Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
David
#5
Pieprzenie odautorskie (rzeczy ważne ciut niżej)
Więc tak... Rzeczywiście nie ma żadnego uzasadnienia dla zachowania Gusa, choć można się go po części doszukiwać w monologu. To nie jest skończone opowiadanie. Nie chciałem w prologu odsłaniać wszystkich kart, bo nie po to jest prolog itp. itd. wiadomo.
Co do braku akcji. Jak na mnie trzy trupy w tak krótkim fragmencie to i tak sporo zamieszania. Dlatego też umieściłem ten tekst tutaj w „Obyczajowe/Psychologiczne” a nie w „Akcja”. Mam czasem tendencje do przesadnego filozofowania/zanurzania się w głowy bohaterów, postaram się coś z tym zrobić, ale nie mogę nic obiecać, bo taki jest po części pomysł na ten „twór”. Podobieństwo do Tarantino jest kompletnie niezamierzone. I z jednej strony bardzo mi miło, bo ja akurat lubię, a z drugiej nie do końca, bo nie o taki klimat mi chodziło. Ale zobaczymy, może uda mi się to naprostować w dalszych częściach tej historii.
Bardzo dziękuję za wszystkie komentarze, szczególnie Kass. Moim zdaniem ten sposób poprawek o niebo lepszy, niż co chwila cytat i komentarz. Bardzo przepraszam za te przecinki, ale to moja pięta achillesowa. Długo się zastanawiam nad tym gdzie je władować aż w końcu wlepiam je trochę na chybił trafił. Obiecuję że wszystko poprawię jak tylko znajdę kapkę czasu.
Zamieszczam pierwszy odcinek rozdziału pierwszego. Końcówka trochę urwana, ale dalszy ciąg mam nadzieję już wkrótce.


I

Wwiercam spojrzenie w biurowy zegar ścienny, wyobrażając sobie, że mogę przyśpieszyć czas. W miarę jak moje skupienie wzrasta, kręgi, jakie zatacza wskazówka odmierzająca sekundy stają się coraz dłuższe. Słyszę gorączkowe klikanie z boksu obok. Charakterystyczny dźwięk towarzyszący wyskakującemu okienku z napisem Error. Niskie brzęczenie tłustej, zielonkawej muchy, krążącej nad moją głową. Natarczywy dzwonek telefonu. Powoli odpływam. Zgrzytający nieregularnie dźwięk starej kserokopiarki. Natarczywy dzwonek. Świszczący oddech astmatyka z nadwagą. Smród kwaśnego potu i podrobionego old spicea. Natarczywy... Dzwonek na hotelowym kontuarze maltretowany przez moją dłoń, nie spełnia swojego zadania. Moja druga ręka drapie moją skroń, sięga po papierosa. Pojawia się recepcjonista. Na głowie ma cylinder w biało czerwoną szachownicę.
– Tu nie wolno palić tytoniu. – chrypi. Moja ręka wkłada papierosa do ust. Ręka podaje ogień. Usta ssą. – Regulamin zezwala jedynie na palenie kokainy.
Recepcjonista śmiejąc się wyciąga z wewnętrznej kieszeni bordowego smokingu lufkę do cracku. Zauważam, że każdy kwadrat zdobiącej cylinder szachownicy jest szufladą. Wysuwają się i zatrzaskują, gdy ściągając obłok narkotycznego dymu, zaczyna się trząść. Czuję przyjemne uderzenia fal kojącego ciepła. Z jednej z szuflad wskakuje kukułka, zupełnie jak z tyrolskiego zegara. Natarczywe kukanie, dzwonek. Otwieram oczy, odbieram słuchawkę.
– „Products of evolution”, dział obsługi klienta. W czym mogę pomóc? – mówię mimo wszystko płynnie i wyraźnie. Powtarzam to tyle razy w ciągu dnia, że gdybym siedząc zapłakany, tuż po otrzymaniu wiadomości o śmierci całej mojej rodziny odebrał telefon, automatycznie przyjąłbym profesjonalny wyraz twarzy i zmieniając tembr głosu na nieco niższy sympatycznie zagadnął: „Products of evolution, dział obsługi klienta. W czym mogę pomóc?”
– Dobry, bo ja kupiłam nawilżacze. Te do powietrza. Pan wie, z tym dymem, co robią. Ten model lepszy, pan wie... Co kurz i te... robaki małe wciąga i to światło co się zmienia...
Wiedząc doskonale, że mówi o nawilżaczu „airwonder336”, model wyposażony w wirowy filtr wodny i pochłaniacz pyłu idealny w walce z roztoczami odpowiadam, że pomoc nie jest możliwa bez: podania mi dokładnej nazwy produktu, numeru serii, numeru karty gwarancyjnej, pofatygowaniu się osobiście do jednej z wyznaczonych w tym celu placówek wraz z wadliwym produktem oraz wszystkimi do niego dodatkami oryginalnym opakowaniem kartą gwarancyjną paragonem bądź fakturąjeślitakowazostaławydana.
Biorę głęboki wdech i rzucam słuchawką.
Jest mi ciasno. Widzę zbliżającą się twarz małego Marka. Porusza ustami a ja słyszę tylko narastający, jednostajny pisk. Jak zawsze trzyma firmowy kubek, pełen firmowej kawy z dwiema kostkami firmowego cukru. Bez tego kubka można go zobaczyć tylko o szóstej czterdzieści pięć i szesnastej piętnaście. To godziny, o których mały Marek zaczyna i kończy pracę, każdego dnia, od poniedziałku do soboty. Ten kubek jest ulubionym tematem przytyków pod jego adresem, krążących w kuluarach biura. Słyszałem ludzi przysięgających, że nakryli go jak wychodził z kibla ze swym kubkiem w dłoni. Marek śpi ze swoim kubkiem, sra ze swoim kubkiem i posuwa swoją obleśną żonkę popijając kawkę ze swojego kubka.
Zaczyna się kolejna migrena. Mały Marek mówi coraz szybciej. Pisk jest tak przenikliwy... Moją czaszkę powili pokrywa pajęczyna pęknięć. Czuję krople potu. Ściekają po moich plecach i wsiąkają w bokserki.
– ...no jakbyś się z tym uporał do środy było by dobrze. – dociera do mnie jego wesołkowata paplanina. – się znaczy, musisz się z nią uporać. Wiesz jak jest, zarząd patrzy, patrzy na mnie i na ciebie i na każdego pracownika w tym budynku i zarząd widzi, rozumisz, on widzi, gdy coś nie trybi. Jak trybić powinno a nie trybi to on zaraz widzi, rozumisz...
Słuchając go można by pomyśleć, że jest kaznodzieją nowego panteonu bóstw: „A imię ich czterdzieści i zarząd”. Obmacując kieszenie w poszukiwaniu papierosów odkrywam, że moja koszula jest cała mokra. Zacząłem palić w tydzień po przyjęciu tej pracy. Czasami w ciągu dnia spalałem cztery paczki. Nie z powodu nikotynowego głodu. Papieros jest doskonałą wymówką, usprawiedliwieniem ucieczki. Ale dziś już go nie potrzebuje.
– Mam to gdzieś, karłowaty zasrańcu! – Usta małego Marka w końcu się zamykają a jego twarz wydłuża się. – Nie potrzebuje tej pracy, nie potrzebuje zarządu, wrażenia, że obudziłem się w roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym czwartym ani twojego pierdolenia o ósmej rano, które przyprawia mnie o wrzody! – wrzeszczę, wymachując mu przed nosem środkowym palcem. – Nie wiem czy ten, nieskażony twórczą myślą ropień, który nazywasz swoim mózgiem jest w stanie pojąć, że kariera śmieciarza daje większe możliwości rozwoju niż przesiadywanie w tej dziurze! Pierdol się, jebany pigmeju! Pierdol się...
Kontem oka widzę podstarzałego faceta z ochrony. Podnoszę ręce do góry w geście mówiącym: „Nic już nie mówię, wychodzę”. Przechodząc obok Marka posyłam mu w powietrzu buziaka i wytrącam z ręki kubek, który przelatuje szerokim łukiem nad kilkoma boksami, obryzgując wszystko w około gorącą kawą i finalnie roztrzaskuje się na monitorze jakiegoś gościa z dystrybucji. Zostawiam wszystko. Lawirując między stanowiskami wymijam pracownika ochrony, który nie ma ze mną większych szans. Jestem całkiem niezły na krótkich dystansach a ten grzyb powinien już dawno gnić na geriatrii zamiast udawać „stróża prawa”. Wpadam zdyszany do windy. Całą drogę na dół besztam jakąś nieznaną mi kobietę za to, że przypadkiem wcisnęła dwa guziki.
W powietrzu czuć zapach nowej pory roku. Staram się oddychać przeponą, wypuszczać napięcie razem z dwutlenkiem węgla. Orientuję się, że prawie biegnę i zwalniam kroku. Pogoda jest cudowna. Dawno nie spacerowałem o tej godzinie, właściwie nie pamiętam, kiedy „spacerowałem” w ogóle. Pomarańczowe, jesienne słońce suszy moje plecy i jest całkiem przyjemnie, ale tak naprawdę nienawidzę tego miasta. Dorożek, obwarzanków, Wawelu, studentów i podstarzałych dziadów w kapeluszach i płaszczach z długimi szalami artystycznie przerzuconymi przez ramię. Oni to właśnie skondensowany do rozmiarów człowieka Kraaaaaków. Jego kwintesencja. Wielce nonkonformistyczny, alternatywny, zadumany, poetycki, będący stolicą kultury Kraaaaków. Żeby odpowiednio wypowiedzieć tą zacną nazwę trzeba wyciągnąć przed siebie rękę w patetycznym geście, godnym rozpoczynającego monolog hamleta, niekoniecznie jednak z czaszką w dłoni. I zaryczeć podniośle, nadając odpowiedni ton samogłosce „a”.
W końcu decyduje się wrócić do domu. Mieszkam w sypiącej się kamienicy. Właściciel bardzo chciałby ją wyremontować, ale nie pozwala mu na to architektoniczny greenpeace nękający podobno wszystkich posiadaczy budynków, które mają status zabytku. Gówno mnie to obchodzi, ale wiem o tym, bo gdy ten nudziarz przychodzi, po co miesięczny haracz, raczy nas długim wywodem na temat jego „problemów”.
Lubię chłód klatki schodowej i ten jej specyficzny zapach. Nie jest przyjemny, ale jakoś dziwnie kojący. Wysoka z wygodnymi, szerokimi schodami kojarzy mi się z portalem do jakiegoś sanktuarium. Myślę, że niektórzy by to poczuć odwiedzają świątynie. Dla unoszącego się, gdzieś między drobinkami kurzu spokoju. Wchodzę na samą górę. Długi korytarz na poddaszu, prowadzący do naszego mieszkania zawalony jest wszelkiej maści rupieciami. Stare szafy, trzy rowery w różnym stopniu porozkładane na części, biurko z brakującą szufladą, PRL-owska meblościanka, zeschnięty fikus w wielkiej doniczce, kilka zniszczonych krzeseł i masa innych rupieci podrzuconych tutaj przez sąsiadów z dołu lub wywalonych wprost od nas. Drzwi do mieszkania są uchylone.
– Oczywiśśś kurw... – syczę pod nosem i ostentacyjnie zatrzaskuje je za sobą. Niech wiedzą, że trzeba za nimi elementarne rzeczy robić.
– Siemanko! – słyszę jak Eliot drze się z drugiego końca mieszkania.
Znajduje go zalegającego na kanapie z zapoconym padem w ręku. Miętosi go bezlitośnie z wzrokiem wbitym w sześćdziesięcio calową plazmę, którą podarował mu ojczulek na dwudzieste pierwsze urodziny.
– Rzuciłem robotę. – mówię siadając obok niego.
– Dojebane. – odpowiada nieobecnym głosem. Dla Eliota wszystko jest „dojebane”, od kanapki w McDonaldzie po ekspedycje kosmiczne. Jest to jednocześnie słowo klucz, którym Eliot prowadzi całą konwersacje, kiedy nie słucha swojego interlokutora. Poznałem go w szpitalu jakieś pięć lat temu. Nie wiem, czemu zostaliśmy przyjaciółmi, z reguły tacy jak on doprowadzali mnie do szału. Jednak jego specyficzna nadpobudliwość była inna niż to, co znałem do tamtej pory. Wtedy potrafił godzinami wypluwać z siebie ciągi skojarzeń. Mówił coś i nagle zwracał uwagę na zdawałoby się mało istotny szczegół, zaczynał o nim opowiadać, snuć nową historię do momentu aż w niej nie znalazł ciekawego drobiazgu, i tak w nieskończoność. Nawet dziś, można czasem zauważyć jak żywe srebro wychodzi na wierzch.
– To już piąta fucha w tym roku. – Do pokoju wpływa Pandora. Z swoimi czarnymi jak węgiel włosami, ubrana w ohydny różowy szlafrok sięgający kostek, wygląda dość komicznie. Zaspana sprawia wrażenie jakby zamiast iść lewitowała kilka centymetrów nad podłogą. – Stawiam dychę, że szóstą rzucisz przed sylwestrem. – śmieje się mierzwiąc bujną czuprynę Eliota.
– O... wstałaś. – Odrywa się od ekranu i obrzuca ją spojrzeniem małego szczeniaczka. – Skleisz jakieś śniadanko coooo? I przynieś mi petki. – dokańcza szybko i wraca do gry.
– Sam se zrób śniadanko. – Pandora wymierza cios otwartą dłonią w jego potylicę i siada między nami. Wyciąga paczkę czerwonych marlboro, częstuje mnie a potem wtyka jednego między wargi Eliota. Siedzimy przez chwilę paląc w ciszy i obserwując jak kolejni przeciwnicy zamieniają się w krwawą miazgę.
Umysł rozkazuje ciału i ono jest posłuszne. Umysł rozkazuje sobie samemu i natrafia na opór.
FH
Odpowiedz


Wiadomości w tym wątku
David - przez Trickster - 11-09-2011, 16:04
RE: David - przez Morydz - 14-09-2011, 10:28
RE: David - przez smtk69 - 14-09-2011, 12:03
RE: David - przez Kassandra - 19-09-2011, 12:57
RE: David - przez Trickster - 23-09-2011, 14:14

Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości