Ocena wątku:
  • 1 głosów - średnia: 4
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Kroniki Białogórskie
#28
XVII


Eryk posłał w stronę Banshee kołek i uskoczył przed atakiem Knudsona. Ten nie dał się za daleko ponieść impetowi i zaraz spróbował przeciąć Widłowskiego w pół. Lupusaida uniknął ostrza topora i zamierzył się, by rozłupać czaszkę wampira. Krwiopijca zasłonił się styliskiem topora i kopnął Eryka w pierś, choć celował dużo niżej. Wściekły likantrop warknął i uskoczył lekko, po czym odbił się i runął na wroga.
Stal zadzwoniła o stal, potem raz jeszcze i jeszcze raz. Walczący zadawali umykające ludzkiemu oku ciosy, zwierali się na ułamek sekundy, odpadali od siebie i ponownie ścierali, starając się jakkolwiek zranić przeciwnika.
Knudson wiedział, że każdy szerszy zamach to odsłonięcie się na atak, więc uderzał mniej potężnie, za to łatwiej blokując ostrze miecza, które raz za razem zbliżało się do jego serca. Jak na razie Eryk nie poczuł siły wampira, gdyż umykał spod ostrza i zasypywał go chaotycznymi cięciami. Gdy Widłowski spróbował przerzucić się za plecy wampira, poczuł, jak tor jego lotu zmienia się i wygina.
Gdy znalazł się w punkcie docelowym, poraziło go straszliwe, a krew uderzyła mu do głowy. Czuł, że spada, jednak nic nie widział prócz gęstych kłębów mgły. Nie wiedział, gdzie jest, a nie chciał ryzykować przerzucania w ciemno.
Gdy chmura została nad nim, zobaczył zbliżające się z zawrotną prędkością szczyty drzew. Nie mógł przerzucić się metr nad ziemię, gdyż nawet przerzucony, zachowałby aktualny pęd. Wbiłby się w ziemię na kilka metrów.
Widząc kątem oka ruch na skraju lasu, zaryzykował.
Obrócił się głową w dół i wycelował trzymany w obu łapach miecz w ziemię. Wtedy przerzucił się, obracając się w pionie o dziewięćdziesiąt stopni.
Szczyt brzozy zniknął mu sprzed oczu, zastąpiony przez chmurne niebo. Dalej nie był w stanie przerzucić się tak, jak chciał. Impet niósł go dalej w przód, jednak Eryk czuł, że lekko się wznosi. Spojrzał w dół - był zaledwie kilkanaście metrów nad głowami walczących ze sobą ludzi i demonów. Miał szansę wylądować bezpiecznie, jeśli tylko zbroja nie będzie mu zbyt przeszkadzać.
Stal kuta w Rezerwacie na szczęście jest dość lekka i spadający Eryk wrył się w ziemię tylko po kostki. Wylądował tuż przed zaskoczonym psem Baala. Umieszczone pośrodku płaskiego łba czerwone oko spojrzało na niego, potem zamrugały dwa rzędy drobnych oczek po bokach głowy. Eryk, nie czekając, aż bestia spróbuje go ugryźć, ciął ją mieczem. Trysnęła blada, niemal przezroczysta posoka.
Zaraz poczuł, jak jego kolana oplata macka Bality. Bolesny wizg kreatury rozniósł się po polu bitwy, gdy miecz odrąbał jej kończynę. Wściekły i okaleczony stwór próbował użyć drugiej macki jak bicza, jednak Eryk chwycił ją i szarpnął potężnie, powalając go na ziemię.
Wyszarpnął stopy z ziemi i kolejnym pociągnięciem przyciągnął demona do siebie. Ostrze miecza przecięło owalną głowę na pół, ta jednak dalej kłapała szczękami. Zirytowany lykantrop odrzucił przeciwnika w dal, zapominając o owiniętej wokół przedramienia macce. Balita przeleciał kawałek, po czym zatrzymał się gwałtownie, spadając na głowę swemu pobratymcy. Kreatury były ciężkie - wbiły się na dobry metr w błotnisty grunt.
Eryk odciął oplatającą przedramię mackę i rozejrzał się szybko. Wokół trwała chaotyczna rąbanina. Psy Baala pierwsze dopadły do ludzi i teraz niewiele z nich zostało na nogach. Pięć czy sześć diabelskich kundli kąsało opancerzone łydki, unikając skrzętnie maczety Salvatora. Powolniejsze, dwunożne demony wkroczyły do akcji później, lecz były dużo trudniejsze do uśmiercenia. Kilka chodziło z rozprutymi brzuchami, niemal każdy był solidnie podziurawiony kulami, po ziemi, niczym koszmarne węże, wiły się odrąbane macki. Jakiś bezgłowy stwór uniósł jednego ze strzelców i cisnął nim w dal. Zaraz potem odtrąciła jak szmacianą lalkę próbującego ją zajść od tyłu Franco.
Eryk rzucił się na Balitę, który oplótł swymi odnóżami Nagatę. Ippończyk trzymał jeszcze w dłoni katanę, jednak twarz miał poczerwieniałą, rozpaczliwie próbował złapać powietrze. Widłowski jednym cięciem odrąbał ręce demona, po czym wbił mu ostrze tam, gdzie spodziewał się zastać serce.
Wtedy dolne łapy oplotły mu macki, które dotąd dusiły Nagatę. Wyszarpnął miecz z piersi Bality, rąbnął go w pysk, rozciął mu gardło i schylił się, by uniknąć ugryzienia. Podnosząc się, rozpruł kreaturę od krocza po mostek. Ta nadal stała na nogach, starając się wbić zęby w pancerz Eryka.
Zachwiał się, próbując usunąć macki ze swoich goleni. Widząc rzucającego się na niego zmasakrowanego demona, wystawił miecz, licząc, że bestia nabije się na ostrze. Udało się, szczęki kłapnęły daleko od jego twarzy. Co więcej, już się nie otwarły. Wbite w prawy bok ostrze zalało się czarną, cuchnącą juchą.
Balici, czymkolwiek byli, serce mieli po drugiej stronie.
Oswobodził stopy z martwych już macek i skoczył w stronę Nagaty, który teraz starał się trzymać na dystans jednego z psów Baala. Ten, mimo utraty tylnej łapy, dalej atakował przywódcę Strzelców. Eryk chwycił go za nogę, uniknął zębów i uderzył nim nadchodzącego Balitę. Nim ten się zorientował, w jego piersi już tkwiło ostrze.
Demon padł jak kłoda na ziemię, a Nagata wzniósł miecz w górę i najpierw zdekapitował jego towarzysza broni, po czym skorzystał z doświadczenia Eryka.
– Serce po prawej! – wrzasnął, wyciągając ostrze z martwego ciała.
Dopadł stojącego do niego tyłem Balitę, który próbował udusić Łowcę w szarej bandanie.
Eryk nie przypatrywał się temu dalej, gdyż za sobą usłyszał urwany bolesny krzyk.
To Knudson wkraczał na pole bitwy, powalając swym toporem już dwóch Łowców. Szedł prosto na Widłowskiego, wykonując krótki a zabójczy zamach, gdy tylko ktoś wszedł mu w drogę. Eryk rzucił się w jego stronę, zaraz jednak wyhamował, tuż przed tym, jak ostrze śmignęło mu tuż przed nosem. Chciał wykorzystać moment tuż po ciosie, lecz znów musiał umknąć przed przeklętą bronią.
Uskakując, potknął się o ciało zabitego przez siebie Bality. W tym samym momencie jedna z macek odrąbanych żywemu wciąż demonowi oplotła mu nogi. Ledwo upadł, już widział nad sobą wzniesiony topór. Zasłonił się w ostatniej chwili, choć ostrze urodzinowego złamało się w połowie. A wróg już był gotowy uderzyć ponownie. Wampir przez ułamek sekundy błysnął zębami, węsząc zwycięstwo. Już miał opuścić zabójczą broń, gdy Eryk zobaczył tuż obok zwłoki jednej z upiorzyc Banshee. Śmiertelny pocisk dalej tkwił w suchej piersi.
Kołek wbił się głęboko w mostek Olava, odrzucając go na zbawcze dla Widłowskiego pół metra. Mimo tego fala niewyobrażalnego bólu przeszyła ciało Eryka. Pulsował od stopy w górę nogi, ściskał trzewia i gardło. Tuż po fali bólu przyszła furia. Zerwał jak nitkę oplatającą go mackę, rozpruł pazurami brzuch Bality, wbił miecz w serce następnego i rzucił się na Knudsona.
Ten ledwo zaleczył ranę w piersi, a już pazury Eryka wyryły w jego skórze głębokie ślady. Uderzony w twarz upadł kilka metrów dalej, wypuszczając z ręki topór. Widłowski poczuł, jak wokół powalonego berserka narasta demoniczna wola. Znał ją spod Beatrycze - Lilith znów brała wampira w posiadanie. Jakby w odpowiedzi, wokół porzuconej broni zaczęła kumulować się aura podobna do smrodu starego grobu. Eryk odskoczył od przeklętego oręża, po czym rzucił się na najbliższego Balitę. Wbił mu resztkę miecza w plecy, a wolną łapą sięgnął po serce.
Demony nagle, jak gdyby zapomniały o innych walczących, skupiwszy się na Eryku. Ten gryzł, drapał i rozpruwał niesiony szałem. Widział plecy umykających poza zasięg jego szponów ludzi. Niewielu ich zostało.
Ale i demony były coraz mniej liczne. Ostatniego Eryk rozszarpał, nie szczędząc nawet martwego już ciała. Gdy miażdżył bezoką głowę, myślał już trzeźwo. Inni uciekli w las, słyszał ryk silników i strzały dobiegające znad stawu mieszające się z rykiem wyrma. Na polu bitwy został sam na sam z Knudsonem. Wiedział, że musi go zabić - był zbyt groźny.
Wampir zdawał się walczyć z potężniejącą wokół niego wolą Lilith, desperacko wyciągając dłoń w stronę rękojeści topora. Gdy już zbliżał zakrwawione palce do styliska, wola jego pani nasiliła się i krwiopijca rzucił się w stronę Eryka z gołymi pięściami.
Jego ciosy mogłyby zabić słonia, ale miał przed sobą Lupusaidę. Nawet nie zadrapał zbroi, nawet nie nabił Widłowskiemu sińca. Zaraz miał na gardle zakutą w stal lewą dłoń, która odepchnęła go na odległość wysuniętego ramienia od wilczego pyska. Wierzgnął desperacko nogami, nim prawa ręka Eryka zmiażdżyła mu twarz. Likantrop cisnął martwe, jak mu się zdawało ciało przed siebie i zwrócił się w stronę lasu, skąd dobiegały go odgłosy walki.
Wtedy uderzyła kolejna demoniczna wola, tym razem znana Widłowskiemu od dawna. Eryk stanął jak wryty, czując, jak jego umysł przenika i lustruje siła, która pamiętał z czasów, gdy uważał się za najszczęśliwszego z ludzi.
„Zostaw ich!” – mówiła, ciągnąc jego myśli ku wielkiemu oknu na piętrze rezydencji. – „Zostaw ich! Zasłużyli sobie na śmierć. Oszukali cię, wykorzystali. Zakuli w stal i skrępowali twą siłę. Jesteś dla nich tylko maszyną bojową. Gdy byłeś pogrążony w mroku, gdy ich potrzebowałeś – nie było ich. Gdzie byli, gdy twoje życie się waliło w gruz?”
Zdawało mu się, że słowa te płyną prosto do jego myśli, niesione przez łagodny, pełen współczucia głos. Sam ten głos, choćby rzucał najgorsze oskarżenia, kazał sobie zaufać, podporządkować.
„Czego chce od ciebie Franco? Spłodził cię i traktuje jak przykry obowiązek. Ile lat minęło, nim udał się na Isla Paradiso, by cię uwolnić? I od czego uwolnić? Od Raju na Ziemi? Miałeś wszystko – miłość, szczęście, władzę...”
– Łżesz...
„Gdy przybył, siedziałeś nad grobami swych bliskich... Zabrał cię i powiódł do stóp Chana jak trofeum... Wytresował cię, byś był podobny do tej sfory głupców... Opowiadał o micie, w który kazał ci wierzyć, o potępieniu, o zagładzie duszy... A gdy stałeś się użyteczny, pozwolił ci zabijać. Oszukał cię.”
Eryk starał się walczyć z podszeptami demona, chciał zaprzeczyć, ale nim sformułował myśl, przed oczami stanął mu widok Franco siedzącego przy stole z Chanem. Twarz Lupem'a wykrzywiona była chytrością, podstępem, odrzucała na sam widok. Szeptał coś do ucha władcy Białogóry, który zdawał się niesamowicie, potwornie wręcz tłusty. Na jego obślinionych wargach grał uśmiech – odrażający i obleśny.
Potem Eryk poczuł, jak owiewa go przyjemne, ciepłe powietrze i ujrzał piaszczystą plażę w cieniu dwóch stromych gór. Znał je - Mąż i Żona. Nieco dalej widział sylwetki dzieci w rożnym wieku zajęte grą w wodzie. Wiedział, o co chodzi - zawsze to on wyławiał rzucony przez siebie kamień. Nim się obejrzał stała już przy nim Aurelia – piękna jak za tamtych wspaniałych lat, nim Arkadia została napadnięta przez bandę żołdaków.
Następnym obrazem był znów Franco, tym razem celujący do Aurelii z pistoletu. Eryk wiedział, że to iluzja, ale gniew, który zapamiętał z tamtego dnia, rozpalił się w nim na nowo, każąc rzucić się na dyszącego żądzą mordu żołdaka o twarzy jego ojca.
Zrobił krok w jego stronę, lecz zaraz powietrze wokół niego zmieniło się, a iluzja rozwiała.
Nadal było gorąco, lecz teraz powietrze było suche, piasek pod stopami parzył, rozlewając się dokoła niczym bezwodny ocean. Tuż przed sobą zobaczył Eryk zmasakrowanego trupa czarnoskórego mężczyzny, ubranego w pokryty świeżą krwią mundur khaki. Nad nim pochylał się spory, jednak daleki od dorosłości likantrop. Po chwili złota sierść opadła, odsłaniając nagie, dziewczęce ciało. Alicja Canissi uniosła głowę i spojrzała Erykowi w oczy.
Iluzja rozwiała się, znów stał na pokrytym trupami polu w Balach Wielkich. I znów usłyszał głos, tym razem bardziej kuszący:
„Okłamali cię. Nikt nie jest święty. Nawet ona jest bestią, dziwką, kurwą. Myślisz, że jest dziewicą? Rżnie się z tym swoim kutasem dwa razy dziennie! I z dozorcą każdego ranka. A za chwilę ja sam ją wyrucham. A ty co? A ty udajesz świętego, chcesz być zbawiony... Głupi! Każdy Lupusaida to maszyna do zabijania, do zabijania stworzona! Spójrz wokół siebie. Tego chciał Martinez - byś urządził rzeź, byś oczyścił mu drogę. By samemu sięgnąć po władzę, gdy już uwolni Pana. Chodź ze mną! Dam ci władzę, moc, siłę!”
Nagle zobaczył wokół siebie stiuki i marmury, złote schody wiodące w górę, wokół tłum ludzi klękających przed nim, kobiety pożądliwie patrzące w jego stronę...
„Noż, teraz toś pojechał, stary...” – zaśmiał się w duchu Eryk, widząc w tej grupie Alicję i Jętkę. Iluzja rozwiała się, prysła jak bańka mydlana.
„To kurwa” – odparł demon.
„Chciałbyś. Ale za małego masz...”
Demoniczna wola zakipiała gniewem, ale zaraz uderzyła nową iluzją. Eryk siedział na czarnym tronie, w pełnej ludzi sali. Za wielkim oknem ciągnęły się zgliszcza Quorum Aurelis, pełne szubienic i wbitych na pal ciał. Widłowski był straszny i wielki, pełen groźnego majestatu. Na najbliższym palu konał Franco, dalej Martinez, Alicja, Cristiano...
„Chodź ze mną! Dam ci wszystko! Zemścisz się na tych, którzy cię skrzywdzili, wynagrodzisz tych, którzy ci pomogli. Zapewnisz sobie chwałę, będziesz godny bycia Lupusaidą...”
„Spieprzaj na drzewo banany prostować” – odparł Eryk, ruszając przed siebie. Nie da się być Lupusaidą zabijając innych Lupusaidów. Ten błąd pchnął w objęcia diabła Banshee, Widłowski nie chciał skończyć jak ona.
„Nie chcesz po dobroci, psie?”
W jednej chwili ręce Eryka zdrętwiały, nogi stały się ciężkie, jakby z ołowiu.
„Ja cię stworzyłem!” – ryknął demon. – „Beze mnie jesteś nikim! Dałem ci moc! Dałem ci życie, o jakim możesz tylko pomarzyć... Tylko po to, by mieć z ciebie jakiś pożytek. Bez mojego pozwolenia ta mała dziwka w życiu by ci nie dała. Jesteś tylko kundlem na mojej smyczy!”
Z każdym słowem Eryk czuł, jak jego wola kruszeje i otwiera się na wpływ demona. Miał wrażenie, jakby jego ciało przestawało słuchać jego poleceń, a każdy mięsień, każde ścięgno oczekują rozkazów z okna rezydencji. Zaczął się dusić, jakby ktoś założył mu na szyję ciasną obrożę. Czuł, jak mózg wypełniają mu myśli, których nie pomyślał, a ciało przygotowuje się do czynów, których nigdy by nie popełnił.
Chciał powstrzymać kroczące w stronę lasu ciało, lecz to zdawało się posłuszne komuś innemu. Stawiało sztywne kroki, chwiało się i kuśtykało na ranionej stopie. Zdawało mu się podobne do jak marionetki w rękach nieumiejętnego marionetkarza. Próbował uderzyć swoją wolą w okowy pętające jego ciało, ale nie dał rady.
Jakby za karę, demon zmusił jego ciało do pochylenia się nad zwłokami jednego ze Świętych Strzelców. Eryk z odrazą patrzył, jak jego ręka wyrywa z przegryzionego brzucha mężczyzny krwawy ochłap i unosi do paszczy.
Już miał go ugryźć, gdy usłyszał za sobą wściekły ryk Knudsona:
– Za Helgę!
Odwrócił się błyskawicznie, lecz nie uniknął ostrza topora. Zmasakrowana twarz wampira rozjaśniła się tryumfem, widząc, jak likantrop chwieje się i upada na ziemię.
Klątwa nałożona na topór była potężna. Dość potężna, by przeciąć stal z Rezerwatu, dość potężna, by rozpędzić na ułamek sekundy wolę Baala, za słaba jednak, by zabić lykantropa. Eryk spojrzał na tkwiący w jego piersi topór, nie wierząc własnym oczom. Choć demoniczna wola kipiała wokoło jak rój wściekłych szerszeni, chciał sięgnąć ku stalowemu stylisku topora.
I zrobił to.
Mimo że broń śmierdziała jakimś starym demonem, ledwo jego ręka zacisnęła się na stylisku, poczuł, jak odzyskuje władzę w kończynach. Zerwał się na równe nogi i ryknął, wznosząc zbroczone własną krwią ostrze ku niebu:
– Ghaherge! – ryknął Eryk w verganie.
„Tak! Jesteś wolny!” – odezwał się starczy głos w jego głowie. – „Do zobaczenia wkrótce...”
Nagle cała okolica rozbrzmiała wściekłym wyciem, pełnym jadu i grozy. Widłowskiemu zdawało się, że krwawa poświata bije od sylwetki w oknie rezydencji. Ta zresztą zaraz zniknęła w głębi budynku. Z przystani wybiegła grupka zakutych w czarne pancerze mężczyzn. Czarni dołączyli się do bitwy, czyszcząc budynki.
Eryk spojrzał na zaskoczonego Knudsona i wyszczerzył kły. Czuł, jak wokół słaniającego się na nogach wampira walczą demoniczne wole. W końcu Lilith ustąpiła przed tym, który przeklął topór.
Knudson uniósł głowę, wyprostował się i spojrzał Erykowi w oczy.
– Hades chce śmierci wielkiego wojownika... – rzucił, podnosząc z ziemi katanę. – Zobaczmy więc, czyja śmierć go zadowoli...
Skoczył na Widłowskiego bez ostrzeżenia, próbując przeciąć go w pół. Eryk odbił ostrze grzbietem przedramienia i ciał na wysokości karku. Próbując uniknąć miecza, stanął na zranionej stopie. Ostrze zadźwięczało o resztkę hełmu, strącając ją z głowy likantropa. Eryk odpowiedział potężnym rąbnięciem znad głowy, które o włos tylko chybiło Knudsona.
Ten nacierał na Eryka, odskakiwał, nacierał i odskakiwał ponownie, szukając słabych punktów pancerza, albo celując w oczy. Eryk odpierał ataki, zadawał ciosy i blokował cięcia, lecz raniona stopa na niewiele pozwalała.
– Kurwa, dobry jesteś... – wydyszał Olav, stając kilka metrów od niego. Z jego ust biła para, choć nie było mrozu. Jego organizm pracował na najwyższych obrotach, spalając mnóstwo wypitej krwi. – Przywykłem do innej walki... Wiesz, berserk i te sprawy...
Wtedy usłyszeli długi jakby agonalny ryk niosący się po całej okolicy. Ułamek sekundy później las tuż obok rozjaśniła eksplozja płomieni. Wyrm padł, jednak Eryk czuł pod skórą, że wielu ludzi pociągnął za sobą.
– Ge-keje... – zaklął, widząc, jak Knudson wznosi miecz i przygotowuje się do szarży. Chwycił mocniej stylisko topora i stanął, opierając się na zdrowej nodze. Wampir dyszał ciężko, krwawił z rany na twarzy, z ust i nosa, zdawał się wyczerpany. Jeśli miał zabić Widłowskiego, to musiał zrobić to teraz, nim zjawią się ci, którzy ocaleli z walki ze smokiem.
– Ge-keje... – rzucił, poprawiając ostatni raz chwyt miecza. – Cokolwiek to znaczy...
Runął na Eryka, sprężając wszystkie chyba siły.
Błysnęła katana. Zaświszczał topór.
Eryk poczuł, jak ostrze wbija się w ranę na jego piersi i jak gorąca krew tryska mu na pysk. Trzask łamanej katany i bolesny, krótki okrzyk ciętego przez pierś wampira zdawały się dobiegać go z oddali.
– Kurwa... – szepnął Knudson za jego plecami. Widłowski odwrócił się, chcąc odeprzeć następny cios. Bał się, że nie da rady, ale okazało się to zbyteczne. Wampir upadł na plecy, z szerokiej, poszarpanej rany na piersi wydobywały się kłęby ciemnego dymu.
Spojrzał na wyciągającego z piersi ułomek ostrza Eryka i uśmiechnął się wrednie.
– Czy jeśli nazwę cię skurwysynem, zabijesz mnie?
Eryk pokiwał głową, stanął obok niego i wzniósł topór. Może i był to wampir, winny wielu śmierci, ale to nie znaczyło, że jego śmierć miała się przeciągać. Po drugiej stronie czekały na niego gorsze rzeczy.
– Dzięki, skurwysynu...
Topór opadł na kark Knudsona, gładko odcinając głowę. Ciało natychmiast ogarnęły płomienie. Zaraz w głowie Eryka rozbrzmiał starczy głos:
„Tak zginął ostatni członek Starej Gwardii Lilith, Olav Knudson, berserk króla Gundiga VII, bohater wojen z Lupusem, kat niewiast i oprawca niewinnych. Był wielkim złoczyńcą, wielkim wojownikiem i wielkim wampirem.”
Drogą jechały już nieliczne pojazdy Pogromców. Eryk ruszył powoli w ich stronę. Nigdzie nie widział Rydwanu, choć dostrzegał uwieszonych na burtach jednego z pojazdów Franco i Marię. Lupem był już w formie likantropa, co znaczyło tyle, że walka była bardzo ciężka. Wędrowiec niemal nigdy się nie przemieniał i sprawiało mu to wielki ból. Zamierzał dokonać przemiany w bezpiecznym miejscu, tuż przed sformowaniem Klina.
Gdy wozy zatrzymały się koło Eryka, Lupem zsiadł i spojrzał z niepokojem na trzymany przez syna topór. Również jadący z nim Salvator nie był zachwycony aurą, jaka biła od ostrza.
– To przeklęty oręż – powiedział, po czym poprosił: – Daj mi go na chwilę.
Eryk w jednej chwili wyobraził sobie ponowny atak woli Baala i pokręcił łbem.
– Mówię, że jest skurwiel po ich stronie... – syknął Nagata, zeskakując na ziemię z obnażoną kataną.
– Milcz! – odparł Salvator, choć widać było, że on także ma wątpliwości. – Dlaczego nie chcesz nam dać pooglądać tego toporka?
– Ma wam powiedzieć z takim pyskiem? – spytał ironicznie Warus, kuśtykając zza wozu. Był solidnie ranny w kolano - łydka zdawała się wisieć na strzępku skóry, mimo to nadal poruszała się w miarę normalnie. Eryk pierwszy raz widział rannego Czarnego bez opatrunków i mocno się dziwił. Zamiast krwi zobaczył poszarpaną glinę. Nim zdążył spytać, ranny spojrzał mu w oczy i spytał w verganie co to za broń:
– Ełhe rekhō?
Eryk streścił pokrótce walkę z Knudsonem i atak Baala. Nagata był bliski rzucenia się na niego z mieczem, Salvator kręcił głową, Franco zdawał się zaniepokojony. Chyba tylko Maria okazywała radość, że widzi go żywego. Gdy Warus przetłumaczył tę opowieść, jeden z Pogromców - wysoki, barczysty Murzyn w mundurze moro - skomentował to tak, jak widziało to wielu:
– Szatańskie sztuczki... Nie wiem, po co demon walczy z demonem o naszego wilka, ale jako nowy wódz Pogromców powiadam, że nie podoba mi się to nic a nic.
– Właśnie, Kamto. Szatańskie sztuczki – przytaknął Salvator. – Ale gdyby twórca topora chciał nam zaszkodzić, starczyłoby, by Baal dalej kierował czynami naszego najpotężniejszego wojownika. W walce z wyrmem ponieśliśmy ciężkie straty. Sohar padł, Rydwan rozbity. Zdaje się, że przynajmniej jeden demon nie jest tu po to, by przeprowadzić ceremonię, ale by nacieszyć się śmiercią. Ale czy możemy pozwolić sobie, by zbrukane czarcią magią ostrze było w ręku kogoś, kto jest tak narażony na zdradę?
Wszyscy zamilkli, a Eryk poczuł się jak przed sądem. Wiedział, że Nagata ma rację, ale nie chciał wierzyć w to, że jest tylko marionetką w rękach demonów. Zdawał sobie sprawę z wagi zadania, lecz nadwątlone siły napastników nie były zdolne do rozbicia ukrytych w rezydencji oddziałów wroga.
– Potrzebujemy trzech Lupusaidów... – rzucił, jakby czytając w myślach Eryka, Warus. – Jedźmy pod rezydencję i poradźmy się Martineza.
Wszyscy wspięli się na wozy, tylko Eryk został na ziemi. Nie wiedział, czy może wchodzić na cudzy pokład bez pozwolenia. Nowy wódz Pogromców wskazał mu miejsce na rufie swojego pojazdu, tuż obok Marii. Ta szybko zorientowała się, że jej ojciec jest ranny. Warus obejrzał ranę na piersi i machnął ręką.
– Rozcięta skóra, nic wielkiego – uznał. – Masz twardy mostek.
Mniej optymistyczny był w przypadku stopy.
– Ciężka sprawa... – mruknął. – Nie uszkodziło kości, ale rozcięło pancerz, skórę i mięśnie. Strasznie zapaskudzona rana... Cud, że w ogóle chodzisz. Na razie nic nie mogę z tym zrobić. Pozostaje liczyć, że po sformowaniu Klinu, ta domieszka krwi Refadonai w waszych żyłach zaleczy rany. Ale jeśli nie stanie się tak, może być ciężko w walce.
Martinez czekał już na nich pod starą rezydencją. Reszta przeczesywała wyższe kondygnacje nowszego budynku. Wódz Czarnych odziany był w lekki pancerz, praktycznie tylko napierśnik, nałokietniki i nagolenniki nałożone na czarny strój. W ręku trzymał krótki, zakrzywiony miecz, wolny jednak od krwi.
– Tu jest czysto – rzucił na powitanie Franco, który zeskoczył i wyjaśnił mu w verganie sprawę topora.
– Możemy iść z nim do boju? – spytał Kamto. Ku zaskoczeniu wszystkich Martinez uśmiechnął się i powiedział do Franco:
– Przecież mówiłem ci, że sprawę odporności duchowej Eryka biorę na siebie. Zbroja, choć ciut nadwyrężona, ochroni go od mogącego wywołać atak szału bólu. Przede wszystkim osłoni bliznę w okolicach serca. Topór zapewni spokój od zakusów Baala.
Eryk był chyba najbardziej zszokowany ze wszystkich. Skąd ta pewność, że przeklęta broń wpadnie w jego ręce? Jak mógł opierać swoje plany na tym, co przyczyniło się do śmierci tak wielu ludzi? Skąd pewność, że zaraz błogosławiony wpływ broni nie zniknie, a Eryk nie zostanie znów opanowany przez Baala?
Martinez wiele przed nimi ukrywał. Co chwila wyciągał asa z rękawa, co chwila ich czymś zaskakiwał. Eryk był pewien Marii, Warusa, pozostałych Czarnych. Ale nie Martineza. Do niedawna myślał, że ciała wszystkich członków Czarnej Straży są złudzeniami, jednak fakt, że przynajmniej Warus jest czymś na kształt golema, Marię leczono zwykłymi lekami, a Julio bardzo się zirytował, gdy Eryk chciał zajrzeć pod maskę iluzji, kazał mu zweryfikować ten pogląd. Nie widział ran swojej córki – jedynie bandaże je okrywające, choć i na nich nie widział krwi. Więc może po prostu zalepili co trzeba gliną i pozwolili się goić. Wtedy jedynie ciało Martineza byłoby mirażem, a przecież według tego, co słyszał Widłowski na dworze Chana, wszyscy oni są równi i „z jednej gliny”. Teraz to wyrażenie nabrało nawet nowego znaczenia.
Milczenie przerwało nadejście pozostałych Czarnych, prowadzących skrępowanego Luciano Teratosso i jadącego na wózku Guliano. Zdawali się nawet zadowoleni z widoku zbrojnej grupy na ich podjeździe.
– Piętra i parter czyste – zdał meldunek ukryty za przyłbicą hełmu Czarny. Po głosie i pasie z nożami do rzucania Eryk rozpoznał Lucę. – Reszta skryła się w podziemiach. Ostatnia weszła Wygnana.
– Dobrze. – Martinez uśmiechnął się, jakby wszystko szło po jego myśli i zwrócił się do Luciana. – Czy istnieje jakieś inne wejście do jaskiń pod rezydencją?
Teratosso prychnął, splunął na ziemię i pokręcił głową.
– Tylko jedno, zabetonowane wejście po drugiej stronie rzeki i wysoki komin wentylacyjny – odparł. – Gdzie ojciec?
– Za niedługo się z nim spotkacie... – mruknął Warus, niezbyt kryjąc się ze swoją niechęcią do całej rodziny Teratosso. Zdawało się, że cieszy się z grymasu przerażenia, jaki przebiegł po twarzach braci na myśl o śmierci Valentino. Zaraz jednak dodał: – Jest żywy i jak na razie bezpieczny. U nas.
– Na tym lotnisku? – spytał Guliano, wprawiając wszystkich w osłupienie. Chyba tylko Julio uśmiechnął się szeroko.
– Widzę, że ktoś z pretorii regularnie zdaje panu raporty... – rzucił przywódca Czarnych, spoglądając po twarzach zebranych. – Wszak odwiedzili nas niedawno śledczy. Tak więc, nie ma na co czekać. Już słyszę pieśni ku czci Trzynastu dobiegające spod ziemi. Sformujcie Klin, reszta niech odjedzie na bezpieczna odległość. Panie Kamto, czy może pan odesłać jeden ze swoich wozów z rannymi na lotnisko?
Murzyn spojrzał po pozostałych Pogromcach, po czym pokiwał głową.
– Ahmad! – krzyknął w stronę opancerzonego wozu z wieżyczką na dachu. – Zajmij się tym!
Teratosso zniknęli w furgonetce, za nimi wgramoliło się kilku wyznaczonych przez Warusa jako „ranni”. Przez pięć minut wszystkie wozy jeździły po polu bitwy, szukając tych, którzy przeżyli. Znaleziono zaledwie jednego Pogromcę, przyszpilonego przez leszego do ziemi. Zabił bestię i przeżył, ale Warus podejrzewał, że raczej już nigdy nie będzie chodził.
W tym czasie Eryk, Franco i Maria wyznaczyli na ziemi trójkąt równoboczny, ustawili się na jego wierzchołkach i oznajmili, że najlepiej będzie, jeżeli reszta odsunie się jeszcze bardziej. Patrząc sobie w oczy, zacisnęli dłonie na rękojeściach broni. Nikt od dawna nie używał tej formacji, krążyło o niej wiele legend. Ktoś kiedyś zanotował coś o głosie z nieba, ktoś coś o burzy gromów i ognia, ktoś wspomniał o Archaniele na czele Zastępu Niebieskiego zstępującym z nieba. Zbyt wiele zostało domysłów, by mogli sobie pozwolić na pomijanie jakichkolwiek elementów rytuału. Sporo zapomniano – nie wszyscy tworzący Klin spisali swe wspomnienia, lecz wiele szczegółów przetrwało na kartach „Kronik Białogóry”. Jako że była to obowiązkowa lektura każdego Lupusaidy, pochodzący z rodu Mnemnona Franco bez trudu zaintonował czystym głosem wstęp do Pieśni Trzech:
Oto ja! Ja, Który-Dał-Życie!
Staję przed Tobą, Najwyższy-z-Najwyższych!
Oto prowadzę wojnę z Nieprzyjacielem!
Oto prowadzę wojnę z Mrokiem!
[1a]
W rytm tego czterowiersza cicho mruczeli Eryk i Maria, aż w końcu Lupem dotarł do ostatniej linijki i oddał głos synowi. Jego głos był bardziej chrapliwy, ale nie o słowa czy zdolności wokalne tu chodziło:
Oto ja! Ja, Który-Życie-Otrzymał!
Staję przed Tobą, Najwyższy-z-Najwyższych!
Nieprzyjaciel mnie gnębi! Mrok okrył moją duszę!
Pyszny po jego prawicy! Kłamca po jego lewicy!
Daj mi, Panie, siłę! Niech skruszy kły Nieprzyjaciela!
Daj mi, Panie, wiarę! Niech rozgoni ciemności!
Niech upadnie w proch Pyszny! Niech umilknie język Kłamcy!
[1b]
Wtedy Eryk umilkł, a Maria przystąpiła do swojej części pieśni. Gdy rozbrzmiał jej śpiewny, jakby zupełnie ludzki głos, Widłowski poczuł, jak wstępują w niego nowe siły. Wpatrzony w córkę nawet nie spoglądał na zranioną stopę, w której znikły jakby ból i pieczenie.
Spójrz na nas, Panie-nad-Panami!
Wysłuchaj lamentu i obdarz nas łaską!
Oto ja! Ja, Której-Zabrano-Życie!
Oto wychodzę naprzeciw mym wrogom!
Oto wyżynają miasta i pustoszą dusze!
Oto Mrok zalega, gdzie stanie Nieprzyjaciel!
Oto Pyszny stroi się w płaszcz króla,
oto Kłamca staje na rynku i pluje na twe Imię!
Oto dumni zginają karku, oto cnotliwi dopuszczają się rozpusty!
Oto śpiew milknie i wyją bestie w Twym Domu!
[1c]
Szybko umilkła, oddając głos Franco. Ten uniósł Władcę Wojny i zawył przeciągle. Eryk miał wrażenie, że wszystko wokół kurczy się, usuwa w cień, a samego Lupema otacza jakaś dziwna poświata. Gdy umilkło wycie, Franco nie upuścił miecza, lecz rozpoczął centralny punkt rytuału.
Panie! Oto stoimy na polu bitwy!
Oto krew wrogów na naszych mieczach!
Poślij nam na pomoc swych Aniołów,
byśmy wyszli z walki z podniesionym ramieniem!
Niech przybędzie Iriełegh!
Niech jego gniew spadnie na Nieprzyjaciela!
Niech przybędzie Eheełegh!
Niech uleczy nasze rany!
Niech nadejdzie Gharieełegh!
Niech ogłosi Twe zwycięstwo po świecie!
[1d]
Franco zamilkł, a Eryk poczuł, jak umyka w dal zmęczenie dotychczasowymi walkami, jak niepewność i lęk przed Baalem rozwiewają się, a nawet ślad nie pozostał po bijącej od topora aurze. Myśli miał czyste, klarowne. Zdawało mu się, że zmysły wyostrzyły mu się jeszcze bardziej, że czuje najlżejszy podmuch wiatru, że widzi każdą zmarszczkę na twarzy stojącego pół kilometra dalej Martineza.
Zrobił krok do przodu i oparł się na rannej nodze. Po cięciu przeklętym toporem nie pozostał nawet ślad. Musnął palcami rany na piersi. Jasne włosy wyrosłe na świeżo zagojonej bliźnie pokrywała zakrzepła krew. Franco zdawał się rwać do walki, aż uśmiech wypełzł na jego wilcze wargi.
Obyło się bez fajerwerków, nie było żadnego głosu z nieba, ale wyglądało na to, że im się udało.
„No, synek... Jak to będzie w verganie?” – rozbrzmiał głos Franco w głowie Eryka. Ten zaraz podpowiedział:
„Ih, gewer...”
„A «Ih, omrhā » to już nie?” – spytała żartobliwie Maria. Zaśmiali się wszyscy troje, ku zaskoczeniu wielu podchodzących z pewnym lękiem ludzi. Nawet na twarzy Salvatora odbiła się niepewność. Tylko Martinez zbliżył się do nich pewnym krokiem i uśmiechem na twarzy.
– Gratulacje... – powiedział, lustrując ich wzrokiem. Zdawał się zafascynowany, choć tak naprawdę niewiele się zmieniło pod względem fizycznym. Mimo to przywódca Czarnych zdawał się dostrzegać to, co mogło umknąć oczom nawet takiego mistrza jak Salvator. – Ruszajmy.
Eryk ruszył przodem, za nim po lewej Maria, po prawej Franco. W hallu poczuł na sobie dotyk woli Baala. Nim jednak zdążył jakkolwiek zareagować, ta już zniknęła, a spod ziemi dobiegł wszystkich wściekły ryk.
„Nie musisz krzyczeć” – pomyślał Eryk, podchodząc do zabarykadowanych drzwi do krypty. Rozpędził się lekko i uderzył w nie pięścią. Posypały się drzazgi, żelazne okucia zadzwoniły o posadzkę. – „Już po ciebie idę.”

1 – Tekst oryginalny byłby w verganie, rzecz jasna. Podam w oryginale tylko pierwsze wersy, nie wiem, na co komu kilkanaście wersów w nieużywanym języku. Oczywiście nie oddaje to pełnego brzmienia tej mowy – brakuje zaznaczenia samogłosek długich, krótkich, akcentowanych. W c) w słowie łekhe mamy tryb błagalny – podobny do rozkazującego, ale wyrażający raczej prośbę. Imiona Aniołów podobnie jak rzeczowniki dotyczące walki, władzy i rzeczy niepojętych dla typowego wilkoludzia są w rodzaju vergagh (występującym obok męskiego, żeńskiego i nijakiego). Alfabet (a raczej jego trzy wersje) mocno różni się od łacińskiego. Ha! Jestem prawie jak Tolkien. Prawie robi wielką różnicę... I zaznaczam (ponownie), że wraz z rozwojem prac nad elementami języka kwestie mogą się zmieniać.
a) - „I ge! Ge, Reoghgła!”
b)– „I ge! Ge, Weoghgła!”
c) - „Łekhe u hewe, Gham-o-Ghamūr!”
d) – „Gham! I ghałor mo ragwagghē!”
"Problem w tym, mili moi, że za mało tu kowboi, a za dużo się wypasa świętych krów"
Z. Hołdys, Lonstar, "Countrowersja" 

Kroniki Białogórskie: tom I - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=2143 (kto szuka ten znajdzie wersję płatną Wink ); tom II - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=9341.

kronikibialogorskie.pl, czyli najbrzydsza strona www w internetach
Odpowiedz


Wiadomości w tym wątku
Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 22-08-2010, 19:13
RE: Kroniki Białogórskie - przez gorzkiblotnica - 10-11-2010, 19:39
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 10-11-2010, 21:14
RE: Kroniki Białogórskie - przez gorzkiblotnica - 10-11-2010, 22:26
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 10-11-2010, 22:37
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 02-04-2011, 19:30
RE: Kroniki Białogórskie - przez gorzkiblotnica - 03-04-2011, 10:32
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 04-04-2011, 14:16
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 11-07-2011, 10:24
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 06-11-2011, 20:35
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 07-11-2011, 13:47
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 10-11-2011, 23:43
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 24-11-2011, 20:17
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 01-01-2012, 20:27
RE: Kroniki Białogórskie - przez siloe - 03-01-2012, 14:20
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 13-01-2012, 13:58
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 05-05-2012, 10:17
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 11-05-2012, 19:50
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 16-05-2012, 15:41
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 18-05-2012, 14:19
RE: Kroniki Białogórskie - przez Predator - 18-05-2012, 14:20
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 18-05-2012, 16:20
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 23-05-2012, 14:38
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 04-06-2012, 15:06
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 04-08-2012, 20:31

Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości