Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Moja droga na Marsa
#1
Moja droga na Marsa.

Za pancerną okiennicą gwiżdże wiatr, po zewnętrznych tytanowo-aluminiowych ścianach z cichym szelestem osypuje się piach. Ten suchy jak pieprz, zmielony przez wieczny ruch piasek, który wciska się we wszystkie szczeliny, matowi super-twarde kwarcowe szyby i przeciera osłony ustawionych na zewnątrz aparatów. Tu wewnątrz jest jednak bardzo cicho. Nie jest to martwota międzygwiezdnej pustki, bo wypełniają ją szmery przenikające z zewnątrz: dudniący szum stosu za ścianą, a nawet prawie niesłyszalny pisk przetwornicy w lampce na biurku. Jednak ucho przyzwyczajone do nich, tak jak każdy przywyka do odgłosów własnego domu i przestaje je wkrótce świadomie rozróżniać.

Właściwie tę historię powinienem nazwać „Nasza droga na Marsa”, bowiem jest nas tu dwóch. Poza mną przebywa na stacji mój przyjaciel Marian. On znosi to wszystko znacznie gorzej. Na Ziemi zostawił miłość swego życia, poza tym jest muzykiem, a jak tu spełniać się artystycznie, gdy za jedynego słuchacza ma się gościa z pierwszym stopniem afonii, który nie odróżnia jazzu od bluesa. Kiedyś próbował coś nagrywać i wysyłać na Ziemię, ale pasmo przesyłowe oczywiście przykrojone jest, z oszczędności, do niezbędnego minimum, dlatego właściwie nic z tego nie wyszło. Siedzimy więc sobie w metalowym schronie, który kiedyś był w dużej części statkiem kosmicznym, celebrujemy każdą czynność, których przecież nie jest tak wiele, i robimy wszystko, by nie zwariować. A zaczęło się od Bin Ladena. Jak dziwnie by to nie brzmiało, to On, choć już dawno wącha trawkę od spodu, jest bezpośrednią przyczyną naszej obecności na tym zimnym, brunatnym pustkowiu. Ale wypadałoby zacząć od początku.

Co dokładnie robił Bin Laden w Polsce, na dodatek w okolicach niewiele przecież znaczącego Stąporkowa, tego pewnie nigdy się już nie dowiemy. Niemniej jednak los, który przędzie się w najmniej spodziewane sploty, sprawił, że się na niego natknęliśmy, a spotkanie okazało się brzemienne w skutki dla obu stron.

Wieczór był wprost śliczny, jak tylko potrafi być pierwszy naprawdę ciepły zmierzch majowy. Wracaliśmy ścieżką przez las, bo po skończonej niewielkiej fuszce postanowiliśmy nieco skrócić sobie drogę. Tym bardziej, że byliśmy trochę zmęczeni wykonaną pracą, jak i symboliczną kroplą swojskiego wina truskawkowego, którym uraczył nas zleceniodawca. Po drodze zboczyliśmy nieco, żeby wspiąć się na pokopalnianą hałdę i uradować oczy widokiem zachodzącego nad okolicznymi wzgórzami słońca. To znaczy Marian poszedł przodem, ja zaś zajżałem w krzaczki, żeby ulżyć nieco przepełnionemu pęcherzowi.
Nagle usłyszałem, że kumpel mój modli się gdzieś na górze głośno i żarliwie. Wydało się to co najmniej dziwne, bo co by o Marianie nie powiedzieć, to do zanadto religijnych nie należy. Ruszyłem żwawo ścieżką. Po chwili zresztą i tak musiałem przypaść do gruntu. Ujrzałem bowiem mojego serdecznego kumpla klepiącego na kolanach pacierz ( zaczynał już „Pod Twoją Obronę” ), a przed nim, trzymającego paskudnie wyglądającego kałasznikowa, mocno brodatego gościa z zawiniętym wokół głowy białym ręcznikiem. Niewiele myśląc, wydobyłem z walizki z narzędziami pokaźny klucz do rur i kryjąc się za niewielkimi, rosnącymi tu dość gęsto sosenkami, począłem zachodzić przeciwnika od tyłu. Marian widząc moje manewry, zachował na tyle zimnej krwi, że zaczął modlić się jeszcze głośniej i żarliwiej. Napastnik cierpliwie czekał z wycelowanym w niego karabinem. Marian wszak wymyślił te 'ostatnie' modły na poczekaniu, żeby jakoś zyskać na czasie, a mnie ułatwić zorganizowanie odsieczy. Oczywiście fundamentalnie religijny Talib nabrał się, bo jakże nie pozwolić skazańcowi po raz ostatni westchnąć do swego Boga. To go zgubiło. Podkradłem się do drzewka zaledwie kilka kroków od przeciwnika, potem ostrożnie, „na paluszkach”, przebyłem dzielącą nas odległość i biorąc solenny zamach, zdzieliłem brodatego kluczem po czerepie. Przyznam, przegiąłem ociupinkę. Kiedy ogląda się kreskówki rodem z wytwórni Disneya, uderzeniu w głowę towarzyszy czysty, metaliczny dźwięk, tymczasem w rzeczywistości rozległo się niemiłe mlaśnięcie i niedoszły zabójca padł na ziemię jak podcięty. Wierzgnął jeszcze kilka razy nogami i znieruchomiał martwy. Popatrzyłem na okrwawiony klucz, i spożyty podwieczorek podjechał mi do gardła na fali truskawkowego wina. Marian natomiast wstał z klęczek, kopnął z całych sił martwego Taliba, by wreszcie odreagować przebyty stres, puściwszy obfitego pawia pod najbliższą sosenkę.
- Dobrze żeś się pospieszył – powiedział, doprowadziwszy się mniej więcej do porządku. – Modlitwy mi się kończyły.
Nieopodal leżała na ziemi walizka, która kryła laptop i jakieś podłączone do niego ustrojstwo wraz z przenośną anteną satelitarną. Ekran pokazywał obraz z lecącego nisko nad lasem samolotu. Poniżej świeciła zielono mapa okolicy. Niepokojąco bliskiej okolicy. Poszperałem chwilę w programie i znalazłem przycisk autodestrukcji. Wybuch nad lasem upewnił nas, że samosterujący pocisk, który miał uderzyć w wielkie zbiorniki gazowni, przestał istnieć. Tymczasem Marian przez komórkę zadzwonił na policję. Wkrótce też pojawił się radiowóz.

Jako że żadna z metod identyfikacji nie opiera się na badaniu kształtu podstawy czaszki, policja bez problemu rozpoznała naszego Taliba, jako sławnego, a może raczej niesławnego, Osamę bin Ladena. No i się zaczęło. W zasadzie wszystko poszłoby jak najlepiej, gdyby jakiś durny dziennikarz nie wpadł na pomysł poprawienia sobie notowań poprzez opublikowanie wywiadu z człowiekiem, który załatwił szefa Al Kaidy. Pismaka to ja nawet rozumiem, ale Mariana, który tego wywiadu udzielił, już nie do końca. Artykułu, pomimo interwencji co najmniej czterech policji i Interpolu, nie udało się zablokować. Tak to z dnia na dzień, staliśmy się dwoma najbardziej znienawidzonymi przez każdego Taliba ludźmi na całym chyba świecie. Jakiś policjant, wysoki Szwed, wpadł na skądinąd odkrywczy pomysł, że trzeba by nas jakoś ukryć, a najlepiej wywieźć z kraju. Od słowa do słowa wybrano Stany Zjednoczone. Dostaliśmy po dwie godziny na spakowanie i już wieczorem siedzieliśmy w samolocie do kraju nieograniczonych możliwości. Swoją drogą pożegnanie kumpla z narzeczoną było tak rozdzierające, że można by o nim osobny esej wysmażyć. Potem, w samolocie, nie odzywał się tylko wzdychał płaczliwie. Chyba nad swoją głupotą. Mnie było łatwiej, oprócz rodziców nie mam nikogo bliskiego, a dom rodzinny kiedyś przecież się opuszcza. Gdzieś tak nad oceanem zdałem sobie sprawę, że lecę. Wprawdzie nie bardzo wiem po co, ale jednak, po raz pierwszy w życiu. No i humor mi się tak jakoś poprawił. Lot lotem, a stewardesa roznosząca posiłek była całkiem do rzeczy, co też nastrajało pozytywnie. Puściłem do niej oczko, ale mnie zignorowała.

Ameryka przywitała nas z atencją, chociaż dyskretnie. Nie było wprawdzie czerwonego dywanu i defilady wojskowej, ale za to prawdziwa, rządowa, czarna limuzyna. Pojawili się również faceci w czerni. Garnitury mieli skrojone naprawdę gustownie, a okulary ciemne jak noc.
Przejęli nas na lotnisku, wyprowadzili bocznym wyjściem, omijając te wszystkie bramki, kontrole celne, oraz pozostałe ceregiele i powieźli, jak się okazało do hotelu. Mój Boże, jakiż ten naród amerykański gościnny. Nie dość, że fatygowali się po nas aż na lotnisko, podwieźli do hotelu ekstra bryką za free, to nawet bagaż do pokoju zanieśli. Marian w drodze chciał sprawdzić co zawiera dyskretnie wpasowana pomiędzy fotele limuzyny lodówka. Dałem mu po łapach. Ładnie to tak w czyichś garach grzebać?
W hotelu dostaliśmy do dyspozycji apartament. Wielki naród, to i w wielkich mieszkaniach mieszka. Sam salonik, jak pozwolił sobie go określić hotelowy boy, był większy od całej mojej chałupy z wszystkimi przybudówkami, a dochodziły do tego jeszcze dwie sypialnie i łazienka, w której pomieściłaby się z pewnością drużyna rugbystów razem z rezerwowymi.
Pewien dyskomfort sprawiała mi jedynie myśl, co się stanie kiedy każą nam za wszystko zapłacić. Musiałem mieć to pytanie niemalże wypisane na twarzy, gdyż jeden z panów, którzy nas konwojowali, wyjaśnił że nasz pobyt w stanach finansuje sam prezydent, z którym mamy spotkać się jutro. Na koniec, życząc miłego pobytu, zostawił na stoliku mały, acz cieszący oko plik dolarów. Jak się wyraził, na drobne wydatki.

Siadłem sobie na brzeżku łóżka. Tak ostrożnie, żeby nie pognieść idealnie odprasowanego i ułożonego okrycia. Materac ugiął się miękko, acz sprężyście. Byłem tym wszystkim z lekka oszołomiony. Wszystko tu lśniło chromem, i złotem, nawet samo posłanie było wprost ogromne. Ja, prostym człowiekiem będąc, takie splendory oglądałem co najwyżej w „Modzie na sukces”, sam zadowalając się legowiskiem o szerokości zbliżonej do ławki parkowej i współczynniku miękkości do tejże zbliżonym.
Marian tymczasem wlazł do wielgachnej wanny, dolawszy uprzednio do wody pokaźną porcję jakiegoś pachnidła. A mnie, wobec oporów jakie wykazywałem przed skorzystanie z wyżej wymienionej, wysłał pod prysznic twierdząc oszcerczo, że śmierdzę. Esteta się znalazł. Kąpałem się przecież w sobotę. Nawet pół tygodnia jeszcze nie zeszło.

Nazajutrz, około dziewiątej, najedzonych i odświeżonych, powieziono na spotkanie z Pierwszym Obywatelem Ameryki. Żałowałem nieco, że nie zapakowałem garnituru. Nie to, żebym był zwolennikiem tegoż nadmiernie przecież „sztywnego” uniformu, ale na taką okazję wypadało by się przemóc. No ale garnituru nie było i kropka.
Prezydent Stanów Zjednoczonych Barack Obama przyjął nas na niewielkim, rządowym ranczo, niedaleko Waszyngtonu. Spotkanie szczęśliwie okazało się nieoficjalne. Prezydent ubrany był w zielone sztruksowe spodnie i marynarkę narzuconą na zwykły, biały t-shirt. Okazał się bardzo miłym człowiekiem.
Zasiedliśmy w wygodnych, krytych skórą fotelach, w stylowo urządzonym saloniku, gdzie znad kominka patrzył z portretu sam Jerzy Waszyngton. Wkrótce podano również ciastka i aromatyczną kawę.
Siedzenie w niskim, klubowym fotelu jest w pewnym sensie sztuką. Nie wiadomo bowiem co zrobić z nogami. Jeśli wyciągnie się je przed siebie, postawa wydaje się nadmiernie wyluzowana, ba! nawet nonszalancka. Natomiast jeśli się je podciągnie, sprawia się wrażenie niepewnego i wystraszonego. Mnie dodatkowo wstyd było, że nie władam szlachetną Mową Wielkiego Narodu. Szczęściem Marian władał i robił za tłumacza.
Po wymianie zwyczajowej dozy uprzejmości, prezydent oznajmił nam, że za ujęcie Bin Ladena, żywego lub martwego, Kongres Stanów Zjednoczonych ustalił pokaźną nagrodę. Inne państwa zrzeszone w Sojuszu Północnoatlantyckim też dołożyły pewne sumy, które to już zostały przelane na utworzone dla nas specjalnie w tym celu konta. On zaś ma przyjemność przekazać nam symboliczne czeki. Niejako mimochodem dodał, że kwoty te zwolnione są od podatku. Wręczył owe dokumenty, a ja dłuższą chwilę liczyłem dyskretnie wpisane tam zera. Dla pewności że nie śnię uszczypnąłem się nieznacznie w łydkę. Zabolało aż się skrzywiłem.
- Panowie – Obama wyszczerzył zęby w uśmiechu – Jesteście teraz bogatsi od Bila Gatesa. Wiecie, to nawet dobrze. Jakoś tak nigdy buraka nie lubiłem. Szkoda tylko, że nie bardzo macie jak z tej kasy korzystać. Posłuchajcie tego.
Pstryknął pilotem. Na ekranie dużego telewizora po przeciwnej stronie pokoju, pojawił się gęgający coś z przejęciem islamski mułła. Marian tłumaczył pojawiające się na dole angielskie napisy. Wyszło z tego, że ichniejszy klecha obiecywał każdemu prawemu muzułmaninowi, który przyczyni się do naszego zgładzenia, nie dziesięć a siedemdziesiąt siedem pięknych hurys.
Pokiwaliśmy smutno głowami, siorbiąc w milczeniu kawę.
Prezydent wyłączył telewizor.
- No ale głowa do góry panowie – powiedział – mamy w końcu najlepszy na świecie program ochrony świadków. Zrobi wam się operację plastyczną, na koszt państwa oczywiście i gdzieś umieści. Tylko gdzie by was zamelinować – zasępił się – Tu w Ameryce wywęszą was pewnie dziennikarze, prawdziwe hieny. Europa też odpada. W Azji i w Afryce sami Muzułmanie....
- Chyba tylko na Księżyc- mruknąłem.
- Co mówiłeś? – spytał Obama oczywiście po angielsku.
- Kolega żartował, że można by nas wysłać na Księżyc. - Przetłumaczył Marian.
- Hmmm... To jest myśl – prezydent poskrobał się w głowę. – Na księżyc wprawdzie to raczej nie, ale NASA szykuje załogową misję na Marsa. Ciągle upominają się dotacji. Poczekajcie chwilę.
Wydobył ukryty dyskretnie w szufladzie osiemnastowiecznego biureczka czerwony telefon i rozmawiał z kimś dłuższą chwilę.
- Misja jest przygotowywana – odezwał się do nas po chwili – Ale to jeszcze kwestia kilku lat. Brakuje im funduszy.
Porozumieliśmy się z Marianem bez słów.
- Może byśmy dołożyli odrobinkę? – zapytał Marian po angielsku.
Prezydent znów konsultował się przez telefon.
- Można by skrócić przygotowania do mniej więcej, pół roku – zwrócił się do nas – ale musielibyście przeznaczyć na to prawie trzy czwarte swojej nagrody.
W sumie to i tak nie było szans na dyskretne spożytkowanie tej bajońskiej kasy. I tak za sumę większą niż roczny budżet naszej poczciwej Ojczyzny zafundowaliśmy sobie bilet do gwiazd. W jedną stronę.
Prezydent wydał odpowiednie dyspozycje. Na pożegnanie dostaliśmy jeszcze po parze kowbojskich butów z ostrogami i rządowy odrzutowiec powiózł nas na spotkanie nieznanego.

No i poszliśmy w kamasze. NASA to w końcu agenda pokrewna armii. W zasadzie to bylibyśmy na bakier z polskim prawem, które zabrania wstępowania Polakom do obcej armii, ale załatwiono to dość sprytnie. Przysięgę Wojska Polskiego odebrał od nas oficer z ambasady, otrzymaliśmy polskie mundury, i natychmiast jako szeregowcy zostaliśmy przydzieleni, jako samodzielny oddział, pod komendę oficerów amerykańskich. Zagmatwane to trochę, ale działało i wszystko odbyło się zgodnie z prawem. Zaraz potem musieliśmy przeżyć zmasowany atak lekarzy, zakamuflowany pod nazwą badań wydolności organizmu. Zaglądano w każde, możliwe miejsce naszych ciał. Nawet w takie o których istnieniu niekoniecznie miałem pojęcie.
Nigdy w życiu nie pokażę już języka żadnemu laryngologowi. Gdy nieopatrznie to zrobiłem, lekarz chwycił organ w dwa palce i wyciągnął tak daleko, że aż zatrzeszczał. Poza tym ganiano nas po bieżni, całych oblepionych jakimiś czujnikami. Badano encefalografem nasze mózgi, pokazując przy tym różne, niekiedy dość frywolne obrazki. Na koniec wsadzono do osławionej wirówki. Nie powiem, zabawa przednia. Ma się początkowo wrażenie wciskania w fotel, jak przy ostrym ruszaniu samochodem. Potem oddychanie staje się coraz trudniejsze, potężna siła odśrodkowa przykuwa ręce do poręczy z ogromną, a o oderwaniu głowy od oparcia nie ma nawet mowy. Na koniec ma się wrażenie, że oczy wpadają człowiekowi do środka czaszki i prostują się wszystkie zmarszczki. Wreszcie jest tylko ciemność. Natomiast kiedy już po tej torturze uwolnią... mój Boże, jaki ja się potem czułem lekki. Miałem wrażenie, że wzlecę w powietrze.
Nawiasem mówiąc, zastanawiam się, po co oni to wszystko robili. Przecież nie w celach selekcyjnych. Innych kandydatów bowiem nie było.
Następnie poddano nas intensywnemu szkoleniu. Były zajęcia z fizyki, nawigacji, łączności, medycyny, czy wreszcie praktyczne zajęcia na trenażerach. Najlepiej jednak wspominam te z języka angielskiego. Przyznam, że wcześniej, jeszcze w kraju, trzy razy bezskutecznie usiłowano nauczyć mnie tej sztuki. Jednak tym razem sprawa przedstawiała się inaczej. Zdaje się, że pomysł podrzucił im Marian. Otóż przydzielono mi do „opieki” Aoi. Była śliczną, filigranową Japonką, właściwie Amerykanką japońskiego pochodzenia, swoistym ewenementem. Ukończyła naraz chyba ze cztery fakultety, w tym tak odległe, jak archeologia i fizyka jądrowa, z której właśnie robiła doktorat. Tak niesamowicie inteligentna, aż trudno sobie to wyobrazić, jednocześnie emanująca tak cudowną prostotą i oddaniem. Na dodatek ślicznie grała na skrzypcach. Miała przebywać ze mną niemal 24 godziny na dobę, robić za mojego "opiekuna" , a przy okazji uczyć języka. Poznano mnie również z pewnym Szkotem, nauczycielem filologii angielskiej, tak na wypadek, gdyby moje postępy były niezadowalające. Zawoalowana groźba była aż nazbyt jasna, tajemnicą bowiem, wspomniano mi bowiem mimochodem o specyficznych upodobania tegoż pana. Oj, obudziło się wtedy we mnie pragnienie poznawania szlachetnego języka Abrahama Lincolna, oj, obudziło.

Dużo ćwiczyliśmy na trenażerach. Te same manewry, do znudzenia. Zawsze coś się pochrzaniło. Instruktor szarpał tylko z bezsilności swoją i tak rzadką bródkę. W żaden sposób nie mogłem przyzwyczaić się do rozkładu urządzeń sterujących. Bolałem przeto nad mizerią naszych wyników i pocieszałem jak mogłem nauczyciela.
Wieczorami, zwykle, mieliśmy odrobinkę wolnego czasu. Siedziałem sobie z Aoi na kwaterze i rozmawialiśmy o grach komputerowych. Okazało się, że moja Gwiazdka jest zapalonym graczem. Zresztą, od czasu gdy pobiła dwóch pechowych kolesi, którzy zaczepili nas podczas spaceru, przestałem się czemukolwiek w stosunku do niej dziwić. Właśnie podczas tej rozmowy przyszedł mi do głowy przełomowy pomysł. Namówiłem techników, by zainstalowali do komputera maszyny treningowej „Descenta”, taką kosmiczną strzelankę, w którą grałem niegdyś namiętnie. Odtąd, w ramach dodatkowego treningu, wojowałem z hordami wrogich robotów. Marian nie podzielał niestety mojego entuzjazmu, a odkąd puścił pawia podczas wyjątkowo efektywnego zwrotu przez plecy połączonego ze śrubą, zarzygując dokumentnie cały kokpit, dałem mu spokój. Aoi okazała się znacznie lepszą towarzyszka wirtualnych wypraw. Jej to się zwyczajnie podobało. Z wypiekami na ślicznej twarzyczce, pomagając sobie koniuszkiem wysuniętego języka, szatkowała wraże roboty wszelkim dostępnym uzbrojeniem, ja zaś z brawurą pilotowałem wirtualny statek. Statystyki treningów poszły momentalnie w górę. Egzamin z pilotażu zdałem śpiewająco. Marian także, Amerykanie na szczęście są tacy uczciwi.

Na miesiąc przed planowanym rozpoczęciem misji, nasze szkolenie było w zasadzie ukończone. Właściwie pozostało jeszcze tylko parę godzin treningów w pozorowanej nieważkości. W praktyce ćwiczenia odbywały się w basenie. Wtedy też wybuchła pierwsza, i jedyna awantura z dowództwem misji. Poszło o dowodzenie statku. Szefostwo koniecznie chciało, żeby któryś z nas został dowódcą. Ja konsekwentnie odmówiłem. Marian też nie przyjął. W końcu jesteśmy kumplami. Nie? Przełożeni jednak pomyśleli i wykombinowali. Z Polski przyszły nominacje oficerskie. Dostałem wyższy stopień. Początkowo chciałem zrobić dowództwu karczemną niemal awanturę i nominacji nie przyjąć, ale Marian przekonał mnie, żebym odpuścił. Twierdził, że w końcu jestem starszy i mi się należy.

Ostatnią noc na Ziemi spędziłem z Aoi na nagrzanym dachu hangaru. Zabraliśmy koc i zrobiliśmy sobie maleńki piknik. Dzielnie towarzyszyła mi przez wszystkie te dni. Cieszyliśmy się razem i razem smucili. Nigdy wcześniej nie spodziewałem się, że to jest właśnie tak. Że na tym polega bycie z kimś. Tej nocy przełamaliśmy ostatnie bariery. Piliśmy piwo, kochaliśmy się po raz pierwszy i - jak myśleliśmy ostatni - potem aż po świt leżeliśmy wtuleni w siebie, patrząc w gwiazdy. To miało być najcudowniejsze wspomnienie z Ziemi. Tej nocy na tamtym dachu zrozumiałem, co tak naprawdę się liczy. Szkoda, że tak późno.

Piękna jest Ziemia widziana z orbity. Błękitna i taka niewinna. Ale zanim dane było naszym oczom zobaczyć jej krzywiznę pokrywającą ponad połowę nieba, najpierw stanęliśmy na twardym betonie kosmodromu.
Żeby nie narazić misji na niebezpieczeństwo sabotażu, naszą tożsamość utrzymywano w tajemnicy. Skutkiem tego, przez cały okres szkolenia nie wypuszczono nas poza kompleks NASA. Miało to też dobre strony: nie pętali się wszędobylscy dziennikarze, udało się utrzymać datę startu w sekrecie. Gwiezdny Wędrowiec, jak ktoś patetycznie nazwał statek, był za ciężki, by wystartować z Ziemi. Zmontowany na orbicie, czekał przycumowany do Międzynarodowej Stacji Kosmicznej. Mieliśmy tam polecieć wahadłowcem, jak zwyczajna przesyłka.
Pierwsze promienie wschodzącego słońca zastały nas na platformie startowej. Dwaj piloci oraz Marian i ja, ubrani w skafandry do lotu, z niewielkimi, wojskowymi workami podróżnymi. Tyle mogliśmy zabrać z Ziemi. Patrzyłem na pokryte lekkimi obłoczkami niebo Florydy, drzewa w oddali. Obraz, który jako ostatni z naszej planety, pozostanie mi w pamięci. Błękit, prawdopodobnie nigdy więcej go nie zobaczę i biały ogrom statku na stanowisku, cichy jeszcze i nieruchomy. Przed wejściem do wieży schyliłem się i podniosłem zwykły kamyk. Tam będzie cenniejszy od złota. Kawałek domu.

Oczekiwanie w kabinie dłużyło się niemiłosiernie. Leżeliśmy na fotelach za pilotami, przysznurowani pasami jak balerony. Właściwie to powinienem napisać pod pilotami, bo wskutek tego, że wahadłowiec stał na sztorc, ich fotele znajdowały się nad nami. Mechaniczny głos w tle odliczał mijające sekundy. Zaczęło mnie straszliwie swędzieć pod kolanem. Oczywiście podrapać się nie mogłem przez te cholerne pasy. Marian leżał spokojnie wpatrzony w jakiś punkt nad nami. Trzymał się dzielnie, mnie natomiast wkurzało to swędzenie, i odrobinkę suszyło po wczorajszym piwie. Nagrzewający się od słońca kadłub wzdychał metalicznie, jakby sprężał się do skoku.
Wreszcie odliczanie dotarło do zera. Najpierw odezwały się silniki głównego ciągu, chwilę potem pomocnicze na paliwo stałe. Przyspieszenie wgniotło nas w fotele. Może start obserwowany z zewnątrz wygląda atrakcyjnie, jednak wewnątrz blaszanej skorupy zwariować można od wibracji.
Niebo skończyło się po kilku minutach. To zwykłe, błękitne. Powyżej była już tylko czerń nakrapiana ognikami gwiazd.
Wibracje znacznie zelżały, kiedy odłączyły się silniki pomocnicze. Ciąg główny pracował znacznie spokojniej. Lecieliśmy po lekko wygiętej paraboli, by wejść na orbitę stacjonarną.
Kolejny wstrząs i pusty zbiornik pomocniczy odleciał w pustkę chwilę po tym, kiedy zamilkł główny silnik. Pilot pokazał, że można zdjąć kaski. Byliśmy na orbicie, no i po raz pierwszy odczułem na własnej skórze nieważkość. Właściwie odczuło ją moje śniadanie. Grzanki podjechały mi do gardła w towarzystwie odtłuszczonego mleka. Moje wewnętrzne zmagania chyba aż nazbyt dokładnie malowały się na twarzy, gdyż jeden z pilotów podał mi plastikową torbę i powiedział, żebym się nie krępował. No i mój pobyt w kosmosie rozpoczęty został od treściwego „pawia”. Nie powiem, faktycznie mi ulżyło.
Pod nami przepływał lekko przymglony bielą i błękitem krajobraz naszej planety widziany z tych iluśset kilometrów. Słońce świeciło znacznie jaśniej, bo nie przysłonięte ponad stoma kilometrami gazów. Naprzeciw, niczym filigranowa wobec ogromu Ziemi zabawka, napływała Międzynarodowa Stacja Kosmiczna.
„Gwiezdny Wędrowiec” z tej odległości wydawał się maleńki. Przypominał pociąg z nanizanych na pręt walców, zakończony z jednej strony kulą, a z drugiej charakterystycznym lejkiem wylotu silnika jonowego.

Na Stacji trzeba się było pokazać. Pracujący tam astronauci podejmowali nas z iście rosyjską gościnnością, czym chata bogata. Oczywiście całe menu było z puszki, albo z tubki. Z akcentem na tą ostatnią. O przepraszam. Wino było z bidonika. Swoją drogą ciekawe jak oni przemycili z Ziemi alkohol? Nieważkość ma tą zaletę, że można pić bezpośrednio z takiej kuleczki uformowanej w powietrzu, pod warunkiem, że się słomkę natłuści. W przeciwnym razie ciecz ją oblepi i popłynie po wierzchu dalej. Efekt jest taki, jakby sobie człowiek ten cały napój wylał na twarz.

Po południu czasu pokładowego przenieśliśmy się na Wędrowca. Jeszcze jakieś formalności, kilka podpisów i nareszcie odrobina spokoju. Wygoniliśmy z pokładu ostatnich techników, pożegnaliśmy się z załogą stacji i wreszcie, solennie już tym zmęczeni, zaśrubowaliśmy właz. Ziemia dała pozwolenie na odcumowanie. Można było automatycznie, ale wybaczcie tą drobną słabość, zawsze lubiłem duże zabawki. Statek posłuszny sterom, majestatycznie oddalił się od Stacji. Wprowadziłem Wędrowca na założoną orbitę. Miał wykonać kilka obiegów wokół Ziemi po rozkręcającej się spirali, by uzyskawszy odpowiednią prędkość, uciec w kierunku Słońca. Tam na wysokości orbity Wenus , zakrzywić tor swego lotu w kierunku Marsa. Taki wariant, choć wydawało by się, stosunkowo długi, pozwalał na najmniejsze możliwie zużycie paliwa, dzięki wykorzystaniu grawitacji ciał niebieskich.
Gwiezdny Wędrowiec robił wrażenie. Od kulistej sterowni, aż po sam przedział reaktora na rufie. Posiadał unowocześniony napęd jonowym. Cząstki ksenonu, rozpędzane przez kolejne siatki w przebiegającej przez całą długość kadłuba tubie, osiągały prędkość powyżej jednej czwartej świetlnej. Dzięki temu jednostka rozwijała odpowiedni ciąg przy bardzo małym wydatku paliwa. Moc do rozpędzania gazu pochodziła z niewielkiego, ale wydajnego reaktora jądrowego. Tak przynajmniej miało to działać w teorii. W praktyce tak dużego modelu nikt nie testował.
Szczęściem silnik zastartował przy pierwszym podejściu. Parametry pracy trzymały się w normie. Wytwarzane przez niego ciążenie rzędu 0,4 g, było oczywiście dużo mniejsze od ziemskiego. Siedząc jednak w fotelu za sterami, miało się wrażenie, że leży się na plecach, a wszystkie pulpity stoją na sztorc. Chociaż przy tak małym przyspieszeniu nie robiło to specjalnej różnicy. Za to wszelkie inne czynności były znacznie bardziej ułatwione. Choćby tyle, że można zjeść normalny posiłek, bez wyciskania sobie potraw z tubki wprost do ust. Kąpiel też jest znacznie przyjemniejsza, jeśli można użyć prysznica, bez obawy, że utonie się w przyklejonej do ciała wodzie.
Trójpoziomowy przedział mieszkalny okazał się całkiem przytulnie urządzony. Zajmował pierwszy cylinder od sterowni. Zawierał niewielką kuchenkę z czymś w rodzaju mikroskopijnej jadalni, dwa oddzielne pomieszczenia sypialne i maleńką łazieneczkę z prysznicem, do którego nie zmieściłby się grubas. Pokoiki urządzono całkiem przytulne - wybite udającym boazerię tworzywem z miękką, zieloną wykładziną na podłodze. Mieściły wpuszczoną w ścianę koję, narożną szafkę i przymocowany do ściany stolik z kilkoma szufladami. Przedział mieszkalny zawierał ponadto pomieszczenie z urządzeniami łączności, tak by nie trzeba było bez potrzeby przesiadywać w sterowni, oraz salę gimnastyczną z bieżnią i przyrządami do ćwiczeń siłowych. Należało trenować codziennie, brak grawitacji jest bowiem zabójczy dla narządu ruchu. Na tej przestrzeni mieliśmy spędzić bez mała pół roku lotu.
Wędrowiec był duży. Składał się z ośmiu połączonych, jakby nadzianych na główny tubus, ogromnych walców. Oprócz pierwszego, mieszkalnego i ostatniego maszynowego z zamontowanym reaktorem, pozostałe mieściły w sobie ładownie, zawierające skroplone gazy, wraz z całym zapasem tlenu, wodę, żywność oraz wyposażenie, które miało być użyte dopiero na Marsie. Każdy z członów, z wyjątkiem przedostatniego, wyposażono we własne silniki i stanowił właściwie samodzielny lądownik. Bo też i każdy z osobna miał na Marsie osiąść. Przedostatni, zawierający teraz zbiorniki paliwa mógł być utracony, chociaż na wszelki wypadek posiadał własny spadochron hamujący. Każdy z walców podzielony na kilka poziomów stanowił labirynt kratownic i przejść. Pozwalało mi to na odrobinę samotności i odpoczynku, kiedy miewałem serdecznie dość Marianowej gęby i ogłupiającej telewizji z Ziemi. Nieraz spędzałem długie godziny, siedząc oparty o wypukłą osłonę silnika, wsłuchany w jednostajny poszum prądów. Marian spędzał na rozmowach ze swoją dziewczyną długie godziny, ja natomiast poprosiłem Aoi ostatniej nocy na Ziemi , żeby nigdy nie kontaktowała się ze mną. Myślę, że tak będzie najlepiej. Ból rozstania przeminie. Moja Gwiazdeczka zasługuje na kogoś, kto się nią zaopiekuje, kto ją pokocha. Może kiedyś, kiedy będzie już babcią, opowie swoim wnukom o człowieku, którego znała przez chwilę, a który odleciał do gwiazd. Pamięć o tych przeżytych razem chwilach była chyba jeszcze zbyt świeża, może dlatego tak wkurzało mnie intymne życie Mariana na odległość. Dlatego tak często zaszywałem się w którejś z ładowni, by zwinięty w kłębek wsłuchiwać się w dzmer maszyn i z uporem maniaka wspominać tamtą noc na nagrzanym dachu Hangaru. Wtedy, tkwiąc w pulsującej szumem, ciepłej ciemności, mogłem niemal poczuć jej obecność obok siebie.

Kłopoty zaczęły się na początku drugiego miesiąca podróży. W sumie spodziewałem się tego, oglądając rurociągi, sprawdzając obwody, szukając najdrobniejszej usterki. Za dobrze dotąd szło. No i sypnęło się na całego.
Obudził mnie promień słońca z wąskiego, pancernego okienka. No tak, jego nie powinno tu być. Światło powinno padać nieruchomo na szafę. Szliśmy przecież po wycinku elipsy wokół słońca. Na pół rozbudzony, nie od razu skojarzyłem denerwujące piszczenie sygnału ostrzegawczego. Zeskoczyłem z koi. Zachwiałem się, ciążenie musiało znacznie wzrosnąć. W piżamie wszedłem po drabince do sterowni. Statek szedł dziobem prosto w słońce. Daleko bo daleko, ale zrobiło mi się z lekka gorąco. Pulpit kontrolny świecił alarmami, jak nie przymierzając choinka na święta. Monitory, łącznie z tym od głównego komputera, wyświetlały w kółko animację eksplodującego Taliba. Usiadłem za sterami, nie działały, tak jak i dźwignia głównego ciągu. Kontrola reaktora nie odpowiadała. Silnik pracował na przeciążeniu kierując nas wprost w słońce, przy okazji przegrzewając stos. Podniosłem osłonę i wcisnąłem czerwony przycisk resetu. W zasadzie nic się nie zmieniło. Całe sterowanie szło przecież przez komputer. Nikt przy zdrowych zmysłach nie zaryzykuje ręcznego manipulowania stosem nuklearnym. Wysiłkiem woli zdusiłem narastającą panikę. Wziąłem kilka głębokich wdechów, policzyłem od jednego do dziesięciu, a potem na odwrót. Spłoszone myśli powyłaziły niechętnie z mrocznych zakamarków umysłu i ustawiły się we w miarę karny szereg. Jak nic ktoś wpakował nam wirusa. Jakbym nie ostrzegał, że tak skończy się zastosowanie Windowsa w wyjątkowo odpowiedzialnym miejscu. Wyłączyłem denerwujący sygnał. Jak już miał zapowiadać nasz prywatny koniec świata, to może lepiej jakieś trąby archanielskie? Kontrola stosu przeczyła sama sobie. Naraz świeciły kontrolki zatrzymania, przeciążenia i awarii. To samo z silnikiem, a przecież ciąg był. Poskrobałem się w czubek czaszki i bez przekonania nacisnąłem jeszcze raz reset. Oczywiście nic się nie zmieniło. Czyli zostało wyłączyć stos ręcznie, to wszystko inne samo zdechnie. Pognałem przeto na rufę. O ile gnaniem można nazwać przeciskanie się przez ponad sto metrów drabin i studzienek. Po drodze z niejaką satysfakcją zwaliłem rozespanego Mariana z koi i kazałem coś zrobić z komputerem. I tak bardziej nie mógł nabroić.
Szczęściem nikt nadgorliwy nie wpadł na pomysł zastosowania jakichś zmyślnych blokad przy włazie do komory reaktora. Zabezpieczały ją tylko porządne, ciężkie drzwi dociskane korbą. Wewnątrz panował suchy, martwy upał i miarowy hałas powodowany przez przeciążoną turbinę wespół z chłodzeniem. Analogowy wskaźnik temperatury tkwił na żółtym polu ostrzegawczym i zdawał się pełznąć powoli w górę, w kierunku czerwonego znacznika krytycznej. W duchu pobłogosławiłem technika, który go tu zamontował. Wreszcie konkret. Nie to chędożone, elektroniczne badziewo. Konsolka sterowania i tu także nie dawała się uruchomić, w końcu dublowała tylko tą w sterowni. Pozostało mi zerwać zabezpieczenia i ręcznie zatrzymać reakcję. Pokręciłem wielkim kołem szprychowym, mechanizm ruszył i pręty zeszły do rdzenia. Generator począł zwalniać, aż wreszcie zadziałał bezpiecznik automatyczny. Zanikło ciążenie. Światło przygasło na chwilę - to zasilanie przełączyło się na obwody awaryjne, czerpiące prąd z baterii słonecznych i akumulatorów. Pompy chłodziwa wyły jeszcze przez chwilę, wreszcie zamilkły. Zapanowała nienaturalna cisza. Stos stygł wydając serię metalicznych stęknięć. Popatrzyłem na siebie i roześmiałem się serdecznie - dotarł do mnie cały komizm sytuacji. Stałem w komorze reaktora ubrany w pasiastą, niebieską piżamę i różowe papucie. Zerknąłem na licznik Geigera, szczęściem nie było przecieku.

Mariana zastałem w nastroju ponurym, żeby nie rzec grobowym. Komputer zdechł dopiero po całkowitym odcięciu zasilania. Po ponownym włączeniu okazało się, że dyski są puste. Wredny wirus usunął ich zawartość, nadpisując całą powierzchnię wersetami Koranu. Chyba po to, byśmy się mogli nawrócić przed śmiercią i poczytać o tych iluś tam hurysach. W zasadzie nie działało nic, od stosu począwszy, a skończywszy na systemach podtrzymywania życia. Dobrze że choć oświetlenie awaryjne zostało, bo chyba oczyma przyszłoby świecić. Nawet tradycyjnego „Houston, mamy problem” nie dało się powiedzieć, łączność też przecież cyfrowa, szła przez główny komputer. Na dodatek zaczęło robić się zimno. Siedliśmy do narady, o ile w nieważkości da się siąść, przegryzając nieapetyczną, zimną konserwą z puszki. Kuchenka mikrofalowa z braku zasilania nie działała. Sytuacja wyglądała na typową kwadraturę koła. Statek szedł sobie na słońce, żeby go zawrócić potrzebny był napęd, stery i reaktor, żeby je uruchomić, konieczny był z kolei komputer. Wprawdzie była kopia systemu na dysku przenośnym, ale najpewniej również zawirusowana. Marian w akcie desperacji chciał ją ładować, ale uprzedziłem go i wystrzeliłem nośnik w przestrzeń. W końcu nie wiadomo, co ci przeklęci Talibowie nam tam jeszcze przygotowali.
System operacyjny – powtarzał Marian jak mantrę, krążąc niczym uwięziony zwierz po naszej mikroskopijnej kuchni. Całe trzy kroki w jedną stronę i kolejne trzy z powrotem. Stukał się przy tym rytmicznie w głowę.
- Niechby nawet Linux – westchnął, co u niego, niepoprawnego miłośnika Microsoftu, było objawem ostatecznej desperacji.
Zastygłem z widelcem wbitym w konserwę. Popatrzyliśmy po sobie.
- Laptop – wykrzyknęliśmy jednocześnie.
Malutki, ledwie dwunastocalowy, zabrałem go z Ziemi przez czysty sentyment. Postawiony na Linuksie, więc zupełnie niewrażliwy na wirusy. Urządzenia nadawczo odbiorcze, okazały się pracować w standardzie bardzo podobnym do wi-fi, przynajmniej w sferze oprogramowania.
Houston, po kilkunastu godzinach naszego milczenia, zapadało powoli na atak histerii. Jeszcze gorszego dostali kiedy zreferowałem im zwięźle sytuację. Konferencja przebiegała nieco opornie, ze względu na przerwy pomiędzy wypowiedziami, które dochodziły już do czterech minut. Przesłanie kopii systemu z ziemi okazało się niemożliwe z powyższych względów. Wziąwszy pod uwagę błędy które niechybnie by się pojawiały, transmisja musiała potrwać ponad miesiąc. My natomiast, by wyrwać się z potrzasku mieliśmy co najwyżej cztery dni. Potem, jeśli nawet ucieklibyśmy z grawitacyjnej pułapki słońca i tak zabrakłoby paliwa na ukończenie misji. Zostałyby z nas wtedy tylko dwie doskonale zakonserwowane mrożonki, wymarzony obiekt do badań dla jakichś przyszłych, kosmicznych archeologów. Ktoś zaczął coś kombinować z przesyłaniem antywirusa do sprawdzenia kopii, co nie miało sensu, bo wirus był najwyraźniej napisany w jednym egzemplarzu, specjalnie dla nas. Oznajmiłem mu, że sprawdzać to sobie może, jeśli ją złapie. Dysk bowiem podążał w stronę słońca w charakterze bardzo małej, acz cieszącej oko komety. Tylko patrzeć jak ogon się za nim pojawi. Poza tym, nie życzyłem sobie mieć już cokolwiek wspólnego z jakimkolwiek Windowsem. Szczęściem na poczciwym „lapku” znalazła się instalka „Ubuntu”. Uradziliśmy, że będą nam sukcesywnie przesyłać kody źródłowe w możliwie uproszczonej wersji, a my tu na miejscu będziemy je kompilować i uruchamiać. W końcu to pliki tekstowe, przez co możliwie najmniejsze, a i zanalizować na piechotę też się da. Na pierwszy ogień poszły systemy podtrzymania życia, bo zalatywało już stęchlizną, a dogrzewać musieliśmy się piecykiem, zrobionym z jakichś zapasowych elementów wyszperanych w ładowni. A i to ciepło było tylko w części przedziału mieszkalnego. W sterowni ziąb panował przejmujący. Powłokę statku wykonano bowiem tak, by nie absorbowała promieniowania słonecznego.
Marian, choć już dobrze siąkał nosem, to się postarał i system ruszył od razu. Wersję źródłową sterowników do stacji uzdatniania powietrza dostaliśmy przed wieczorem. Najwyższa pora, robiło się duszno. Rozważałem możliwość założenia skafandrów, tych lżejszych, przeznaczonych do przebywania na Marsie.
Haust świeżego powietrza poprawił nam znacznie nastroje. Kody spływały z Ziemi sukcesywnie. Okazało się, że Społeczność Linuksa współpracowała czynnie z ośrodkiem w Houston. Programy pisano i testowano niemal w locie. Marian nie odpoczywał i prawie nie spał. Nie zważając na przemęczenie, przesiadywał przy jednostce centralnej, na przemian kompilując, instalując i uruchamiając. Ja nie rozstawałem się ze słuchawkami i mikrofonem, obsługując w biegu całą łączność. W międzyczasie coś tam dla Mariana upichciłem, w końcu trzeba dbać o podwładnego.
Po trzydziestu godzinach pracy praktycznie bez przerwy, zagoniłem go do łóżka. Wzbraniał się, więc wydałem mu rozkaz i sporą dawkę pastylek nasennych.
Nazajutrz uruchomiliśmy stos. Marian był w sterowni, ja w maszynowni. Najpierw reset stanu reaktora. Monitory ożyły, pręty regulacyjne poszły w dół do oporu. Stos był zimny, jak bardzo stary nieboszczyk. Wyciągnąłem blokady awaryjne.
- Wzbudzenie – zawołałem w interkom.
Regulator ruszył, wskaźnik temperatury popełzł powoli w górę. Pompy chłodzenia włączyły się z niewielkim opóźnieniem, po chwili basowo mrucząc wystartował generator. Automat przełączył zasilanie na obwód główny. Statek ożył ponownie.
-Mamy stery – zawołał Marian wychylając się się ze sterowni równe 12 godzin później. Zostawiłem skomplikowany proces odgrzewania wołowiny z puszki (w nieważkości wiele czynności robi się zadziwiająco skomplikowane) i wskoczyłem za stery. Autopilot oczywiście jeszcze nie działał, jak i cała elektroniczna nawigacja. Manewrować trzeba było najeżdżając prowizorycznym celownikiem, wykrojonym z tekturowego talerza i umieszczonego w przednim oknie na konkretną, znaną gwiazdę. Bodajże alfę czegoś tam. Dokładnie wytłumaczono nam to z Ziemi. Houston miało też namierzać nas i cyklicznie podawać poprawki. Dałem rozruch i łagodnie pociągnąłem dźwignię akceleratora. Pojawiła się namiastka grawitacji, a wskaźniki obciążenia stosu popełzły w górę. Sterowanie statkiem w próżni, bez wspomagania żyroskopów, jest podobne do ruchów na bardzo śliskim lodzie. Tyle że we wszystkich płaszczyznach. Pociągnąłem ster kierunku. Gorejąca tarcza słońca zaczęła posłusznie schodzić ze środka okna. Oczywiście przeciągnąłem, trzeba było korygować i tak z coraz mniejszą amplitudą. Po kilkudziesięciu minutach mordęgi udało mi się zatrzymać właściwy gwiazdozbiór w kółku celownika. Odetchnąłem z ulgą. Zdążyliśmy. Ustawiłem silnik na dwie trzecie ciągu.
- No to żyjemy – stwierdziłem.
Kolejne korekty ustaliliśmy co cztery godziny. Nastawiłem budzik.
Marian wydobył skądś flaszczynę wina. Do dziś nie wiem jakim sposobem przemycił ją na pokład. Twierdził, że miała uczcić lądowanie, ale na taką okazję wyciągnął wcześniej. W końcu nie co dzień ucieka się śmierci spod kosy. Fakt, że wtedy przyjąłem szklankę trunku z wdzięcznością. Po tych trzech dniach harówy byliśmy zarośnięci, niewyspani i wymięci, ale szczęśliwi. Właśnie jak skazańcy, którzy otrzymują ułaskawienie tuż pod szafotem.
Pozostałe cztery miesiące lotu upłynęły pracowicie. Z pisaniem auto-nawigacji wynikły kłopoty. Wojsko nie chciało udostępnić jakichś supertajnych kodów dla satelitów, więc nadal dzień podzielony był na czterogodzinne okresy pomiędzy kolejnymi korektami kursu. Fachowcy z NASA obliczali poprawkę, którą trzeba było ręcznie wyrobić sterami. Szło to już łatwiej, bo naprawiliśmy żyroskopy. Przyrządy celownicze też zrobiliśmy sobie precyzyjniejsze, a silnik ciągnął jak złoto. Zresztą przekroczyliśmy krzywiznę toru i kierowaliśmy się już wprost Marsa. W międzyczasie trzeba było dokończyć oprogramowanie dla lądowników, pora bowiem robiła się ku temu coraz bardziej nagląca.
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz


Wiadomości w tym wątku
Moja droga na Marsa - przez gorzkiblotnica - 27-01-2010, 12:49
RE: Moja droga na Marsa - przez Danek - 31-01-2010, 13:58
RE: Moja droga na Marsa - przez gorzkiblotnica - 31-01-2010, 23:07
RE: Moja droga na Marsa - przez Danek - 01-02-2010, 11:36
RE: Moja droga na Marsa - przez gorzkiblotnica - 01-02-2010, 17:59
RE: Moja droga na Marsa - przez Janko - 02-02-2010, 15:02
RE: Moja droga na Marsa - przez gorzkiblotnica - 02-02-2010, 21:07
RE: Moja droga na Marsa - przez Janko - 03-02-2010, 00:24
RE: Moja droga na Marsa - przez gorzkiblotnica - 03-02-2010, 09:47
RE: Moja droga na Marsa - przez Zbyszek - 15-02-2010, 17:51
RE: Moja droga na Marsa - przez gorzkiblotnica - 15-02-2010, 22:30
RE: Moja droga na Marsa - przez Janko - 17-02-2010, 19:31
RE: Moja droga na Marsa - przez gorzkiblotnica - 17-02-2010, 21:58
RE: Moja droga na Marsa - przez kaprys_losu - 06-03-2010, 08:40
RE: Moja droga na Marsa - przez RootsRat - 15-03-2010, 13:11
RE: Moja droga na Marsa - przez gorzkiblotnica - 15-03-2010, 20:16
RE: Moja droga na Marsa - przez RootsRat - 16-03-2010, 13:50
RE: Moja droga na Marsa - przez gorzkiblotnica - 19-03-2010, 19:15
RE: Moja droga na Marsa - przez RootsRat - 19-03-2010, 19:35
RE: Moja droga na Marsa - przez gorzkiblotnica - 29-03-2010, 19:05
RE: Moja droga na Marsa - przez RootsRat - 17-04-2010, 07:32
RE: Moja droga na Marsa - przez gorzkiblotnica - 18-04-2010, 11:19
Moja droga na Marsa CD - przez gorzkiblotnica - 27-01-2010, 13:05

Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości