Ocena wątku:
  • 1 głosów - średnia: 4
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Kroniki Białogórskie
#27
XVI


Trafiona w pierś kruczowłosa rusałka wydała z siebie bolesny, długi wrzask. Piękna dotąd twarz wykrzywiła się i nabrała złowieszczego wyrazu. Maria uciszyła ją drugim strzałem, tym razem trafiając między wielkie, niebieskie oczy. Patrzyła przez wizjer hełmu jak kuszące, jędrne ciało rozwiało się, ukazując plątaninę macek i żądło umieszczone na końcu długiego ogona. Pozostałe demony biegały wzdłuż brzegu rzeki, nie wiedząc czy uciekać w nagi las przed zabójczymi rozbłyskami granatów świetlnych i miotaczy światła, czy przygotować się do walki z nadpływającymi trzema amfibiami napastnikami.
Ci zaś wykorzystywali to bezlitośnie. Ubrana w czarny pancerz bojowy Maria i odziani w lekkie, posrebrzane zbroje z kompozytu trzej Święci Strzelcy - Noryaki, Ieasu i Heike - na jednym z pojazdów, mimo swej skuteczności, mogli jej tylko pozazdrościć Salvatorowi i podziwiać jego kunszt.
Łowca, uzbrojony w sprowadzony zza Granicy karabin maszynowy, strzelał seriami, długimi zabójczymi seriami. Tak przynajmniej się mogło zdawać - wprawny obserwator zaraz dostrzegłby, że każdy strzał trafia dokładnie w głowę kolejnego demona. Murzyn w ciągu milisekundy wybierał cel, namierzał go, brał poprawki na jego ruch, wiatr i przeszkody po drodze, po czym naciskał spust i wybierał następną ofiarę. Był jak maszyna - chłodny i opanowany, jakby nie sprawiało mu to żadnego wysiłku.
Nie próżnowali też Pogromcy, prowadzący ostrzał ze stacjonarnych CKM-ów na wieżyczkach na rufach amfibii. Wrzeszczeli przy tym dziko, śmiejąc się z każdego przeciętego na pół wodnika czy rozsadzonej pociskiem dum-dum topielicy.
Kilkanaście metrów od miejsca planowego lądowania, płynąca na samym końcu amfibia zakołysała się gwałtownie. Maria dostrzegła w mroku płetwę grzbietową ocierającą się o kadłub łodzi i wypuściła w tamtym kierunku serię. Wysoki, ubrany w skórzaną kurtkę Murzyn przyskoczył do burty i próbował namierzyć wielką rybę.
W tym momencie uderzyła ona po raz drugi w amfibię. Pogromca stracił równowagę i z wrzaskiem wpadł do wody.
Maria zaklęła, gdy miotający się łowca nagród zniknął po chwili w pysku wielkiego suma. Wskazała bestię płynącemu na innej łodzi Warusowi. Ten poprawił raz jeszcze swój porysowany w wielu bojach hełm, skinął głową i rzucił się do jednej ze skrzyń.
Wiedząc, że za chwilę lądują, Maria sprawdziła zapięcie pasa z mieczem. Na brzegu zebrał się solidny stos martwych ciał, ale od strony lasu rozlegały się pojedyncze strzały z broni palnej. Nadbiegali ludzie.
Maria nie wiedziała, czy są opętani, czy przyłączyli się do Trzynastki z własnej woli. W każdym razie opowiedzieli się po złej stronie. Metr od brzegu mogła już dostrzec kryjące się za drzewami sylwetki w przykrótkich koszulach i lekkich spodniach. Wykrzykiwane po kattajsku komendy niskiego, grubego oficera zagotowały w niej krew. Kattajczycy dostarczali Czarnym wielu rekrutów.
Pojedynczy strzał uciszył krzykacza i wyczerpał magazynek. Maria rzuciła karabin na pokład, dobyła miecza i wyskoczyła na brzeg. Najpierw poczuła, jak tuż obok ziemia drży pod stopami Salvatora, a potem rzeka dziesięć metrów za nią eksplodowała, wyrzucając wodę na kilkanaście metrów w górę. Maria obejrzała się i zobaczyła, jak na powierzchnię wypływa nieruchomy, tłusty rybi brzuch. Trzecia amfibia powitała go deszczem ołowiu, srebra i drewna.
Maria, słysząc świst kuli nad uchem, rzuciła się biegiem w kierunku lasu.
Czuła jak krew gna jej po żyłach, jak serce bije w tempie niewyobrażalnym dla zwykłego śmiertelnika, jak ciało przygotowuje się do wykonywania wyuczonych, zabójczych sekwencji ciosów. Jej zmysły wyostrzyły się do tego stopnia, że mrok nocy był dla niej jasny jak środek dnia, a zapach prochu, krwi i dymu nie przeszkadzały wyczuć smrodu smoka na wzgórzu za lasem. Poruszała się szybko jak błyskawica, uderzała precyzyjnie i bez litości.
Chciało jej się śmiać, tańczyć z mieczem w dłoni i śpiewać starodawne pieśni.
To była bitwa - żywioł Lupusaidów.
Pierwszego Kattajczyka dorwała zaraz za pierwszym drzewem. Chwyciła go za kark i cisnęła nim w dal, aż wylądował na drugim brzegu rzeki. Kula następnego odbiła się od jej pancerza, wywołując u niej wybuch radości. Doskoczyła do przerażonego chudzielca i cięła go w brzuch. Zgiął się w pół z jękiem, a jej nozdrza uderzył wstrętny odór treści jelitowej. Słysząc za sobą szelest zgniłych liści, odwróciła się, tnąc na wysokości gardła. Ścięła czubek głowy niziutkiego Kattajczyka, który padł jak bela u jej stóp.
W ostatniej chwili uchyliła się przed nadlatującym pociskiem. Doskoczyła do uzbrojonego w stary karabin partyzanta i przeszyła go na wylot mieczem.
Rozejrzała się szybko i ruszyła za umykającymi w głąb lasu Kattajczykami. Co chwila jakiś zatrzymywał się, by oddać strzał, zaraz jednak padał z rozpłataną czaszką czy rozciętym gardłem. Kolejni padali od kul starających się nadążyć za Marią Salvatora i Warusa.
Szło za łatwo.
Nagle uciekający rozstąpili się, a Czarna dosłyszała wokół siebie skowyt i wycie dzikich bestii.
Zatrzymała się i spróbowała rozpoznać przeciwnika. Było ich wiele. Słyszała wilki, wyjące w rytm monotonnej pieśni zaklinaczy. Czuła smród leszych i borowych, odór ciał nieumarłych.
– Będzie ostro... – rzuciła do nadbiegających Salvatora i Warusa. Ci stanęli do niej plecami i ponaglili Strzelców i Pogromców. Jeden z Murzynów kulał, trafiony w stopę, mimo to nadal strzelał i rzadko chybiał.
Maria już miała ruszyć pomóc rannemu, gdy ten zatrzymał się i wrzasnął przerażony. Uniósł karabin, lecz nim zdążył wypalić, leszy przyszpilił go długimi pazurami do ziemi. Inny już szykował się do skoku na Salvatora. Ten, bez mrugnięcia okiem, najpierw wypalił w łeb jemu, potem posłał ostatni pocisk z magazynka w oko bestii, która zabiła rannego Pogromcę.
– Maria – powiedział spokojnie, wskazując na uciekających Kattajczyków, po czym sięgnął po nowy magazynek. – Wykończ ich, my sobie poradzimy. Nie chcę mieć ich za plecami.
– Jasne...
Rzuciła się w pogoń, gotowa zabijać bez litości. Jakiś borowy zastąpił jej drogę, jednak jedno cięcie w małpią twarz powaliło go na ziemię. Przeskoczyła nad podrygującym ciałem i dopadła grupkę Kattajczyków, próbujących strzelać salwami. Pociski odbijały się od jej pancerza, tylko potęgując jej zapał.
Wpadła między nich, tnąc i rąbiąc, nie zważając na prośby o litość czy panikę w oczach. Bardziej przejmowała się dzikimi wrzaskami dobiegającymi ją od strony towarzyszy.
Kolejna kula uderzyła o pancerz, zaraz potem rozdzwoniły się dziesiątki innych. Któraś zadzwoniła o szybkę wizjera, lekko ją zadrapując. Maria obróciła się w stronę nadciągającego mieszanego oddziału złożonego z nieumarłych i Kattajczyków. Rzuciła się na nich, uniesiona ferworem walki.
Szerokim cięciem zdekapitowała trzech Kattajczyków, następne przecięło na pół nieumarłego w pogrzebowym garniturze. Zmrużyła oczy, oślepiona blaskiem purpurowego płomienia.
Wtedy potężny cios w plecy powalił ją na ziemię. Z ledwością utrzymała miecz w dłoni, lecz szybko zerwała się na równe nogi, tuż przed tym jak ciężki młot wbił się w rozmiękłą ściółkę. Dzierżący go wampir w białym garniturze wyszczerzył kły i uśmiechnął się tryumfalnie.
Uniósł broń i zamachnął się szeroko, lecz Maria była zbyt szybka.
Cięła od dołu, rozcinając krocze, brzuch i mostek. Wnętrzności nieumarłego eksplodowały jasnym płomieniem. Jednak krwiopijca nie poddawał się łatwo. Opuścił młot, o włos chybiając Marii, która uskoczyła w bok i bezlitośnie skorzystała z nadstawionego karku. Głowa wampira upadła na ziemię, a jego ciało ogarnęły płomienie.
Nie miała czasu odpocząć. Ze wszystkich stron otaczali ją wrogowie. Uzbrojeni w stare karabiny i różnoraką broń białą nieumarli, Kattajczycy i wampiry. Trzymali dystans, czasem tylko marnując amunicję na zarysowanie jej zbroi. Sama Maria wolała się oszczędzać, unikać niepotrzebnych szarż.
W końcu tłusty ożywieniec z rzeźnickim toporem w ręce rzucił się na nią, a za nim ruszyła reszta. Ścięła głowę prowodyrowi, potem rzuciła się w wir walki, siekąc i rąbiąc jak szalona. Miecz zdawał się coraz lżejszy, coraz ostrzejszy i coraz lepiej wyważony. Przecinał skórę, kości, drewno i stal jak powietrze. Znów ogarniała ją bitewna gorączka. Nie zważała na dzwoniące o pancerz kule, czy rysę na szkle wizjera.
Po niecałej minucie została sam na sam z wychudłym starcem odzianym w wilcze skóry. Poruszał bezzębnymi wargami, starając się przywołać jedną ze swoich sfor. Maria dojrzała już nadbiegającą watahę, prowadzoną przez wielkiego, czarnego basiora. Nie miała ochoty i czasu się z nimi patyczkować. Uniosła ziemi mały kamyk i cisnęła nim w stronę wilkołka. W chwili, gdy pocisk przebił na wylot czaszkę zaklinacza, wataha zawróciła.
Widząc umykającego Kattajczyka, Maria rzuciła się w pogoń. Dopadła go na skraju lasu. Gdy otarła z wizjera krew tryskającą z przeciętej tętnicy, mogła ogarnąć wzrokiem otwartą przestrzeń przed sobą.
Ustał już ostrzał z granatników, pojazdy Pogromców wycofywały się, zostawiając za sobą rozoraną oponami błotnistą ziemię, dwa płonące wraki i jeden wywrócony wóz bojowy. Dalej razili przy tym ogniem i błyskami światła ścigających ich motocyklistów i różnorakie czworonożne bestie. Zachmurzone niebo rozbrzmiewało rykami żmijów, szczękiem karabinów i warkotem silnika samolotu. Około dwudziestu pozostałych Kattajczyków w towarzystwie kilkunastu nieumarłych wycofywało się w stronę wzgórza, na którym rozsiadł się wielki, długi na co najmniej dwadzieścia metrów smok. Maria jak dotąd tylko słyszała o wyrmach, ale wiedziała, że zabić takiego to nie lada wyzwanie.
Jak na złość, wzgórze, na którym rozsiadła się gadzina było punktem, gdzie miała się spotkać z Erykiem i Franco. Słysząc za sobą szczęk karabinu, obejrzała się i spojrzała na doganiającego ją Salvatora. Był sam. Spodziewała się strat, ale nie aż takich. Dopiero ułamek sekundy później zauważyła Warusa, pomagającemu iść jednemu ze Świętych Strzelców i osłaniającego ich Pogromcę. Za nimi biegli dwaj pozostali Strzelcy, którzy porzucili karabiny i sięgnęli po długie, zakrzywione miecze.
Wtedy usłyszała dobiegający z niebios ryk dzikiej bestii. Z nieba spadał śmiertelnie ranny żmij, tryskając z rany na piersi snopem błyskawic. W szponach trzymał pozbawioną jednego ze skrzydeł awionetkę. Brakujący płat spadał nieco wyżej, ciągnąć za sobą smugę płonącego paliwa.
Po ułamku sekundy żmij, samolot i skrzydło uderzyły w ziemię, znikając w chmurze ognia, błyskawic i dymu.
Maria zaklęła cicho, po czym spojrzała na towarzyszy, wskazała na wzgórze i krzyknęła:
– Sami nie damy rady!
Salvvator spojrzał na zbierającą się u stóp wzniesienia gromadę nieumarłych, Kattajczyków i bestii przytaknął krótko.
– Musimy czekać na resztę – oznajmił, ładując do karabinu ostatni magazynek. – Ale nudzić się nie będziemy.
Rzeczywiście, od strony wzgórza biegła w ich stronę grupa złożona z młodych kobiet i mężczyzn w modnych, acz niezbyt praktycznych w bitwie strojach. Śmierdziało od nich krwią, starymi trupami i perfumami.
– Stara Gwardia Lilith – warknął Warus, strzelając bez większego celowania. Któraś z wampirzyc zachwiała się, ale nadal biegła dalej. – Będzie ciężko...
– Ale wesoło – zaśmiał się Salvator, trafiając jednego z krwiopijców w krocze. Wampir ryknął z bólu, a oni ryknęli śmiechem. W odpowiedzi półnaga szatynka uniosła w górę lufę karabinu snajperskiego. Nim ktokolwiek się obejrzał, kula odbiła się od napierśnika Warusa, następna powaliła na ziemię Pogromcę stojącego obok Salvatora. Murzyn zaklął, wycelował i trafił snajperkę w twarz. Jej głowa rozpadła się na tysiąc kawałków, a z tętnic eksplodowały purpurowe płomienie. Reszta krwiopijców wydała z siebie wściekły wrzask i ruszyła do natarcia. Gdy dobiegli do pierwszych drzew, było ich o dwóch mniej, kilkoro było rannych, lecz nienawiść dodawała sił pozostałym.
Warus dobył swojego zakrzywionego miecza tuż przed tym, jak umięśniony drab w czarnym smokingu zamierzył się na niego kataną. Wampir nie był dość szybki i ostrze Czarnego wbiło się głęboko w jego trzewia. Salvator nawet nie sięgał po swoją maczetę. Chwycił nadbiegającą z szablą krótko ściętą blondynkę za ramię, wytrącił jej broń z ręki, po czym jednym wprawnym uderzeniem wybił jej przednie zęby wraz z kłami. Następnie cisnął ją na ziemię i rozdeptał jej głowę. Dopiero wtedy Maria pojęła, jak wielka jest siła tego człowieka. Widząc zaś wyraz jego twarzy, musiała zauważyć, jak wielką radość sprawił mu chrzest pękającej pod butem kości.
Jej samej przyszło zmierzyć się z dwoma uzbrojonymi w metalowe kije bejsbolowe długowłosymi bliźniakami w koszulkach zespołu rockowego. Od początku kierowali się w jej stronę, korzystając z osłony draba z kataną. Uderzyli ją w głowę jednocześnie, z obu stron. Byli szalenie szybcy, przerażająco silni. Wizjer hełmu rozpadł się na dobre, Marii zaszumiało aż w głowie. Czuła na policzkach ucisk odkształconego hełmu, kawałek szkła utkwił jej tuż pod okiem.
Poczuła jak zalewa ją fala wściekłości. Kopnęła jednego z bliźniaków w brzuch, drugiego cięła mieczem. Kopnięty upadł pięć metrów dalej, cięty odskoczył na czas, choć płomienie z rozciętej piersi zaczynały już trawić koszulkę. Uniósł kij, by zadać następny cios, lecz Czarna uskoczyła przed nim i cięła go po rękach. Z kikutów rąk wyprysnęły dwie fale płomieni, Maria ledwo uchyliła się, unikając poparzenia. Oślepiona blaskiem ognia nie zdążyła umknąć przed atakiem jego brata, który ciosem w plecy powalił ją na ziemię.
Wypuściła z ręki miecz, który zaraz wpadł w ręce powalonej przez Ieasu wampirzycy. Czarnowłosa upiorzyca najpierw zacisnęła palce na rękojeści, lecz nim zdążyła wstać, ryknęła z bólu, wbijając wielkie oczy w skwierczącą skórę dłoni. Ippończyk najpierw ciął ją w głowę, potem doskoczył do wampira próbującego przygwoździć Marię resztką kija.
Ten zauważył go o sekundę za późno, by się uchylić przed ostrzem katany. Posrebrzana stal przebiła się przez czaszkę, rozcinając głowę krwiopijcy na dwie części. Mimo to ranny wampir dalej żył. Odwrócił się w stronę Ieasu, ten jednak zaraz pchnął go w serce.
Maria natychmiast na czworakach dopadła miecza, roztrącając zwęglone kostki palców krztuszącej się dymem z płonących płuc wampirzycy. Cięła po łydkach pędzącego z zakrwawionym toporem blondyna, po czym rąbnęła go na wysokości pasa. Przecięty na pół krwiopijca wrzasnął krótko, nim Ieasu wbił mu miecz w podstawę czaszki.
Czarna podniosła się i zobaczyła jak Salvator ścina maczetą dwóch ożywieńców i rozwala kopniakiem głowę następnego. Gdy ten nadal zamierzał się na niego sztachetą, przeciął go w pół, po czym bez chwili wytchnienia rzucił się na ostatniego w okolicy członka Starej Gwardii. Maria nie miała czasu się temu przyglądać, zajęta falą ożywieńców i niższych wampirów. Dopiero gdy przegniłe zwłoki staruszki w kwiecistej chuście na głowie padły pod jej ciosem i więcej się nie poruszyły, zobaczyła, że wampir w poszarpanej, falbaniastej koszuli walczy nie tyle z wielkim Murzynem, ile z chęcią ucieczki przed nim i wolą Lilith zmuszającą go do walki. Krwiopijca odskakiwał od niego, umykał kilka kroków dalej, szczerzył kły, jakby starając się odstraszyć Łowcę, który zdawał się tym wszystkim strasznie rozbawiony.
– No, Amadeo! – zawołał, gdy ten po raz kolejny skrył się za drzewo. – Boisz się mnie?
W końcu Salvator znudził się gonitwą i cisnął maczetą w plecy wampira. Ten padł na ziemię, próbując się czołgać, lecz Łowca był już nad nim.
– Na litość boską, daruj! – wrzasnął jękliwym głosem Amadeo, gdy potężne dłonie chwyciły go za podbródek, a podkuta podeszwa oparła się na plecach. – Wybacz!
Salvator splunął mu na czuprynę, po czym zaparł się i jednym, mocarnym szarpnięciem oderwał mu głowę od tułowia. Ciało wampira zasyczało, z szyi i rany wytrysnęła ciemna, gęsta krew. Łowca uniósł głowę wampira na wysokość oczu i splunął raz jeszcze, tym razem prosto między dogasające resztki oczu. Potem cisnął nią daleko przed siebie, po czym wyszarpnął maczetę z wysuszonego trupa.
Maria zdjęła hełm i ogarnęła wzrokiem pole walki. Las zasłany był ciałami Kattajczyków, borowych, leszych i nieumarłych, oświetlonymi płonącymi szczątkami Starej Gwardii Lilith. Warus wraz z Ieasu dobijali tych, którzy jeszcze mieli siły ruszać kończynami. Pozostali dwaj Święci Strzelcy padli – Noryakiego znaleźli przebitego widłami, Heikemu ktoś zmiażdżył głowę młotem. Ostatni ocalały Pogromca miał rozoraną pazurami twarz i długą, ale płytką ranę na piersi. Był zdolny walczyć, ale niewiele to zmieniało w ich sytuacji. Była ich piątka, wzgórze, na którym mieli się spotkać Maria, Franco i Eryk obsiadły wojska nieprzyjaciela. Nadal było tam około setki różnych bestii i ludzi.
I oczywiście wyrm, na którego grzbiecie dostrzegli siedzisko a w nim drobną, rudowłosą postać. Salvator na jej widok uśmiechnął się szeroko, aż ogień odbił się w stalowych zębach.
– Sophie de la Fleur... – mruknął cicho jakby z rozrzewnieniem. – Kopę lat.
– Znasz ją? – spytał Warus, ładujący magazynek do karabinu. Jego pancerz zyskał wiele nowych rys, lecz hełm był nadal cały.
– Stara znajomość – odparł Murzyn, poważniejąc. – Jest twarda, ale ma swoje słabości. Na przykład jest mściwa. Łatwo mi będzie ją wywabić na dół, ale ta bestia...
– Zostaw ją mnie... – powiedziała Maria, widząc, że jej zbroja ma wiele braków. Gdzieś straciła jeden nagolennik i pół naramiennika. – Co z resztą?
– Musimy jakoś czekać na atak naszych... – Ranny Pogromca mrużył zalewane krwią lewe oko. – Albo mogę skoczyć po tych, co zostali przy brzegu.
– Idź i znajdź coś do odkażania... – przytaknął mu Salvator, widząc jego rany. – Jak się w ogóle nazywasz, synu?
– Kali Bere – odparł z dumą Murzyn. – Z Równin Korkowych.
– Więc, Kali: idź. My tu jakoś wytrzymamy – zapewnił Warus, nie widząc nigdzie wraków amfibii. Musieli dalej walczyć na rzece. – Maria, idź z nim.
– Tak jest!
Maria ruszyła szybko wytyczoną przez zwłoki Kattajczyków ścieżką, uważnie wypatrując wszelkiego zagrożenia. Idący za nią Pogromca co pewien czas przystawał, dysząc ciężko. Starała się pilnować, by nie zostawiać go za bardzo w tyle, jednak ten szedł coraz wolniej i wolniej. Gdy zobaczyli brzeg rzeki, Maria starała się usłyszeć odgłosy walki.
W całej okolicy było cicho, jak makiem zasiał. Jedynie gdzieś w oddali pobrzmiewały silniki, a gdzieś w chmurach ryczały żmije. Wiatr szumiał w konarach drzew, szumiała Białka. Nie widziała żadnych śladów opon na brzegu, więc prawdopodobnie zaraz po wysadzeniu desantu amfibie odpłynęły, by zgodnie z planem ostrzelać rezydencję nad rzeką.
Rzuciła okiem na Kalego, który teraz już słaniał się na nogach. Z ran ciekła mu gęsta ropa, całe czoło zrosił mu pot, choć po samej walce był nadal spokojny. Podejrzewała, że raniła go któraś z wampirzyc, które mimo tego, że zużywały niemal całą pitą krew na zachowanie pięknego ciała, nie przestawały być kilkusetletnimi trupami.
Nie dałby teraz rady pięciolatkowi, o strzelaniu nie wspominając. Maria miała nadzieję, że jego koledzy w miarę szybko odtransportują go na lotnisko. Jeśli dożyje końca walki, a na to się nie zapowiadało.
Zwłaszcza że od strony rezydencji dziarsko kroczył ku nim wielki, ubrany w mundur mężczyzna z bojowym toporem na długim trzonku. Jego oczy błyszczały czerwienią, spomiędzy poplamionych krwią warg błyszczały wampirze kły. Za nim szła wysoka, ubrana tylko w skórzaną kurtkę długowłosa blondynka. Jej czerwone usta także splamione były krwią, lecz szła mniej pewnie niż jej towarzysz, który widząc Marię i słaniającego się na nogach Pogromcę zaczął pogwizdywać.
– Ja ci zaraz... – wystękał Kali, unosząc karabin. Wampir uśmiechnął się, widząc wycelowaną w niego lufę.
– Dawaj, brudasie – prychnął.
Huk wystrzały, brzęk odbijającej się od stali kuli i jęk chwytającego się za serce Pogromcy zlały się w jedno. Maria doskoczyła do wampira, próbując ciąć go w twarz, lecz ten zasłonił się styliskiem topora i kopnął ją w pierś. Upadła, lecz zaraz zerwała się, próbując znaleźć lukę w obronie przeciwnika. Ten jednak był zbyt szybki, jego topór zdawał się niezniszczalny.
Chciała poprzez przerzucenie pozbawić go broni, ale nie była w stanie tknąć materii ani jego ciała, ani topora. Wyczuł jej starania i uśmiechnął się paskudnie.
– Nie ze mną te numery, Suko... – wycedził przez kły. – Potrenujemy trochę...
Uskakiwała przed niesamowicie szybkimi rąbnięciami i starała się unikać kopnięć i ciosów pięści wampira, ten umykał przed jej pchnięciami i ripostami. Jego towarzyszka zajęła się wysysaniem krwi z ciała Kalego.
W końcu zrozumiała, że nie jest w stanie go pokonać. Nie miała jak wezwać pomocy, wątpiła, by Salvator ruszył jej z pomocą. Wściekła na samą siebie i na chłepczącą krew wampirzycę, po następnym zgrzycie stali o stal, odskoczyła na kilka kroków i pociągnęła za niewielką zawleczkę tuż pod szyją.
Zapięcia zbroi opadły luźno, co nieco zaskoczyło wampira, zaraz jednak poczuł co się święci. Chciał uderzyć Marię z góry, ta jednak uniknęła ciosu i już po sekundzie była w pełni przemieniona. Płyty pancerza znów były na swoim miejscu, tym razem jednak wystawało spod nich sporo sierści.
Czarna wilkołaczyca warknęła i najpierw zamierzyła się na wroga mieczem, a gdy ten się zasłonił, błyskawicznie rąbnęła go łapą.
– Suka! – wrzasnął krwiopijca, gdy pazury rozorały mu twarz. Teraz to on więcej się bronił, zaskoczony zmianą strategii i stylu walki. Maria nie dawała mu sekundy na wytchnienie, rąbiąc i drapiąc chaotycznie.
W końcu przyparła wroga do przystani. Gdy była już bliska sięgnięcia sztychem miecza gardła wampira, usłyszała za sobą syk wampirzycy. Odruchowo odwróciła się i cięła na wysokości gardła. Trafiła nieumarłą w nasadę nosa, ścinając jej czubek głowy.
Zamknęła oczy, gdy czerwono-zielona, śmierdząca maź zalała jej pysk. Nie rozwierając powiek, odbiegła na kilkanaście kroków, starając się ściągnąć ohydztwo z sierści. Za nią wampir wył przeciągle nad trupem swojej towarzyszki.
Wiedziała, że w ciągu kilku najbliższych sekund będzie musiała być gotowa do jeszcze cięższej walki. Nie liczyła na to, że krwiopijca będzie tak zszokowany, jak Edh Vaardh i nie przeliczyła się. Już po chwili dyszący żądzą zemsty wampir biegł w jej stronę, złorzecząc cicho. Odbiegła kilka kroków, by wśród pni drzew uniemożliwić mu branie zamachów toporem.
Tym razem się przeliczyła. Przeklęta broń przecinała drzewa jak zapałki i oprócz gniewu nieumarłego Maria musiała radzić sobie z walącymi się na głowę pniami. Uskakiwała, jak mogła, modląc się, by przeciwnik popełnił w szale jeden, cenniejszy od złota błąd. Ten jednak zdawał się czerpać z szału same korzyści - siłę, szybkość i precyzję.
Unikając kolejnego straszliwego ciosu z góry, potknęła się o powalony pień. Nie myśląc wiele na widok opadającego po raz kolejny ostrza, spróbowała się przerzucić za plecy wampira.
Poczuła, jak zaplanowany tor lotu wykrzywia się i przez sekundę była pewna, że wbije się w jakieś drzewo, albo znajdzie się głęboko pod ziemią. Zamiast jednak ciężaru zgniatającego go pnia czy przyduszającej gleby poczuła, jak w sierść wbijają jej się ciernie. Z początku chciała się zerwać, wyplątać z ciernistych krzewów, ale słysząc, jak wampir klnie i wyzywa ją od tchórzy, uznała, że najlepiej będzie zrobić to po cichu.
Wyszarpując spomiędzy kudeł gałęzie, dostrzegła zwróconego do niej plecami wampira. Stał wśród powalonych drzew, wściekły bardziej niż po stracie towarzyszki.
– Wracaj, Suko! – wrzeszczał, wygrażając toporem w kierunku, w którym myślał, że uciekła. – Wracaj! Chcę ci wypruć flaki!
Przez sekundę przygotowywała się do skoku, opierając tylne łapy o korzeń, drugą sekundę czekała, aż wróg zajmie odpowiednią pozycję, po czym, wytężając wszystkie siły, skoczyła w jego stronę.
Wampir był tak zaskoczony, że aż dał się powalić. Ledwo zasłonił się styliskiem topora przed ostrzem Pogromcy. Za to pazury Marii werżnęły się głęboko w jego kark, zgrzytając o kręgosłup i ciągnąc za sobą smugę krwi. Wykorzystując impet, okręciła się wokół pnia drzewa i uderzyła ponownie. Tym razem pazury rozorały mu pierś, lecz wampir był gotowy do walki. Wyhamowała i zaraz musiała kryć się przed nadlatującą kłodą. Następna rozbiła się pół metra od niej, kolejna o centymetry minęła jej lewe ucho.
Zawarczała wściekle i lekko uniknęła następnego pocisku. Widząc nadlatujący skośno ścięty pień osiki, uchyliła się i chwyciła go w połowie. Wykorzystując jego pęd, obróciła się i cisnęła trzymetrowym kołkiem, celując w pierś wampira.
Ten jednak rozrąbał pocisk toporem i zaklął szpetnie. Spojrzał gniewnie na podnoszącą kolejną kłodę wilkołaczycę. Potem wciągnął kilka razy powietrze, wytrzeszczył oczy i szepnął przerażony:
– Niedobrze, kurwa... Trzeba spierdalać w podskokach...
Po czym minął osłupiałą Marię i przeskakując pnie powalonych drzew i kępy ciernistych krzaków, uciekł. Czarna cisnęła jeszcze za nim kłodą, ale uskoczył ułamek sekundy przed tym, jak osika dosięgła jego piersi.
– Poznałaś już pana Knudsona... – zażartował Salvator, wychodząc zza gałęzi brzozy.
Warknęła potakująco. Nie było sensu mówić w verganie.
– Poszła zielona flara – rzucił Salvator, wskazując zasnute dymem niebo – za pięć minut na wzgórzu.
– Khe?(1) – spytała, nie zastanawiając się, czy Salvator zrozumie. O dziwo, olbrzym domyślił się, o co chodzi. Albo znal verganę.
– Mamy ich ściągnąć ze wzgórza – odpowiedział. – Wtedy uderzy na nich szarża Pogromców.
Ruszyli w stronę miejsca, skąd Warus obserwował wzgórze i przyznali, że biegnąca w kierunku rezydencji asfaltowa droga pozwoliłaby rozpędzić się tak, że sam Sohar w swoim Rydwanie rozsiekłby co najmniej połowę nieprzyjaciół. Salvator uznał, że wywabienie ujeżdżającej smoka wampirzycy będzie dziecinnie łatwe.
– Mam z nią stary zatarg... – wyznał. – Kiedyś nazywała się Lilianne, ale od kiedy wyrwaliśmy z panem de Castre jego żonę z przekleństwa Lilith... Długa historia... W każdym razie przeze mnie nazywa się Sophie, a nienawidzi tego imienia.
– Dobra, a co z bestią? – spytał Warus, z niepokojem patrząc na wielkie cielsko wyrma. Wokół niego ghule kopały szańce, a kilkunastu Kattajczyków ustawiało CKM-y.
– Tym też się zajmę – zaproponował Salvator. – Reszta jest wasza. To chyba ostatki ich sił na otwartym polu.
– Kilkunastu dalej siedzi w starej rezydencji, – przypomniał Warus – ale nimi zajmą się nasi. Hankson informował o jeszcze jednym żmiju do zestrzelenia. Jeszcze tylko nasza jazda nawróci i zaszarżuje...
– To, czemu tu jeszcze stoimy? – spytał Salvator, ruszając w stronę obwarowanego wzgórza. Inni, wzruszywszy ramionami, poszli za nim. Trzymali się na razie kilkanaście kroków za nim, ale doskonale słyszeli, jak wciąga powietrze, by ryknąć tak głośno, że aż pole rozbrzmiało echem jego słów: – Sophie! Ruda małpo! Czego chowasz się na tej górce?! Chodź! Pokaż, że masz jaja, bo cycków to nadal u ciebie nie widzę!
– Ty skurwysynu w dupę jebany! – ryknęła w odpowiedzi wampirzyca. – Urżnę ci jaja i sobie przyszyję!
W jednej chwili wielkie cielsko smoka poderwało się do góry i miażdżąc CKM wraz z obsługą, popędził w dół zbocza. Jadąca na jego grzbiecie ciskała gromy z trzymanego w ręku berła, wyraźnie celując w Salvatora. Ten nic sobie nie robił z eksplodujących wokół snopów iskier, idąc powoli na spotkanie z rozpędzoną bestią.
Maria, Warus i Ieasu rozstąpili się, widząc, że reszta wojsk wroga idzie w ślady wampirzycy.
Smok wpadł na Salvatora z impetem i przez chwilę, zdawało się, że zmiażdżył Łowcę swoją masą. Maria jednak nie miała czasu na oglądanie tego starcia, gdyż już szedł na nią Kattajczyk z zardzewiałą szablą. Skoczyła na niego i rozerwała mu tętnicę. Jego towarzysze odskoczyli i jakby dopiero wtedy uświadomili sobie, że mają przecież broń palną. Kule brzęczały na pancerzu Czarnej, odbijały się głucho od odsłoniętej skóry twarzy.
Pod tym gradem kul rąbała mieczem, wyrywała ramiona i przegryzała karki. Szla naprzód, zostawiając za sobą trupy i kaleki. Jakiś Paryjczyk zamachnął się na nią czekanem, ale nawet nie zadrapał jej skóry. Odwróciła się i potężnym uderzeniem odtrąciła go kilkanaście metrów dalej.
Zaśmiała się, widząc, jak topnieją szeregi wroga. Warus szedł niemal równo z nią, kładąc pokotem nieumarłych, Kattajczyków, Paryjczyków i dwa wielkie, podobne do żółwi demony. Ieasu także nie próżnował, choć bez tak solidnego pancerza, musiał nieraz umykać w tył i korzystać z różnych zasłon. Na jego szczęście, jego wrogowie bezmyślnie strzelali w jego stronę, nawet gdy zasłaniał go rząd ich towarzyszy broni.
W końcu jednak Ippończyka opuściło szczęście. Kattajska kula raniła go w brzuch, dokładnie w szczelinę między płytami pancerza, gdy wznosił miecz, by ciąć w przegniłą czaszkę topielca. Ten wyciągnął ku niemu pokryte szlamem łapska, zaraz też rzucili się na niego wszyscy, którzy dotąd umykali przed jego ostrzem.
Maria ryknęła dziko i, przeciąwszy w pół pulchnego Kattajczyka, runęła ku wyjącej gromadzie. Kilku odskoczyło, lecz reszta nie miała szans w starciu ze wściekłym lykantropem. Gryząc, szarpiąc, drapiąc i rąbiąc, Maria przedzierała się przez skłębione ciała. Kilka razy na jej zbroi zadźwięczało wrogie ostrze, raz jakiś borowy spróbował wbić palce w oczodoły, ale w końcu wrogowie rozpierzchli się we wszystkie strony.
Gdy dotarła do walecznego Ippończyka, ten już nie żył. Pazury potępionych i bagnety opętanych wdarły się we wszystkie możliwe szczeliny pancerza. Zaklęła cicho i spojrzała stronę walczących ze sobą Salvatora i Sophie.
Nie widziała nigdzie smoka - żywego czy martwego, za to wampirzyca zdawała się równą przeciwniczką dla olbrzymiego Łowcy. Ścierali się raz za razem, krzesząc iskry, gdy zderzały się maczeta i rzeźbiona laska.
– Skurwiel! – wrzeszczała Sophie, gdy ostrze po raz kolejny świszczało jej koło ucha.
– Suka! – syczał Salvator, gdy paznokcie wampirzycy dosięgały jego skóry.
Zajęci walką Czarni nie mieli jak się wtrącić, gdyż już od strony starej rezydencji pędziło ku nim blisko pół setki pomniejszych wampirów. Wielkie oczy odbijały blask ognia, blade, wychudłe twarze zwracały się w stronę wrogów, kościste dłonie o długich palcach zakończonych pazurami ściskały różnoraką broń – od pik po łuki i kusze.
Tak uzbrojeni, mogliby bronić się w podziemiach o rana. Maria nie wiedziała, dlaczego wyszli na otwartą przestrzeń. Mogła ich zmieść pierwsza lepsza szarża, nawet klasycznej kawalerii. Jej wątpliwości rozwiała jednak Sophie, która na widok swoich pobratymców wrzasnęła:
– Do mnie! Wszyscy do mnie! Knudson! Natych...
Nagle jej głos ucichł jakby ucięty mieczem. Maria poczuła poznany niedawno zapach i aurę przeklętego topora. Widząc, że szarża wampirów zamiera, rzuciła krótkie spojrzenie za siebie.
Wampir, który walczył z nią nad rzeką, stał z zakrwawionym toporem nad skwierczącym trupem wampirzycy. Porwał czym prędzej laskę, którą walczyła Sophie i, umykając przed zaskoczonym Salvatorem, minął niemniej osłupiałą Czarną. Wdrapał się na szczyt wzgórza i ryknął, wznosząc nad sobą berło Hadesa:
– Od teraz ja tu rządzę!
Wszyscy zamarli. Nawet Warus i Salvator wycofali się lekko, nie wiedząc, jak teraz potoczy się bitwa. Nowy, samozwańczy wódz rzucił krótkie spojrzenie w stronę gnących się w ukłonach podkomendnych i wydał swój pierwszy rozkaz:
– Odwrót! Do rezydencji!
Krwiopijcy i reszta armii demonów natychmiast skierowali się w stronę brzegu rzeki. Maria chciała się rzucić za nimi, by szarpać maruderów i choć trochę przerzedzić ich szeregi. Zatrzymał ją Salvator.
– Czekajmy na Franco i Eryka – poradził. – Knudson to stary wyga, sami nie damy rady. Zresztą, już widzę światła Rydwanu Sohara.
– Oby Lupem przeżył... – westchnął Warus, spoglądając w stronę kryjącego się w rezydencji tłumu nieumarłych. – To potężny wampir i potężne klątwy ciążą na tej broni.
Rydwan zatrzymał się pół metra od nich, bryzgając naokoło krwawym błotem. Z ostrzy sterczących z felg skapywała na wpół zakrzepła krew. Sohar wyskoczył zza kierownicy, za nim dwóch Pogromców i dwaj Czarni. Wszyscy byli umazani krwią, jeden z Murzynów był lekko ranny w ramię.
Przywódca Pogromców najpierw zdziwił się na widok stojącego tuż obok Salvatora wilkołaka, zaraz jednak opuścił broń.
– Gdyby nie to, że Salvator nie dałby ci tak długo pożyć, odstrzeliłbym ci łeb za kilometra – zapewnił.
– Ty już się nie chwal – ostrzegł go Warus, opierając się na mieczu. – Bo nie znasz jeszcze wszystkich możliwości tej panny. A jak sytuacja w polu?
Sohar skrzywił się, zaraz jednak odparł:
– W polu czysto. Straty mam niewielkie, ale gdy tu jechaliśmy, ten przeklęty smok skoczył na nas i porwał Lupema.
Serce Marii zamarło na sekundę. Bała się, że dla ojca Eryka był to koniec bitwy. Słysząc ryk bestii, puściła się biegiem w stronę otwartej przestrzeni za lasem. Franco jednak już biegł jej na spotkanie, dysząc ciężko.
– Spieprzył skurwysyn... – wydyszał Lupem, mijając ją. Jego pancerz pokryty było siecią szerokich rys. Smok może i był wielki, ale nie miał nazbyt ostrych pazurów. – Potem się nim będziemy martwić. Mamy większy problem...
Maria spojrzała w stronę lasu, skąd przybiegł Franco. Wychodziło z niego już kilka odzianych w czarne szaty sylwetek. Czarna zaklęła głośno, widząc twarz idącej kilka metrów za nimi kobiety. W jej ręce lśnił krwawym blaskiem sztylet, lecz to nie jego bała się Maria.
Salvator zakrył uszy dłońmi i przypadł do ziemi, by nie słyszeć jękliwego płaczu niosącego się po polu. Warus spróbował zrobić parę kroków, ale zachwiał się i upadł. Franco stał, drżąc na całym ciele, aż dzwoniły jego zęby.
– Pchlarz! – wyła przywódczyni upiorzyc. Czarna poczuła, jak trwoga opada jej serce, a świat staje się nagle zimny i pusty. – Pchlarz i Suka! Zde...
Gdy Maria miała już osunąć się w Otchłań, krzyk Banshee, wygnanej córki Lupusa, umilkł. Zastąpiło go bojowe, rytmiczne wycie wielkiego, zakutego w czarną zbroję lykantropa, kroczącego powoli na czele grupy uderzeniowej. Czterej Czarni i prowadzeni przez odzianego w srebrne kimono Nagatę Święci Strzelcy mieli do czasu sformowania Klina proste zadanie - dobijać to, co jakimś cudem umknie spod miecza Eryka.
Banshee spojrzała na urodzinowy prezent od Chana - pozbawiony słabych punktów pancerz ze Stali Rezerwatu i zawyła cicho. Wtedy kołek z kuszokołkownicy przebił najbliższą upiorzycę.
Banshee skoczyła w kierunku Eryka, skupiając na nim całą swoją moc. Choć jej śmiercionośne zawodzenie niosło się po całej okolicy, tylko Widłowski czuł, jak płyty pancerza wibrują w takt jej pieśni. Zaraz do chóru dołączyły się pozostałe upiorzyce, lecz je szybko uciszyli Maria, Warus i Franco. Wozy Pogromców wjechały na drogę, starając się nabrać rozpędu.
Eryk spokojnie zarzucił sobie kuszę na plecy i ruszył z mieczem w stronę przywódczyni upiorzyc.
Teraz to Banshee zdjął strach - jej śpiew umilkł, zaczęła powoli kierować się w stronę rezydencji, by schronić się pod skrzydłami Trzynastki. Zawsze wolała umknąć przed pościgiem i znaleźć inną okazję do gnębienia Lupusaidów, niż dać się zabić.
Maria, Franco i Eryk byli ostrożni - nie tylko dlatego, że Banshee była starą i podstępną nieumarłą, ale przede wszystkim dlatego, że chcieli mieć pewność, że ją uśmiercą. Było to marzenie i obowiązek każdego Lupusaidy.
Gdy już mieli się na nią rzucić, od strony rezydencji doszedł ich głos wampira, którego Salvator nazwał Knudsonem:
– Gdzie się spieszysz, Wygnana? – spytał, krwiopijca wymachując toporem, jakby chciał jeszcze raz sprawdzić jego wyważenie. – Chcę potańczyć z panem Widłowskim... Zaśpiewasz nam?
Za nim, szeroką nawą, kroczył tabun pokracznych, niezgrabnych sylwetek. Okrągłe, bezokie głowy szczerzyły wielkie, spiczaste kły. Z szerokich barów wystawały krótkie ręce, na których końcach, niczym bicze, ciągnęły się długie na kilka metrów macki. Wokół biegał rój szpetnych, pozbawionych jak gdyby skóry, czworonogich stworzeń. Z ich płaskich łbów co pewien czas wystrzeliwały długie, ruchliwe języki.
– Balici! – ryknął Warus, a wszyscy skupili się wokół niego. – Balici i psy Baala!
Widząc taki obrót sytuacji, Banshee spojrzała na Eryka i wysyczała:
– Z przyjemnością....

1 – „Co?”
"Problem w tym, mili moi, że za mało tu kowboi, a za dużo się wypasa świętych krów"
Z. Hołdys, Lonstar, "Countrowersja" 

Kroniki Białogórskie: tom I - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=2143 (kto szuka ten znajdzie wersję płatną Wink ); tom II - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=9341.

kronikibialogorskie.pl, czyli najbrzydsza strona www w internetach
Odpowiedz


Wiadomości w tym wątku
Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 22-08-2010, 19:13
RE: Kroniki Białogórskie - przez gorzkiblotnica - 10-11-2010, 19:39
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 10-11-2010, 21:14
RE: Kroniki Białogórskie - przez gorzkiblotnica - 10-11-2010, 22:26
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 10-11-2010, 22:37
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 02-04-2011, 19:30
RE: Kroniki Białogórskie - przez gorzkiblotnica - 03-04-2011, 10:32
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 04-04-2011, 14:16
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 11-07-2011, 10:24
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 06-11-2011, 20:35
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 07-11-2011, 13:47
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 10-11-2011, 23:43
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 24-11-2011, 20:17
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 01-01-2012, 20:27
RE: Kroniki Białogórskie - przez siloe - 03-01-2012, 14:20
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 13-01-2012, 13:58
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 05-05-2012, 10:17
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 11-05-2012, 19:50
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 16-05-2012, 15:41
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 18-05-2012, 14:19
RE: Kroniki Białogórskie - przez Predator - 18-05-2012, 14:20
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 18-05-2012, 16:20
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 23-05-2012, 14:38
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 04-06-2012, 15:06
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 04-08-2012, 20:31

Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości