał, by zwiększyć dystans, jednak tuż przed granicami miasta rozstawiono punkt kontrolny.
Samochód Canissiego zatrzymał się koło wozu opancerzonego, chwilę później tuż za nim stał poobijany Pradziad. Trudno było nie zostać zauważonym. Wszyscy musieli wyjść z pojazdu, który dodatkowo był przetrząsany przez dwóch żołnierzy w szarych, prostych mundurach sił imperialnych. Ich błyszczący epoletami koledzy z garnizonu białogórskiego uważnie przeglądali dokumenty. Do Turskiego podszedł wysoki, barczysty wąsacz w oficerskim płaszczu.
– Proszę wysiąść. Kontrola pojazdu z uwagi na zarządzenie numer... – zaczął, jednak Kuczajew zaraz mu przerwał.
– Siedem jeden osiem trzy pięćdziesiąt siedem na zero dziewięć na dziewięć sześć – Komandos wyrecytował numer i wygramolił się na zewnątrz. – Starszy sierżant Frederico Kuczajew.
Twarz oficera zaraz nabrała złowrogiego wyrazu. Spojrzał na najemnika, jakby gotów splunąć, jednak swoją niechęć wyraził werbalnie:
– Ten sławny „Rzeźnia”? – spytał, patrząc w oczy Kuczajewowi. Ten tylko kiwnął głową. Żołnierz spojrzał na Turskiego. Komisarz wyszedł, dopuszczając do wozu żołnierzy z Białogóry. Błyszczące z dala epolety i medale z bliska okazały się mocno błyszczeć miedzią. Mundury mieli ubłocone, tu i tam podarte. Ciężko znosili prawdziwą służbę, sarkali i klęli pod nosem, wykonując najprostsze obowiązki. Kilka razy nawet nazwali Pradziada „gruchotem”.
– Gdzie jedziecie, komisarzu? – spytał oficer, przeglądając dokumenty Turskiego.
– Na cholerną wycieczkę – odparł Kuczajew, lekko skinąwszy głową w stronę ruszającej furgonetki Canissiego. Oficer kiwnął głową i zerknął pytająco na żołnierzy dokonujących przeszukania. Ci wyszli z obrzydzeniem z wozu i oznajmili, że znaleźli tylko smród, jakąś książkę i złom. Dowodzący przejrzał „Kroniki Białogórskie” i prychnął:
– Jakieś ślaczki kattajskie. Jedźcie.
Oddał książkę Kuczajewowi, który zaraz zaczął ją przeglądać znacznie bardziej uważnie niż oficer. Wsiadł z tyłu, twierdząc, że chce poczytać. Turski ruszył śladem wozu Canissiego, wciąż trzymając pewną odległość. Milczeli, jedynie Rzeźnia rzucał od czasu do czasu przekleństwa. W końcu spytał:
– Skąd to, kurwa, masz?
Turski spojrzał na oprawiony w skórę tom i odparł, że pewnie podrzuciła mu go córka.
– Studiuje historię – wyjaśnił, omijając wielką wyrwę w asfalcie. – Czasem daje mi różne dziwne książki do oddania do biblioteki. Jest na drugim końcu miasta, a ja mam ją po drodze, jak wracam z komendy.
– To nie jest książka z biblioteki... – mruknął Kuczajew w odpowiedzi. – Co się tam kurwa, dzieje?
Przez siatkę pęknięć zobaczył jak furgonetka lekko chwieje się i nieznacznie przechyla na lewą stronę. Zaraz potem zjechała na skraj drogi. Nim się obejrzeli, Mścisław Canissi machał w ich kierunku. Jego towarzysze byli bardziej dosadni - wszyscy czterej trzymali już gotowe do strzału wielkie karabiny. Komisarz nie miał wyjścia, musiał się zatrzymać.
Zjechali na bok, zatrzymując się tuż za furgonetką. Lewą tylną oponę miała przebitą, a raczej rozerwaną na strzępy. Ambasador podszedł do nich spokojnie, każąc swoim towarzyszom opuścić lufy. Turski wyszedł z wozu i westchnął ciężko. Canissi zdawał się rozbawiony całą sytuacją, co jest typowe, gdy ma się przewagę liczebną.
– Dzień dobry, panie komisarzu – przywitał się, po czym przeszedł do meritum sprawy: – Skoro już panowie za nami jedziecie, to może byliby panowie tak mili i użyczyli nam lewarka, jeśli go macie?
Seweryn zaklął pod nosem i podszedł do bagażnika. W tym czasie Kuczajew wyszedł z wozu i przyjrzał się karabinom, trzymanym przez ludzi Canissiego.
– Nie znam tego modelu – mruknął, jakby zdziwiła go własna niewiedza. Trzymający go na muszce ludzie jednak milczeli. Canissi przyglądał się Pradziadowi i grzebiącemu w bagażniku Turskiemu. Przyjął lewarek i podał go Murzynowi ze szramą na lewym policzku. Karabiny zaraz poszły w odstawkę, jedynie jeden Asketczyk stanął koło Pradziada, pilnując drogi. Widząc, że Kuczajew jest gotów się rzucić po opartą o drzewo broń, Canissi poprosił ich na bok.
– Nie powiem, by pańskie towarzystwo bardzo mnie cieszyło – powiedział, siadając na betonowym słupku, pozostałym po jakimś płocie. Kuczajew stanął nad nim, zaraz jednak przykucnął, widząc, że tylko tak może patrzeć w oczy dyplomacie. Turski stanął i odparł:
– Mnie nie cieszy, że ktoś do mnie celował...
Canissi spojrzał na niego i pokręcił głową.
– Nie będę przepraszał za stan wojenny – powiedział – ale mogę wyrazić nadzieję, że przy naszym następnym spotkaniu obejdzie się bez podobnych środków ostrożności. Na razie będę musiał panów prosić, by panowie nie przeszkadzali. Podejrzewam jednak, że prośba, nawet poparta solidnymi dowodami, panów nie przekona. Dlatego zmuszony jestem panów zatrzymać siłą. Zbyt wiele ryzykujemy, by pozwolić, by przez panów ciekawość... Przez czyjąkolwiek ciekawość, nie ważne, jakimi przepisami usankcjonowaną, coś poszło nie tak. Jest to dla mnie sprawa nie tylko osobista, ale wiele wskazuje na to, że od powodzenia pewnego przedsięwzięcia zależy los nie tylko mojej córki, ale także całego Imperium.
– Tak, tak – kpiąco odparł Kuczajew. Zrobił kilka kroków w stronę opartego o drzewo karabinu. Zatrzymał się w pół kroku, wbijając wzrok w tkwiący w pniu nóż. Pilnujący drogi Asketczyk wymownie pokazał następne trzy gotowe do rzutu ostrza.
– Jak pan widzi, moi przyjaciele są doświadczonymi żołnierzami. – Canissi przyglądał się tej scenie ze spokojem, jakby obojętny był mu los Kuczajewa. – Nie są tu przez przypadek. Wierzy pan w bogów, sierżancie?
Kuczajew podszedł do niego i pokręcił głową. Gdy Mścisław spojrzał na Turskiego, ten chrząknął dwuznacznie.
– A jeśli panom powiem, że oni istnieją? – odpowiedział na to Canissi, – I nie są tymi, za którymi ich bierzemy? Że widziałem ich moc w działaniu? Bestie, stworzone przez nich. Podejrzewam, że całe to zamieszanie w mieście... – Zawiesił na chwilę głos, jakby szukając odpowiednich słów, jednak Turski od razu zauważył, że ambasador nie chce, by te słowa padły z jego ust, albo sprawdza domyślność jego i Rzeźni.
– … to ich sprawka? – dokończył za niego Kuczajew. Najemnik zdawał się nieprzekonany. – Na co takiemu Zeusowi taki burdel?
– Nie mówię o Zeusie, a o Hadesie... – wyjaśnił ambasador. – O nim i dwunastu innych upadłych, wrogich ludziom bogach, które zebrały się w jednej z pobliskich wsi. Konkretnie w Balach Wielkich, w rezydencji rodowej Teratosso.
Turski zaklął pod nosem, co zwróciło uwagę zarówno Kuczajewa, jak i Canissiego. Ambasador przeszedł do konkretów:
– Chaos w mieście miał na celu odwrócenie uwagi od wielkiej koncentracji sił demonów, które to siły miały zabezpieczyć ceremonię przywołania do naszego świata najpotężniejszego z upadłych bogów. Połączone siły trzech wielkich Zakonów, wsparte przez siły, że się tak wyrażę, gościnne, pokonały jednak zarówno demony, jak i ich armię. To była straszna walka. Wielu zginęło. Nie wiem czy znacie Sohara, przywódcę Zakonu Pogromców.
– Kojarzę nazwisko... – mruknął Rzeźnia. – Dobry był skurwysyn, ten jego cholerny wózek... Widziałem raz jak przeciął nim człowiek ana pół.
– Nie żyje – rzucił krótko Canissi. – Zginął, zabijając smoka. A nazwisko Hankson coś panom mówi?
– Też nie żyje? – spytał komisarz, niezbyt nawet zaskoczony. Wątek religijny w sprawie zabójstwa Camillo Teratosso, Hankson, chcący pomścić syna i bestia, która ścigała go po Academicianie nagle stały się dobrymi powodami, by uwierzyć Canissiemu. – Skąd mieliście tą całą krew i tak dalej?
Canissi wstał i spojrzał na swoich towarzyszy, którzy kończyli już pracę.
– Przewodził nam wszystkim... – W głosie Mścisława nagle dało się wyczuć jakąś niepewność, zaraz jednak ciągnął: – Dowodził nami człowiek nazywający sam siebie Julio Martinez, bardzo przezorny strateg. Mieliśmy wsparcie medyczne, niestety nasi przeciwnicy byli bardzo skuteczni. Nielicznych rannych postanowiliśmy przenieść w inne miejsce, zwłaszcza że dwoje z nich wymaga dość specyficznej opieki. Wśród tych osób jest moja córka. Nie wiem, co mam z panami zrobić, dlatego decyzję podejmie pan Martinez. Zapewniam panów, że jest to człowiek stroniący od niepotrzebnej przemocy.
– Gotowe – rzucił jeden z Murzynów, oddając Turskiemu lewarek.
– Stanowczo radzę jechać za nami – powiedział Canissi, podchodząc do samochodu. Wsiadł, za kierownicą usiadł Murzyn ze szramą na policzku. – I zaspokoicie panowie ciekawość i pozwolicie nam uniknąć przykrej konieczności rozstrzelania panów.
Turski schował lewarek do bagażnika, usiadł za kierownicą i wpuścił Kuczajewa. Po chwili ruszył za furgonetką, klnąc swoją głupotę. Rzeźnia też nie był zachwycony takim obrotem spraw, ale dostrzegał też jej jasne strony.
– Gdyby chcieli nas zabić – zauważył, patrząc podejrzliwie na jadący przed nimi wóz – zrobiliby to, kurwa, tutaj. Dwa trupy, zajebiście niespokojny teren, luz. Myślę, że te pojebusy szykują coś, co zmusza ich pozostawienia po sobie jak najmniej jebanych śladów. Nie chcą ryzykować. Ale wtedy to i tak lepiej nam palnąć w łeb...
– Może... – mruknął Turski, nie wiedząc czy lepiej umrzeć przy drodze, czy w dole wykopanym na małym lotnisku. – Zobaczymy na miejscu.
Wkrótce ściana lasu rozstąpiła się, ukazując otwartą przestrzeń płyty lotniska. Turski zaraz zwrócił uwagę na wielką, wysoką na kilkanaście metrów stalową kopułę, która jakimś cudem wyrosła przez te kilka dni na pasie startowym. Przez trójkątną lukę w poszyciu konstrukcji kilku ludzi wnosiło skrzynie, torby i worki, dwóch innych stało nieco dalej, jakby nadzorując pracę.
Canissi wjechał przez otwartą na oścież bramę i skierował się zaraz ku dwójce nadzorców. W miarę, jak zbliżali się do nich, Kuczajew był coraz bardziej zdenerwowany. Szczególnie nerwowo spoglądał w stronę wielkiego, ubranego w czarny płaszcz Murzyna, którego głowę zdobiła bandana z niedostrzegalnym z tej odległości godłem. Turskiego bardziej niepokoił chudy starzec w czarnym habicie, wyglądający, jakby spodziewał się ich wizyty.
Gdy furgonetka Canissiego zatrzymała się tuż przed nadzorcami, Turski przez chwilę rozważał ucieczkę, jednak widok karabinu zwieszonego na ramieniu olbrzyma szybko odegnał te samobójcze myśli.
Wysiadając z auta, Seweryn przyjrzał się kopule, która okazała się górną połową wielkiej, stalowej kuli, zakopanej do połowy w ziemi. We wnętrzu dostrzegł coś w rodzaju siedzeń z pasami podobnymi do tych w wojskowych samolotach. Ponadto dosłyszał końcówkę rozmowy Canissiego i zakonnika. Chudzielec zapewniał, że za pół godziny mogą ruszać, ale lepiej by było, gdyby ambasador został w mieście, a poleciał zamiast niego młody de Marcia. Pomijając fakt, że lot w stalowej kuli był dość dziwacznym pomysłem, kolejne znane nazwisko niezbyt zachwyciło komisarza. Zwłaszcza że starszy de Marcia był z tego, co pamiętał, jakimś doradcą jednego z cesarskich synów.
Zaraz podszedł do niego chudy zakonnik, niezrażony błotem oblepiającym krańce szaty. Spojrzał na Pradziada, przyjrzał się wysiadającemu z trudem i niechęcią Kuczajewowi i przedstawił się:
– Nazywam się Julio Martinez – Głos miał jasny, pewny, choć po takim starcu Turski spodziewał się choć lekkiej chrypki. Także niebieskie oczy miał żywe, a gdy mówił, jego zęby błyskały najczystszą bielą. – Jestem organizatorem tego przedsięwzięcia. Mam nadzieję, że panowie nie mają nam za złe tego drobnego przymusu?
– Nie, kurwa, jeszcze poproszę was o numer konta, żeby wam premię za rozrywkę przesłać! – Kuczajew zdawał się jednak mieć to za złe. – Co to za burdel na imperialnej ziemi, jakieś biadolenie o demonach, bogach i...
– Cicho bądź, Rzeźnia – uciszył go olbrzym. I on nie był zachwycony, widząc najemnika. Zaciskał wielkie jak bochny pięści i zdawał się gotów do rozerwania Kuczajewa na strzępy. – Masz szczęście, że ci coś obiecał pan Canissi, bo bym cię zastrzelił na miejscu, jak obiecałem. Wtedy, w Farr-abadzie, miałeś szczęście, że cię twoje kundle ewakuowały, bo byś skończył z kulką w głowie.
– Spokój, panie Salvator! – zażądał Canissi. – Nie życzę sobie żadnych burd tutaj! Mamy aktualnie inne priorytety niż załatwianie prywatnych porachunków.
– Powiedział człowiek, który robi to wszystko głównie dlatego, że jeśli nam się nie powiedzie, jego córka może nigdy się nie wybudzić ze śpiączki – powiedział sucho starzec, a Kuczajew ryknął śmiechem. Salvator już miał się na niego rzucić, lecz w ostatniej chwili się powstrzymał.
Turski nie wiedział, czy za chwilę nie dojdzie tu do rzezi, zwłaszcza że kilku pakujących zaczęło przyglądać się rozwojowi sytuacji. Nie mieli przy sobie broni, byli lekko ubrani, ale w każdej cholewie mógł kryć się nóż. A nie wyglądali oni na zwykłych tragarzy. Kilku z nich nosiło bandany z przebitą kołkiem czaszką, którą Turski kojarzył z jakąś gildią najemnych oprychów. Pozostali zdawali się chłodni i opanowani, jednocześnie jakby gotowi do bitwy. To mogło wyglądać bardzo nieciekawie, gdyby doszło do mordobicia.
Turski spojrzał pytająco na Kuczajewa, który już opanował wybuch śmiechu. Salvator też chyba ochłonął, a nawet odszedł na kilka metrów, dając znak reszcie, by wracali do roboty.
– Pozwolą panowie, że ja się panami zajmę – mruknął Martinez. – Proponuję wjechać samochodem do hangaru – powiedział, stając koło Pradziada. Canissi poszedł pieszo, jego towarzysze wsiedli do furgonetki i odpalili silnik. Turski wzruszył ramionami, zasiadł za kierownicą, wpuścił chudzielca na tylne siedzenie, Kuczajewa na przednie i odpalił silnik.
– Czyli pan Hankson jednak tutaj był? – spytał, gdy udało mu się nawrócić. Miał nadzieję, że uda mu się wyciągnąć kilka wskazówek, które pozwolą wyjaśnić sprawę Teratosso.
– Owszem – odparł Martinez. – Był.
– A gdzie jest teraz? Czy dobrze się domyślam, że...
– Nie żyje – wszedł Turskiemu w słowo Martinez. – Zginął, niestety nie ma szans na rozpoznanie jego szczątków.
– Ach, rozumiem... – Turski był nawet zadowolony z takiego obrotu sprawy. Śmierć mordercy wykluczała konieczność szukania zemsty przez wysoko urodzonych członków rodziny ofiary i kolejnych awantur z tym związanych. Jeśli to Hankson był mordercą. I jeśli udowodni się jego śmierć. – Czy są świadkowie?
– Jeśli szuka pan kogoś, kto panu potwierdzi, że pan Hankson zginął, zabijając wielkiego, latającego, ciskającego gromami jaszczura, podejrzewam, że znajdę kilka osób. – Głos Martineza był tak spokojny, że aż Seweryn miał ochotę uwierzyć, że taki raport zostałby przyjęty przez jego zwierzchników. Po chwili padła jednak bardziej realna propozycja. – Może pan też poprosić o akt zgonu landlorda w Neechequa, skąd pochodzi pan Hankson. Ale to za kilka tygodni, gdy jego towarzysze już to udokumentują jak należy.
– Racja – przyznał Turski. – Że też o tym nie pomyślałem.
Myślał też na przykład o tym, żeby wcisnąć gaz i uciekać z tak cennym jeńcem, ale gdy pomyślał o tym, że karoseria Pradziada miałaby przyjąć jeszcze jedną serię z karabinu, wolał załatwić wszystko bez niepotrzebnych szarży.
Wrota hangaru były właśnie zamykane, ale widząc Martineza na tylnym siedzeniu, wysoki Murzyn przepuścił Pradziada. Najpierw wysiadł chudzielec, potem Turski, na końcu Kuczajew, klnący szpetnie na niski dach wozu. W hangarze było pusto, jedynie jedna zepchnięta pod ścianę awionetka, rząd metalowych szafek na narzędzia i kilka drewnianych skrzyń. Ściana naprzeciw wrót stanowiła łącznik z budynkiem administracyjnym, dokąd wiodły metalowe schodki. Schodziła po nich akurat dość ciekawa dla Seweryna parka.
Młoda, kruczowłosa dziewczyna w czarnym stroju na pewno przykułaby by jego uwagę, a kilkanaście lat wcześniej stałaby się obiektem podrywu, gdyby nie miecz kołyszący się przy jej lewym boku i jej towarzysz, wspierający się na jej ramieniu i klnący pod nosem. Mężczyzna zdawał się chory, jakby wycieńczony, ostrożnie stawiał kroki i kurczowo trzymał poręczy jedyną, prawą ręką.
Niezbyt się ucieszył, widząc Turskiego, tak samo komisarz nie żywił do niego ciepłych uczuć.
– A ten tu skąd? – spytali jednocześnie Martineza, jakby gotowi do mordobicia. Ręka Turskiego ciążyła ku pistoletowi w kaburze, pięść Franco zacisnęła się z chrupotem.
– Spokój, kurwa!!! – ryknął nagle Kuczajew, stając między nimi. – Co to, kurwa jebana mać, ma być?!
Wszyscy spojrzeli na niego zszokowani, odrywając się od prywatnych porachunków.
– To pierdolone miasto ma coś koło miliona mieszkańców – ryczał Rzeźnia, odpychając lekko Lupema – a wszystkie pojebusy zlazły się na to pierdolone lotnisko!
– Rzeczywiście, dość niewygodny zbieg okoliczności – przyznał Martinez, także stając między Turskim a Franco. – Proszę panów, by na chwilę odłożyli panowie stare sprawy i skupili się na naszym aktualnym zadaniu. Panie Lupem? Czy pana brat jest gotowy?
– Tak – odparł Franco, rozluźniając dłonie. Seweryn uspokoił się lekko, ale nie zachwyciła go myśl, że obaj bracia żyją i mają się nieźle. Owszem, wiedział, że przynajmniej Eryk ma do niego jakiś sentyment, ale obu chętnie by zamknął. Nie chodzi o likwidowanie na lewo gwałcicieli czy dilerów, bo sam Turski dokładał się swego czasu do ich pensji. Chodziło raczej o sposób, w jaki Franco Lupem brylował swego czasu na salonach i w sypialniach.
Martinez i Lupem odeszli na bok, coś między sobą uzgadniając, a przy jeńcach została tylko dziewczyna. Przyglądała się przez chwilę uważnie Kuczajewowi, po czym stwierdziła, że go zna.
– Byłeś w komandzie Iliriusza? – spytała, jak gdyby nigdy nic.
– Byłem – odparł Rzeźnia.
– To przekaż mu to ode mnie – poleciła dziewczyna, odchodząc na kilka kroków i zostawiając Kuczajewa zgiętego w pół. Turski nawet nie zauważył, kiedy kolano dziewczyny uderzyło w krocze najemnika.
– Niech to... – jęknął Rzeźnia, wstając chwiejnie. – Trupa mam kopać? I to po jajach? Ale ma krzepę...
Młoda pozostała niewzruszona. Jej zachowanie jednak najwyraźniej nie spodobało się Lupemowi i Martinezowi, gdyż obaj spojrzeli na nią wyjątkowo nieprzychylnie.
– Możemy już znosić rannych? – spytała skarcona dziewczyna, wykazując typową dla jej wieku niecierpliwość.
– Zaraz przyjedzie samochód po Teratosso. Mają go zawieźć do Marcji – rzucił Martinez, wracając do rozmowy z Franco.
Turski zaklął cicho. Nawet rodzina ofiary ewakuowała się z kraju. Lupem spojrzał na zegarek, wyjrzał na zewnątrz, mruknął coś o cholernej ulewie i podszedł do jednej z szafek.
– Dobra, jest czym ich przykryć – mruknął.
W tej samej chwili pod wrota hangaru zajechała zielona sanitarka z rejestracją opatrzoną herbem rodu Teratosso. Jadowita żmija jakoś dziwnie prezentowała się na ambulansie. Dwaj sanitariusze w zielonych kitlach zaraz wysiedli i spytali o Valentino Teratosso. Martinez wskazał zaplecze i poprosił Lupema, by zaprowadził ich do chorego. Maria w tym czasie otworzyła wrota hangaru, a kierowca wjechał ambulansem do środka. Ludzie Teratosso o nic nie pytali, milczeniem zbyli szokujący dla Turskiego fakt, że niemal cała rodzina jest na miejscu i po kilku minutach odjechali. Seweryn nie miał sił pytać o nic niosącego stalowe nosze Luciano czy przypatrującego się wszystkiemu z inwalidzkiego wózka Guliano, bo i oni nie najlepiej wyglądali. O ledwo zipiącym Valentino nie wspominając.
Jeden z ludzi, którzy byli z Canissim dał znak, że można przewozić rannych i trumnę. Martinez skinął głową i kazał dziewczynie pomóc przy znoszeniu ich do wozów.
– Trumnę? – spytał Turski, zawodowo zainteresowany zwłokami.
– Tak – odparł jak gdyby nigdy nic Martinez. – Dopadliśmy kogoś, kogo bardzo chcieliśmy dorwać i wielu ludzi bardzo się ucieszy z jej zgonu. Co nie zmienia faktu, że czeka na nią piękny grobowiec z czarnego marmuru.
Turski pokiwał głową i spytał czy mogą pomóc. Kuczajew już stał pewnie, nawet nieco rozbawiony sytuacją sprzed kilku minut. Martinez jednak pokręcił głową.
– Poradzimy sobie – zapewnił zakonnik, a w drzwiach już ukazały się plecy Franco, znoszącego przy pomocy Marii pierwszą chorą. Łóżko na kółkach ustawiono tuż koło wyjścia, tak że Turski mógł zobaczyć nie tylko leżącą nieprzytomnie ciężarną kobietę, ale też i aparaturę, którą ktoś zmyślnie zawiesił tuż pod dolną krawędzi ramy. Nadal działała, popiskując cicho i brzęcząc wentylatorem.
Następna była równie młoda kobieta, pogrążona w głębokim śnie, jednak bez żadnej aparatury. Zniósł ją Canissi przy pomocy siwobrodego starca o twarzy zawodowego żołnierza. Turski zaraz rozpoznał córkę ambasadora i zaraz zrobiło mu się żal dziewczyny. Była cała pobladła, pod lekko skośnymi oczami miała głębokie cienie, złamana lewa noga straszyła szarym gipsem. Nawet długie, złote zapewne kiedyś włosy zdawały się szare i kruche. Tuż za nimi, schodek za schodkiem schodził młody, postawny mężczyzna o rysach szlachcica i bystrym spojrzeniu. Odrzucił pomoc Martineza, choć z gipsem na prawej nodze poruszał się dość powoli.
Ostatni chory jakoś nie wzbudził sympatii Seweryna. Czy chodziło o wyraźne podobieństwo do Franco, wystające spod zakrywających lewą stronę twarzy opatrunków blizny, nerwową mimikę twarzy pogrążonego w śnie mężczyzny – Turski nie wiedział. Na pewno nie poprawił mu humoru widok Eryka Lupem, pomagającemu swemu bratu, Franco, znosić nosze z rannym.
Ten na szczęście nie był tak towarzyski, jak zwykle, jedynie skinął głową komisarzowi, co już i tak wywołało u Seweryna chęć trzaśnięcia go w twarz. Uczucie to potęgowało dziwne wrażenie, że niewiele się postarzał przez te dwadzieścia lat. Starszy Lupem ubrany był tak samo, jak brat, choć czerń jego stroju była nieco wyblakła a sam materiał jak gdyby znoszony. Przy pasie miał niewielki, zapieczętowany woreczek, grzechoczący w rytm kroków, jakby trzymał tam kamienie.
Zaraz podjechała półciężarówka, której kierowca – młody Asketczyk o ogorzałej twarzy – poinformował, że trup jest na miejscu i że można wchodzić na pokład. Martinez pomógł przy załadunku ciężarnej, stwierdził, że trzeba jeździć pojedynczo i wrócił do Turskiego i Kuczajewa.
– Teraz będę musiał panów prosić, by panowie pozostali tutaj – powiedział tonem wskazującym raczej na rozkaz niż grzeczną sugestię. – Kula, którą panowie widzieli to transporter, którego dolną część zajmuje część bagażowa, górną zaś pasażerska. Przynajmniej tak to tym razem zorganizowaliśmy. Za jej...
Kuczajew podniósł dłoń na znak, że prosi o głos.
– Czy ja, kurwa cesarza mać, dobrze zrozumiałem? – spytał. – Chcecie wystrzelić się w tej jebanej kulce?
– Tak – potwierdził Martinez. – Oczywiście, potrzebna jest do tego wielka ilość energii, która może wyładowywać się w sposób niekontrolowany.
– To ja, kurwa, zostaję tutaj! – rzucił Kuczajew. – Nie mam zamiaru się usmażyć jak pierdolony debil w kurewnej imperialnej służbie! Choć pomysł jest tak debilny, że wam też długiego żywota nie wróżę!
Turskiemu też nie podobał się taki scenariusz, więc obiecał pozostać w hangarze. Obserwując, jak kolejni chorzy są zabierani na pokład tego osobliwego pojazdu, Turski wymienił z Kuczajewem kilka zdań, jednak bardziej zainteresowani byli samym pokazem możliwości kuli. Rzeźnia podejrzewał, że to coś na podobę broni kinetycznej, co tłumaczyłoby wielkie zużycie energii, na co Turski odpowiedział obawami o dostawy prądu do miasta. Po chwili zostali sami, co Kuczajew skrzętnie wykorzystał, przegrzebując szafki i zaglądając do miejsca, skąd wynoszono chorych.
– Jebany szmelc, kurewny szmelc, pierdolone pustki, zasrany szmelc – wyliczał, podczas gdy Turski relacjonował to, co działo się przy kuli.
– Wjechały nosze z tym bez połowy twarzy, furgonetka odjeżdża. Odjechali z lotniska. Wchodzą wszyscy. Nie, czekaj... Zostaje Lupem, chyba Eryk... Tak, ma dwie ręce, to Eryk. Wcisnął jakiś guzik. Zamyka ich. Teraz chodzi dookoła i coś rozkłada na ziemi...
– Może sprawdza podłoże? – spytał Kuczajew, mocując się z wiekiem drewnianej skrzyni.
– Nie, wyjmuje coś z czegoś, chyba z tego woreczka, co go miał przy pasie, kładzie, idzie trochę dalej, kładzie... Obszedł całe.
– A tu jebany szmelc.
– Lupem stanął i rozłożył ręce... Ja cie pierdole...
– To ja tu, kurwa, jestem od jebanego klęcia!
Kuczajew podszedł do wrót hangaru i zaniemówił.
Na powierzchni kuli zaczęła pojawiać się drobne z początku, potem coraz większe i większe jasnobłękitne łuki, podobne do wyładowań elektrycznych. Lupem stał nieruchomo, choć powoli cała kula rozświetlała się blaskiem, jakby miała za chwilę eksplodować.
– Chowajmy się, bo jak to pierdolnie... – poradził Kuczajew, przechodząc pod przeciwległą ścianę. Turski ruszył za nim, lekko tylko oglądając się za siebie.
Gdy był w połowie drogi, huk podobny do grzmotu rozległ się na pasie startowym, a Turski dałby głowę, że widział lecącą w powietrzu sylwetkę Eryka. Jakoś niespecjalnie spieszył się go ratować. Padł na ziemię, modląc się, by nie trafił go jakiś odłamek stalowego poszycia kuli, lub co gorsza – któregoś z jej pasażerów.
Wokół jednak było cicho, nic nie latało w powietrzu ani nikt nie wołał o pomoc. Seweryn wstał i niepewnie wyjrzał na zewnątrz. W miejscu, gdzie stała kula, dymił odpowiedniej wielkości lej, nad którym falowało jeszcze rozgrzane powietrze, a wiatr unosił tumany kurzu. Eryka Lupem nigdzie nie było widać.
– Nie ma czasu do stracenia – szepnął Turski, siadając za kierownicą Pradziada. – Jak się pospieszymy, to może go nie zobaczymy i nie będziemy mu musieli pomagać.
"Problem w tym, mili moi, że za mało tu kowboi, a za dużo się wypasa świętych krów"
Z. Hołdys, Lonstar, "Countrowersja" 

Kroniki Białogórskie: tom I - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=2143 (kto szuka ten znajdzie wersję płatną Wink ); tom II - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=9341.

kronikibialogorskie.pl, czyli najbrzydsza strona www w internetach
Odpowiedz


Wiadomości w tym wątku
Kroniki Białogórskie Tom II: Ghan - przez Rafał Growiec - 04-08-2012, 09:15
RE: Kroniki Białogórskie Tom II: Ghan - przez Kruk - 10-07-2013, 21:58

Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości