Ocena wątku:
  • 1 głosów - średnia: 3
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
[Fanfiction] Kondotier wojny opiumowej /// Powietrzny korsarz
#1


AUTOR UMIEŚCIŁ NAPISANY OD NOWA TEKST
LINK



Fanfiction ze świata książek o Temeraire autorstwa Naomi Novik. Akcja toczy się około 50 lat po opisanych w nich wydarzeniach.
Dużo tego jest, ale następnego tak prędko nie wypuszczę. Zapraszam do komentowania i proszę o konstruktywne recenzje.

Część I
„Uśmiechnięta Mewa” idealnie wpisywała się w schemat typowej londyńskiej tawerny portowej. Była to po prostu tania spelunka i burdelik. Przebywający tygodniami na morzu marynarze mogli w niej zaspokoić swoje wieczne pragnienie taniego rumu oraz potrzebę kobiecego towarzystwa nierzadko przepuszczając w zaledwie kilka dni całą półroczną pensję.
Wnętrze nie wyglądało zachęcająco. Ciemna, oświetlana zaledwie kilkoma łojówkami, izba wprost lepiła się od brudu. Przez niemyte od lat okna właściwie nie przebijały się promienie słoneczne. Przy nieheblowanych stolikach siedziało szemrane towarzystwo stanowiące przekrój wszystkich grup zamieszkujących dzielnicę portową; od handlujących na czarnym rynku paserów, przez zwykłych marynarzy i dokerów, aż do pijaczków będących ścisłym dnem londyńskiego rynsztoka. Łatwo było tu stracić pieniądze, a jeszcze łatwiej życie. Wielu z tych ludzi, bez mrugnięcia okiem, wsadziłoby potencjalnej ofierze nóż w podbrzusze czy uderzyłoby butelczyną po tanim ginie w czerep.
„Uśmiechnięta Mewa” należała jednak do ulubionych miejsc bosmana Smitha. Siedział w niej praktycznie od dwóch miesięcy, czekając na kolejny przydział. Chlał przy tym jak szewc, okupując zwykle stolik przy kontuarze. Był to mężczyzna lekko przy kości wiecznie w tym samym, brudnym jak nieboskie stworzenie, drelichu.
- Przynieś mi więcej piwa, kobieto! – krzyknął do wyjątkowo mało atrakcyjnej posługaczki, która natychmiast napełniła mu kufel.
Był już nieźle wstawiony, więc nie zwrócił uwagi na otwierające się drzwi tawerny. Do speluny wkroczył, ubrany w czerwony mundur, żołnierz piechoty. Zewsząd rozległy się złowieszcze pomruki marynarzy wyraźnie nie przepadających za British Army. Wojak zdawał się jednak tego nie zauważać i raźnym krokiem poszedł w kierunku stolika zajmowanego przez Smitha. Ten zobaczył w słabym świetle świeczki jego twarz. Nieznajomy był krótko ostrzyżonym brunetem z piwnymi oczami w których tliła się iskierka zawadiactwa. Wyglądało na to, że chciał się przysiąść do bosmana.
- Hola, żołnierzyku – wybełkotał Smith. – My się w ogóle znamy?
Żołnierz uśmiechnął się tylko złośliwie i zapytał:
- A z kim chlałeś swoje pierwsze butelki z taką namiętnością zwędzane ojcu?
- Zwędzane butelki?! – zdziwił się bosman. – Trochę tego było. Nie sposób zapamiętać każdej i kompana w towarzystwie którego się piło.
- Nie pamiętasz, jak to po pijaku rozwaliliśmy razem stragan starego Bailey’a?
- Stragan starego Bailey’a? Zaraz, chyba coś mi świta – dopiero teraz w zamroczony alkoholem umysł Smitha zaczął sobie przypominać skąd zna tajemniczego przybysza. – Bates! Ty stary hultaju!
- Też się cieszę, że cię widzę – rzucił sarkastycznie kapral Bates, przysiadając się do stolika.
- Rum dla mnie i dla mojego przyjaciela! – uderzył w stół Smith. – Musimy oblać to spotkanie.
- Ty już dzisiaj nie pijesz – warknął zza kontuaru wąsaty barman. – Od tygodnia jesteś mi winien pieniądze.
- Och, nie bądźże pan taki okrutny – zwrócił się do niego Bates. – Marynarz nie kaktus, pić musi. Ja stawiam kolejkę.
- Święte słowa – powiedział rozanielony bosman, kiedy przyniesiono trunek.
- Jak tam ci się powodzi? – zapytał Bates. – Nie widzieliśmy się już dobrych kilka lat.
- Nawet nie najgorzej. Ostatnie dwa przesłużyłem na fregacie skierowanej do walki z Kitajcami. Ależ oni się bronią przed tym opium! Gorzej niż diabeł przed święconą wodą. Dopiero bombardowanie portów przez nasze kanonierki przekonało ich, że wojna o to po prostu się nie opłaca – Smith pociągnął łyk rumu. – Tak se myślę, że Kitajce i tak miały ogromne szczęście. Gdyby nie powstanie tych brudasów, to z łatwością moglibyśmy zająć Pekin i cesarz ze swoją świtą tańczyliby jakbyśmy im zagrali – pogroził gniewnie palcem. – Czy ty przypadkiem nie byłeś wtedy w Indiach? Mam nadzieję, że dałeś niezłego łupnia tym pogańskim psom! Rewolty się im, psia mać, zachciało…
- Nie, akurat oddział w którym służyłem nie został skierowany ani do Chin, ani do Indii – odrzekł spokojnie Bates.
- Sprytny dekowniku! – zachichotał Smith, któremu po kilku głębszych bardzo szybko zmieniał się humor. – Ty to masz szczęście z tymi oddziałami. Chociaż i tak piechota zawsze miała gorzej, bo cały czas was się tam trzyma na smyczy. A cóż to za dzisiaj okazja, że cię wypuścili z garnizonu? Przepustka czy samowolka?
- Powiedziałbym raczej: urlop związany z przeniesieniem.
- Gdzie cię przenoszą?
- Nie oni. Sam wystosowałem prośbę do dowództwa o skierowanie mnie do Korpusu Powietrznego.
Smith prawie oblał się rumem, kiedy usłyszał z jakim to spokojem jego przyjaciel mówi o przeniesieniu się w szeregi Korpusu. On sam wprawdzie niewiele wiedział o tej elitarnej formacji awiatorów dosiadających smoki, lecz ulegał wpływowi licznych, często nie mających nic wspólnego z prawdą, stereotypów na ich temat.
- Czyś ty już totalnie oszalał?!
- Dlaczego tak twierdzisz? – zdziwiony Bates zmrużył oczy.
- Smoki… - otrząsnął się z obrzydzeniem Smith. - …paskudne bestie. Chwila nieuwagi i capnie taki paszczą przypiętych do uprzęży na swoim grzbiecie. Jak zionie takie bydle ogniem, albo co gorsza kwasem, to obrywają wszyscy w okolicy bez względu na to czy to swoi czy wrodzy. Poza tym Korpus to…
- Wystarczy – warknął Bates. – Widziałeś kiedykolwiek smoka?
- Kilkakrotnie w Anglii. Oczywiście z daleka. No i podczas ataku na Kanton. Serducho mi zamarło, kiedy takie wielkie pomarańczowe bydle przeleciało nad naszą fregatą.
- Ale chyba było po waszej stronie – zauważył chłodno kapral. Smith pokiwał na to nerwowo głową. – Masz dość wypaczone pojęcie o Korpusie.
- Odkąd ty ich tak wielbisz?
- Zamknij się na chwilę, to ci wszystko opowiem – Bates dolał sobie rumu. – Kiedy w pięćdziesiątym czwarty wylądowaliśmy na Półwyspie Krymskim i rozpoczęliśmy oblężenie Sewastopola, to właśnie smoki pomogły nam zdobyć przeklęte miasto. Poza tym, wielokrotnie przenosiły nasz oddział, co pozwoliło nam oszczędzić siły na walkę. Właśnie podczas noclegu, w jednej z polowych kryjówek francuskiego Korpusu Powietrznego, poznałem kapitana Fiodora latającego na Brutusie.
- Cóż za dziwne imię – zaciekawił się Smith. – Co to za człowiek?
- Nie słyszałeś nigdy o nim? Przecież to… - żachnął się zdziwiony kapral. – Swego czasu było o nim bardzo głośno. W końcu nie każdy zaraz po urodzeniu zostaje bohaterem kilkunastu artykułów naukowych, a kilka lat później wspomina się o nim we wszystkich rozprawach przyrodniczych na temat smoków.
- Nie czytałem żadnej z nich – odparł bez najmniejszej żenady Smith.
- Bo nie umiesz czytać. To naprawdę nie jest trudna sztuka, a jak ułatwiająca codzienne życie! Mógłbyś wreszcie zaoszczędzić na skrybie. Zawsze mnie denerwował brak jakichkolwiek listów od ciebie. Dzisiaj udało nam się spotkać tylko dlatego, że doker Jones powiedział mi, gdzie akurat jesteś.
- Bardzo mi się to przyda na pokładzie podczas szalejącego sztormu – mruknął z przekąsem bosman. – Przestań prawić mi kazania i opowiadaj dalej!
- Cóż, kapitan Fiodor to… jakby ująć… – zastanowił się chwilę Bates. – Nie jest z fizycznego punktu widzenia zwykłym człowiekiem.
- A niby czym? Marchewką?! – zachichotał Smith.
- To człowiek smokokrwisty. Wspominał, że właśnie tak jego fizjonomię określiło kilku uczonych mędrków.
- Co?! Czym?
- Smokokrwistym – powtórzył Bates. – Nie myśl sobie jednak o nim jak o jakiejś bestii. Wygląda zupełnie jak człowiek. Pomijając oczywiście fakt, że jest nieco wyższy od przeciętnego mężczyzny, ma skrzydła, ogon i łuskowatą skórę podobną do smoczej łuski.
- Ki to diabeł! – zawołał bosman. – Gdyby nie to, że jestem wstawiony to bym ci nie uwierzył.
- Są w Londynie ludzie, którzy by od razu potwierdzili jego istnienie – poinformował chłodno Bates.
- Skąd się wziął taki cudak?
- Och, żebyś ty wiedział jak ciężko było wyciągnąć od niego informacje na ten temat. Kapitan Fiodor zbytnio nie lubi o sobie rozmawiać. Po kilku drinkach, które postawiłem w miejscowej knajpie, zrobiło mu się jednak głupio i co nieco mi opowiedział.
Wykluł się z jaja znalezionego na chińskich bezdrożach przez Temeraire’a i jego smoczą towarzyszkę.
- Temeraire? O nim chyba akurat słyszałem. Czy to ten jedyny smok Niebiański w Europie?
- Dokładnie, przyjacielu! Słuchaj teraz dalej. Otóż to jajo wzbudziło nieliche zainteresowanie. Nie przypominało żadnego znanego do tej pory uczonym. Przewieziono je do Europy i umieszczono w Chadbourne Hill; tej ogromnej bazie wojskowej przeznaczonej dla Korpusu oraz sił lądowych, gdzie Temeraire doglądał go w swoim pawilonie. Po około pół roku, skorupa wreszcie zaczęła pękać. Sprowadzono kandydata na kapitana, który jednak musiał się tylko obejść smakiem. Słabemu ciałku, które opuściło skorupę tylko w pewnym stopniu było blisko do prawdziwego smoka. Fiodor, bo takie imię mu nadano, pozostał pod opieką Temeraire’a. No i zapewne w jakimś stopniu musiał mu pomóc kapitan William Laurence, bo to dzięki niemu Fiodor nie trafił do klatki w jakimś londyńskim instytucie.
- Opowiadałeś, że służył we francuskim Korpusie Powietrznym. Jak się tam dostał?
- Szkolił się w Chadbourne Hill na awiatora i kawalerzystę, lecz jakoś tak chyba w czterdziestym siódmym, po ostrej awanturze ze starym Williamem Laurencem i kilkoma oficerami, opuścił kraj. Od tego czasu walczył w kilku konfliktach na kontynencie. Zawsze na kontrakcie.
- Znaczy się: najemnik, tak? No proszę; nie dość, że piekielny odmieniec i żołdak to jeszcze do tego niewdzięczny, układający się z żabojadami, zdrajca!
Bates powoli czuł, że towarzystwo wstawionego już na dobre Smitha zaczyna mu ciążyć. Wypił resztę rumu i powiedział:
- No to na mnie już czas. Pewien pocztylion zgodził się mnie podrzucić do Chadbourne Hill.
- Już idziesz? – spytał zawiedziony Smith. – Myślałem, że jeszcze coś wypijemy.
- Niestety, przyjacielu. Nie mogę. Jutro muszę być na nogach, bo czeka mnie spotkanie z moim nowym kapitanem i jego smokiem.

Sir. Alexander Howe siedział jak na szpilkach. Starał się skupić uwagę na którejś ze ścian sali obrad w domu przy Downing Street, ale portrety i dekoracyjne kandelabry zdawały się po prostu dla niego nie istnieć. Sprawa, którą przybył przedstawić, była wprawdzie wagi państwowej, lecz przy tym tak niedorzeczna i niewiarygodna, że rozsądny człowiek wziąłby ją za bzdurę.
Spojrzał na starego lorda Williama Laurence’a zajmującego miejsce naprzeciwko niego. Siedzieli przy długim stole, który zwykle był wykorzystywany przez członków gabinetu podczas czwartkowych posiedzeń.
Premier Henry Temple stał od dłuższej już chwili przy oknie. Był to starszy mężczyzna z bujnymi, białymi niczym śnieg, bokobrodami wynagradzającymi wyłysiałe czoło.
Temple zdawał się rozważać wszystko to, co do tej pory usłyszał od swoich słuchaczy. W końcu przemówił z typową dla polityka swojego formatu flegmą:
- W pełni rozumiem powagę sytuacji, którą przedstawił pan Howe. Nie mogę jednak w żaden sposób pojąć, dlaczego część odpowiedzialności za wyprawę miałaby zostać powierzona nieprzewidywalnemu zdrajcy i wrogowi Imperium? Może mi pan to łaskawie wyjaśnić, lordzie Allendale?
- Osobiście nie uważam, żeby ktoś pokroju Winstona Cromwella mógłby być dla Korony stracony – zaczął pewnie Laurence. - Dzięki powierzeniu mu częściowego przywództwa, powinno nam się udać go ponownie zjednać. Francuzi…
- Wystarczy – Temple podszedł do stołu. – Czy byłby pan w stanie poświadczyć za niego głową?
- Tak, panie premierze – odparł bez chwili wahania Laurence. - Poza tym mój syn i Temeraire mieliby na niego baczenie.
- Zatem pański syn i ten smok również będą odpowiadać w razie czego głową. Dostanie glejt, a jeżeli wszystko pójdzie dobrze, zostanie w pełni ułaskawiony i będzie mógł powrócić do służby Koronie. Pan, panie Howe, zajmie się nawiązaniem z nim kontaktu – Temple zwrócił się do Alexandra.
- Wyruszam z samego rana, panie premierze.
- Bardzo roztropnie – pokiwał głową Temple. – Czas działa na naszą niekorzyść.

W Paryżu wyraźnie czuć już było pełnie wiosny. Słoneczna, ciepła, bezwietrzna pogoda zachęcała do spacerów. Mieszkańcy miasta, w to wolne niedzielne przedpołudnie, tłumnie wylegli rozkoszować się pięknym dniem w Ogrodzie Luksemburskim, Lasku Bulońskim i Vincennes. Powoli zbliżał się maj. Pewien zrzędliwy staruszek odpoczywający na ławeczce w Parku Monceau, rozmawiając ze swoim towarzyszem, cały czas narzekał na łamanie w kościach.
- To znak, że niechybnie się jutro rozpada, mój panie – perorował. - zawsze tak jest, kiedy mnie strzyka.
Wybiła dwunasta. W kościołach rozległ się dźwięk dzwonów wzywających na anioł pański. Lokator mieszkania na drugim piętrze w jednej z montmarskich kamienic również go usłyszał, siedząc przy otwartym oknie na fotelu ukrytym za zasłoniętą do połowy kotarą.
Ktoś mu nieznany, dostrzegając jego fizjonomię, robił wielkie oczy i przez kilka dłuższych chwil był nią zszokowany, a nawet przerażony.
Fiodora istotnie ciężko było nazwać w pełni człowiekiem. Wizerunek nieprzeciętnie wysokiego bruneta z wiecznie rozczochranymi włosami psuła szarobiała łuskowata skóra oraz wyrastający na wysokości lędźwi ogon, a spomiędzy łopatek błoniaste skrzydła. Nienaturalnie smukłe, bardzo długie, łudzące podobne do tych, które zwykle miały sumy, śnieżnobiałe wąsy kontrastowały z jego kruczoczarną fryzurą. Wyrastały mu nie bezpośrednio spod nosa, lecz nieco powyżej kącików ust. Miał je od czasu, kiedy osiągnął dojrzałość płciową.
Te, tak bardzo charakterystyczne dla smoczej fizjonomii, części ciała czyniły go kimś niezwykłym, obok którego żaden obcy nie przechodził nigdy obojętnie. Twarz nie wyróżniałaby się zbytnio od tych, które cywilizowany świat uznawał za poprawne, gdyby nie sumie wąsy oraz nieruchome, czerwone smocze oczy. Przypominały umieszczone obok siebie rubiny.
Fiodorowi przez całe życie nie dane było poznać prawdy o tym, kim w rzeczywistości jest. Badający go w dzieciństwie naukowcy określili mianem: „człowieka z wyraźną domieszką smoczej krwi”. Cóż to jednak miało znaczyć? Jak zmieszano krew ludzką i smoczą? Na te, zadawane z uporem przez Fiodora, pytania owi mieniący ludźmi nauki mogli tylko bezradnie wzruszyć ramionami. Smokokrwisty – to słowo zawsze z trudem przechodziło mu przez gardło.
Odkroił sobie kawałek szynki ze stojącego na stoliku półmiska. Wysączył łyk wina i wyciągnął leniwie na krześle, zamykając na chwilę oczy.
Wykluł się z jaja, które przed laty smok Niebiański Temeraire i Cesarska smoczyca Lung Qin Mei odnaleźli przed laty podczas samotnej wyprawy, gdzieś w Górach Południowochińskich. Było ono bardzo małe, o wiele mniejsze nawet od tego, które zwykle znosiły Greylingi.
Temeraire poinformował o tym niezwykłym znalezisku Williama Laurence’a. Swojego kapitana, brytyjskiego szlachcica służącego niegdyś w Royal Navy. Ten postanowił, że jajo zostanie przetransportowane drogą morską do Anglii. Jedyną ku temu przeszkodą okazała się sama Lung Qin Mei, która przez te kilka dni zdążyła się bardzo przywiązać do jaja. Było to dość niezwykłe zjawisko, ponieważ rzadko kiedy smoki opiekowały się swoimi młodymi, które w chwili wyklucia miały już wszelkie umiejętności potrzebne do rozpoczęcia samodzielnego życia. Zamiar Laurence’a spaliłby prawdopodobnie na panewce, gdyż nikt nie podjąłby się siłowego odebrania jaja Cesarskiej smoczycy na terenie Chin, gdzie te stworzenia były otoczone wręcz boską czcią. Temeraire’owi udało się jednak przekonać ją do podróży wraz z jajem z którym nie rozstawała się już nawet na moment.
Mei zamieszkała wraz z Temerairem w jego pawilonie w Chadbourne Hill; ogromnej, wspólnej dla Korpusu Powietrznego jak i wojsk lądowych, nowopowstałej jednostce w pobliżu miasteczka pod Londynem o tej samej nazwie. Po około półtora roku od znalezienia niezwykłego jaja, jego skorupka zaczęła powoli pękać. Laurence sprowadził kilku oficerów Korpusu, którzy otrzymali możliwość awansu na smoczego kapitana. Gniewne pomruki Mei sprawiły jednak, że żaden z nich nie liczył zbytnio w tym momencie na zyskanie swojego własnego podopiecznego. Po godzinie, skorupa jaja wreszcie ostatecznie pękła. Oczom zebranych ukazało się coś, czemu bynajmniej nie można było założyć uprzęży. Dziecko tylko nieco większe od przeciętnego ludzkiego niemowlęcia. Smoczy ogon i skrzydła sprawiły, że wszyscy zebrani awiatorzy przez dłuższą chwilę wpatrywali się w nie jak sroka w gnat, a następnie żwawym krokiem opuścili pawilon, aby opowiedzieć w garnizonie to, co przed chwilą zobaczyli.
Dziwna istotka o częściowo smoczej fizjonomii nie posiadała umiejętności, które przeciętny smok nabywał jeszcze w jaju takich jak zdolność mówienia czy samodzielnego poruszania się. Mei wzięła ją w swoją łapę i zabrała się do wylizywania jej ciałka ze śluzu. To był chłopiec. Temeraire poczuł się w obowiązku nadać mu imię. Fiodor wydawało mu się najbardziej odpowiednie. Dlaczego akurat takie? Temeraire miał wrażenie, że kiedyś już się z nim gdzieś zetknął. Prawdopodobnie w którejś z książek, które wieczorami miał zwyczaj czytać mu Laurence.
Sam kapitan jedynego Niebiańskiego w służbie Brytanii przez cały ten czas ze zdziwieniem obserwował tą scenę. Wiedział już, że jako oficjalnie odpowiedzialny za sprowadzenie tego jaja, będzie mieć ciężki orzech do zgryzienia.
Lung Qin Mei praktycznie nie dopuszczała do małego Fiodora nikogo oprócz Temeraire’a oraz kilku kobiet służących w załogach naziemnych. Minęły dwa lata, które Fiodor wykorzystał na naukę mówienia, chodzenia oraz latania. Mei zajmowała się nim zupełnie jak zwyczajnym ludzkim dziecięciem.
W tysiąc osiemset dwudziestym drugim wybuchła kolejna epidemia smoczej zarazy. Owa choroba była bardzo podobna do ludzkiej gruźlicy. Objawiała się krwawym kaszlem i poważnym osłabieniem organizmu zarażonej jednostki, mogącym doprowadzić ostatecznie do śmierci. Jedynym lekarstwem na tą groźną infekcję był pewien gatunek grzyba rosnący tylko w Południowej Afryce. Jego działanie było tak silne, że kilkukrotne zażycie większej dawki nie tylko leczyło, ale również całkowicie uodporniało na zachorowania w przyszłości.
Przechowywane w Anglii zapasy leku wystarczyły tylko dla smoków bojowych. Reszta musiała poczekać, aż remedium przeznaczone dla niej zostanie sprowadzone drogą morską z Afryki. Czas ten okazał się dla Lung Qin Mei za długi. Choroba postępowała u niej bardzo szybko. Zmarła dwa tygodnie przed dostarczeniem leczniczych grzybów do Chadbourne Hill.
Laurence wiedział, że ponownie musi zmierzyć się z kwestią określenia dla Fiodora najbliższej przyszłości.
Temeraire doskonale wywiązuje się z roli opiekuna, lecz przecież nadal służy w Korpusie i nie może go przez cały czas niańczyć. Smok wychowujący nawet takie dziecko? Jak miałoby to wyglądać? – myślał Laurence. – Ale cóż mam czynić z Fiodorem, który przywiązał się do niego bardziej niż do jakiekolwiek człowieka i zaczął nawet mówić mu per „ojcze”.
Drugiego wieczoru od dnia śmierci Mei, Laurence powrócił do rozmowy, którą przed dwoma laty odbywał z Temerairem.
- Naprawdę uważam, że jednak lepiej byłoby mu w prawdziwej rodzinie – wyraził swoje zdanie kapitan.
Byli w pawilonie zajmowanym przez Temeraire’a. Ten nie odpowiedział od razu, ponieważ wsłuchiwał się w niespokojny oddech Fiodora śpiącego u jego boku na smoczym łożu.
- Mów proszę ciszej, Laurence – Temeraire odwrócił łeb w kierunku swojego kapitana. – Dopiero co udało mi się go uśpić. Przez cały dzień płakał. Niechże trochę teraz odpocznie.
Fiodor lekko pociągnął nosem i jeszcze bardziej przytulił się do smoczego ciała. Laurence chciał jeszcze coś powiedzieć, lecz Temeraire go uprzedził.
- To już postanowione – rzekł dobitnie. – Fiodor zostanie ze mną. Mei… - jego głos się załamał. - …by tego chciała. Poza tym ja sam, no cóż, przywiązałem się do niego. Nigdy go nie oddam, Laurence, nigdy! Zresztą, jaka ludzka rodzina mogłaby go przyjąć?
Williamowi zabrakło języka w gębie. Temeraire miał rację – żadna rodzina nie przyjęłaby kogoś takiego pod swój dach. On musiał tu zostać. Temeraire mógł go sobie otoczyć miłością, lecz to na jego barkach pozostała kwestia wprowadzenia takiego odmieńca do społeczeństwa. Choćby tak małego, jakim było Chadbourne Hill.
- To nie jest zabawka, mój drogi – przypomniał Temeraire’owi i wyszedł. Miał złe przeczucie, że prędzej czy później Fiodora czekają nieuchronne kłopoty.
Mijały kolejne lata. Fiodor odbywał szkolenie na awiatora Korpusu Powietrznego. Instruktorzy musieli przyznać, że miał do tego wręcz wrodzony talent - ćwiczenia walki powietrznej czy manewrów nie stanowiły dla niego większego problemu. Smoki porozumiewały się z nim także lepiej niż ze zwykłymi ludźmi. Nawet, tolerujące wyłącznie przywództwo kobiet Longwingi pozwalały, by ćwiczył na nich kapitańskie rzemiosło. W tym smokokrwistym człowieku, bo takim mianem rodzajowym go określono, było coś więcej niż zwykła charyzma, która pozwalała przekonać smoka do posłuszeństwa swojemu dowodzącemu. On był po prostu stworzony do awiatorskiej kariery. Szkolił się również w pobliskim garnizonie na kawalerzystę. Bez większych przeszkód opanował tajniki szermierki i strzelectwa, lecz problemem zawsze pozostawało znalezienie konia, który opanowałby przed nim swój strach. Większość zwierząt reagowało na jego obecność niepohamowaną paniką i agresją, podobnie zresztą jak na same smoki. Zarządca lokalnych stajni wojskowych musiał przeprowadzić specjalną selekcję, aby wyznaczyć dla Fiodora odpowiedniego rumaka zdolnego do zaakceptowania smokokrwistego na swoim grzbiecie.
Największymi wadami, które otoczenie mogło zarzucić Fiodorowi, była krnąbrność i zbytnia niezależność. Wielokrotnie zdarzało się, że nie wykonywał rozkazów tak jak mu polecono. Wykazywał się przy tym często własną inicjatywą, niepozbawioną bynajmniej sensu czy finezji. Doprowadzało to jednak instruktorów do białej gorączki. W zasadzie jedynym w całym Chadbourne Hill, kogo Fiodor najbardziej słuchał był, Temeraire. Oboje mieli nadzieję, że Laurence po swoim odejściu wyznaczy Fiodora na stanowisko powietrznego kapitana Temeraire’a.
Lecz pierwszym kapitańskim przydziałem, jaki otrzymał młody awiator, była samica Longwinga imieniem Lily. Było to tylko zastępstwo za Veronicę Harcourt, która urodziła dziecko i musiała się z tego powodu wycofać się na pewien czas ze służby. Kilka miesięcy po jej powrocie, rozeszła się wieść, że William Laurence przechodzi wreszcie na zasłużoną emeryturę. Właściwie ze względu na swój sędziwy, przeszło siedemdziesięcioletni, wiek pełnił funkcję kapitana Temeraire’a wyłącznie oficjalnie, jednocześnie pozwalając, aby Fiodor wyręczał go we wszystkich obowiązkach. W Chadbourne Hill zwykło się mówić, że Laurenceowi, jako pierwszemu w historii Korpusu, dane będzie umrzeć ze starości na smoczym grzbiecie. Prawdopodobnie, nawet by do tego doszło, lecz jego starszy brat George odszedł bezpotomnie i William stał się jedynym prawowitym spadkobiercą rodzinnej posiadłości w Nottinghamshire. Ktoś tak przesadnie hołdujący wartościom rodzinnym jak Laurence nie miał właściwie wyboru i musiał się tam udać, aby resztę życia poświęcić obowiązkom ziemianina i polityka.
Okazało się jednak, że nie zamierza przekazać Temeraire’a Fiodorowi. Zbyt dobrze o poznał przez te wszystkie lata i nie uważał, żeby oddanie jedynego Niebiańskiego, komuś takiemu jak on było dobrym pomysłem. Pozostawali ze sobą w rodzinnych stosunkach – Fiodor zbyt często akceptował decyzje Temeraire’a, które Laurence tak zawzięcie korygował, kiedy latał jeszcze jako jego kapitan. Miał również wrażenie, że smok darzył większym uczuciem swojego przybranego syna niż jego samego. Zbytnio go to już zresztą nie dziwiło. W końcu, to właśnie Temeraire przebywał z nim większość czasu.
Służba w Korpusie Powietrznym nie polegała na rozpatrywaniu rodzinnych sympatii czy sentymentów. Opierała się na sumiennym, bezdyskusyjnym wykonywaniu rozkazów. Nowym kapitanem Temeraire’a został Christopher Laurence, młodszy syn Williama. Nie był on wprawdzie tak utalentowanym awiatorem jak Fiodor, lecz nadrabiał to dyscypliną i odziedziczonym po ojcu samozaparciem.
Temeraire lubił Christophera. Wprawdzie nie aż tak jak Fiodora czy Williama, lecz był w stanie pogodzić się z tą decyzją i zaakceptować go jako swojego kapitana. Podświadomie, żałując wciąż jednak, że nie został nim jego przybrany syn. Sam Fiodor dostał szału, kiedy usłyszał decyzję starego Laurence’a. Zbierający się w nim przez te wszystkie lata gniew na człowieka, który nigdy tak naprawdę nie chciał mu zaufać, właśnie w tym momencie eksplodował.
Ostatniego dnia października tysiąc osiemset czterdziestego siódmego roku garnizon Chadbourne Hill był świadkiem największej awantury w swojej stosunkowo krótkiej historii. Donośny, pełen wyrzutu, głos Fiodora rozlegał się w całych koszarach awiatorów. Doszło do walki na szpady w której zraniono Williama Laurence’a.
Fiodor wiedział, że po tym, co się stało nie ma już w Chadbourne czego szukać. Jeszcze tego samego dnia wyruszył na kontynent, aby: „po raz pierwszy w swoim życiu zaznać prawdziwej wolności”.
Pierwsze tygodnie były dla niego dość przykre. Został oskarżony przez władze Francji o szpiegostwo na rzecz Brytyjskiej Korony. Chcąc uniknąć aresztowania, opuścił Paryż w którym się tymczasowo zatrzymał i wyjechał do Szwajcarii.
Następny rok był dla Europy przełomowy. W wielu krajach wybuchły walki skierowane przeciwko narzuconemu pokongresowemu porządkowi. Fiodor, który nigdy tak naprawdę nie był na żadnej wojnie, poczuł szansę na wykazanie się. W jego naturze materia przeważała jednak nad ideą – po prostu lubił mieć pełną kiesę. Przeniósł się do Piemontu, gdzie uzyskał zgodę na utworzenie zaciężnego oddziału kawalerii. Składał się on zarówno z podobnych mu najemników, jak i włoskich patriotów pragnących zjednoczenia swojego państwa, a nie pieniędzy. Fiodora brzydziła cała ta polityka. Chociaż osobiście negocjował, a następnie podpisał kontrakt z sardyńskimi władzami przez co jego oddział zaczęto, nieco pogardliwie, określać mianem „kondotierów”.
Kondotierzy walczyli z Austriakami na północy kraju, a następnie wsparli republikanów w antypapieskim zrywie, które wybuchło w Państwie Kościelnym. Po wkroczeniu wojsk francuskich do Rzymu, oddział ostatecznie rozwiązano. Żołnierze, których nazwiska ujęto w kontrakcie, otrzymali zaległy żołd zaraz po powrocie do Piemontu. Sam Fiodor osiadł w Turynie. W dalszym ciągu pragnął zostać powietrznym kapitanem, gdyż nie do końca satysfakcjonowała go służba w kawalerii. Nie miał jednak szans na otrzymanie smoka w skromnych Sardyńskich Siłach Powietrznych, którymi dysponował niewielki Piemont.
Zaledwie cztery lata później, miała się rozpocząć kolejna wojna. Cesarstwo Rosyjskie bezprawnie zagarnęło tureckie tereny Mołdawii i Wołoszczyzny. Anglia, Francja, a później jeszcze Sardynia, nie chcąc dopuścić do hegemonii Rosji w tej części Europy, wypowiedziały carowi wojnę. Fiodor reaktywował swój oddział najemników i ruszył wesprzeć Turków. Po raz kolejny zawarł kilka kontraktów gwarantujących jemu oraz jego ludziom stosowne uposażenie po zakończeniu konfliktu. Kilka miesięcy po rozpoczęciu przez jego formację działań wojennych, otrzymał od Francuzów nieoczekiwaną propozycję – kapitan jednego ze smoków rasy Chanson-de-Guerre zmarł na cholerę. Po tak nieoczekiwanej stracie swojego kapitana, smoki bardzo rzadko potrafiły zaakceptować drugiego. W takiej sytuacji odsyłano je zwykle na tereny rozpłodowe. Jednakże podczas wojny były zbyt cenne, aby od tak można się ich było pozbywać. Ktoś w sztabie francuskiego Korpusu Powietrznego musiał się dowiedzieć o tym, jak łatwo przychodziło Fiodorowi obłaskawienie każdego smoka.
Zawarto więc z nim osobną umowę na mocy której przejmował tymczasowe dowództwo nad Brutusem, doświadczonym w bojach samcem Chanson-de-Guerre oraz udzielono mu amnestii, oczyszczając z podejrzeń o szpiegostwo. Lecz konsekwencją tego kontraktu było uznanie go w Anglii za zdrajcę, a co najmniej za persona non grata.
Fiodor i Brutus uczestniczyli w walkach o Sewastopol. Po zdobyciu miasta przez wojska sprzymierzone i półrocznym jeszcze okresie walk, nowy car, Aleksander II, zdecydował się na podjęcie rokowań pokojowych.
Pomimo nadziei Fiodora na dożywotnie pozostanie na stanowisku kapitana Brutusa, zdecydowano się odesłać smoka na tereny rozpłodowe, zaś jego samego odpowiednio wynagrodzono i podziękowano za współpracę. Pod fikcyjnym nazwiskiem Winston Cromwell, osiadł w Paryżu w którym przyszło mu już mieszkać do dnia dzisiejszego.
Utrzymywał się z inwestycji giełdowych oraz drobnej lichwy. Jego powierzchowna aparycja poważnie uniemożliwiała mu jednak wizyty w miejscach publicznych. Fiodor nie cierpiał tych, pełnych zarówno zwykłej ciekawości jak i przesadnego przerażenia, ludzkich spojrzeń. Gdyby za każde z nich dostawałby pensa, to już dawno stałby się bogatszy od Rothschildów.
Potrzebował pośrednika, kogoś kupującego papiery wartościowe oraz udzielającego pożyczek i biorącego zastawy w jego imieniu. Został nim młody finansista nazwiskiem Herstein, którego Fiodor poznał zaraz po przyjeździe do Paryża. Pan Abel Herstein pełnił funkcję nie tylko maklera, lecz także sekretarza pomagającego Fiodorowi rozporządzać majątkiem. Pożyczał również jego pieniądze na dość korzystny dla obu stron procent, co pozwalało na znalezienie wystarczającej liczby chętnych szukających kredytu.
Inwestycje i lichwa dostarczały takiej ilości funduszy, że Fiodor mógł zaspokajać nie tylko swoje podstawowe potrzeby, ale także zachcianki. Jego mieszkanie w kamienicy na Montmarze było może niewielkie, lecz urządzone meblami oraz sprzętami w większości pochodzącymi z wyższej półki. Pierwszą rzeczą na którą zwracało się uwagę zaraz po wejściu było, pokaźnych rozmiarów, srebrne zwierciadło. Wygodne fotele i przeszklona szafka na trunki w salonie zachęcały wręcz do zrobienia sobie chwili odpoczynku ze szklaneczką znakomitego burbona w ręku. W sypialni, na swojego zmęczonego właściciela, zawsze czekało wielkie, wygodne łoże z baldachimem.
Dzień Fiodora rozpoczynał się zwykle około jedenastej przedpołudniem. Po śniadaniu przeglądał prasę z najnowszymi zestawieniami cen akcji. Kolejne godziny spędzał na lekturze, pisaniu korespondencji lub drzemce. Pod wieczór przychodził do niego Herstein, aby przekazać najświeższe wieści z paryskiej giełdy oraz omówić kwestię zakupu nowych, i sprzedaży już posiadanych, papierów wartościowych. Po jego wyjściu, zwykle około północy, Fiodor miał w zwyczaju udawać się do miasta, aby zaznać nocnego życia w jednym z wielu paryskich domów uciech na Placu Pigalle albo mniej uczęszczanym szynku, gdzie dobrze go znano. Wracał do siebie dopiero nad ranem, mając w myślach tylko wizję wygodnego łóżka.
Prócz Hersteina, odwiedzała go jeszcze przynosząca mu posiłki gosposia, którą Fiodor zawsze usilnie prosił, by prócz gotowanych dań, kupowała mu jeszcze surowe mięso oraz jego przyjaciel z żołnierskich czasów - Eugène Pourbaix.
Tego rodzaju życie zaczęło go jednak powoli nudzić. Był wszak wyszkolonym awiatorem, któremu powinno wystarczać kilka marnych godzin snu u smoczego boku z co najwyżej marną derką spełniającą rolę kołdry. Nie chciał spędzić w ten sposób kilku kolejnych lat, lecz w najbliższej przyszłości nie szykowało się na otrzymanie żadnego poważniejszego kontraktu czy własnego smoka we francuskim Korpusie Powietrznym. Państwowe władze wciąż traktowały go bardzo nieufnie. Fiodor miał już wiele w swoim życiu okazji przekonać się, że właśnie to pierwsze, powierzchowne spojrzenie decyduje o sukcesie bądź niepowodzeniu jednostki.

Zegar w salonie wybił godzinę osiemnastą. Dokładnie w tym samym momencie rozległo się pukanie do drzwi. Fiodor zaprosił gościa.
Był nim pan Abel Herstein. Młody osobnik w brązowym garniturze, okularach i sztywnej aparycji kija od miotły. Poszczególnych słów nie wypowiadał. On je recytował, robiąc to z takim namaszczeniem, jakby przed kilkoma godzinami napisał sobie całą swoją rolę w rozmowie i nauczył się jej na pamięć. Lekko zmarszczył nos, kiedy przekroczył próg mieszkania – unosił się w nim wyraźny zapach opium, które Fiodor często palił „na dobry sen”. Wymienili uprzejmości, a gospodarz poprosił, aby gość spoczął na fotelu i zaproponował coś do picia. Herstein poprosił o whiskey. Po chwili na małym dębowym stoliku znalazły się dwie szklanki wypełnione złocistym płynem. Fiodor zapytał o najnowsze wieści ze świata finansów. Herstein pokiwał głową z wyraźnym niezadowoleniem.
- Ceny akcji wielu małych spółek spadają z dnia na dzień coraz niżej. Dzisiaj kilka kolejnych pakietów stało się tylko bezwartościowymi świstkami – zrelacjonował sucho.
Właściwie każdego wieczoru, Herstein miał w zwyczaju przedstawiać swoją pesymistyczną prognozę giełdową. Dzisiaj jednak powiedział to w tak bezpośredni, pozbawiony owijania w bawełnę, sposób, który tylko głupiec mógłby zlekceważyć. Fiodor zaniepokoił się słysząc przekaz Hersteina. Ten człowiek byłby świetnym aktorem, lecz on po prostu nie chciał przed nikim grać i łatwo orientowało się, kiedy mówił szczerze lub koloryzował. Powodów do niepokoju było sporo. Większość swoich pieniędzy inwestował Fiodor właśnie w papiery wartościowe mniejszych przedsiębiorstw, ponieważ te w konsekwencji potrafiły dać o wiele większy zysk niż państwowe obligacje czy pewne akcje potentatów. Zawsze wiązało się to ze znacznym ryzykiem, którego konsekwencje przyszło mu teraz ponieść.
- Może to tylko przejściowe kłopoty? - zapytał z nieco wymuszonym optymizmem Fiodor.
- Obawiam się, że to jednak początek bessy.
- Ta ostatnia poważniejsza operacja, którą zleciłem tydzień temu…
- Klęska, drogi panie – przerwał mu Herstein. – Powiem więcej: to katastrofa! Wstępnie oszacowałem, że stracił pan na tym około piętnastu tysięcy franków – ciągnął z niewzruszoną miną księgowego. – Udało mi się odzyskać raptem tysiąc trzysta z zainwestowanej sumy.
- Co z tymi ośmioma tysiącami rezerwy o której utworzenie pana prosiłem?
- Została włączona do nieudanej operacji.
- Jak to?!
- Sam pan polecił mi tak zrobić przed zakupem tamtych akcji.
Fiodor przypomniał sobie, że rzeczywiście tak było. Pocieszył się myślą o sporej liczbie swoich dłużników. Na pewno nie ma możliwości, ażeby w kilka feralnych chwil pozostał zupełnie bez pieniędzy.
- Jak wygląda obecna sytuacja udzielonych przeze mnie pożyczek?
Herstein wyciągnął księgę buchalteryjną ze swojej szarej, zupełnie nie pasującej do brązowej marynarki, teczki. Otworzył ją pewnym ruchem dłoni i sprawdził zapiski.
- Pańscy dłużnicy są winni w sumie tysiąc siedemset franków.
- Tylko tyle? Wydawało mi się, że to będzie przynajmniej trzy tysiące.
- Owszem; na taką kwotę pierwotnie wynosiły umowy. Pragnę jednak jeszcze panu przypomnieć… - Fiodor mógłby przysiąc, że zobaczył drwiący uśmieszek w kącikach jego wiecznie zaciśniętych ust. - …że za zgodą obydwu stron, kazał pan zmienić zapisy w umowach zawartych z artystami; mieli oddać nie pieniądze, lecz stworzone przez sobie prace.
- Przecież właśnie sztuka jest najpewniejszą inwestycją!
- W dzisiejszych czasach już nic nią nie jest. Poza tym sztuka ma to do sobie, że dopiero po latach zaczyna procentować. Na obecną chwilę nie mogę raczej powiedzieć, żeby na tym przesyconym rynku łatwo będzie można je sprzedać za korzystną cenę.
Fiodor już wiedział jak dużo stracił pieniędzy przez swoją niepohamowaną chęć szybkiego zapełnienia kiesy.
- Jestem, do jasnej cholery, najemnikiem, a nie kapitalistą! Przez te kilka lat sobie radziłeś i zlecone przeze mnie transakcje były zawsze mniej lub bardziej udane.
- To był okres hossy – zauważył Herstein. – Proszę się jednak nie martwić. Trzy tysiące franków powinno panu spokojnie wystarczyć do końca tego roku.
- A co będzie dalej? Lichwa to dość wolny sposób na pomnożenie kapitału.
- Jako pański makler mogę powiedzieć, że zawsze jakoś to będzie.
- W sumie ma pan rację. W Turynie musiałem się zadowalać mniejszymi kwotami.
- Cieszę się, że mogłem nieco pocieszyć. Cóż… – wstał z fotela. – Muszę nieco wcześniej dziś wyjść. Mógłbym przedtem zapytać: dlaczego zerwał pan współpracę z moim kuzynem?
- Z tym krawcem nazwiskiem Schneider?
Fiodor od urodzenia zdany był na korzystanie z krawieckich usług. Jego sylwetka sprawiała nieliche wyzwanie nawet najbardziej doświadczonym w swoim zawodzie rzemieślnikom.
- Tak.
- Ma niepewne dłonie. Kilka razy zdarzyło się, że wbił szpilkę w błonę moich skrzydeł. On chyba pije.
- Niemożliwe – powiedział z wyraźną nutą sprzeciwu Herstein. - To bardzo pobożny i pracowity człowiek. Ręczę za niego.
- Skoro tak, to niech wróci. Nie brał zbyt dużo, więc moja obecna sytuacja wymusza danie mu drugiej szansy.
Makler pożegnał się i opuścił mieszkanie. Fiodor siedział jeszcze dłuższą chwilę w fotelu sącząc whiskey. Po półgodzinnej bezczynności wstał z głośnym westchnięciem. Zaczął szykować się do wyjścia. W swoje wiecznie rozczochrane włosy wtarł dużą ilość brylantyny. Włożył szary surdut, lakierki oraz płaszcz. Przetarł kilkakrotnie piękny sygnet z rubinem na swojej prawej dłoni. Sprawdził, czy w kieszeni na piersi ma zegarek ze złotą dewizką, a następnie otworzył szufladę stojącego przy oknie sekretarzyka. Znajdował się w niej rewolwer typu LeMat, który Fiodor schował za pazuchą. Nigdy nie mógł być pewnym, co na jego widok strzeli do głowy przypadkowo napotkanym paryżanom.
Pozostawało już tylko wcisnąć na nos ciemne okulary, wziąć do ręki hebanową laseczkę z gałką i wylecieć z mieszkania przez otwarte okno.
Fiodor uwielbiał te wieczorne loty nad Paryżem. Czuł, jak poprawia mu się krążenie w rozprostowanych po tylu godzinach bezruchu skrzydłach. Po zmroku miasto wyglądało szczególnie pięknie. Widok świateł rozjaśniających tą plątaninę wielu dziesiątek ulic i uliczek robił na nim nieliche wrażenie, nawet pomimo tego, że to nie była jego pierwsza powietrzna eskapada w tym najsłynniejszym europejskim mieście. Utrzymywał cały czas odpowiednią wysokość, umożliwiającą mu zarazem podziwianie widoków oraz dającą gwarancję niewielkiej możliwości dostrzeżenia przez nieświadomych jego istnienia, spieszących do swoich łóżek, mieszkańców. Jego celem były jednak dzielnice, które nigdy nie zasypiały.

Sir. Alexander Howe czuł się wyjątkowo zmęczony. Złapał raptem kilka godzin snu w pokoju hotelowym, który wynajął podczas oczekiwania na pociąg w Calais. Podróż z Londynu była wyjątkowo uciążliwa, a on należał raczej do domatorów. Spojrzał na zegarek – była trzecia nad ranem. Właściwie jedynym powodem przez który jeszcze nie zasnął na obitym szkarłatnym pluszem siedzeniu swojego powozu była nieznośna świadomość, że jutro czekał go naprawdę stresujący dzień. Na jego barkach spoczęło odszukanie tego całego Cromwella i przekonanie go do współpracy. Wszystko to przez fanaberię lorda Laurence’a, który za wszelką cenę chciał, aby Cromwell mógł powrócić po tym wszystkim do Anglii. Howe przez chwilę pomyślał ze złością, że Laurence sam mógł tu sobie przyjechać i próbować przekabacać jedynego na świecie smokokrwistego. Niestety, sędziwy wiek tego dawnego bohatera wojennego poważnie utrudniał mu już dłuższe podróże.
Jak do tej pory, miał kilka okazji posłuchać co nieco o Winstonie Cromwellu. Podobno przez ostatnie lata nastawił się bardzo antybrytyjsko, więc wszelkie prośby mogły spełznąć na niczym.
Jest najemnikiem, a nie ma na tym świecie najemnika kręcącego nosem na pieniądze – pocieszał się tą myślą Howe. Wyjrzał przez okno, aby zawiesić na czymś klejące powieki.
To, co po chwili zobaczył sprawiło, że całkowicie zapomniał o swoim zmęczeniu. Przez szybę przejeżdżającego właśnie przez Rue des Acadias powozu zobaczył go i od razu poznał – skrzydła, ogon oraz wysoka sylwetka. – Cromwell zatrzymał się na chwilę, by w świetle gazowej latarni ulicznej móc zapalić cygaro.
- Stój! – krzyknął głośno Howe do stangreta, żeby ten mógł usłyszeć.
Fiodor kątem oka dostrzegł zatrzymujący się przed nim powóz. Po tych kilku upojnych godzinach spędzonych w domu publicznym na Placu Pigalle, postanowił wybrać rześki, nocny spacer zamiast krótkiego lotu do swojego mieszkania. Zaniepokoił się nieco widokiem tego wozu. Instynktownie sprawdził, czy ma za pazuchą rewolwer. Nie w smak mu było użerać się teraz z jakimikolwiek kłopotami - musiał liczyć się z tym, że właściciel pojazdu może nie mieć wobec niego przyjaznych zamiarów.
- Pan Cromwell! – zobaczył pulchnego, nieco już łysawego dżentelmena ściskającego w ręku melonik. Na pierwszy rzut oka nie sprawiał większego zagrożenia, lecz w powozie mogliby się jeszcze czaić jego kumple, a Fiodor, w związku ze swoją nie do końca ludzką aparycją, narobił sobie wielu wrogów.
- Któż to o mnie pyta? – podszedł spokojnie, ale ciągle trzymał dłoń na broni.
- Nazywam się Alexander Howe. Reprezentuję Towarzystwo Królewskie.
- Brytyjczyk, tak? Czego pan ode mnie chce?
Howe westchnął głośno – pomimo chłodu kwietniowej nocy zrobiło mu się autentycznie gorąco z nerwów.
- To bardzo złożona i poufna sprawa – wyjaśnił nerwowo. – Czy moglibyśmy ją omówić w moim powozie?
Fiodor ostrożnie doszedł do drzwiczek pojazdu. Upewnił się, że nikogo więcej nie ma środku i skinął potwierdzająco głową do sir. Howe’a. Po chwili siedzieli naprzeciwko siebie w pędzącym paryskimi ulicami wozie.
Nazwisko tego pokracznego Anglika wydawało się Fiodorowi znajome.
- Howe… Howe… - mruczał do siebie, próbując sobie przypomnieć, gdzie je wcześniej słyszał. Udało mu się to dopiero po dłuższym momencie podczas którego współpasażer patrzył na niego z taką miną, jakby odnalazł jakiś wyjątkowo cenny skarb. – Czy nie jest pan przypadkiem spokrewniony z Edwardem Howe’m?
- To mój stryj.
- Jak się miewa? Zdrowie mu dopisuje?
- Nie żyje od przeszło piętnastu lat. Znał go pan?
- „Znał” to stanowczo za dużo powiedziane. Widziałem go tylko raz, mając może ze trzy latka. Pański stryjek starał się określić mój gatunkowy rodowód - zajrzał do oczu, zębów, odciął pukiel włosów, pobrał nieco krwi oraz kawałek skóry do porównania. Nie było to bynajmniej dla mnie przyjemne przeżycie, gdyż przez całe badanie trząsłem się ze strachu jak pies. Pamiętam jeszcze, że to właśnie jego chyba najbardziej zaintrygował fakt mojego istnienia. Długo myślał z kogo tak naprawdę mogłem się zrodzić. Mój przybrany ojciec... tylko proszę się nie śmiać – zastrzegł groźnie. – Smok Niebiański imieniem Temeraire mówił mi, że to on przed laty rozpoznał jego gatunek Ach, zresztą… co ja będę po próżnicy gadał. Pan pewnie i tak zna moją historię.
Alexander Howe kiwnął głową. Badania nad tak zwaną „istotą smokokrwistą” stały się wręcz obsesją jego stryjka.
- Mam nadzieję, że nie uzna pan tego pytania za niegrzeczne… – sir. Howe’a już od dobrych kilku minut bardzo frapowała pewna formalna kwestia, a poruszenie przez Fiodora tematu bliskiego krewnego dodało mu nieco odwagi. – …ale skąd to całe dziwne nazwisko „Winston Cromwell”?
- Pewien oficerzyna, kiedy jeszcze mieszkałem w Anglii, zwykł mówić o mnie, że mam „cromwellowski charakter”. Do dzisiaj się zastanawiam, co miałbym mieć niby wspólnego z tym angielskim rewolucjonistą. Awiatorzy skrócili sobie tą frazę i zaczęli mówić po prostu per „Cromwell”. Od chwili wyjazdu na kontynent sam musiałem wyrabiać sobie dokumenty. Wcześniej robił to ten stary ramol, Will Laurence. Urzędnicy zwykle wymagają imienia i nazwiska, a w rubryce z tym drugim ten kretyn zawsze stawiał kreskę. Cromwell stał się więc później moim urzędowym nazwiskiem.
- A imię?
- Fiodor, czyli moje prawdziwe, pasowało do Cromwella jak pięść do nosa. Zapożyczyłem sobie więc drugie imię tego całego oficerka, który wymyślił „cromwellowski charakter” – wyjaśnił z przekąsem.
- Dlaczego drugie? – Howe był dość dociekliwy i nigdy nie zarzucał raz rozpoczętego tematu, co w jego profesji było akurat pozytywną cechą.
- Jonathan było dobre dla wioskowego głupka, a Winston zaś pasuje jak ulał. No, przynajmniej w moim osobisty odczuciu – dodał po chwili zastanowienia.
Pan Howe nieco ochłonął, kiedy zorientował się, że Fiodor nie chce go pożreć żywcem czy nawet zastrzelić z zimną krwią. Wzajemne wymienienie uprzejmości towarzyskich zdecydowanie poprawiło napiętą wcześniej atmosferę. Howe postanowił wtajemniczyć Fiodora w meritum sprawy/
- Niech mi pan teraz powie, panie Cromwell, czy wierzy w siły wyższe, których istnienie mogłoby okazać się sprzeczne z rozumem?
Zaskoczyło go to pytanie. Szczerze mówiąc spodziewałby się o tak późnej porze wszystkiego prócz rozważań religijnych.
Pomimo tego, że sam wychowywał się w Wielkiej Brytanii, nigdy nie został chrześcijaninem.
Był ateistą całkowicie zaprzeczającym istnieniu Boga czy jakiejkolwiek innej istoty wyższej.
Zresztą, jako człowiek niepełnej krwi nie mógłby formalnie przyjąć żadnego wyznania.
Czy widziano kiedyś smoka – chrześcijanina albo smoka – muzułmanina? Nigdy. To prędzej one same w dalekich azjatyckich krainach były przedmiotem kultu. W religii chrześcijańskiej smoka uważano za symbol zła. Cóż w takim razie miał począć smokokrwisty?
Pewnego razu usłyszał, że Kościół katolicki przez jeden dzień w roku, święci francuskie smoki oraz ich załogi. Zastanawiał się na pożytkiem tej całej szopki. Czy ten szarlatański obrzęd pokropku uchronił kogoś od kul?
- Znaczy się w Boga, dusze i cuda? Nie! Oczywiście, że nie, do cholery! Co to za w ogóle pytanie?!
Howe wiedział już, że wyjaśnienie całej sprawy może być trudniejszym niż się do tej pory spodziewał.
Niech to licho… – pomyślał. – …ale skoro premier nam uwierzył, to ta gadzina nie powinna stanowić większego wyzwania.
- Jak już zapewne mówiłem, reprezentuję Towarzystwo Królewskie – rzekł z nieukrywaną dumą Howe.
- A czymże się pan w nim konkretnie zajmuje? – przerwał mu Fiodor, który nie znosił tego typu samochwalstwa tak zresztą charakterystycznego dla angielskiej arystokracji.
- Nadzoruję jego sprawy, które ze względu na swój charakter nie powinny nigdy w całości ujrzeć światła dziennego.
- Jak mniemam, według pana, mam z nimi coś wspólnego?
- Raczej dopiero będzie pan miał – kiwnął głową Howe. – Przejdziemy jednak do sedna dopiero wtedy, kiedy przyrzeknie pan, że to co teraz będzie tu powiedziane nie wyjdzie spoza tego pojazdu.
- Daję moje słowo honoru. Czy to wystarczająco satysfakcjonujące dla pana?
- Tak. Chociaż zwykle na podobne przypadki noszę ze sobą Pismo Święte, lecz skoro jest pan ateistą, to raczej przysięga na nie byłaby pozbawiona większego sensu obrazoburczością.
- Do rzeczy, panie Howe – Fiodor zaczął się niecierpliwić.
Jego rozmówca wziął głęboki oddech.
- Otóż od kilku lat, Towarzystwo Królewskie prowadzi specjalne, utajnione ekspedycje archeologiczne do krajów, które mogłyby mieć odmienne zdanie co do kwestii ich zasadności lub miałyby obiekcje w sprawie przewiezienia znalezisk na dalsze badania do Londynu – Howe dukał to takim pompatycznym tonem od którego Fiodora zaczęło wręcz mdlić. – Jedna z nich, wysłana przed pięcioma laty do Chin w górny rejon Żółtej Rzeki, dokonała odkrycia nie bez kozery nazywanego w naszych kręgach wielkim.
- Co takiego znaleźli?
- Coś, co do tej pory pojawiało się tylko w starożytnych, bardzo mało znanych samym Chińczykom, a co dopiero Europejczykom, legendach – Nín Quánshì, podziemne miasto wzniesione przez pierwszego cesarza, Qin Shi Huanga.
- Czytałem, że zjednoczył ten kraj mieczem i zainicjował budowę Wielkiego Muru, lecz pierwszy raz słyszę, jakoby do jego spuścizny należało również stworzenie podziemnego miasta.
- Osoby chcące przed laty zatuszować fakt jego istnienia miały ku temu kilka dobrych powodów o których zaraz opowiem. Jedenaście lat temu, na terenie innych wykopalisk, odnaleźliśmy kamienne tablice zawierające zbliżoną lokalizację legendarnego Nín Quánshì. Wysłana na poszukiwania ekspedycja odniosła pełen sukces – odkopano wejście oraz kilka pierwszych komnat w których znaleziono pisma będące kolejnym rewolucyjnym odkryciem. Wspominały one o Dingu Dusz umieszczonym właśnie gdzieś w samym Nín Quánshì.
- Co to jest?
- Sam ding to rodzaj rytualnego naczynia wykonywanego zwykle z brązu. Używało się ich do obrzędów kultu przodków. Ding Dusz jest zaś czymś więcej – to artefakt pozwalający kontrolować ludzką duszę. Qin Shi Huang stworzył go po to, aby jego potomkowie mogli na wieki władać, niezdolną do jakiegokolwiek oporu, ludnością Chin - ludźmi zamkniętymi w więzieniu własnych głów.
Fiodor spojrzał na Howe jak na szaleńca. Nie mógł być on pijany, ponieważ nie wyczuwało się od niego nawet słabej woni alkoholu. Ten człowiek chyba naprawdę święcie wierzył w to, co przed chwilą powiedział.
- Nie znoszę, kiedy ktoś sobie ze mnie kpi, panie Howe! – rzucił poirytowany. – To banialuki!
- Można w to wierzyć albo nie. W każdym bądź razie niezbitym pozostaje fakt, że o Dingu Dusz wspominają odnalezione w Nín Quánshì księgi. Czy moglibyśmy wrócić do sprawy?
- Tak, proszę kontynuować.
- Struktura architektoniczna miasta zachowała się w dość dobrym stanie, lecz wiele korytarzy wymagało usunięcia uniemożliwiających przejście zwałów ziemi i gruzów. Pochłonęło to kilka lat, lecz wielu uczestnikom sił dodawała wiara w rychłe odnalezienie, ukrytego w którejś z dalszych komnat, Dingu Dusz. Stacjonowali w dziczy, ale kilka należących do ekspedycji smoków kurierskich regularnie, co kilka miesięcy, przywoziło im zapasy. Niestety, od pół roku nie mamy z nimi żadnego kontaktu. Wysłaliśmy własnych kurierów, ale ci zaginęli.
- Chce pan zatem, aby ja i moi ludzie udali się do Chin i sprawdzili sytuację?
- Owszem.
- Wydawało mi się, że podobne sprawy należą zwykle do kompetencji armii.
- Tak by zapewne było w jakimś mniejszym kraju, lecz Chiny to zupełnie co innego. Konflikt o handel naszymi towarami wciąż tam trwa. Szanse na to, że Chińczycy dotrzymają zobowiązań z Tianjinu są niewielkie i nie chcielibyśmy ich jeszcze pogarszać. Przemarsz oddziału interweniującego w obecnej sytuacji zostałby uznany za prowokację.
- Zatem potrzebujecie przykrywki?
- Proszę pozwolić wprowadzić się w szczegóły planu, panie Cromwell – powiedział sucho Howe. – Cała wyprawa będzie mieć dwóch dowódców: pana i Christophera Laurence’a. Prócz oddziału zwerbowanych najemników, będzie w niej jeszcze uczestniczyć smok Temeraire, którego pan Laurence jest kapitanem oraz tragarze. Plan zakłada, że do Nín Quánshì dotrzecie z Kantonu wszyscy razem drogą lądową. Kiedy znajdziecie się już na miejscu wykopalisk, to waszym nowym zadaniem stanie się rozpoczęcie ewakuacji ekipy archeologów oraz pozostałych znalezisk, gdyż dwa lata temu odkryliśmy tam dość zasobny skarbiec. Co do samego ewentualnie odnalezionego Dingu Dusz, to zajmie się nim kapitan Laurence. Poleci na smoku wraz z artefaktem i kierownikami wyprawy do najbezpieczniejszej brytyjskiej placówki. Czy pan mnie słucha?
Fiodor, od momentu w którym usłyszał imię Temeraire’a oraz nazwisko Laurence’a, przestał skupiać swoją uwagę na rozmówcy. Teraz już wiedział, dlaczego to akurat jemu Anglia zdecydowała się zaproponować udział w tej misji. Palce maczał w tym zapewne stary Will, a Temeraire z pewnością robił wszystko, co mógł robić smok, aby otrzymać przydział i kolejny raz zobaczyć ukochane Chiny. Poza tym, Chińczycy będą mieli w razie czego opory, aby otworzyć ogień do Niebiańskiego.
- Och, przepraszam… – powiedział. – …zamyśliłem się. Czy mógłby pan powtórzyć?
Howe jeszcze raz powtórzył mu cały planowany przebieg ekspedycji. Fiodor wiedział już, że czeka go spotkanie z przeszłością.
- Czy zgodzi się pan objąć część odpowiedzialności za wyprawę?
- Tak, panie Howe. Jest jednak pewna drobna kwestia, którą musimy jeszcze omówić – otóż ja nie mam zwyczaju pracować za darmo.
- W Londynie rozpiszemy stosowny kontrakt.
- Ach, stary Londyn – mruknął podejrzliwie Fiodor. – Naprawdę nie zakujecie mnie w kajdany, kiedy tam przyjadę?
- Udzielono panu warunkowej amnestii. Wszelkie obawy dotyczące aresztowania są teraz bezzasadne.
- Mimo to chciałbym już teraz wiedzieć jak Jej Królewska Mość zamierza mnie wynagrodzić.
Pan Howe zrobił taką minę, jakby uderzono go w twarz. Nikt wprawdzie oficjalnie nie udzielił mu żadnego pełnomocnictwa w sprawie negocjacji, lecz w tym momencie musiał przystąpić do targów z niecierpliwym najemnikiem.
- Jestem otwarty na pańskie rozsądne propozycję.
- Dwadzieścia pięć tysięcy funtów – wymienił swoją cenę Fiodor.
- Stanowczo za dużo, drogi panie. Osiemnaście to wystarczająco hojne wynagrodzenie za półtoraroczną wyprawę.
- Nie ma mowy, ale mogę zbić do dwudziestu trzech.
- Dwadzieścia tysięcy to maksimum naszych możliwości finansowych.
- Dobrze, przyjmuję pańską propozycję - powiedział z aprobatą Fiodor. – Jednakże pod warunkiem, że zostanie ona pomnożona przez pięć…
- Co?! Milion funtów?! – wycedził Howe. – Jakimże to prawem?
- Nigdy nie pracuję sam - ciągnął niewzruszony. – Reszta towarzyszących mi kondotierów również musi zostać wynagrodzona.
- To już nie pańskie zmartwienie, pokryjemy wszystkie koszty związane z najętymi na miejscu ludźmi.
- Źle mnie pan zrozumiał, nie chodzi mi o szeregowych najemników, lecz oficerów.
- Oficerów? - zdziwił się Howe.
- Moich przyjaciół z którymi zjadło się w przeszłości niejedną beczkę soli. Byłoby niesprawiedliwie, gdyby otrzymali mniej. Proszę nie protestować… - Fiodor podniósł rękę, kiedy Howe chciał coś powiedzieć. – To nie podlega żadnej dyskusji. Albo oni ze mną, albo nikt.
Sir. Howe zbaraniał, lecz po chwili zmusił się do milczącego kiwnięcia głową, jednocześnie cały czas usilnie myśląc, co powie postawionym wyżej od siebie.
- To chyba byłoby wszystko. Stawię się w Londynie na początku maja, wysyłając panu przedtem telegram – powiedział Fiodor, a następnie kazał zatrzymać powóz.
Howe siedział przez ostatnie kilka minut z miną taką, jakby zobaczył chwilę temu ducha, jednakże kiedy najemnik pożegnał się krótkim słowem i wysiadł, zawołał za nim:
- Proszę się mieć na baczności, panie Cromwell! Mamy wielu wrogów, którzy nie cofnęliby się przed niczym, aby zdobyć Ding Dusz. Jeśli on faktycznie istnieje i posiada nadnaturalne właściwości, to niech Bóg się nad nami zmiłuje jeśli dostanie go w swoje brudne łapy ktoś zepsuty. Wprawdzie oficjalnie wiedzą o nim tylko pan, Laurence, premier Temple i ja, lecz nie możemy wykluczyć również osób przez nas niepożądanych.
Fiodor wrócił do domu i położył się spać. W jego głowie kłębiły się wciąż jednak myśli związane z Temerairem, Laurencem, Dingiem Dusz i ekspedycją do Chin. Zasnął dopiero o szóstej rano.

Następnego dnia zaczął pisać korespondencję do swoich przyjaciół w której wyłożył całą kwestię przyszłej wyprawy i zaproponował wzięcie w niej udziału. Listy mieli otrzymać ci z kondotierów, którzy mieszkali poza Paryżem – Józef Karpiński w Genewie oraz bracia Satarowie ze Stambułu. Eugène Pourbaix zajmował mieszkanie w domu leżącym zaledwie kilka przecznic dalej od kamienicy Fiodora, więc można było z nim wszystko omówić podczas kolejnej wizyty. Propozycja spotkała się z pełną aprobatą pana Pourbaix, który ostatnimi czasy narzekał na brak pieniędzy, ponieważ prowadził jeszcze bardziej wystawne życie niż Fiodor. Poza tym jemu również towarzyszył przesyt spokojną paryską egzystencją. W ciągu następnych dni przyszła ze Szwajcarii odpowiedź Karpińskiego potwierdzająca jego zamiar wzięcia udziału w ekspedycji do Chin. Jednakże, Fiodor od niemal już dwóch tygodni nie otrzymał żadnego listu od rodzeństwa Satarów, a powoli zbliżał się maj w początkach którego musieli zjawić się w Londynie. Postanowiono więc wysłać telegram do Stambułu, w którym to bracia od kilku lat prowadzili własną kawiarnię, zawiadamiający ich o zamiarze przybycia Fiodora chcącego osobiście opowiedzieć im o całej sprawie. Prócz niego, w podróż do Turcji, miał się z nim jeszcze udać Pourbaix oraz, oczekujący w Szwajcarii, Karpiński.
Fiodor i Pourbaix, wczesnym rankiem, wsiedli w pociąg wyruszający z paryskiego dworca Gare du Nord do Genewy.
- Jedziemy pierwszą klasą? – zapytał zdziwiony Pourbaix, kiedy zajęli miejsca w wyłożonym mahoniem przedziale z dwoma komfortowymi, aksamitnymi kanapami naprzeciwko siebie.
- Nie zawracaj sobie tym głowy – odrzekł Fiodor. - Już ja zadbam o to, żeby Jej Królewska Mość pokryła wszystkie wydatki związane z podróżą – Poza tym sam dobrze wiesz, jak nie cierpię zamieszania wokół własnej osoby, a w wagonach pierwszej klasy nie natkniemy na zbyt wielu podróżnych.
Pourbaix przyznał mu w krótkich słowach rację. Ściągnął z siebie jesionkę, a następnie zajął miejsce przy oknie. Fiodor także powiesił swój płaszcz – wyjątkowo długą, niemodną opończę podróżną z kapturem. Pozwalała mu ona zakryć zarówno skrzydła jak i ogon, dzięki czemu przypadkowo napotkani ludzie nie czynili zamieszania na jego widok. Mimo to, niezmiernie upodabniała go ona przy okazji do mnicha sprawiając, że niejeden już odwrócił się widząc przechodzącego obok niego w tym stroju Fiodora.
Zasiadł na kanapie naprzeciwko Pourbaix’a – czterdziestokilkuletniego mężczyzny z wyjątkowo gładką jak na swój wiek twarzą sprawiającą wrażenie nigdy nieskalanej przez jakikolwiek zarost. Schludnie przystrzyżone blond włosy tworzyły szpiczastą grzywkę zakrywającą czoło. Pourbaix wydawał się być, w przeciwieństwie do Fiodora, urodzonym mieszczaninem, kwintesencją paryskiej klasy średniej. To były jednak tylko pozory – Eugène Pourbaix wykazywał się wyjątkową skutecznością na polu bitwy, zadając przebiegłe uderzenia niczego niespodziewającym się przeciwnikom z iście francuską finezją z której zresztą słynął. W rzeczywistości skrupulatnie dawkował swoją elokwencję zasługującym na to osobom, stosując przy tym brak jakichkolwiek dżentelmeńskich gestów wobec przeciwników.
W przeszłości stało się to dla niego zgubą. Jako młody porucznik, przypadkowo zabił w karczemnej bójce jakiegoś amanta romansującego z jego żoną. Chcąc uniknąć skazania – uciekł do Szwajcarii, gdzie później poznał Fiodora. Walczył u jego boku w Italii oraz, w pierwszych miesiącach, na Półwyspie Krymskim. Po zakończeniu wojny z Rosją, Francja udzieliła mu, podobnie jak Fiodorowi, amnestii. Nigdy nie odzyskał jednak dawnej pozycji w armii. Nadal pozostając z żoną w separacji, rzucił się w wir nocnych przygód. Absynt i kurtyzana stanowiły od kilku lat jego ulubione połączenie. Fiodor pomyślał, że odpoczynek od takiego życia bardzo dobrze im obu zrobi.
Pociąg tymczasem wyruszył ze stacji. Za oknem powoli przewijał się przygnębiający, szary obraz paryskich dzielnic robotniczych. Po kilkunastu minutach ustąpił on widokom pól uprawnych i lasów przerywanych, od czasu do czasu, jakąś plantacją tytoniu lub winorośli.
Podróż do Genewy upłynęła na rozmowie o rzeczach nieistotnych z pominięciem aktualnej polityki – woleli oszczędzić sobie tego tematu przed spotkaniem z Karpińskim, który zadręczał nim każdego, kto chciał go słuchać.
- Pieniądze pieniędzmi, ale wydawało mi się, że nie cierpisz angoli – powiedział Pourbaix. - Pamiętasz wojnę z carem przed kilkoma laty? Musieliśmy się rozdzielić, bo jako wyszkolony awiator, dostałeś przydział na jednego z tych smoków rasy Chanson-de-Guerre.
- Tak. Wspierałem angielskie siły na Krymie.
- Słyszałem, że wdałeś się właśnie wtedy w konflikt z jakimś angielskim pułkownikiem. Podobno powędrowała na ciebie skarga aż do samego Paryża.
Fiodor, przypominając sobie tamto wydarzenie, parsknął serdecznym śmiechem.
- Brutus, ten smok na którym służyłem, miał chyba zapisaną w naturze nienawiść do wszystkiego co angielskie. Przelatywaliśmy nad maszerującym brytyjskim regimentem. Po drodze wypiłem sporo grzanego wina, więc powiedziałem mu, aby na chwile wylądował przy najbliższym lasku. On mi na to odrzekł, że nie muszę się krępować i sam… opróżnił pęcherz prosto na głowy Anglików. Pozwoliłem sobie na taką samą psotę, ponieważ nie przydzielono nam jeszcze załogi powietrznej. Chociaż muszę przyznać, że nie mogłem się niestety z nim równać w precyzji trafiania czerwonych mundurów. Mimo to, dowodzący tamtymi siłami pułkownik Coombs strasznie się wściekł i doniósł na mnie francuskiej generalicji. Chwała mu za to, bo chyba ten incydent bardziej przesądził o nadaniu nam amnestii niż fakt, że byłem jednym z awiatorów, który zdobyli Sewastopol. Ktoś doniósł mi o grupowym rechocie w siedzibie sztabu po odczytaniu treści owej skargi.
- Jesteś pewien, że nie chcą cię teraz zwabić do Anglii tylko po to… abyś stanął za ten… czyn przed… przed… sądem?! – Pourbaix dławił się ze śmiechu.
- Nie wydaje mi się. Jeśli jednak spotkam pułkownika Coombsa i będzie miał do mnie jakieś pretensje, to chętnie je z nim omówię. Choćby i za pomocą szabli! – dodał już mniej weselszym tonem Fiodor.
Na genewskim dworcu zjawili się dopiero koło północy. W wagonie jadącego do Wiednia pociągu czekał na nich Józef Karpiński – barczysty jegomość z iście sarmackim wąsem i krzaczastymi brwiami. Dudniący głos oraz niechęć do wylewania za kołnierz sprawiały, że Fiodorowi w jego wyglądzie brakowało już tylko kontusza.
Odpowiedz


Wiadomości w tym wątku
[Fanfiction] Kondotier wojny opiumowej /// Powietrzny korsarz - przez Tiki - 30-01-2012, 19:46

Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości