Ocena wątku:
  • 1 głosów - średnia: 3
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
[Fanfiction] Kondotier wojny opiumowej /// Powietrzny korsarz
#8
Powietrzny korsarz


Prolog.


Rok 1812

Lung Tien Lien siedziała smutna w swoim paryskim pawilonie. Od kilku dni jej melancholiczny nastrój sięgał szczytu. Nie potrafiła go uśmierzyć ani herbata, ani chińska poezja. Miała ochotę zerwać się z miejsca i ruszyć desperackim lotem na wschód. Po chwili jednak nerwy opadały, a wyrachowanie wracało.

Napoleon przebywał w Księstwie Warszawskim, zbierając swoją Wielką Armię. Może i był największym panem Europy, lecz jego niepohamowana ambicja kazała mu uderzyć na Rosję. Wierzył, iż pokona carskie imperium.

Zawierając z cesarzem przed kilkoma laty układ, Lien nie mogła nawet sądzić, że aż tak się z nim zwiąże. Bardzo przypominał jej dotychczasowego towarzysza, księcia Yongxinga. Należał do osób potężnych oraz przebiegłych. Subtelnych, a przy tym niewahających się podjąć drastycznych kroków.

Nie ruszyła wraz z nim do Księstwa Warszawskiego. Ceniła sobie spokój. Nienawidziła brać udziału w wojnach. Do tej pory czyniła to tylko z chęci zemsty na Temeraire. On i jego pan byli, jej zdaniem, winni śmierci Yongxinga. Zrobiłaby wszystko, ażeby zadać im kolejny cios. Lecz oni nie walczyli w Rosji.

Cały czas jednak czuła jakiś dziwny niepokój o Napoleona. Nie chciałaby stracić go jak swojego poprzedniego towarzysza.

Wezwała służącego, aby podyktować mu list do Bonapartego.

- Doskonale, panie Jacques, doskonale… - Charles Cordier zatarł z zadowoleniem ręce.

Na stole w jego warsztacie leżał przeszklony, wysadzany rubinami, złoty medalion imponującej wielkości dwóch pięści dorosłego mężczyzny.

- Cieszę się, że ci się podoba. Czy umiałbyś podrobić tą błyskotkę?

- Mowa – potrząsnął głową paser. – Skąd pan to masz?

- Powiedzmy, iż moje kontakty pozwalają zajrzeć mi do co ciekawszych rzeczy przysyłanych przez Bonapartego z wojny.

- Mógłbyś szpiegować – cmoknął Charles, drapiąc się po brodzie.

- Och, czegoś takiego bym nie śmiał uczynić, panie Cordier. Znam pewne granice. Co zaś się tyczy samego medalionu, to Napoleon przysłał go w podarunku dla swojej gadziny. Wystarczyło przekupić kogo trzeba, żeby wypożyczyć sobie na dwa dni oryginał.

- Świetnie. Powinienem skończyć przed czasem, ale tak intensywna praca ma swoją cenę. Sześćdziesiąt procent zysku ze sprzedaży.

Jacques zrobił kwaśną minę.

- To za dużo, mój panie. Ja już musiałem ponieść nieliche koszta.

- Targujemy się? Zatem niech stracę. Pięćdziesiąt procent zostaje w mojej kieszeni.

Jego rozmówca pomyślał, że to i tak rozbój w biały dzień, ale nie miał większego wyboru. Dobrze znał Charlesa Cordiera, bo robił z nim już wcześniej interesy. Któż jednak mógł wiedzieć, czy pewnego dnia ten chciwiec nie zadenuncjuje go policji, wyjeżdżając godzinę później do Ameryki. Cordier nie był bynajmniej biedny.

- Zgoda.

- Proszę przyjść jutro wieczorem.

Następnego dnia Jacques zjawił się w warsztacie punktualnie. Paser miał podkrążone oczy. Wyraźnie widać po nim było, iż ostatnią dobę spędził praktycznie przy mrówczej pracy.

Francuz obejrzał oryginał medalionu i bezwartościową podróbkę, których oko laika nie mogłoby odróżnić.

- To jest kopia – Cordier podał mu sfałszowany przedmiot.

- We wnętrzu brakuje pukla włosów – zauważył Jacques.

- Och, proszę mi wybaczyć, ale przez zmęczenie musiałem go gdzieś zapodziać.

- To podobno były włosy Bonapartego.

- Bonapartego, nie Bonapartego… - paser wyjął nożyce, a następnie uciął kilka swoich ciemnych blond kosmyków, umieszczając je w podrobionym medalionie. – Czy to ważne? Kto się zorientuje?

- Każę podrzucić to na dawne miejsce, ale wpierw skropię nieco spirytusem. Kto wie jaki ta biała gadzina ma węch?

- Cieszę się, że mogłem ubić z panem interes.

Rok 1814

Ostatnie dwa lata były bardzo przykre dla Lung Tien Lien. Bonaparte ostatecznie przegrał. Upokorzono go i zesłano na Elbę. Chciała mu towarzyszyć, lecz tryumfujący zwycięzcy na to nie pozwolili. Musiała opuścić Europę. Wieczna banicja - jedyne wyjście, aby uniknąć śmierci. Pod koniec obrony przed wojskami antynapoleońskiej koalicji , w akcie desperacji, dokonała paskudnego, niegodnego nigdy już sięgania pamięcią, czynu

Wróciła do Chin. Błądząc po bezdrożach tego wielkiego kraju, czuła się taka samotna. Potrzebowała ludzkiego towarzysza, opoki do której przyzwyczajano ją od smoczęcia.

Pewnego dnia wylądowała w Górach Południowochińskich przed chatą pewnego starego pustelnika, chcąc odpocząć na noc.

Starzec oddał pokłon, siadając przy jej łapie. Rozpoczęli rozmowę. Wydawał się miły, lecz był człowiekiem zbyt biednym i schorowanym, nie mogącym się nawet równać z kimś takim jak Yongxing czy Napoleon. Po godzinie postanowiła otworzyć nieco przed nim swoje serce i wyjawić powód strapień.

- Nie sądzę, o pani, żebyś musiała być na wieczność pogrążona w samotności – rzekł z namaszczeniem stary Chińczyk.

- Dlaczego tak twierdzisz?

- To nie jest zwykła pustelnia, szlachetna Lung Tien Lien, a ja nie jestem zwykłym pustelnikiem oddającym się tylko praktykom religijnym. Myślę, że mógłbym ci pomóc.

- W jaki sposób? – zapytała z nieskrywanym zainteresowaniem smoczyca.

- Powiedz mi, pani, czy chciałabyś doczekać się godnego potomstwa?

Lien nigdy nie była z samcem. Nie zniosła jeszcze w swoim życiu żadnego jaja. Zdziwiło ją to pytanie.

- Co znaczy „godnego potomstwa" ?

- Tęsknisz za ludzkim towarzyszem. Człowiekiem oddanym ci całym sercem, kimś o wielkim umyśle, nieprawdaż? Boisz się jednak, iż ani tutaj, ani nigdzie indziej na świecie już go nie znajdziesz. Co byś powiedziała, żeby ktoś taki się z ciebie narodził?

Lien przez chwilę pomyślała, że starzec oszalał. Jak człowiek miałby się zrodzić ze smoka?

- Tak – ciągnął Chińczyk. – Studia nad zależnością ludzkiej i smoczej krwi pochłonęły całe moje dotychczasowe życie. Istota, która zrodziłaby się z tych dwóch potężnych gatunków urosła u mnie do rangi jedynego celu, do którego pozostało mi dążyć. Pod koniec moich dni, naiwne marzenie może się wreszcie ziścić – zniknął w chacie, wracając po chwili z dużą kulą o kolorze szmaragdu. – Możesz mi wierzyć, pani, lub nie, lecz to, co teraz trzymam jest materialną formą smoczego pierwiastka.

- Dość!

Lien nie wierzyła w ani jedno jego słowo. Chciała już stamtąd odlecieć, opuszczając starego Chińczyka. Nie lubiła być mamiona szarlatańskimi mrzonkami.

Pustelnik nieco się zmieszał, ale moment później postanowił kontynuować.

- Dostojna Lung Tien Lien! – zaskrzeczał. - Dzięki tej niepozornej kuli powijesz jajo z którego wykluje się potomek będący w połowie człowiekiem, a w połowie smokiem. Nie mogę zagwarantować, że będzie od razu kimś takim jak tragicznie zmarły książę Yongxing, ale twoja miłość i opieka powinny…

- Nie próbuj mnie zwodzić! – warknęła ostrzegawczo smoczyca. – Smoki nie opiekują się swoim potomstwem.

- To nie będzie zwykłe potomstwo. Ludzki pierwiastek dziecięcia skutecznie zawładnie uczuciami większości inteligentnych istot. Może nawet bardziej smoków niż ludzi.

Lien nie wiedziała ile w słowach starca było prawdy. Miała opory przed zostaniem królikiem doświadczalnym. Jednakże, po długich rozważaniach, zdecydowała się spróbować. Ostatecznie istniały niewielkie szanse na to, żeby pustelnik chciał uczynić jej jakąś krzywdę. Postanowiła podjąć ryzyko.

- Dobrze, starcze – schyliła łeb ku niemu. – Co mam zrobić?

- Wystarczy, że tylko połkniesz tą kulę. Lecz nie jest jeszcze gotowa. Pierwiastek ludzki musi zostać dopełniony, ażeby potomek mógł uzyskać odpowiednie cechy. To jednak nie potrwa długo.

- Cechy mówisz? Na czym dokładnie ma polegać dopełnienie?

- Wystarczy, że dodam kilka swoich włosów albo kroplę krwi i…

- Nie – przerwała mu wyniośle. – Ty nie jesteś mnie godzien. To muszą być koniecznie cechy kogoś nieprzeciętnego.

- Rozumiem, pani, ale nie miałem niestety nigdy konszachtów ze szlachetnie urodzonymi.

Lien ułożyła się na brzuchu, prezentując swój wysadzany rubinami medalion z puklem włosów Napoleona, który dostała od niego dwa lata temu na pamiątkę.

- Użyj tych włosów w środku medalionu.

Chińczyk wziął pukiel, a następnie, skłoniwszy się jej nisko, poszedł do swojej chaty. Po godzinie wrócił z kulą i poprosił, aby otworzyła pysk. Umieścił galaretowaty przedmiot na języku, mówiąc żeby go połknęła.

Kilka sekund później poczuła gwałtownie ogarniające ją zmęczenie. Zamknęła oczy i zasnęła.

Przebudziła się dopiero późnym wieczorem. Pustelnik siedział przy ognisku.

- Jak się czujesz, o pani? Nie masz mdłości?

- Nic mi nie dolega.

- Może jesteś głodna? Mam u siebie jedną kozę.

Lien nagle zaburczało w brzuchu.

- Chętnie coś zjem – mruknęła, starając się opanować zażenowanie.

Lung Tien Lien postanowiła pozostać pod opieką mędrca na czas połogu i opieki nad jajem. Szczęśliwie nie było większych problemów ze zdobywaniem żywności. Przepełniony wręcz boską czcią do smoków starzec sprowadzał dla niej kozy, owce, a czasami nawet krowy. Wszystkie zwierzęta otrzymywał od mieszkańców okolicznych wiosek w zamian za posługę medyczną.

Smoczyca pomyślała sobie, iż mędrzec musi doskonale znać się na lekarskim rzemiośle albo po prostu umie szantażować chorych wieśniaków. Czasami jednak sama leciała upolować górską zwierzynę. Niegdyś uważałaby tą czynność za niegodną jej statusu, lecz obecnie, kiedy to coraz częściej odczuwała silny głód, dawna etykieta musiała pójść w zapomnienie.

Pewnego wieczoru zniosła wreszcie jajo. Odbyło się to bez większego bólu. Lien dokładnie je obejrzała. Było łudząco podobne do tych składanych zwykle przez Niebiańskie czy Cesarskie. W dotyku przypominało porcelanę.

Słowa starego pustelnika poniekąd się spełniły – smoczyca, pomimo wcześniejszych wątpliwości, obdarzyła zniesione jajo uczuciem. Daleko mu jednak było do miłości, którą matka żywiła wobec dziecka. Lien traktowała je zaborczo, niczym jedną ze swoich cennych ozdób.

Nie pozwalała starcowi zabrać go do chaty podczas zimnych nocy. Postanowiła ogrzewać jajo własnym ciałem i gorącymi kamieniami z pieca znoszonymi przez pustelnika. W dżdżyste dni rozwijała nad nim skrzydła, chroniąc je tym sposobem przed deszczem. Lecz wszystkie te gesty nie były czynione z pobudek instynktu macierzyńskiego. Lien po prostu potrafiła zadbać dobrze o to na czym jej zależało.

Ten dzień miał się okazać jednym z najgorszych w życiu smoczycy. Obudził ją głośny ryk oraz paniczne krzyki starca:

- Uciekaj stąd, pani! Uciekaj!

- Co się dzieje?

Spojrzała w stronę, którą wskazał przerażony Chińczyk. Na horyzoncie pojawiły się trzy ciężkie, szkarłatne smoki. Spostrzegła, że do ich grzbietów siedzieli przypięci, przy pomocy uprzęży, ludzie.

- Leć już! – krzyknął mędrzec.

Lien chwyciła jajo i wzbiła się w powietrze. Wrodzy awiatorzy zauważyli próbę ucieczki. Postanowili dokonać przegrupowania; jeden smok wylądował na polanie przed chatą pustelnika, a dwa pozostałe ruszyły za nią.

Pogoń w górskiej dolinie nie trwała długo. Smoczyca wiedziała, że w bezpośrednim starciu nie ma szans. Chciała oddalić się na nieco większą odległość, zatoczyć łuk i zmieść swoich prześladowców mocą boskiego wiatru. Jednak cały czas musiała lecieć ostrożnie, aby nie upuścić jaja.

Jej grzbiet przeszył silny spazm ból. Usłyszawszy tryumfalne sapnięcie. Odwróciła łeb. Szkarłatny smok wbił w nią pazury, powodując dotkliwą ranę. Ludzie wydali okrzyk zadowolenia.

Bestia kłapnęła groźnie zębami bardzo blisko szyi Lien.

- Wystarczy! – zawołał wrogi kapitan. – Ląduj, zanim stracisz życie!

Smoczyca nie miała wyboru. Drugi oponent zatoczył półokrąg, zagradzając dalszą drogę na zwężeniu doliny. Nie mogła wznieść się w górę, ponieważ wciąż głęboko w jej grzbiecie tkwił szpon tamtego smoka. Wylądowała, stawiając ostrożnie jajo.

- Żadnych numerów! – krzyknął któryś z awiatorów.

Skuli ją łańcuchami, a pysk unieruchomili metalowymi obręczami. Nie mogła mówić, jednakże przywódca podszedł do niej i zapytał spokojnym tonem:

- Wiesz, dlaczego cię schwytaliśmy?

Lien starała się mu odpowiedzieć, lecz przez ciasne obręcze wydała tylko niezrozumiały, gniewny pomruk.

- Ty i tamten staruch mieliście odwagę złamać odwieczne prawa natury. Od wielu lat ścigamy po całym świecie właśnie takich jak wy, którzy chcą mieszać smoczą oraz ludzką krew. Na tamtego plugawca polowaliśmy już od przeszło trzech dziesięcioleci. Chwilę temu poniósł wreszcie zasłużoną karę.

Smoczyca wbiła pazury głęboko w ziemię. Gdyby tylko mogła, to natychmiast rozszarpałaby nadętego człowieczka na strzępy.

- Nie bój się. Nie zrobimy ci żadnej krzywdy. Minh! – zawołał jednego ze swoich ludzi, wskazując mu jajo. – Pozbądź się go!

Lien uwolniła wszystkie swoje siły, aby rozerwać krępujące ją łańcuchy. Stojący najbliżej awiatorzy przezornie się odsunęli. Szkarłatne smoki powarkiwały gniewnie. Nie zdołała jednak zniszczyć mocnych ogniw stalowych więzów.

- Zrób to z dala od jej oczu – polecił Minhowi dowódca.

Minh podniósł oburącz jajo i poszedł w pobliskie zarośla. Znalazł duży głaz narzutowy idealnie nadający się do tego, co mu rozkazano. Coś jednak powstrzymało jego dłonie przed ciśnięciem go na kamień. Był zawsze wierny swojemu kapitanowi. Brzydził się wykolejeńcami, którzy łamali niezbywalne prawa natury. Ale, ku swemu zaskoczeniu, nie mógł się teraz przełamać i pozbawić życia istotki w jaju. Obejrzał je dokładnie. Westchnąwszy ciężko, podjął decyzję, iż nie uczyni mu osobiście krzywdy. Ułożył smocze jajo za głazem. Wrócił do przywódcy, mając nadzieję, że nie będzie chciał on sprawdzać jak podwładny wykonał polecenie.

- Dobrze – skinął głową kapitan. – Możemy ruszać.

Dwa szkarłatne smoki chwyciły brutalnie boków Lien, unosząc ją w ten sposób do góry. Po chwili dołączył do nich trzeci. Odlecieli na północ.

- Czuję wyraźnie, Laurence. Ona tu była – Temeraire obwąchiwał zaschnięte ślady krwi w trawie.

William westchnął. Już od przeszło kilku dni szukali Lien. Zastanawiało go, czemuż Temeraire'owi tak bardzo zależy na jej odnalezieniu. Dotychczas był pewien, że oboje szczerze się nienawidzą. Wystarczyło jednak kilka pogłosek, które jego smokowi przekazali mieszkańcy pobliskich wsi o rzekomej obecności białego Niebiańskiego w tej okolicy, żeby ten poprosił go o możliwość przeprowadzenia kilkudniowych poszukiwań.

Lung Tien Lien straciła wszystko, czemu niegdyś hołubiła. Przepędzono ją z Europy, a w Chinach, przez jej bliski kontakt ze spiskującym przeciw cesarzowi księciem Yongxingiem, nie była już zbyt mile widziana na dworach arystokracji.

Czy tyle wystarczyło, aby dobrodusznemu Temeraire'owi mogło zmięknąć wobec niej serce?

- Rozumiem, mój drogi. Ale dlaczego… - urwał, widząc jak smok idzie z nosem tuż przy ziemi w nieodległe krzaki.

– Laurence! Spójrz co znalazłem! – zawołał podekscytowanym głosem.

Kapitan natychmiast podążył jego śladem. Za dużym głazem leżało jajo Niebiańskiego. Uklęknął, aby je zbadać. Skorupka jeszcze na dobre nie stwardniała, więc musiało być zniesione całkiem niedawno.

- Ma zapach Lien – oznajmił Temeraire. Zbliżywszy pysk do jaja, węszył badawczo.

- Zapach Lien? – zdziwił się Laurence. – Chyba nie myślisz, że…

- Właśnie odniosłem takie wrażenie. Jest tu wprawdzie sporo innych, nieznanych mi woni, lecz Lien najwyraźniejsza. Musiała zostać ranna.

- Nie mamy całkowitej pewności, żeby to było jej jajo.

- Nieważne. Powinniśmy je ze sobą zabrać.

- Tak zrobimy – kiwnął głową Laurence. – To nasz obowiązek.

Dalsze poszukiwania Lien nie przyniosły żadnego rezultatu. Zupełnie, jakby zapadła się pod ziemię. Tydzień później otrzymali rozkaz opuszczenia Chin i powrotu do Anglii na pokładzie Allegiance, transportowca kapitana Rileya.

Ku zdziwieniu Laurence'a, Temeraire ani na krok nie odstępował znalezionego w Górach Południowochińskich jaja. Wprawdzie pamiętał jak wcześniej niańczył Iskierkę, kiedy nim jeszcze była albo Cezara i Kulingule'a pod tą samą formą, gdy zesłano ich do Australii. Teraz jednak zajmował się nim praktycznie przez całe dnie, przemawiając do niego nawet wówczas, kiedy Dorset lub Keynes badali, czy prawidłowo się rozwija. Dopiero wieczorami pozwalał, żeby obsługa naziemna zabierała je do kambuzu, gdzie przygotowano mu wymoszczoną słomą skrzynię przy kuchennym piecu.

Pewnej nocy William nie mógł zasnąć. Poszedł na smoczy pokład, pragnąc nieco porozmawiać z Temeraire'm, który patrzył filozoficznie w rozgwieżdżone niebo.

- Nad czym tak dumasz? – zapytał, oparłszy się o smoczy bok.

- Nie wiem, Laurence. Trochę nad śmiercią, a trochę nad życiem. Ogólnie rozmyślam o przemijaniu.

Awiator roześmiał się serdecznie, słysząc wanitatywne wywody Temeraire'a.

- Czy trochę nie za wcześnie? Masz przecież przed sobą jeszcze z jakieś dwieście lat życia.

Smok naburmuszył się.

- Wcale nie chodzi o mnie, lecz o ciebie. Jesteś z każdym rokiem coraz starszy, to już nawet nieco widać.

Laurence musiał uczciwie przyznać w duchu, iż przez ostatnie osiem lat dorobił się kilku siwych włosów.

- Cóż, nie mogę zaprzeczyć, że kiedyś umrę. Będziesz się musiał w swoim życiu przyzwyczaić jeszcze do niejednego kapitana.

- Żaden z nich nigdy ci nie dorówna.

William pogłaskał go czule po pysku, gładząc lewy wąs.

- Nadal zajmujesz się tym jajem? Sam przecież wiesz, że może to być potomstwo Lien.

- To nie ma dla mnie żadnego znaczenia. Dzieci nie powinny odpowiadać za czyny swoich rodziców – rzekł dobitnie Temeraire. – Jest w nim coś niezwykłego, coś odmiennego od innych jaj z którymi miałem do czynienia. Dzisiaj po raz pierwszy usłyszeliśmy z Keynesem bicie serca istoty we wnętrzu…

- Cieszę się, że tak się o nie troszczysz – skłamał awiator. – Miej jednak na uwadze, iż nie możesz go traktować jak swojego osobistego skarbu. Niedługo będzie mieć własnego kapitana.

-Rozumiem, Laurence…

Rok 1815

Na wiosnę zawinęli wreszcie do portu w Dover. Następnego dnia postanowili już jednak ruszać dalej w kierunku Loch Laggen, najsłynniejszej szkockiej enklawy awiatorów i ich smoków.

Po krótkim, trwającym bez większych przeszkód locie, umieścili jajo na wymoszczonym ze słomy i starych koców posłaniu w pawilonie zajmowanym przez Temeraire'a, który nadal zobowiązywał się sprawować nad nim pieczę.

Którejś kwietniowej nocy, smok dostrzegł wyraźne pęknięcie na skorupie jaja. Powiadomił o tym fakcie dyżurującego chłopaka, polecając mu zawołać Laurence'a i awiatora nazwiskiem Dayes, doświadczonego weterana, któremu za długą służbę obiecano wreszcie własnego Niebiańskiego. William doskonale pamiętał, jak kiedyś właśnie ten sam Dayes próbował nakłonić do siebie Temeraire'a zaledwie kilka tygodni po jego przyjściu na świat.

W pawilonie zjawili się jeszcze doktor Keynes oraz jakaś kobieta z obsługi naziemnej. Najbliżej jaja mógł stać oczywiście tylko Dayes trzymający w ręku niewielką uprząż.

Pół godziny później skorupa ostatecznie pękła. Oczom zebranych awiatorów ukazał się widok, który sprawił, iż zamarli oni wraz z samym Temeraire'm na kilka dobrych sekund ze zdziwienia.

Na wyściełanym słomą legowisku, obok kawałków skorup, siedział trzy lub czteroletni ciemnowłosy chłopiec. Bliżej mu było wprawdzie do człowieka, lecz poszczególne elementy smoczej fizjonomii w jego wyglądzie sprawiały, że nikt nigdy nie przeszedłby koło niego obojętnie. Pomiędzy łopatkami miał błoniaste skrzydła, a na wysokości lędźwi gadzi ogon. Twarz nie różniłaby się zbytnio od tych, które cywilizowany świat uznawał za normalne, gdyby nie ogromne, czerwone, smocze oczy. Przypominały dwa umieszczone obok siebie rubiny. Musiała płynąć w nim krew Lien, czego najlepszym dowodem była biała, łuskowata skóra.

Odmieniec całkowicie zajął się oglądaniem swojego ciała, jednak po chwili jego przerażony wzrok napotkał nie mniej bojaźliwe spojrzenie Laurence'a i pozostałych awiatorów. Temeraire nachylił łeb, chcąc lepiej widzieć przedziwną istotę.

Półsmok, mieszaniec… - myślał gorączkowo William. – Do tego jeszcze dziecko Lien. Ale jakim cudem?

- Czym jesteś? – zapytał powoli i wyraźnie Laurence, nie mając pewności czy nieznane nikomu stworzenie nauczyło się mówić będąc jeszcze w jaju.

Półsmoczątko spuściło głowę.

- Ja… ja… sam nie wiem – bąknęło niewyraźnie. - Na pewno nie smokiem – dodało, patrząc nieśmiało na Temeraire'a.

Keynes, który jako drugi otrząsnął się z zaskoczenia, podszedł do niego. Przerażona istotka pisnęła i skoczyła na obie nogi, pragnąc uciec w najciemniejszy kąt pawilonu.

- Spokojnie – powiedział lekarz. – Chcę tylko zbadać czy jesteś zdrowy.

- Nic mi nie dolega – mruknął podejrzliwie chłopiec.

- Pozwól, że może ja to ocenię – rzekł z naciskiem Keynes. – Usiądź.

Laurence kątem oka dostrzegł, iż wściekły Dayes rzuca uprząż, a następnie rusza w kierunku wyjścia.

- Zostań! – warknął nieznoszącym sprzeciwu tonem.

Tylko tego brakowało, żeby teraz wszystkich pobudził i wypaplał o tym, co przed momentem widział, sprowadzając ciekawski tłum. William wolał na razie uniknąć zbędnego zamieszania.

Temeraire oblizał swoim rozdwojonym językiem półsmoka, który zachichotał.

- Zrób to jeszcze raz – poprosił.

- Ani mi się waż! – pogroził smokowi doktor, kończąc robić badanie. – Całą koszulę mam w twojej ślinie.

- Jestem głodny – oznajmił żałośnie odmieniec.

Laurence natychmiast się zreflektował, pytając:

- Co byś zjadł?

- Nie wiem. Może kozę? Temeraire cały czas jadł na tamtym statku kozy. Muszą być więc chyba bardzo smaczne.

- Przecież nie zjesz całej – zauważył roztropnie smok.

- Zjem chociaż tyle, ile mogę. Naprawdę, umieram już z głodu. Tylko niech będzie surowa. William polecił kobiecie z obsługi naziemnej przynieść półsmoczątku trochę kozich flaczków, ostrzegając jednocześnie, że jeżeli komukolwiek w zamku się wygada, to osobiście obedrze ją ze skóry.

Dwadzieścia minut później, niezwykły chłopiec siedział przykryty kocem na słomie, zajadając się surową koźliną i popijając ją wodą z cynowego kubka.

Temeraire, którego w ogóle nie bulwersowało pochodzenie półsmoka od Lien, prowadził z nim miłą rozmowę. Laurence miał wręcz wrażenie, że już na dobre zdążył otoczyć go swoją nieporadną opieką.

- Powinniśmy wybrać dla ciebie imię. Sądzę, że najlepsze byłoby Dreadnought – mówił podekscytowany smok.

William skrzywił się. Cenił Temeraire'a, ale jednocześnie nie uważał za zbyt odpowiedniego pomysłu, żeby to smok wybierał jakiemuś dziecku imię. Nawet tak niezwykłemu dziecku.

- Niedobre. Bardzo trudno je wymówić – orzekło półsmoczątko, wypluwając kozią kostkę.

- Co powiesz na Olivier? – zapytał Laurence, mając skrytą, choć naiwną nadzieję, iż pod tym imieniem i swoim nazwiskiem uda mu się kiedyś zalegalizować istnienie człowieczego potomka białej Niebiańskiej.

- Niezbyt ładne.

- To może sam coś wybierzesz? – zaproponował Temeraire.

Chłopiec zastanowił się przez dłuższą chwilę.

- Nestor. Moglibyście nazywać mnie Nestorem. Tak jak tamtego króla z książki, którą czytaliście na statku.

- Zgoda – kiwnął głową Laurence. – Nestor wprawdzie nieco nie pasuje, bo to synonim człowieka doświadczonego, lecz przez najbliższe lata z pewnością spotka cię wiele doświadczeń, abyś mógł się nim kiedyś stać.

Imię mu nie odpowiadało, ale nie miał już większej możliwości wpłynięcia na jego ewentualną zmianę. W końcu dotąd żaden człowiek nie urodził się jeszcze świadomy.

- Oj… - beknął głośno Nestor. – Chyba już dość – stwierdził, odkładając tacę z resztkami jedzenia.

- Idź dzisiaj spać – poradził troskliwie Temeraire. - Wszyscy po wykluciu się bardzo dużo śpią.

William wziął na stronę Dayesa i członkinię obsługi naziemnej. Przestrzegł, żeby nikomu jeszcze nie mówili choćby słówka o istnieniu Nestora, a potem kazał wracać do łóżek. Pierwsza wyszła kobieta, a za nią Dayes, który wyklinał siarczyście swój życiowy pech. Keynes miał wystarczająco dużo oleju w głowie, by zachować tajemnicę.

- Co go ugryzło? – zapytało zdziwione półsmoczątko, słysząc przeklinającego Dayesa.

- Nieważne. Zaczekajcie na mnie chwilę – Laurence opuścił pawilon.

Po kwadransie zjawił się ponownie z siennikiem, dwiema wygodnymi poduszkami, puchatym ręcznikiem oraz czystą bielizną. Postanowił, że sprowadzi krawca najszybciej jak się tylko da. Nagi smok nie czynił zgorszenia, lecz przy półsmoku nie było to już takie pewne. Na razie jednak Nestor miał pozostać pod pieczą Temeraire'a w jego pawilonie, dopóki William nie przekona społeczności Loch Laggen do akceptacji i zachowania tajemnicy narodzin prawdopodobnie jedynej takiej istoty na świecie.

- Zostaw! Sam mogę to zrobić! – chłopiec wyrwał Laurence'owi ręcznik, którym ten próbował powycierać go z resztek płynów ustrojowych jaja oraz śliny Temeraire'a.

William życzył im dobrej nocy i, pełen jak zwykle złych przeczuć, wrócił do swojego pokoju w zamku.

Nestor urządził sobie z siennika i poduszek wygodne gniazdo na brzegu smoczego łoża. Zwinął się w kłębek, lecz po chwili wstał, podchodząc do kąta.

- Co tam robisz? – zapytał Temeraire.

- Chce mi się siusiu.

- Nie tutaj. Takie sprawy załatwiamy na dworze, chodź… - smok pchnął łapą wrota pawilonu.

- Muszę się chyba jeszcze wiele nauczyć – zauważył chłopiec, podążając za Temeraire'm.

Wyszli na polanę. Nestor z rozkoszą wciągnął do płuc świeże powietrze, rozprostowując skrzydła.

- Moglibyśmy trochę polatać? – zapytał zafascynowany swoim pierwszym widokiem świata zewnętrznego. – Proszę…

- Dzisiaj to już wykluczone - jest zbyt późno. Załatwiasz się i wracamy do środka.

Nestor zrobił zawiedzoną minę, jednakże nic nie odpowiedział.

Zjawiwszy się w swoim pokoju, Laurence natychmiast sięgnął po karafkę whiskey. Napełniając bursztynowym płynem szklankę, pomyślał o trudnym życiu jakie czeka Nestora. Odstawił powoli trunek na stolik. Nie wszyscy byli przecież tacy tolerancyjni. Wielu znanych mu ludzi nie potrafiło zaakceptować nawet osoby o odmiennym kolorze skóry, uważając ją zwykle za istotę niższą, mniej inteligentną. Cóż więc mieliby pomyśleć o półsmoku? Już sama kwestia jego spłodzenia pozostawała co najmniej niesmacznym tematem tabu, choć Laurence'owi świtała myśl, iż dumna Lien nie zrobiłaby niczego zdrożnego z człowiekiem. Zresztą, to i tak byłoby niemożliwe. On musiał powstać w jakiś inny, nieznany sposób. Czyżby magia? Jakiś pogański rytuał? Nie mógł tego wykluczyć.

Dopił whiskey, a następnie położył się do łóżka. Jutro niedziela – idealny dzień na wtajemniczenie awiatorskiej społeczności Loch Laggen w istnienie pierwszego znanego ludzkości półsmoka.

Następnego ranka Laurence wstał bardzo wcześnie i założywszy mundur, wybrał się przez pokryte rosą wzgórza do pawilonu swojego smoka.

Temeraire bawił się cierpliwie z Nestorem. William musiał przyznać, że może odmieniec budził u zwykłego człowieka przerażenie, lecz bez większych oporów potrafił wykorzystać swoją dziecięcą słodycz do zamieszania w głowie smokowi. Chociaż u dobrodusznego Temeraire'a nie było to wcale takie trudne.

Laurence poprosił, żeby zostali jeszcze dzisiejszego dnia w pawilonie, a sam wrócił do zamku. Musiał odbyć poważną rozmowę z innymi kapitanami.

Poczuł ulgę widząc, kiedy początkowa mieszanina przerażenia i niedowierzania na ich obliczach zmieniła się w życzliwość pod wpływem pozytywnego opisu uroczego dziecięcia, którym naprawdę był Nestor.

- To nie jest żaden potwór – mówił pewnym, przekonującym głosem Laurence. – Ale dla jego osobistego bezpieczeństwa, niech każdy z was przysięgnie na Pismo Święte, że tajemnica istnienia Nestora nie wyjdzie poza obręb tej bazy.

- A co z innymi? – zapytał Berkley, kapitan Maksimusa. – Przecież nie jesteśmy tu sami.

- Starszych do milczenia skłoni perspektywa wydalenia ze służby i wilczego biletu. Młodszych zaś utrzyma w ryzach groźba porządnej chłosty – William miał przynajmniej nadzieję, że rzeczywiście tak będzie. – Poza tym, jeżeli któryś coś wypapla po pijanemu w nieodpowiednim miejscu, to i tak mu nie uwierzą. Ilu ludzi na tyle nie boi się smoków, żeby samotnie chodzić po Loch Laggen? Nestor będzie tutaj bezpieczny.

Na Biblię przysięgli wszyscy prócz Jeremy'ego Rankina, dumnego szlachcica, kapitana smoka imieniem Cezar. Rankin po prostu wyszedł z sali, rzucając Laurence'owi pełne przygany spojrzenie. Oznaczało to tylko dodatkowe kłopoty.

Do Nestora zajrzał jeszcze tego samego dnia każdy kapitan oraz ważniejszy oficer z obsługi Loch Laggen. Opuszczali pawilon raczej w dobrym do niego nastawieniu, odrzucając początkowe uprzedzenia. Catherine Harcourt szczególnie się on spodobał. Głaszcząc jego ciemną czuprynę i błoniaste skrzydła, roztaczała swoją wizję, jakby to wspaniale było, gdyby przydzielono go do załogi Lily.

- Wejść! – powiedział chłodno Laurence, usłyszawszy pukanie.

W jego pokoju zjawił się Rankin. Williama zbytnio to nie zdziwiło. Kapitan Cezara prosił dzisiejszego wieczora o spotkanie.

- Och, to pan – mruknął gniewnie, nie kryjąc w spojrzeniu obrzydzenia. – Nie mamy sobie nic do powiedzenia.

- Ależ wprost przeciwnie. Przyszedłem tu w dobrej wierze, pragnąc pana przestrzec.

Laurence'owi ani trochę nie spodobał się fałszywy ton Rankina.

- Niby przed czym?

- Kłopotami, kapitanie Laurence. Kłopotami, które czekają z powodu nielegalnego ukrywania na terenie Loch Laggan groźnej istoty, czyli półsmoka – skrzywił się. – Do tego prawdopodobnie bękarta smoczej sługuski Bonapartego.

- Bzdury! Nestor nie wyrządziłby nikomu żadnej krzywdy. Nie jest wcale niebezpieczny.

- Czyżby? Wystarczy, że większość normalnych ludzi trzęsie się przed nim ze strachu. Istnienie czegoś takiego to zbędne nieporozumienie.

- Wystarczy! Pozostaje on pod moją opieką i to ja zadecyduję o jego dalszym losie. Tak się właśnie składa, że już postanowiłem szkolić go na awiatora, kiedy nieco podrośnie.

- Dla takiego dziwadła nie ma miejsca nawet w Korpusie Powietrznym.

- Niech pan stąd wyjdzie!

- Nie tak szybko – wycedził Rankin. – Jeszcze nie powiedziałem panu wszystkiego. Kwestię mieszańca należy rozwiązać na dobre. Proszę wybrać w tym celu truciznę albo kulę.

- Namawiasz mnie do zabójstwa dziecka? Niech Bóg ci to wybaczy.

- On nie jest synem bożym. To wybryk natury. Lepiej się szybko decyduj, Laurence, czy zrobisz to ty, zadając jak najmniej bólu, czy mam raczej roznieść wieści o półsmoku po całej Szkocji? Znajdą się w niej z pewnością osoby, które zrobią to samo, ale znacznie bardziej brutalniej.

William poczuł dziką chęć wbicia Rankinowi szpady w serce. Przeklinał stary przepis zabraniający awiatorom pojedynkowania się.

- Wynoś się! – krzyknął, uderzając pięścią w stół tak mocno, że stojąca na pulpicie filiżanka herbaty przewróciła się. Płyn zalał kilka książek.

Szlachcic opuścił niespiesznie pokój.

Laurence załadował pistolet i schował w kieszeni munduru. Nogi się pod nim ugięły, gdy przyszła wreszcie pora wyjścia do pawilonu. Westchnął smutno, opuściwszy swoją osobistą kwaterę. Chyba jeszcze nigdy w życiu nie było mu tak ciężko dokonać tego, co było nieuniknione. Za dnia unosił się gniewem, ilekroć tylko usłyszał słowo „Rankin", a nocami snuł plany zemsty na znienawidzonym przez siebie arystokracie.

Jeszcze wczoraj wieczorem łudził się, iż jakoś zdoła wywieźć Nestora z Loch Laggen i ukryć gdzieś w Anglii. Musiał jednak porzucić te plany. Wszędzie prędzej czy później znaleźliby go ludzie stokroć gorsi od Rankina, a włóczęga w jego wypadku również nie gwarantowała uniknięcia śmierci.

Starając się opanować emocje, wszedł do środka. Temeraire'a nie było. Odbywał o tej porze ćwiczenia razem z Lily i Celeritasem.

Zauważył ucinającego sobie popołudniową drzemkę Nestora. Półsmok spał zwinięty w kłębek, pochrapując zadziwiająco głośno jak na swój młody wiek. Laurence jeszcze raz powtórzył cały plan działania. Zabierze go na spacer do lasu. Kiedy już tam będą, to odwróci jego uwagę, wyciągnie broń i…

Nie mógł otrząsnąć się ze strasznych myśli. Co powie Temeraire'owi, który obdarzył Nestora zupełnie takim samym uczuciem jak swojego kapitana? Czy dociekliwy smok przełknie bajeczkę, że chłopak tak po prostu postanowił od nich uciec? Zbliżył się ku brzegowi smoczego łoża i zbudził półsmoczątko, potrząsając lekko za ramię. Ziewnąwszy szeroko, uniosło powieki.

- Cześć, Laurence – powiedziało sennie. - Ile godzin spałem?

William nie spodziewał się, że aż tak zareaguje. W jednej chwili poznaczył tą kulę dla Rankina. Zapominał o tym, co wcześniej chciał uczynić. Objął Nestora ramieniem i przycisnął mocno, mimo głośnych protestów, jego głowę do swojej piersi. Nie pozwoli, żeby stała mu się choćby najmniejsza krzywda.

- Puść mnie! – chłopiec pisnął z pretensją. – Nie chcę żadnych uścisków.

- Bydlak!

Catherine Harcourt trzęsła się ze złości, usłyszawszy o tym do czego Rankin chciał zmusić Laurence'a.

- Nie, to już jest zwykłe draństwo! Jaką gnidą trzeba być, żeby pragnąć śmierci dziecka?

William niespokojnie kręcił młynka palcami. Powiedział przyjaciołom o swoim strapieniu. Zrobiło mu się lżej na duchu, ale nie rozwiązało to jeszcze samego problemu.

Do tej pory milczący Berkley, przemówił wreszcie surowym tonem:

- Nie, Laurence. Nestora nie spotka żadna krzywda ani teraz, ani w przyszłości. Ręczę za to.

- Będziesz więc chyba musiał zabić Rankina, bo nie zamierza odpuścić. Przecież sam doskonale wiesz jaki jest nadęty.

- Powiemy mu, że wiemy o jego szantażu. Zbyt długo już musieliśmy znosić kaprysy tej gnidy. Do dzisiaj serce mi się kraje, kiedy pomyślę sobie o biednym Levitasie.

- Tyle wystarczy, żeby siedział cicho? – powątpiewał kapitan Temeraire'a.

- Nikt nie chce zostać całkowicie wykluczony poza ramy społeczności Loch Laggen. Nawet Rankin. Jeżeli jednak by to nie odniosło skutku, mam jeszcze coś, aby udowodnić bufonowi, iż nie tylko on potrafi bezczelnie szantażować – uśmiechnął się szelmowsko Berkley.

- Powinieneś przyjść z tym od razu do nas – powiedziała Catherine. – Wbrew pozorom Rankin wcale nie jest taki silny jak się na pierwszy rzut oka wydaje.

- Dziękuję – Laurence uścisnął dłoń Berkley'a. – Dziękuję wam w imieniu swoim i Nestora. Można powiedzieć, że uratowaliście mu życie.

Wbrew początkowym obawom Williama, Rankin nie próbował już go szantażować. Chcąc nie chcąc, zaakceptował obecność półsmoka w Loch Laggen.

Nestor coraz śmielej opuszczał pawilon Temeraire'a i chodził po placówce, poznając awiatorów oraz ich smoki.

Laurence kategorycznie zabronił mu oddalać się poza teren bazy. Pilnował również, żeby chłopiec nie zostawał sam. Pieczę nad nim nadal sprawował przez większość czasu Temeraire, kiedy jednak odbywał on ćwiczenia, William prosił, by Nestorem zajęła się któraś kobieta z załóg stacjonujących tu Longwingów.

Wprawdzie przypadki okazywania otwartej wrogości Nestorowi prawie nie występowały, lecz młodsi kadeci jakby się go jeszcze trochę bali i woleli nie przebywać zbytnio w towarzystwie półsmoka. Pewnego razu Laurence przypadkowo usłyszał jak jeden ze starszych chłopaków z obsługi naziemnej Temeraire'a robi obelżywą uwagę na temat prowadzenia się matki Nestora. Natychmiast złajał wulgarnego kadeta i zagonił do roboty przy kopaniu latryn.

Ostatniego majowego popołudnia, Nestor odpoczywał na ogromnym dziedzińcu zamku w towarzystwie Maksimusa, potężnego Regal Coppera, oraz Lily, samicy Longwinga. Zaniepokojony Laurence stwierdził, że jego nowy wychowanek spędza więcej czasu ze smokami niż ludźmi. Jakby smocza krew zapewniała mu lepszy kontakt z tymi potężnymi stworzeniami.

Zachichotawszy, półsmoczątko strzepnęło jakiś pyłek ze swojego ubrania. Krawcy sporo natrudzili się podczas pracy nad nim. W uszyciu poszczególnych części garderoby bardzo im przeszkadzały elementy smoczej fizjonomii, jednakże koniec końców wynik pracy był zadowalający. Nestor ubierał się w koszulę, która miała duże dziury na wysokości łopatek umożliwiające wygodne przełożenie przez nie skrzydeł. Zaś spodnie posiadały specjalny, okrągły otwór przeznaczony na ogon.

- Nestorze! – od strony głównego wejścia szła właśnie do niego Catherine.

- Dzień dobry, pani.

- Całe szczęście, że byłeś w pobliżu. Loch Laggen odwiedził dziś niezwykły gość.

- Kto to?

- Naukowiec, który przybył na specjalne zaproszenie Laurence'a. Pan Howe bardzo chciałby cię zbadać. Czeka w gabinecie lekarskim.

Uśmiech spełzł z twarzy Nestora. Dane mu już było poznać boleśniejszą stronę medycyny tutejszych doktorów, więc nie miał zbytniej ochoty spotykać się z jakimś panem Howe'm.

- Nie idę – pokręcił głową. – Lekarze są okropni. Ostatnim razem, gdy bolał mnie brzuch, Keynes kazał mi wypić olej rycynowy. To bardzo nieprzyjemne.

- Zapewniam, że nikt nie zmusi cię do picia oleju rycynowego – oznajmiła Catherine, biorąc go za rękę. – Chodźmy…

Szybkim krokiem poszli w kierunku zamku, a następnie białą klatką schodową na drugie piętro, gdzie mieściły się izby chorych.

- Dlaczego powiedziała pani: „całe szczęście, że byłeś w pobliżu" ?

- Pan Howe nie zostanie u nas długo. Właściwie to przybył tylko, aby cię zbadać i jeszcze dzisiaj wyjeżdża do Londynu.

Zastanowiło go: kim jest ten tajemniczy Howe? Był zarazem ciekawy, jednak także nieco wystraszony perspektywą spotkania z nim.

Na drugim piętrze usłyszał głos Laurence'a dochodzący zza drzwi gabinetu lekarskiego.

- …formalnie pozostaje pod moją opieką, ale szczerze powiedziawszy: to Temeraire nawiązał z nim lepszy kontakt.

- Smok? Niesamowite!

Catherine zapukała. Ktoś wypowiedział krótkie „proszę" i weszli do środka.

Nestor zobaczył Williama, któremu towarzyszył jakiś starszy mężczyzna w binoklach.

- Nestorze, to jest sir Edward Howe. Przywitaj się – uprzedził Laurence.

- Miło mi pana poznać.

- Pan Howe to naukowiec zajmujący się chińskimi gatunkami smoków.

- Takimi jak Temeraire?

- Tak, mój mały – kiwnął głową badacz.

- Nie jestem wcale mały! – zawołał zirytowany takim określeniem Nestor.

- Oczywiście, że nie jesteś – zgodził się dla świętego spokoju Howe. – Musisz wybaczyć starszym ludziom, że czasami inaczej postrzegają sytuację.

- Na to wygląda.

William zaczerwienił się lekko, obiecując sobie, iż po wszystkim obedrze nowego wychowanka z jego łuskowatej skóry.

- Nie rozumiem jednak, dlaczego chciał mnie pan zobaczyć. Przecież tylko częściowo jestem smokiem.

- Półsmokiem. Płynie w tobie zarówno smocza jak i ludzka krew. Prawdopodobnie twoją matką była Niebiańska.

- Tak jak Temeraire? – ożywił się Nestor.

- Owszem.

- Ale czemu jestem biały? Przecież chyba wszystkie Niebiańskie są czarne, nieprawdaż?

- Kiedyś to zrozumiesz – uciął krótko Laurence.

Do tej pory nie powiedział mu ani słowa o Lien. Wolał zaczekać z tą rozmową, aż Nestor nieco podrośnie. Któż mógł przewidzieć, czy nie uciekłby on pewnego dnia, żeby szukać swojej rodzicielki.

- Bo moją matką musiała być, sądząc po jaju, smoczyca. A ojcem? Może Żółty Cesarz? Człowiek, który połknął perłę i zamienił się w Niebiańskiego. Pan chyba przysłał kiedyś Temeraire'owi książkę z opisem tej historii? Pamięta pan?

- Pamiętam, ale niestety obawiam się, że to tylko legenda.

- Szkoda.

Howe poprosił Nestora, ażeby ten ściągnął koszulę oraz buty i usiadł na małym stołku przy oknie, a następnie sam wziął z biurka lekarską miarkę.

Uważnie mierzył długość jego skrzydeł, ogona i kończyn. Szczegółowe wymiary zapisywał w notatniku. Nestorowi skojarzyło się to z pracą krawca, którą już raz miał okazję obserwować.

- Wyglądają całkiem jak u człowieka – mruczał pod nosem badacz, oglądając dłonie. – Nie przypominają szponów.

Zajrzał mu w czerwone oczy.

- Otwórz, proszę, buzię.

Wykonał polecenie Howe'a. Naukowiec złapał go delikatnie za głowę i zaczął oglądać jamę ustną.

- Zęby nienaturalnie powiększone. Łudząco podobne do smoczych. Język nie jest rozdwojony jak u Niebiańskich.

Chłopiec wyrwał się badaczowi.

- Nie jestem koniem! – powiedział butnie, chcąc okazać swoją godność.

- Nestorze, bądź grzeczny – upomniał go Laurence.

- Nic się nie stało.

Howe polecił Nestorowi, żeby jeszcze raz wyprostował skrzydła.

- Boli? – zapytał, szczypiąc lekko błonę.

- Trochę.

- Możesz na nich swobodnie latać? Są w stanie unieść bez przeszkód twój ciężar?

- Kilka tygodni temu, po wykluciu dosyć szybko się jeszcze męczyłem. Ale teraz, z każdym dniem jest coraz lepiej.

- To naturalne.

Naukowiec wrócił do biurka. Przejrzał swoje dotychczasowe notatki.

- Opowiedz mi o swoich nawykach żywieniowych – powiedział, unosząc głowę znad papierów.

- Przepraszam, o czym?

- Pan Howe pyta: co lubisz jeść – wyjaśnił ze śmiechem Laurence.

- Chyba najbardziej mięso – Nestorowi pociekła ślinka, gdyż był tuż przed obiadem. – Wołowinę i koźlinę.

- Surową czy gotowaną?

- Taką i taką. Może być nawet z warzywami. Nie grymaszę jak większość dzieciaków w Loch Laggen.

- A co ci nie smakuje?

- Nie znoszę owsianki – skrzywił się Nestor. – Raz tylko próbowano mnie tym karmić i to było o raz za dużo. Omal jej nie zwymiotowałem.

- Nestorze! – skarcił go Laurence. – On nie toleruje zbóż. Na chleb też wybrzydzał.

- Rozumiem – Howe zanotował uwagę Williama.

Badacz zadał chłopcu jeszcze kilka osobistych pytań na które ten odpowiedział z ogromną niechęcią.

- Czy to już wszystko? – niecierpliwił się.

- Prawie. Potrzebuję tylko próbki twojej krwi do porównania.

- Krwi?

- Naprawdę niewiele, ale będzie trochę bolało – Howe wziął z półki małą fiolkę oraz wysterylizowany spirytusem skalpel.

- Odwagi, mój drogi – dodawał otuchy Laurence. – Awiatorzy nie takie rany odnoszą w walce i nigdy nie płaczą.

Nestor odwrócił głowę. Oczy zaszły mu łzami bólu, kiedy Howe zrobił skalpelem małe rozcięcie na ramieniu, zbierając cieknącą do fiolki krew. Jednak się nie rozpłakał.

- Byłeś bardzo dzielny – pochwalił William.

Naukowiec zrobił opatrunek i zaczął oglądać pobraną właśnie posokę. Laurence zwrócił uwagę, iż była ona znacznie ciemniejsza niż ludzka. Bardziej przypominała raczej tą, która płynęła w żyłach Temeraire'a.

- Mogę już iść? – zapytał Nestor, zakładając koszulę.

- Tak – pozwolił Howe. – Leć się bawić.

Laurence musiał przyznać, iż jego wychowanek okazał niemałą dojrzałością, znosząc tak spokojnie zabieg upuszczenia krwi. Nie próbował się wyrywać ani ryczeć wniebogłosy jak czyniła to większość dzieci i dorosłych o bardziej histerycznym usposobieniu, którzy często mdleli na sam widok lekarskiego gabinetu.

Miał wciąż wyrzuty sumienia spowodowane wymuszonym przez Rankina zamiarem zabicia Nestora. Pomyślał sobie, że może powinien kupić mu jakiś drobny upominek. Chłopak nie posiadał żadnych zabawek. Ale czy rzeczywiście ich pragnął? Williamowi przypomniało się pod jakim wrażeniem było półsmoczątko, podziwiając platynowy wisior Temeraire'a albo jarmarczne ozdoby Iskierki.

- Szkoda, że ja takich nie mam – wzdychało smutno.

Miesiąc później, kiedy Laurence wyjechał w interesach na kilka dni do Edynburga, kupił Nestorowi srebrny medalion z niewielkim szmaragdem.

- To dla mnie? – zapytał podekscytowany chłopiec, gdy William po powrocie wręczył mu jego prezent.

- Oczywiście.

Nestor włożył go sobie na szyję.

- Jest bardzo ładny – oznajmił Temeraire, wyciągając bliżej łeb, aby móc lepiej zobaczyć medalion.

- Dziękuję, Laurence! – zawołał uradowany półsmok.

- Cieszy mnie, że ci się podoba.

Tej nocy William zasnął już ze spokojnym sumieniem i poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Nowy wychowanek znakomicie zaaklimatyzował się w Loch Laggen. Kiedyś pewnie zostanie świetnym awiatorem.

Rok 1817

- Nestorze!

Laurence wszedł do swoich komnat. Nie zastał chłopaka pogrążonego w małym saloniku nad linijkami, które mu kilka godzin temu zadał. Na biurku leżał porzucony kajet oraz pióro.

- Naprawdę, nie mam dziś nastroju.

Usłyszał głośne chrapanie dochodzące z sypialni. Uchylił drzwi i zobaczył pogrążonego we śnie Nestora leżącego wygodnie na brzuchu w jego łóżku. William nie mógł uwierzyć własnym oczom – obok łóżka stała wpół już opróżniona karafka sherry podprowadzona z serwantki. Podszedł do półsmoka i zaczął nim potrząsać.

- Och… zostaw mnie, Laurence… źle się czuję – jęknął Nestor.

Jego oddech cuchnął trunkiem.

- Nic dziwnego. Niejeden by się paskudnie poczuł po takiej ilości sherry.

- Czego?

- To był alkohol, ty niemądry chłopcze.

- Nie wiedziałem. Po prostu zauważyłem butelkę w szafce. Spodobał mi się kolor tego dziwnego płynu. Kiedy wyszedłeś, to postanowiłem go skosztować. Był bardzo słodki. Później jednak strasznie rozbolała mnie głowa i musiałem się nieco przespać.

- Mówiłem ci, żebyś pod moją nieobecność niczego tu nie ruszał. Jeszcze zapaskudzisz mi dywan i będzie do wyrzucenia. Wstawaj!

Nestor podniósł się z łóżka, czkając głośno.

- Przepraszam, Laurence. Chyba faktycznie nie powinienem…

- Nie, nie powinieneś.

William był wściekły. Nie znosił nieposłuszeństwa. Pomyślał nad dotkliwą karą, którą wymierzy swojemu wychowankowi za samowolkę.

- Taki chłystek, a już bierze się za pijaństwo – powiedział srogim tonem szlachcic. – Dlaczego nie napisałeś zadanych ci ćwiczeń?

- Niezmiernie mi głupio – mruknął Nestor, chodź jego ton zupełnie na to nie wskazywał. – Czy mógłbym już iść?

Zirytowany Laurence chwycił z biurka rózgę. Tyle wystarczyło, aby cudownie otrzeźwić niesfornego chłopaka, który wybiegł truchtem na korytarz. William chciał go chwycić za ogon, lecz półsmok był szybszy. Dobiegł do otwartego okna i wzbił się w powietrze.

- Wrócisz jak zgłodniejesz! – pogroził rózgą znikającemu za zamkowymi murami Nestorowi.

Tak naprawdę, to wcale nie wierzył, iż sprawi mu dzisiaj lanie. Temeraire pewnie zdoła go jakoś wybronić.

Wrócił do pokoju, zastanawiając się nad mocą smoczej krwi swojego wychowanka. Jego organizm zadziwiająco szybko usunął szkodliwy efekt działania alkoholu.

Laurence nalał sobie nieco sherry z owej nieszczęsnej karafki. Miała być ona upominkiem dla Granby'ego za drobną przysługę, ale teraz kapitan Iskierki będzie się musiał zadowolić tylko pudełkiem cygar. Usiadł w fotelu przy kominku.

Nestor przez minione dwa lata znacznie urósł i wyglądał już zupełnie jak postawny ośmiolatek. William uczył go czytać, pisać i liczyć. Chłopak był pojętnym, acz często dość niezdyscyplinowanym uczniem. Miał szczerą nadzieję, iż podrostek nabierze nieco karności, gdy zacznie właściwe szkolenie na awiatora.

Po południu tego samego dnia, Laurence rozmawiał na dziedzińcu zamku z panem Hollinem, dawnym dowódcą obsługi naziemnej Temeraire'a. Hollin latał obecnie jako kapitan Elsie, kurierskiego Winchestera, wracając do Loch Laggen zwykle raz na dwa tygodnie.

Tegoroczny czerwiec był bardzo gorący. Dochodzące z oddali rozmowy smoków zagłuszała Elsie głośno chłepcząca wodę przy studni.

- Kapitanie Laurence!

William zobaczył przerażoną Emily Roland, młodą dziewczynę służącą w jego załodze. Biegła sprintem przez dziedziniec. Po chwili stała przed nim zdyszana, próbując złapać oddech.

- Kapitanie… Nestor… Nestor…

- Spokojnie! Co jest z Nestorem? – zapytał Laurence, spodziewając się czegoś niedobrego.

- Pies poważnie go pogryzł. On chyba stracił przytomność i…

- Pies? Szybko, gdzie to było?

- Przy stodołach.

- Chodźmy!

Mianem „stodół" awiatorzy określali drewniane zabudowania gospodarskie przy północnej bramie ogromnego kompleksu Loch Laggen. Trzymano w nich, z dala od smoków, owce i kozy wypasane za dnia na pobliskich wzgórzach. Było tam też kilka pasterskich chat.

Williamowi serce szybciej biło. Nestor mógł już nie żyć, a na pewno zwijał się z bólu. W ciągu kilku lat zaobserwował, iż na obecność półsmoka zwierzęta również reagują co najmniej atakiem paniki lub dzikiego szału. Bez wyjątków. Zaczynając od koni i krów, a na psach oraz kotach skończywszy.

Prędzej, prędzej – myślał gorączkowo Laurence, kiedy biegli w kierunku stodół.

Nestor leżał na trawie. Nie poruszał się. Jakiś chłopak z osobistej służby Rankina próbował odciągnąć od niego wielkiego, szkockiego retrievera. Pies dostał ataku furii. Szczekał jak oszalały, chcąc wyrwać psiarczykowi smycz i ponownie rzucić się na półsmoka. Nie myśląc długo nad tym ruchem, William kopnął zwierzę w głowę, zmuszając je tym do odwrotu. Upewniwszy się, iż służącemu udało się opanować wściekłego psa, przyklęknął chcąc zbadać stan rannego. Ubranie Nestora było prawie rozerwane na strzępy, a z licznych ran sączyła się ciemna krew. Całe szczęście - żył.

- Proszę… pomóż mi… - jęknął, zobaczywszy swojego opiekuna.

Laurence podniósł ostrożnie chłopca i zaniósł do zamku.

- Dobry Boże! – krzyknął Keynes, widząc Nestora. – Połóż go na stole operacyjnym. Już się nim zajmuję.

Byli w izbie chorych. Lekarz wyciągnął narzędzia chirurgiczne. Nożycami rozciął resztkę koszuli pacjenta i zaczął szyć oraz opatrywać jego rany.

- Nie kręć się tutaj, przeszkadzasz mi – powiedział z przyganą doktor.

Zdenerwowany William chodził po całym pomieszczeniu, co bardzo rozpraszało Keynesa, który nie mógł w spokoju wykonywać swojego lekarskiego rzemiosła.

- Nie pomagasz mu. Wyjdź na korytarz, zawołam cię później.

Laurence wrócił do siebie. Nakazał służącemu przynieść filiżankę mocnej herbaty, a następnie zawołał Emily. Dziewczyna wytłumaczyła mu całe zajście. Okazało się, że nie było w tym winy jego wychowanka. Nestor poszedł tam, żeby poprosić pasterzy o owcę dla Temeraire'a. Niestety, przechodzącemu w pobliżu psiarczykowi Rankina uciekł pies i skoczył na zaskoczonego chłopca, dotkliwie go gryząc.

- Wyzdrowieje? – zapytał półtorej godziny później William, kiedy zaszedł do izby chorych i zobaczył Keynesa, który chował właśnie swoje utensylia lekarskie.

- Zdrowo poharatany, ale gardło na szczęście nie jest uszkodzone. Wyliże się z tego. Teraz śpi, lecz możesz do niego zajrzeć.

Szlachcic pogłaskał delikatnie Nestora po ciemnej czuprynie. Chłopak wyglądał okropnie. Cały w bandażach, leżący z przymkniętymi oczyma. Laurence'owi zrobiło się ogromnie żal półsmoka. Wyrzucał sobie, iż chciał dzisiaj sprawić mu baty.

Późnym wieczorem Nestor poczuł się już jednak lepiej. Rozmawiał ze stojącym przy jego łóżku Williamem, a Catherine troskliwie karmiła go rosołem. Siedzący na tylnych łapach Temeraire zaglądał przez otwarte okno, złorzecząc wszystkim psom tego świata.

- Zadziwiająco szybko wracasz do zdrowia – Keynes przyjrzał mu się sceptycznym wzrokiem. – To dobrze, ale jeszcze tydzień pozostaniesz w szpitaliku.

- Naprawdę muszę tu być? – zapytał zawiedzionym tonem chłopiec.

Odrobina ciepłego bulionu spłynęła mu po brodzie. Harcourt wytarła ją lnianą chusteczką.

- Tak i lepiej szybciej kończ to jedzenie, bo muszę ci zmienić opatrunki.

Rok 1823

Kolejne pięć lat uczyniło z Nestora młodzieńca. Znacznie urósł i przybrał na wadze, upodabniając się swoją fizjonomią do ludzkich szesnastolatków. Nie popiskiwał już jak dziecko, ale głos miał bardziej mrukliwy, co dodawało mu pewnej dostojności.

Rozpoczął szkolenie w załodze Temeraire'a. Codziennie, oprócz niedziel, ćwiczył wraz z innymi kadetami powietrzne manewry pod czujnym okiem kapitana Laurence'a i smoka -instruktora Celeritasa. Pilnie szlifował także umiejętność posługiwania się bronią białą oraz palną. Dostał nawet od Williama własną szablę, aby samemu trenować w wolnych chwilach szermierkę.

Niestety, nigdy nie opuścił Loch Laggen. Dotrzymał słowa danego Laurence'owi, który wszelkimi sposobami przekonywał go, że ludzie w wielkim świecie zabiliby półsmoka bez mrugnięcia okiem albo wsadzili do klatki i pokazywali gawiedzi jako tanią rozrywkę. Nestor mu wierzył, lecz jednocześnie chciał wreszcie, choćby za wszelką cenę, wyrwać się z bezpiecznego Loch Laggen. Czuł, iż powoli tu usycha. Od wyklucia nie wyściubił czubka nosa poza bezpieczną bazę. Słuchając wieczorami opowieści smoków o dalekich krajach, wojnach czy walkach na śmierć i życie, planował ucieczkę. Lecz poranek skutecznie tłumił wszelkie tego typu zamiary. Loch Laggen było przecież jego jedynym domem. Tu miał przyjaciół i opiekę; u troskliwego Temeraire'a zawsze mógł liczyć na życzliwe słowo, a kiedy coś przeskrobał, to karcił go surowy Laurence. Gdzie indziej faktycznie nie przeżyłby ze swoją półsmoczą naturą choćby jednego dnia.

Kiedy osiągnął wiek sześciu lat, William powiedział mu o jego domniemanej matce - Lung Tien Lien. Wiadomość ta nieco nim wstrząsnęła. Słyszał już wcześniej niepochlebne opinie o Lien, że była to smoczyca podła i zawistna. Pragnąc zemścić się za śmierć księcia Yongxinga, przystąpiła do Napoleona. Nestor chodził struty przez kilka długich tygodni, jednakże dostrzegłszy, iż Temeraire'owi ani nikomu innemu z jego otoczenia w niczym nie przeszkadza to niefortunne pochodzenie, odzyskał dawny nastrój.

- Nie możemy wybierać rodziny – powiedziała mu Catherine.

Przyznał jej rację.

Na przestrzeni tych paru lat, Laurence dostrzegł silną więź łączącą Nestora z Temeraire'm. Była ona nie mniej gorąca niż uczucie jakim smok darzył jego samego. Początkowo sprawiało to dosyć niepokojące wrażenie. Nestor nie przeniósł się nigdy do zamku, lecz cały czas mieszkał w smoczym pawilonie Temeraire'a. Urządził sobie wygodną kwaterę na stalowej platformie umieszczonej przy dachu. Było tam łóżko, kufer, mały stolik i krzesło. Williamowi wydawało się to niepojęte, ale nie chcąc sprawiać im przykrości, nie wyraził sprzeciwu. Kiedy któregoś wieczora poszedł do pawilonu, już w progu usłyszał jak Nestor czyta Temeraire'owi „Fenomenologię Ducha" Georga Wilhelma Friedricha Hegla. Poruszyła go ta scena. Zrozumiał, iż nietypowy wychowanek może kiedyś przejąć od niego stanowisko kapitana. Nie miał o to żadnych pretensji. Wręcz pomyślał, że wysoka pozycja w Korpusie Powietrznym jakoś zapewni Nestorowi wstęp do prawdziwego społeczeństwa. Może były to tylko naiwne złudzenia, ale któż wie?

Nestor przyklęknął na brzegu jeziora, przyglądając się swojemu odbiciu w tafli wody. Kilka tygodni temu, nie bezpośrednio pod nosem, a nieco powyżej kącików ust wyrosły mu nienaturalnie smukłe, bardzo długie, łudzące podobne do tych, które zwykle miały sumy, śnieżnobiałe wąsy.

Od paru dni zasypywał znajomych awiatorów pytaniami, przyprawiającymi ich o porządne rumieńce. Sam Laurence powiedział, iż owe wąsy ma „po Lien" i kazał nie poruszać więcej „pewnych, niegodnych jego wieku kwestii" .

Wziął kilka płaskich kamieni. Puszczał przez chwilę kaczki. Kiedy znużyła go ta zabawa, wrócił do próbującego drzemać w pobliżu Temeraire'a. Obszedł smoka dookoła, a następnie stanął przy boku. Powiedział melancholijnym tonem:

- Temeraire…

- Mhm… - mruknął Niebiański, otwierając jedno ze swoich ciemnoniebieskich oczu.

- Nudzę się.

- Może mógłbyś mi trochę poczytać – smok wskazał łbem Pismo Święte leżące na zielonym kocu.

Po kilku latach postanowił do niego wrócić i spokojnie zapoznać się z treścią. Wcześniej William gromił go za „bluźniercze pytania" , które zadawał przy lekturze. Nestor nie robił tego problemu - wspólnie próbowali dociec istoty przekazu Księgi.

- Nie mam teraz ochoty – odrzekł zniechęcony. – Przynajmniej nie to. Ciężko mi uwierzyć w choćby jedno słowo tam napisane. Mówiące węże, ludzie powstający z grobów... wszystko mity! Laurence mówił, że Biblia to opis wszelkiego stworzenia. Ale dlaczego nie ma tam nic o półsmokach? Ani słowa! O samych smokach niewiele i tylko w ujęciu negatywnym, a przecież zarówno ty, jak i ja istniejemy naprawdę. Czemu ludzie nie skupią się wreszcie na opisywanie tego co jest, a nie jakichś bajek przedstawianych jako święta prawda?

Temeraire nie potrafił odpowiedzieć na żadne z pytań. Pamiętał zmieszaną minę Williama, gdy sam mu je niegdyś zadał.

- Pamiętasz jak wczoraj wieczorem próbowałeś opowiedzieć mi co nieco o tych wąsach? – Nestor ujął lekko palcami lewy z nich. – Ale czerwony niczym burak Laurence przerwał nam, warcząc o „deprawacji . Czy służą one do czegoś jeszcze oprócz tego, że takie miłe uczucie sprawia delikatne pociąganie ich?

Temeraire przełamał kilkusekundową konsternację i zaczął cierpliwie tłumaczyć najlepiej jak umiał:

- Przestajesz być dzieckiem, a wkraczasz w tak upragnioną przez ciebie dorosłość, Nestorze. Dojrzewasz. Wąsy są tego widocznym, acz niezbyt przydatnym symbolem.

- Wszyscy to przechodzą?

- Zarówno ludzie i smoki. Sam tak miałem, ale już po upływie około pół roku od wyklucia. No i mi wyrosła jeszcze kreza – potrząsnął dumnie swoją błoną.
Nestor wahał się chwilę z zadaniem następnego pytania, ale w końcu wypalił:

- Co to znaczy „parzyć się"?

- Skąd znasz takie słowo?

Temeraire'a niezmiernie radowało, iż jest smokiem. Jako człowiek byłby teraz z pewnością zarumieniony od stóp do głów.

- Podsłuchałem jak Lily je kilka dni temu mówiła, ale nie zrozumiałem dokładnie kontekstu. Później jednak zbyt wstydziłem się zapytać. Bo na pewno nie chodziło o oparzenie się ogniem, prawda?

Smok nie miał najmniejszej ochoty wyjaśniać mu znaczenia tego potocznego określenia. Lecz nie było już wyboru.

- Widzisz, Nestorze… czasami samiec i samica spotykają się razem w bardzo… osobistej sytuacji. Mogą razem dać początek życiu, stworzyć nowe jajo.

- Dochodzi do tego na terenach rozpłodowych?

- Nie tylko.

- Chyba właśnie przy tym widziałem kiedyś Iskierkę i Immortalisa.

- Podglądałeś ich? – zganił go Temeraire.

- Nikogo nie podglądałem. To było przypadkiem.

Nestor miał wrażenie, że smok niespecjalnie mu wierzył. Trudno. Musiał znieść fakt, iż przez lata był uważany w Loch Laggen za najbardziej wścibskiego zaraz po Iskierce.

- Jak myślisz, czy ja też mógłbym z jakąś kobietą spłodzić jajo, znaczy… potomstwo?

- Owszem. Nie możesz jednak ot tak sobie tego zrobić.

- Dlaczego? Miło byłoby mieć kiedyś syna.

- Ludzie łączą się w pary na zawsze, czyli inaczej rzecz ujmując: biorą śluby.

- Zaraz. Przecież o tym czytaliśmy już w Biblii, lecz wtedy jeszcze nie rozumiałem dobrze niektórych fragmentów.

- Jesteś jeszcze za młody…

- Słyszę to odkąd żyje! – wybuchnął Nestor. – Może mógłbyś powiedzieć mi więcej, bo…

- Nie odpowiem już dzisiaj na żadne twoje tego typu pytanie.

Chłopak, ku zaskoczeniu Temeraire'a, zaniósł się nagle głośnym śmiechem.

- Nie musisz – powiedział po chwili, powstrzymując czkawkę. – Dobrze wiem o wszystkim.

- Cały czas sobie ze mnie żartowałeś? – zapytał urażony smok, zorientowawszy się, że padł ofiarą figla znudzonego Nestora.

- Nie gniewaj się – powiedział nieco poważniejszym tonem, gładząc pieszczotliwie jego bok.

Udobruchany Temeraire mruknął przyjaźnie, co świadczyło, iż przyjął przeprosiny.

Nestor chciał zawsze doświadczać wszystkiego poprzez praktykę. Smoczą ciekawość miał przecież zapisaną we krwi. Podobnie było również z kobietami.

Nie raz słyszał od starszych kadetów, iż jest tak brzydki, że nawet i najbardziej zdesperowana panienka nie chciałaby mieć z nim do czynienia. Mimo tych opinii zdołał dobrze poznać w przeciągu kilku następnych lat parę ładnych dziewczyn. Nie połączyło ich wprawdzie żadne głębsze uczucie, lecz Nestor spotykał się z nimi raczej właśnie dla zaspokojenia tej słynnej ciekawości oraz chęci zaimponowania swoimi „podbojami" kolegom z załogi.

Potajemne schadzki odbywały się zwykle po północy w zamkowej łaźni. Zawsze uwielbiał gorące kąpiele. Teraz jednak nie były one aż tak ważne jak spotkanie sam na sam z młodą dzierlatką. Gdyby Laurence o tym wiedział, to z pewnością uznałby takie spotkania za niemoralne i wyznaczały srogą karę. Nestora to jednak mało obchodziło.

Może i robię źle, ale czasami powinna liczyć się wyłącznie przyjemność. Nie ma w tym niczego złego – myślał, chcąc wyciszyć sumienie.
Odpowiedz


Wiadomości w tym wątku
RE: [Fanfiction] Kondotier wojny opiumowej [Temeraire Series autorstwa Naomi Novik] - przez Danek - 02-06-2012, 15:39

Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości