Ocena wątku:
  • 1 głosów - średnia: 4
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Kroniki Białogórskie
#25
XIV


– Gotowe – powiedział Eryk, podchodząc do zajętego rozmową z Martinezem ojca. – Możemy rozstawiać Kamienie.
Wskazał na oświetlony reflektorami krąg o średnicy trzydziestu metrów. Dobrą godzinę wytyczali go z Erykiem, nim osiągnął idealny kształt. Potem Eryk wyznaczył na nim czternaście punktów, w idealnie równych od siebie odstępach, gdzie miały znaleźć się kamienie Telemachiosa.
– Niech więc się stanie – odparł Martinez, odchodząc na bezpieczną odległość. – Każę wszystkim zamknąć się w hangarze. Poczekam sto metrów stąd.
– Też się schowaj. Tak będzie lepiej – przyznał Franco. – Wyłącz też te reflektory, nie będą już potrzebne – dorzucił, poprawiając skórzane rękawice. Znowu zaczęło padać, nie wiedział, jak to wpłynie na proces otwierania Bramy. Nigdy nie robił tego, gdy za mocno wiało, a co dopiero w czasie burzy z piorunami. Tym razem jednak musieli zaryzykować. Nie mieli dość czasu, by zrobić to na dwa rzuty, a wszystko razem nie dałoby się upchnąć w hangarze. Woleli trzymać postronnych za solidną ścianą, w razie, gdyby wszystko zaczęło latać.
Gdy zamknęły się drzwi hangaru, Eryk przyjął od Franco niewielki skórzany, zapieczętowany woreczek i podszedł do punktu na okręgu oznaczonego czerwoną chorągiewką. Stanął przy niej i poczekał, aż jego ojciec ustawi się naprzeciw niego, przy zielonym proporczyku.
– Zaczynajmy... – krzyknął Franco, przekrzykując grom.
Obaj odpieczętowali worki i wyciągnęli z nich po siedem małych, nie większych niż paznokieć kamieni. Uklęknęli i położyli na głębokich, miedzianych miseczkach tuż pod chorągiewkami po jednym kamieniu. Powstali z klęczek i ruszyli zgodnie z ruchem wskazówek zegara, idąc powoli i szepcąc modlitwę za wstawiennictwem świętego Telemachiosa, patrona Wędrowców i stróżów Bram. Na każdej z mijanych miseczek zostawiali jeden okruch, aż w końcu Franco stanął przy chorągiewce czerwonej, a Eryk przy zielonej.
Ponownie uklękli, krzyżując ręce na piersiach. Skupili się na kamieniach, które po chwili zaczęły wibrować, brzęcząc cicho w miseczkach. Czując wibracje rozgrzanego powietrza, byli pewni, że rozstawili punkty nawigacyjne jak należy.
Powstali i rozstawili ręce. Wibracje stawały się silniejsze, druga strona Bramy zaczynała ją otwierać. Woda w kałużach zaczęła parować, powietrze wewnątrz kręgu falowało od gorąca. Kamienie w miskach błyszczały blado-błękitnym światłem. W końcu Franco uznał, że wszystko po obu stronach gotowe. Kiwnął głową i powoli odliczył do trzech.
Przez ich mózgi zaczęły przepływać miliardy informacji. Podświadomie brali pod uwagę każde najmniejsze drgnienie źdźbeł trawy, każdy najlżejszy powiew wiatru. Kalkulowali masę powietrza wewnątrz rozrastającej się od środka kręgu świetlistej sfery i analizowali ruch każdej spadającej dokoła kropli deszczu. Zbierali informacje i przetwarzali je, by po milisekundzie otrzymać dokładne wyniki.
Kamienie w miseczkach zaczęły migotać błękitnym najpierw, potem zielonym aż w końcu krwistoczerwonym światłem. Od wnętrza kręgu bił żar jak od pieca hutniczego, z kałuż podniosły się kłęby pary. Żarówki w reflektorach oświetlających krąg eksplodowały.
W końcu kula światła sięgnęła kamieni w miskach.
Franco zacisnął pięści, gotów wykonać ostatni krok. Korytarz przez Granicę był już otwarty, zostało tylko rzucić na drugą stronę bezużyteczną ziemię, powietrze i wodę, w zamian przyjmując całe wsparcie, jakie mogli załatwić Alfred i Olaf.
W tym momencie korytarz nagle zawęził się, kula światła zmniejszyła o połowę. Franco czuł, że nie jest to żaden naturalny czynnik. Nigdy wcześniej nie widział, by ktoś ingerował w proces otwierania Bramy, teraz jednak wyczuwał, że wszystko, co robi dla zachowania połączenia, jest bombardowane przez niezwykle potężną, ociekającą wręcz złem wolę. Nim zdołał naprawić jedną szkodę, intruz już zdążył wyrządzić pięć nowych.
Jego organizm był na skraju wyczerpania. Dręczyły go ssanie w żołądku i szum w głowie. Przed oczami zaczęły mu migotać czarne plamy. Eryk też nie wyglądał najlepiej. Był blady jak ściana, drżał na całym ciele. Z potworną siłą zacisnął szczęki, aż zgrzytały zęby.
Gdy już byli pewni, że nie dadzą rady, poczuli, jak wola nieprzyjaciela ustępuje, jak zaczyna coraz mniej szkodzić. Odbudowywali połączenie, jak tylko mogli, nie wiedząc, ile wytrzyma druga strona.
Nagle poczuli, że intruz po raz drugi uderza, tym razem mocniej i dokładniej. Franco był niemal pewien, że to koniec. Nie mogli się oprzeć tak potężnemu przeciwnikowi. Ten jednak, nim zdążył wyrządzić poważne szkody, zamilkł.
Franco natychmiast przeszedł do działania. Korzystając z ciszy, odbudowali z Erykiem korytarz. Czując, że wszystko gotowe, dokonali przerzutu.
Oślepiające światło uderzyło ich po oczach, fala gorąca przelała się przez całą okolicę.
Franco upadł, zmęczony jak nigdy wcześniej. Zwymiotował i podniósł się lekko. Czuł się jak na karuzeli, w ustach mu zaschło, porażone oczy piekły i łzawiły. Mięśnie odmawiały posłuszeństwa, całą lewą rękę objął bolesny skurcz. Żołądek i jelita zdawały się kotłować, wszystkie wnętrzności zdawały się płonąć żywym ogniem. Czuł, jak spadają na niego porażająco zimne krople deszczu, pod sobą miał wyschnięta, spękaną skorupę ziemi.
Wstał z trudem, ledwo mogąc utrzymać równowagę. Spróbował zrobić krok, lecz nogi ugięły się pod nim. Upadł, osłaniając się zdrętwiałą ręką.
– Ge-keje... – zaklął, obracając się na plecy. Zaraz zobaczył nad sobą spokojną twarz Salvatora. Murzyn wyciągnął do niego rękę i uśmiechnął się szeroko, błyszcząc stalowymi zębami.
– Udało wam się... – rzucił, pomagając Franco wstać. – Nie wiem, co za demon chciał wam przeszkodzić, ale wam się udało.
Lupem spojrzał na tłum uzbrojonych w latarki i łopaty Czarnych, Łowców i imigrantów otaczający wielką, stalową kopułę. Na jej powierzchni nadal od czasu do czasu błyskały drobne, jasnobłękitne wyładowania. Tuż nad ziemią iskrzyły się wielka lambda, stanowiąca herb Lupusaidów i emblemat Czarnej Straży. Franco, korzystając z pomocy Salvatora, podszedł do kopuły i upewnił się, że w ziemi zagrzebana jest druga jej część. Wszystko było w jak najlepszym porządku.
– Gdzie Martinez? – spytał Franco przechodzącą obok Marię. Dziewczyna zdawała się czymś strasznie przerażona.
– W hangarze, tłumaczy wszystko de Marcii i Canissi – rzuciła szybko Czarna, rozglądając się dokoła. – Widział ktoś Eryka?
– Pocahontas miała się nim zająć – odparł spokojnie Salvator.
– Ona mnie posłała – wyjaśniła Maria. – Nie było go po drugiej stronie kręgu, Martinez mówił, że może was mocno odrzucić...
– Spytaj się Sohara, czy ma jakiś wóz z mocnymi reflektorami... – poradził Murzyn. – Objedźcie okolicę.
Dziewczyna natychmiast ruszyła do hangaru, Franco zaś uznał, że może stać o własnych siłach. Miał nadzieję, że Eryk nie nabił się na jakieś drzewo, albo nie skręcił sobie karku. Albo...
By odpędzić czarne myśli, podszedł do kuli i przyjrzał się pracy Czarnych i Łowców wykopujących rampę, by potoczyć ładunek gdzieś, gdzie można by go spokojnie rozpakować. To zawsze jest ciekawy widok - setka ludzi biegająca wokół trzydziestometrowej, ważącej wiele ton kuli pełnej amunicji, broni i materiałów wybuchowych.
– Trzeba będzie zaprząc wozy Pogromców – mruknął Salvator.
Franco musiał przyznać, że takie wsparcie trochę ich przerosło. Gdy sporządzał listę potrzebnych rzeczy, wszystko zdawało mu się straszliwie abstrakcyjne, zakładał, że połowy z tego, co zamówił, nie dostaną. A teraz wyglądało, że dostali także sporo rzeczy, o które nie prosili. Mogli mieć problemy z rozpakowaniem tego na czas. O przeszkoleniu w sprawie choćby granatów świetlnych nie wspominając. Gdy głowił się nad tym jak to zorganizować, zobaczył wyrytą pismem herrem tuż pod herbami nazwę modelu tego „kontenera”. Waruhikhō 18(1), najnowsza konstrukcja, specjalnie dostosowana do takich eskapad. Bardzo pojemna, bardzo wytrzymała, bardzo bezpieczna i co najważniejsze - bardzo praktyczna.
– Wszyscy się odsunąć! – ryknął Lupem, wodząc palcami wokół napisu „Orag merek(2)”. W końcu znalazł krawędzie płytki, za którą ukryto panel kontrolny. – Pod hangar!
Widząc, że wszyscy odeszli, podważył dolną krawędź płytki i podniósł ją do góry. Mimo że spodziewał się jakiegoś skomplikowanego systemu zabezpieczeń, jego oczom ukazał się wielki, okrągły, czerwony przycisk z napisem „pchać”.
Więc pchnął, odwrócił się i zaczął biec. Właściwie tylko się zasapał, gdyż wszystko działało tak, jak opisywał to projekt, który kilka lat temu sam zatwierdził.
Najpierw rozległ się krótki syk, zaraz potem widoczne stały się szczeliny, biegnące ukośnie od wierzchołka kuli, aż po jej podstawę. Powoli jej szczyt zaczął się rozchylać, ukazując upchnięte do granic możliwości stalowe skrzynki, skrzyneczki, płócienne worki i woreczki. W miarę otwierania się kontenera stos, na jaki je ułożono, lekko się osuwał, ale zawsze było to przewidziane przez konstruktora i pakujących. Gdy rozkładająca się kula dotknęła swymi płatami ziemi, syknęło po raz drugi. Kopiec sprzętu uniósł się razem z podnoszącym się dnem dawnej kuli. Po niecałej minucie wszystko było już gotowe.
Franco poradził, by przewieźć to samochodami do jedynki i odpełznął powoli w kierunku trójki. W hangarze już czekał na niego Martinez. Gdzieś pod ścianą obaj de Marcia dyskutowali o czymś żywo z Canissim. Franco zignorował ich, zresztą Martinez i tak nie dał mu nic podsłuchać.
– Jak Eryk? – spytał, wskazując Lupem'owi stół zastawiony befsztykami, schabami, kiełbasą i cielęciną.
Franco chwycił pęto kiełbasy i wbił w nie zęby. Nie sądził, że jest aż tak głodny. Chyba dopiero ta wielka góra mięsa mu to uświadomiła.
– Hukajo ho – rzucił, przełykając pół kiełbasy.
– Kto go szuka? – dopytał Julio, siadając na skrzynce obok. Musiał chwilę poczekać, nim Franco pochłonął pięciokilowy kawał wieprzowiny.
– Maria... – wydusił w końcu Lupem. – I Pocahontas i pewnie ktoś z Pogromców...
– Oby go szybko znaleźli... – mruknął ksiądz. – A transport?
– Cały i wszystko w porządku... – Franco chwycił za nogę wołową i ostrzegł: – To zajmie chwilę...
– Rozumiem – odparł Martinez. – W tym czasie wyjaśnię kilka rzeczy. Nie bój się, nic co by groziło zakrztuszeniem.
Podczas gdy Franco gryzł mięso, żuł ścięgna, rozgryzał kości i spijał szpik, Julio wyłuszczył mu, jak patrzą na sprawę Eryka niektórzy z Łowców Nagród.
– Nagata nie jest pewien czy tak niepewna osoba, jak twój syn, powinna iść z nami do boju. Salvator i Sohar ręczą za niego, ale Ippończyk jest uparty. Wielu, zarówno Pogromców, jak i Łowców Bestii, go popiera. Chcą, by Eryk nie brał udziału w walce. Nie podoba im się fakt, że część z jego potęgi płynie ewidentnie z demonicznego źródła. Nie mogą też się zgodzić, by mieć za plecami kogoś, kto może nagle zacząć się rzucać na wszystko, co żyje. Śmierć tej akolitki nie tylko poruszyła Salvatora, ale i cały Zakon. Nikt nie chce też czekać, aż demon pokaże, jak wielką władzę ma nad Erykiem. Tak więc musimy ich uspokoić co do kwestii wytrzymałości twojego syna na ból oraz w sprawie jego odporności na wolę Piekła. Masz jakiś pomysł na rozwianie pierwszej wątpliwości? – spytał Julio, widząc, że Franco przełknął ostatni kawałek kości.
– Mam – odparł Lupem. To była pierwsza rzecz, o jakiej pomyślał przy załatwianiu niezbędnego sprzętu. – A ty, jak rozumiem, masz pomysł na rozwianie drugiej.
– Ta wątpliwość rozwieje się, gdy Eryk wróci – odrzekł Martinez, wstając. – Choć, po tym jak oparliście się atakowi Azazela, ja już wątpliwości nie mam.
– To był Azazel? – spytał Franco, sięgając po wielką misę zapełnioną schabowymi.
– Tak sądzę. Pan Mroku już wiele razy wysługiwał się nim przy atakach na Bramy – wyjaśnił Julio. – Najpierw spróbował utrudnić wam otwarcie Bramy, potem skupił się na Eryku. Mogłeś wtedy uznać to za chwilowe odstąpienie. Nie wiem czy Eryk zrobił to sam, czy też Niebo mu dopomagało. W każdym razie Azazel musiał wrócić do ataku na Bramę jako taką, a potem coś go przegoniło.
– Ae ie ie ho? – spytał Franco, żując włożony do ust cały kotlet, dwa następne trzymał już w dłoniach.
– Nie wiem. Zdawał się znajomy, ale to był zbyt krótki, zbyt precyzyjny atak. Godny samego Michała.
– Hobra... – mruknął Franco, wyciągając mięso spomiędzy zębów. Pierwszy głód zaspokoił, teraz ważniejsze było pociągnięcie przywódcy Czarnych za język. – A jeśli nie on, to kto?
– Znam kilku ludzi zdolnych tak pogonić piekielne moce – odparł Martinez, wstając. – To nie był żaden z nich. Gdyby był to któryś z Aniołów, Upadły, czy nie, zauważyłbym to. To był nieznany mi człowiek, bardzo potężny. Gdybyśmy go znali, mogli...
Urwał, widząc jak Maria i Sohar pomagają Erykowi wejść do hangaru. „Pomagają” to było za wielkie słowo.
Zaledwie pilnowali, by zataczający się Widłowski ustał na nogach. Gdy za bardzo się zbliżali, odpychał ich i coś bełkotał pod nosem. Stracił gdzieś większość ubrań, zostały jedynie potargane spodnie i jakiś strzęp koszulki owinięty wokół zalanego krwią ramienia. Zszyte przed południem rany znowu krwawiły, musiał szybko coś zjeść, by zregenerować siły.
Franco wziął ze stołu ciągle ciepłego pieczonego indyka i podszedł do syna, rzucając ostre:
– Ke-ghe! – „Jedz!”.
Miał nadzieję, że zamroczony umysł Eryka za chwilę wróci do normy, ale się mylił.
– Nie! – odmówił gniewnie Widłowski. Był głodny, gdyż zaraz rzucił się na stół i zaczął łapczywie jeść, co mu w ręce wpadło. Franco zrozumiał, że z jakichś powodów Eryk nie chciał przyjąć nic z jego ręki. Jak dotąd wiele razy się kłócili, ale nigdy nie dochodziło do tego, by Widłowski przy kimś obcym tak jawnie mu się sprzeciwił. Fakt, nie był to dwór chana, gdzie musieli udawać, że Franco choć trochę kontroluje syna. Ale i tak nie podejrzewał, że Eryk zacznie się do niego odnosić z wrogością.
Miał nadzieję wyjaśnić to gdy obaj ochłoną i odpoczną po tej całej awanturze z Bramą. Wgryzł się w pierś indyka i rzucił:
– Idę popilnować transportu.
– Pójdę z panem – zaoferowała się Maria, zerkając z troską na Eryka. – Jedna chwilka...
Pogrzebała kilka sekund w szafie i wyciągnęła dwa szare płaszcze przeciwdeszczowe. Przydały się bardzo - gdy wyszli, lało już jak z cebra. Widzieli migoczące światła wozów kursujących między stertą towarów a jedynką. Wokół miejsca przerzutu trwał załadunek skrzyń i worków, odbieranych potem przez Czarnych we wrotach hangaru. Szli powoli, przypatrując się mrówczej pracy kierowców i tragarzy.
– Chcesz kawałek? – spytał Franco, podając Marii udko. Właściwie, to chciał nawiązać rozmowę, by wypytać ją o kilka rzeczy.
– Nie, dziękuję – odpowiedziała Czarna. – Pan musi być strasznie głodny.
– Nie – zaprzeczył Franco. – Już się najadłem. Gdzie go znaleźliście?
Maria spojrzała na niego niepewnie, jakby wahając się, czy może to powiedzieć, po czym szybko spojrzała na hangar, który mijali. Była to „dwójka”, pusta i ciemna.
– Porozmawiajmy tutaj – zaproponowała, wchodząc do środka. Gdy ich oczy przywykły już do ciemności, wskazała kilka ustawionych pod ścianą skrzyń. – Może lepiej usiądźmy.
– Jak chcesz – odparł Franco, odkładając resztki indyka i zdejmując płaszcz. Usiadł do niej bokiem i spojrzał jej w oczy. Przez chwilę zastanawiał się, czy jej nie zna, jednak zaraz pojął, że widział już zdjęcie jej matki. Nie wiedział, czy to trud otwarcia Bramy, czy otępienie po takim posiłku sprawiło, że niemal zupełnie się tym nie przejął. – Więc jak to było?
Maria westchnęła ciężko i zaczęła:
– Był pod płotem, jakieś trzy minuty jazdy od kręgu. Widać było, że ktoś go tam przywlókł. I opatrzył, bo dopiero dochodził do siebie, a już miał opatrzone rany i zdjęte buty.
– Może sam to zrobił, tylko potem stracił przytomność? – zastanowił się Franco. – Ale to nie tłumaczy tego, kto go przywlókł. Mówił coś?
Maria spojrzała w oczy Lupem'owi i chwilę milczała. Gdy chciał ją już ponaglić, rzuciła szybko:
– „Erigh”. Ciągle powtarzał imię „Erigh”.
Franco zaklął w duchu, zaraz potem zrobił to na głos.
– Na pewno „Erigh”? – spytał, zrywając się z miejsca. – Nie „Eryk”?
– Słyszałam wyraźnie, kilkanaście razy – zapewniła Maria.
Bał się tego od momentu, gdy usłyszał, że Brama do Piekieł w starym bunkrze została otwarta. Przez kilka godzin tłumił w sobie podejrzenia, odpędzał strach, teraz jednak uderzył on w niego z całą siłą. Żołądek podskoczył mu do gardła, omal nie zwrócił wszystkiego, co pochłonął przed chwilą. Nie był w stanie opanować drżenia rąk, usiadł, czując, jak miękną mu nogi. Otarł pot z czoła, ignorując zatrwożoną Marię. Wziął kilka głębszych oddechów, jednak nadal nie mógł się opanować.
– Wszystko w porządku? – pytała Czarna, nie wiedząc, że bardziej nie w porządku być już nie może. Przez wiele lat wierzył, że nikt nie jest w stanie przeżyć uwięzienia za Bramą do Piekieł. Wierzył, pragnął, by zamknięty tam demon zniszczył, zabił Erigha, uniemożliwił mu powrót do świata ludzi.
Jednak po tym, co usłyszał od Marii, nie miał wątpliwości. Imię „Erigh” było przeklęte. Od trzystu lat nikt nie nazwał tak dziecka. Poza jednym małym wyjątkiem, który tylko potwierdził złą sławę tego imienia.
Franco zakrył twarz dłońmi, usiłując pozbierać się do kupy. Był teraz zbyt potrzebny, by dawać się ponieść emocjom. Musiał się stawić na libacji, przeszkolić ludzi nieobeznanych z ich technologiami, ustalić z Martinezem ogólny plan bitwy...
Wstał, chcąc zmusić się do działania.
– Chodźmy... – rzucił do Marii, zwracając się w stronę wyjścia z hangaru.
Stał tam. Franco upadł na ziemię, zdjęty strachem. Spoglądał w zbyt dobrze znajome czarne oczy, widział każdą zmarszczkę na twarzy, którą tak bardzo chciał wymazać z pamięci. Widział zbroczone krwią ręce trzymające tacę z czarną karafką i trzema czarkami libacyjnymi...
– Co się dzieje? – spytał Eryk, zdziwiony reakcją ojca. Odłożył tacę na jakąś skrzynkę i podszedł do Franco. Atak paniki już minął, Wędrowiec siedział na ziemi, dysząc ciężko. Chwycił podaną rękę i wstał, walcząc z zawrotami głowy. Nie dziwił się, że pomylił Eryka z Erighiem. Byli bardzo do siebie podobni. Nie dziwiło go też, że na czystych rekach syna zobaczył krew. Halucynacje po zbyt obfitym i pospiesznym posiłku wcale nie były czymś dziwnym w ich rodzinie.
Usiadł, tym razem skutecznie maskując strach. Nie wiedzieć czemu, przed Erykiem był w stanie zachować kamienną twarz w większości sytuacji. Chyba tylko w Białogórze kilka razy krzyczał w jego obecności albo na niego. To miasto wyprowadzało go z równowagi, nienawidziło go ze szczerą wzajemnością. Nie chciał tu być, tylko wyraźny rozkaz Chana zmusił go do przekroczenia Granicy. Brzydził się tym miejscem, bał się jego ciemnych, mrocznych zakamarków. Nienawidził tutejszych ludzi, tutejszych obyczajów, tutejszej historii... Nie zawsze tak było. Kiedyś Białogóra była dla niego miejscem, gdzie mógł być wolny, zarówno od niekochanej małżonki, jak i starego Chana. A potem wrzucił Erigha za Drzwi do Piekieł i uciekł, pozwalając Czarnym je zapieczętować.
Czasem zastanawiał się, czy nie wymusił na sobie nienawiści do tego miasta z powodu wydarzeń, jakie miały tu miejsce. Zawsze lżej było to powiedzieć, niż przyznać się, że to najzwyczajniejsze wyrzuty niezwyczajnie brudnego sumienia.
Eryk ustawił tacę na jakiejś skrzyni i odkorkował karafkę. Była to typowa karafka libacyjna, podobnie jak czarki wykonana z barwionego na czarno szkła, pozbawiona jakichkolwiek zdobień.
– Martinez zaproponował – zaczął Widłowski, rozlewając białe wino do czarek – byśmy urządzili taką naszą małą libację przed tą główną. W tym czasie on przeszkoli ludzi Hanksona i łowców nagród w posługiwaniu się sprzętem zza Granicy.
– Niech będzie... – przyznał Franco, pierwszy raz myśląc pozytywnie o Martinezie. Wolał, by to, czego się domyślał, a czego się zapewne wkrótce dowie, pozostało między nimi. – Ryt vergański czy Czarnych?
Spojrzał w oczy Marii, potem spojrzał na Eryka. Ryt vergański zakładał, że każdy ma prawo zataić w czasie libacji jedną rzecz, Czarni w swoich rytuałach nie dawali takich taryf ulgowych. Sam był gotowy odpowiedzieć na najgorsze z pytań. Wolał nie brać do grobu żadnych tajemnic, a nie wiedział, ile czasu zostawi mu Erigh.
– Czarnych – orzekli prawie jednocześnie Maria i Eryk.
– Więc in vino veritas...
Franco zwilżył wargi winem. Było cierpkie, choć wielu mówiło, że jego smak zależy od tego, jaka jest prawda dla tego, kto je pije. Pewne było jedno - rozwiązywało języki. Spojrzał na Marię i Eryka, po czym zadał pytanie, które i tak musiało paść po tym, jak dziewczyna włączyła się w recytację Znaku Verga.
– Kim jesteś, Mario?
Czarna westchnęła cicho, po czym odparła:
– Moją matką jest Francesca Parotti, sierota kupiona przez generała Santusa za pół miliona sesterców od przytułku w Kwartii.
Obaj mężczyźni wiedzieli już wszystko. Eryk zakrył usta dłońmi, Franco wiedział, że wraca w duszy do dni, o których opowiadała teraz Maria.
– Przez trzynaście lat żyła jako Aurelia na Isla Paradiso. Tam poznała mojego ojca, który został tak samo, jak i ona kupiony przez Santusa. Nazywano go tam Aureliuszem. W dniu, w którym zostałam poczęta, generał wysłał oddział komandosów, by zabrali z wyspy mojego ojca. Najemnicy zaczęli mordować wszystkich w okolicy. Zabili moją matkę i mnie. Ojca ciężko ranili. Zabił ich wszystkich. Przystąpiłam do Czarnej Straży Archanioła. Szkolił mnie Warus, razem z nim walczyłam u boku tego, którego nazywacie Juliem Martinezem. Od roku przygotowywałam się do tego, by odejść ze służby. Martinez poprosił mnie, bym wzięła udział w tej ostatniej akcji. I, choć powinnam to zrobić dopiero po jej zakończeniu, spotkałam mojego ojca. I chcę go dziś spytać, czy kochał moją matkę.
Franco spojrzał na Eryka. Jego ręce drżały. Powinien już dawno się domyślić, teraz po prostu ciężko przeżywał to, że jego domysły okazały się prawdą.
Widłowski spojrzał na Marię, pociągnął krótki łyk wina i odparł:
– Chyba tak... Nie jestem pewien... Miałem wtedy czternaście lat... Była mi bliska... Jak siostra. Ale nie jak siostra. Czułem, że... Nie wiem... To nie była tylko miłość cielesna, pożądanie... I było tego pożądania pełno... Byłem szczęśliwy, gdy byłem z nią... I byłem wściekły, gdy była z innymi...
– Miałeś czternaście lat – powtórzył jego słowa Franco. – To mogła być miłość.
– Może... – mruknął Eryk. – Gdy... ją... oni...
Lupem spojrzał na syna i przeraził się, że jego psychika może nie wytrzymać. Zaraz jednak Eryk znalazł sposób na obejście tej blokady.
– Wtedy... ja wiedziałem, że ona już nie żyje... I że już nigdy nie będzie moja... Nie wiem czy zabijałem wtedy z bólu ciała... czy serca... Czy po prostu dlatego, że mi ją zabrali. Bo ona była moja i...
Franco wiedział, o co chodzi. Znał dobrze ten tok myślenia. Z autopsji.
– Myślisz, że była dla ciebie tylko własnością... – Wiedział dobrze jak to ubrać w słowa. – Ale nie była... Widziałem nagrania z kamer na Arkadii. To, jak na nią patrzyłeś... Byłeś zakochanym po uszy szczeniakiem.
Cała trójka lekko się uśmiechnęła. Eryk przetarł oczy, po czym spojrzał na Franco.
– A kim dla ciebie była moja matka? – spytał. Nigdy go to nie interesowało. Jakoś tak z marszu zaakceptował swoje miejsce w drzewie genealogicznym rodu Lupem. Miejsce nie dość, że nieoficjalne, to jeszcze obciążone pozycją bękarta. Franco nie miał zamiaru owijać w bawełnę i poprawiać samopoczucia Erykowi, jednak pewnie odpowiedział:
– Jest moim Przekleństwem.
Szok odbił się zarówno na twarzy Eryka, jak i w jego głosie. Zamarł na chwilę z otwartymi ustami, po czym kilkukrotnie próbował coś powiedzieć. W końcu wydusił z siebie:
– Nie wierzę, że to powiedziałeś...
– Uwierz... – poradził Franco. – To najprawdziwsze Przekleństwo przez wielkie P.
Była to prawda. Dar niezawodnej pamięci, tak częsty w Pokoleniu Mnemnona bardzo często stawał się Przekleństwem. Nie potrafili zapomnieć, choć tak bardzo tego pragnęli. Jedni chcieli zapomnieć o tym, co zrobili, inni o tym, czego zaniechali. Jednych prześladowały bitewne pola pełne trupów, innych zdradzeni przyjaciele. Wystarczyła najdrobniejsza wzmianka o Przekleństwie, najluźniejsze skojarzenie, by niechciane wspomnienia odżyły. Wielu doprowadziło to do szaleństwa.
Franco trafił na najgorsze z możliwych Przekleństw.
– Wciąż ją widzę... – szepnął jakby do siebie. – Była ładna. Nie powiedziałbym, że „piękna”, ale na nas robiła wrażenie. W naszym typie... Poznałem ją dziesięć miesięcy przed narodzinami Eryka. Ja byłem nowy w mieście, ona pracowała jako barmanka. Kazał mi jej pilnować. I pilnowałem. Tak ładnie, że najpierw się z nią przespałem, a potem pozwoliłem temu skurwysynowi się z nią ożenić. Chlałem potem przez pół roku. Był wściekły... Ale były ważniejsze sprawy... Ona go kochała. Strasznie. A gdy, wtedy... Byłem taki do niego podobny. Chciała wierzyć, że to on. I powiedziała mi o tym. I chyba dlatego go wrzuciłem za te Drzwi do Piekieł...
– Podobno mam jej twarz... – mruknął Eryk.
– Niestety, szczęście do kobiet moje – dodał gorzko Franco. – A jak to jest z tą Jętką? Myślisz o niej poważnie?
Eryk odstawił czarkę i otarł usta wierzchem dłoni.
– Bardzo poważnie... – odpowiedział. – Jak mógłbym tego nie traktować poważnie? Od kilku tygodni myślałem o tym, żeby się z nią spotkać. Ale bałem się... Wiecie...
– Wiemy – zapewniła Maria. Franco zaś wiedział jak nikt inny, że kobieta może nie chcieć znać kogoś, kto na jej oczach zabija ludzi.
Chwilę milczeli. Ciszę, tak rzadko spotykaną na libacjach, przerwał Eryk.
– To skoro jest już nas trójka... – zaczął – to może byśmy tak urządzili Klin?
Franco spojrzał na Marię, potem na Eryka. To nie był zły pomysł. Była to formacja rytualna, dawno nie stosowana. Głównie ze względu na brak okazji, by w świętej sprawie zebrać w jednym miejscu Tego, Który Dał Życie, Tego, Któremu Życie Dano i Tego, Któremu Życie Zabrano. Tak się składało, że spełniali te warunki. Walczyć z demonami mieli ojciec, syn i martwa dziewczyna. Żadne z nich nie było ułomkiem, mogli się gładko przetoczyć przez najlepiej zorganizowaną armię. Właściwie Eryk mógłby dokonać tego sam, przy wsparciu Franco jednak lepiej by mu poszło... A z Marią, jeszcze odpowiednio uzbrojeni... Lupem zaczynał podejrzewać, że Martinez nie wpadł na pomysł tej minilibacji bezinteresownie. Mimo to kiwnął aprobująco głową.
– Więc i ja się zgadzam... – rzuciła Maria, dolewając wina do czarek.
– Spróbowałabyś nie... – mruknął pół żartem, pół serio Eryk. – Kurcze, robi się ze mnie drugi Franco...
– Niby czemu? – spytał Lupem, czując, że wracają do prania brudów.
– Bo świetnie wiesz, co innym wypada, a co nie... – wyjaśnił Widłowski. – Zawsze miałeś do mnie pretensje... A to kogoś zdenerwowałem ważnego, a to zachowuję się niegodnie...
– A to kogoś zastrzelisz przy ludziach... – wtrącił się Franco. – Dziwisz się mi?
– Nie! – Eryk zaśmiał się, widząc własną głupotę.
– Widzisz... – westchnął Franco. – Ale wolę ciebie niż tego wymoczka Olafa...
Eryk nagle przestał się śmiać. Pozostała dwójka szybko zrozumiała, o co chodzi. To jak na razie były tylko słowa. Franco postanowił je poprzeć faktami.
– Czy kiedykolwiek Olaf był ważniejszy niż ty? Oczywiście poza rodzinnymi imprezami, gdzie musiałem udawać, że się cieszę, że Khaira jest moją żoną... Czy kiedykolwiek dawałem mu do zrozumienia, że jest lepszy od ciebie? Jeśli tak, to nie będę przepraszać. Jak to tutaj mówią: „merda accidit”...
– Rozumiem... – odparł Eryk. Zaraz potem zdjął bluzę i pokazał tatuaż na lewym ramieniu. – Więc dlaczego za kilka dni temu „wymoczkowi” wydziergają wielką lambdę w koronie, a ja mam bękarcią elkę?
Nim Franco zebrał się w sobie i odpowiedział, w drzwiach stanął Salvator. Za jego plecami stał wóz bojowy, za kierownicą którego siedział Sohar. Reflektory raziły zebraną w hangarze trójkę, jedynie Franco znalazł się w cieniu zwalistej sylwetki Łowcy.
– Panie Lupem... Zakonnik prosi na główną libację. Do trójki.
– Już idziemy... – rzucił Eryk, układając czarki na tacy.
– Dopijmy... – poradził Franco, nie chcąc wylewać cennego trunku.
– Będziemy czekać... – rzucił Salvator, oddalając się.
Franco wypił resztki wina, które zdawało mu się dziwnie orzeźwiające, i był gotów się zbierać, gdy Maria położyła dłoń na swojej czarce i spytała:
– Kim jest Erigh?
Myślał dłuższą chwilę nad tym, jak to powiedzieć, w końcu cicho zaczął:
– Nazywa się Erigh ibn Lupus ha'ar Telemach ha'ar Mnemnon. Przez dwa lata prowadził w Białogórze pierwszą sesję „Zaginionego Ogniwa”. Dorabiał na boku, likwidując gwałcicieli. Tak dużo dorobił, że przysłali mu kontrolera. Mnie. Zapoznał mnie z miastem, projektem i swoim biznesem.
Franco przerwał na chwilę, zamoczył spierzchnięte usta w winie i spojrzał na Eryka.
– I twoją matką... To on rozpoczął nową falę walki z rodem Teratosso. W czasie jednej ze swoich akcji wymordował wszystkich gości Valentino Teratosso. Same szychy miejskie. Ktoś potem zastanawiał się, jak bardzo przyspieszył upadek republik socjalistycznych w tym rejonie... Gdy Czarni kazali mu się na pewien czas ukryć po drugiej stronie Granicy, kazał mi zająć się projektem. Wrócił po pół roku. Beata nie chciała już więcej znać ani mnie, ani jego. Ja chlałem, co popadnie i zamiast inwigilować, uwodziłem podejrzane o kontakty z naszym rodem kobiety. I nie tylko takie.
Eryk spojrzał na ojca zupełnie inaczej niż dotychczas. Lupem nigdy nie widział w jego oczach zrozumienia. Aż do tej chwili.
– Kontynuowałem jego biznes. Prokurator płacił za głowy gwałcicieli, ja je dostarczałem. Trafił się jeden wyjątkowo okrutny i przebiegły. To był demon, Asmodeusz, dlatego Czarni poprosili o pomoc Erigha. A on poprosił mnie. Był wściekły, ale wiedział, że dopóki nie wyciągnie mnie na prostą, nie upoluje drania. Postawił jeden warunek. Miałem pogadać z Beatą. I zrobiłem to. A ona powiedziała, że przespała się ze mną, bo byłem podobny do Erigha.
Zamilkł na chwilę. Spuścił wzrok, by nie widzieć ich spojrzeń, gdy dokończy już tę historię. Sam najchętniej by siebie zrugał, spalił na stosie, napluł na prochy i rozrzucił je na wietrze. Miał pretensje do Beaty, że był dla niej jedynie substytutem Erigha, a sam przez kilka lat sypiał z Deodatą, łudząco podobną do matki Eryka. Tyle że ona o tym wiedziała, nie robiła sobie nadziei na bycie tą jedyną.
– Polowaliśmy na demona dwa miesiące. Nie mówiłem mu o tym, co powiedziała. A on na to czekał. Wierzył, że będzie z nim. Nie przeszkadzało mu to, że w ciąży z moim dzieckiem... On chciał tylko jej. A ja wiedziałem, że starczy jeden jego romantyczny geścik i ona wpadnie w jego ramiona. Tłumiłem to w sobie. Aż zapędziliśmy demona w pułapkę. Uciekł do bunkra na Polu Ślepego Węża. Okazało się, że była to pułapka na nas. Gdyby nie Martinez... W każdym razie demon był już za drzwiami, a Erigh miał już je zapieczętować. Wtedy to wszystko wybuchło. To miał być koniec kłopotów. Już mieliśmy wracać do domu, a wtedy on sam by tam poszedł i... Byłem zmęczony, ale on nie spodziewał się ataku. Wepchnąłem go i sam nałożyłem pieczęcie. Potem Martinez je umocnił.
– To był praktycznie wyrok śmierci... – mruknął Eryk. Ironiczny uśmiech, tak typowy dla niego, był teraz sto razy okrutniejszy niż słowa, jakie mu towarzyszyły: – Zabiłeś go z zazdrości. Przedtem za pieniądze zabijałeś ludzi. Ruchałeś wszystko, co się dało... Jak to leciało? „Kto to widział, by potomek sławetnego Lupusa, zajmował się brudną robotą?” Pan Wędrowiec, nauczyciel, mąż rodziny i Głowa Rodu...
Lupem nagle poczuł cały bezsens wszystkich jego nibywychowawczych trudów. Jakie miał prawo pouczać w czymkolwiek Eryka?
Ten jednak nagle się zaśmiał.
– Może więc wcale nie jestem stracony! – krzyknął, wstając. – Zwłaszcza że nie tak do końca ci to bratobójstwo wyszło.
Franco wzdrygnął się, zaskoczony tym, że Eryk tak łatwo domyślił się, kim jest Erigh.
– Skąd wiesz? – spytał.
– „Erigh Lupem, zmarły przy porodzie...” – Widłowski z pamięci zacytował sfałszowaną metrykę. – Marnych mieliście wtedy fałszerzy... Obce nazwisko w rubrykach dotyczących Lupusaidów...
– Sam to pisałem – przyznał się Franco. Nie spodziewał się, by ktoś w tym grzebał. – Wcześniej nie było o nim żadnego wpisu.
– Wyrzuty sumienia? – spytała Maria, dopijając resztki swojego wina.
– Tak jakby... – mruknął Franco. Spojrzał z dołu na stojącego wciąż Eryka i spytał: – Miewasz je czasami?
Nie wiedział sam, czemu o to spytał. Znał dobrze odpowiedź. Słyszał, że Eryk nieraz nie spał przez miesiąc, chodząc z kąta w kąt i unikając wszelkich wzmianek o ludziach, których zabił. Nieraz wyjeżdżał na wieś, wracał wyczerpany, ludzie potem mówili, że ktoś potwornie wyje i wrzeszczy w posiadłości Pokolenia Mnemnona.
– Jak każdy... – odparł Eryk, podchodząc do wrót hangaru. Chwilę milczał wpatrzony w oświetloną reflektorami samochodu pustą powłokę kontenera. – I nie jak każdy. Nie znam nikogo, kto dokonałby tego, co ja. I nikogo, kto by to wszystko pamiętał. Każdy detal, każdy szczegół... Czasem mi się śnią... Żywi... Ale pokaleczeni. Jedni trzymają obok siebie urwane głowy, innym podają napoje urwane ręce... Jedzenie wypada im z rozprutych brzuchów... Wszyscy razem, na jednej uczcie... Gdybym mógł cofnąć czas... Zmazać to wszystko...
– Nie tylko ty... – zapewnił Franco. Jego prześladowała jedna twarz.
– Gdyby nie ta ostatnia wola matki... – westchnął Eryk, wracając do nich. – Mógłbym zmazać winy jednym chrztem. Zacząć od nowa... Wiesz, dlaczego brałem te roboty od chana? Bo po tym, co się stało na Isla Paradiso i w tamtym ośrodku... Jedna śmierć w tę... Czy we w tę... Nie miało to już znaczenia...
„Ale nie możesz” – pomyślał Lupem. – „Beata kazała cię ochrzcić i pielęgniarka to zrobiła. Nie będzie drugiego chrztu. Zresztą mam to samo. Obaj brudzimy sobie ręce gównem tylko po to, by nie spadało na głowy reszty.”
Zebrali naczynia i ruszyli do trójki. Franco oddał Erykowi płaszcz przeciwdeszczowy, z ulgą przyjmując fale chłodnego deszczu. Najchętniej wziąłby teraz zimny prysznic, zawsze dawało mu to choćby ulotne wrażenie czystości nie tylko zewnętrznej.
Wino lekko szumiało mu w głowie, myśli stały się niezdatne do ułożenia jakiegokolwiek kłamstwa. Mimo to czuł się bardzo dobrze. Czy sprawiła to imitująca prysznic ulewa, czy zwykłe wyrzucenie z siebie tego, co leżało na sercu, Lupem bez większych obaw myślał o zbliżającej się libacji ogólnej. Najgorsze miał za sobą.
W hangarze już ustawiono kilkanaście mniejszych „stolików” ze skrzyń i ułożonych na pustakach desek. Na każdym przygotowano już tacę, choć brakowało karafek i czarek. Wóz Mercatora podłączony był do komputera, więc i on pewnie postanowił „wziąć udział” w libacji. Podwozie pojazdu służyło za tradycyjną scenę, na której chętni będą wygłaszać mowy, lub odpowiadać hurtem na najczęściej powtarzane pytania. Obecnie scena służyła jako punkt prezentacyjny kilku próbek sprzętu sprowadzonego zza Granicy. Stojący na skrzyniach Martinez właśnie prezentował zebranym wkoło łowcom nagród granat świetlny.
– Naciskamy ten guzik tutaj, potem mamy pięć sekund na rzucenie go, lub naciśnięcie przycisku drugiego, wstrzymującego reakcję we wnętrzu. Po sześciu sekundach od naciśnięcia następuje rozbłysk światła. Radzę być wtedy daleko, najlepiej za zasłoną. Może lekko poparzyć, a oczy też trzeba w walce chronić. Po takim wybuchu wampira, czy inną kreaturę wrażliwą na światło, można najwyżej pozamiatać. Co mamy dalej?
Julio przyjął od Salvatora karabin maszynowy z wyjątkowo grubym magazynkiem. Uniósł go w górę i obrócił się tak, by każdy choć przez chwilę mógł go zobaczyć.
– Karabin szturmowy Verg 33, król pola walki – zaanonsował. – Szybkostrzelny, wyjątkowo celny na dystansie kilometra, dysponujący zabójczą nawet dla wozów opancerzonych siłą ognia. Ta wersja strzela specjalnie zaimpregnowanymi pociskami osikowymi. Ma ciut mniejszy zasięg, ale wampir przebity takim minikołkiem długo nie pociągnie. Magazynek zawiera ich około trzystu.
Oddał karabin, przyjął zakończony u góry dyszą metalowy cylinder.
– Pojemnik z gazem czosnkowym. Odbezpieczacie, ciągnąc za ten pasek, rzucacie i podziwiacie jak wampir pokrywa się bąblami.
Następne były miotacz płomieni, srebrne pociski, emiter promieni świetlnych, kombinezony ochronne i miecze z posrebrzanymi ostrzami. Franco widział, że nie starczy dla wszystkich. Większość sprzętu stanowiły medykamenty i sprzęt chirurgiczny. Będą musieli to sprawiedliwie podzielić. Może lepiej utworzyć jeden, specjalnie dozbrojony oddział? Główną siłę uderzeniową, na wypadek, gdyby zawiódł Klin?
Jego rozmyślania przerwał Martinez, który po przyjęciu od Salvatora długiego miecza w czarnej, niezdobionej pochwie, pokręcił głową i rzucił jakby do wszystkich zebranych:
– To nie nasza rzecz. Proszę przepuścić pana Lupem.
Ten zaraz rozpoznał swoje specjalne zamówienie. Podszedł i odebrał Ghori-Ikhere z rąk Julia. Broń pewnie leżała w jego dłoni, choć rękojeść Władcy Wojny uformowano wiele lat przed jego narodzinami. Franco po raz kolejny podziwiał surowe piękno niemal niedostrzegalnych zdobień i odczytał sentencję wyrytą na jelcu.
– „Pan w polu bitwy i pan na zamku” – wyszeptał, po czym błyskawicznym ruchem obnażył miecz. Po raz kolejny zachwycił się falistym wzorem wykutej w Rezerwacie klingi. Pchnął powietrze przed sobą, potem wykonał obrót i ściął wyimaginowanemu przeciwnikowi głowę.
– Piękna broń – przyznał Sohar. – Dobra na bestie?
– Na nie stworzona – odparł Franco. Nagle poczuł przypływ weny i postanowił opowiedzieć krótką historię tego miecza. Nim jednak zaczął, Salvator przekazał Martinezowi pięknie zdobioną kuszę, o tyle ciekawą, że wyposażoną w obrotowy magazynek pełen drewnianych kołków. – To na pewno Eryka...
– A moje... – Widłowski chwycił rzuconą przez Martineza broń i przymierzył się do strzału. – Wszystko jak należy. Zapasowe magazynki doszły?
– Doszły – zapewnił Salvator – są z resztą towaru.
– Ale nie myśl, że będziemy cię bez przerwy kryli... – ostrzegł syna Franco, chowając miecz do pochwy. Zawiesił sobie pas z bronią tak, by mieć rękojeść w zasięgu ręki, tuż za plecami. W Chanacie tak nosić broń mogli tylko Lupusaidzi. Zresztą, jeżeli ktoś w erze atomowej nosił broń sieczną, to niemal na pewno był to Lupusaida.
– Widzę, że najlepszy towar zostawiliście sobie... – mruknął nieco przekornie Salvator, podnosząc jakąś skrzynię z godłem Lupusaidów. – Bo to chyba też wasze.
– Tak – odparł Franco, przyjmując od niego pakunek. – I jeszcze jedno powinno być...
– Wiem – wtrącił się Martinez, schodząc ze skrzyni. – Ale z tym poczekajmy do libacji. Myślę, że będzie to bardzo dobry finał. Tak więc, panowie i panie... Ustawmy wszystko, jak należy... Moi ludzie zaraz przyniosą wino i naczynia. Maria? Idź po panów de Marcia, są na zapleczu...
– A Canissi? – spytali jednocześnie Franco i Eryk. Franco wiedział, że Eryk może mieć ochotę wygarnąć Mścisławowi co o nim myśli w związku z jego komitywą z generałem Santusem, ale sam Lupem też miał z nim zatargi. Właściwie, to Canissi miał wszelkie powody, by powybijać mu wszystkie zęby.
A główny powód tego zamieszania właśnie wszedł do hangaru w towarzystwie wysokiej, opalonej i zadbanej blondynki w średnim wieku, w której Franco rozpoznał Akte de Marcia z domu Quadrigus. Podobnie jak nieco niższa i bladsza od niej Beata Canissi z domu Galbina Falcato, ubrana była stosownie do rodzinnej parapetówki. Nikt nie dał im czasu na znalezienie stroju adekwatnego do zaplecza medycznego bitwy mającej zdecydować o losach świata. Towarzyszyła im garstka kobiet w różnym wieku, skrywającymi pod przeciwdeszczowymi płaszczami uniformy pielęgniarskie.
– Widzę, że sprowadziły jednak panie kogoś do pomocy... – przywitał je Martinez, podchodząc do nich tak, jakby chciał zasłonić sobą Franco.
– Tak, proszę księdza – odparła tym swoim cichym głosem Beata. – To, co się dzieje w mieście... To straszne. Przełożona sióstr z naszego ksenodochium miała poważne wątpliwości, czy może oddelegować dla nas choć jedną osobę. Ciągle dowożą tam rannych z walk na Białym Moście. Dopiero gdy powołaliśmy się na ciebie...
– Dobrze już, dobrze. – Martinez spojrzał po sanitariuszkach i poradził, widząc nadchodzących de Maria i Canissiego: – Teraz niech odpoczną. Panie zapraszam na libację. Wszystko, jak widzę, jest już gotowe. Zaczynajmy więc. In vino veritas...


Libacja ogólna odbywała się w rycie vergańskim, jednak Eryk był już pod zbyt mocnym wpływem ceremonialnego wina, by cokolwiek tuszować.
Bez większego zakłopotania wyjawił Nagacie, że część jego mocy pochodzi od Baala, Soharowi przyznał, że zabił kilku Murzynów, a Canissiemu jasno dał do zrozumienia, że był bliski zabicia Alicji. Ten jednak się tym nie przejął, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Zamiast okazać gniew czy przerażenie, spytał o to, co czeka jego córkę po ewentualnym odbiciu jej z rąk demonów.
– Będziemy musieli znaleźć jej przewodnika – odparł Eryk. – Kogoś, kto jej wszystko wytłumaczy, podszkoli w tym i tamtym... Osobiście proponowałbym Franco...
Tym razem Widłowski dostrzegł wyraźne skrzywienie na twarzy Mścisława.
– To nie jest najlepszy pomysł... – odparł dyplomata.
– Niby czemu? – spytał Eryk, zirytowany tym, że Mścisław zaczął zgrywać znawcę w dziedzinie ludzkich charakterów. – To świetny przewodnik. Przy nim prawie nikogo nie zabijam. Normalnie mistrz stosunków międzyludzkich.
– W to wierzę...
Eryk właśnie przyznał sobie główną nagrodę w konkursie „Wyprowadź go z równowagi”. Mimo tego nagłego przypływu dumy wściekłość wymalowana na twarzy Canissiego dała Widłowskiemu do myślenia na tyle, że spytał bez ogródek:
– To, czym panu tatuś zalazł za skórę?
Zobaczył wahanie na twarzy Mścisława i gdy myślał już, że ten skorzysta z prawa do zachowania tajemnicy, ten rzekł:
– Moja żona... W wyniku mojej głupoty... Wylądowała z twoim tatuśkiem w łóżku.
Eryk po tym, co usłyszał na ich libacyjce, nie był tym zdziwiony. W końcu Alicja była obserwowana dlatego, że „zachodziło podejrzenie, że jeden z Wędrowców wdał się w romans z jej matką na około dziewięć miesięcy przed jej narodzinami”. Postanowił uspokoić rozmówcę, wyjawiając wyniki jego licealnego śledztwa.
– Spokojnie, Alicja jest pańską córką – zapewnił. – Pięć razy badałem próbkę.
– To wiem. – Canissi zdawał się wrócić do równowagi, lecz mógł to być jedynie pozór. – Chodzi o sam fakt. Beata ciężko to przeżywała. Do dziś mnie za to przeprasza.
– Ale twierdzi pan, że to wynik pana głupoty – przypomniał Eryk. – Dyplomata powinien wiedzieć, jakie będą skutki jego czynów.
– Co nie zmienia faktu, że nie powinien był korzystać z takiej okazji. I wolałbym, by zostało to między nami... Możemy wrócić do tematu?
– Jakiego? – dopytał Eryk, niepewien czy chodzi o Alicję, o niechęć Canissiego do Franco czy o bitwę z demonami.
– Tego przewodnika – uściślił Mścisław. – Jeśli nie Lupem, to kto?
– To musi być pełnoletni, doświadczony, zaufany Lupusaida – wyliczył cechy kardynalne przewodnika Widłowski. – Właściwie to zostaje tylko Franco. Są jeszcze jakieś urzędasy z chanatu, ale to już lepiej, żeby wszystko sama pojęła.
– A ty?
Eryk na chwilę osłupiał. Nie brał tego pod uwagę w najczarniejszym scenariuszu. Uczyć wszystkiego Alicję Canissi? Prędzej ukręciłby sobie głowę, niż zmusił się do wytrzymania z nią kilku minut. Patrzeć na nią mógł tylko przez celownik karabinu snajperskiego. Dobrze, że miał dobrą wymówkę:
– Przewodnik musi mieć jednego podopiecznego. Mam zamiar się zająć moim dzieckiem.
– Rozumiem... – Canissi zamyślił się przez chwilę, po czym spytał: – Jak wygląda takie „przewodzenie”?
– Właściwie to będzie zależało od tego, z jakiego pokolenia pochodzi – odparł Eryk, czując, że szykuje się długa przemowa, a noc do długich nie należała. – Najpierw trzeba ją uwolnić...
– Racja... – mruknął Canissi. – Dacie radę?
– Nie mamy innego wyjścia... – stwierdził Eryk. Było to bliskie prawdy. Pełna prawda była nieco inna. Szumiące w głowie wino nie dało szansy powstrzymać krnąbrnego języka. – Właściwie to musimy zadbać, by ich krew nie znalazła się na nożach ofiarnych. Podejrzewam, że Martinez, gdy tylko to osiągnie przestanie się martwić...
– Wystarczy... – przerwał mu Canissi. – Martinez mi już to tłumaczył. Teraz ty pytasz, ja odpowiadam.
– Jak pan chce – odparł Eryk, wzruszając ramionami. Pytanie miał gotowe od dobrej godziny. – Wiedział pan od Santusa co ze mnie za typek, wiedział pan, że Alicja jest jedną z nas. A mimo to Santus bywał u pana na rautach, przyjęciach...
Mścisław uśmiechnął się lekko, upił nieco z czarki i odparł:
– Najciemniej pod latarnią. Santus wpraszał się do mnie na „rauty, przyjęcia”, bo był moim dalekim krewnym. Przynajmniej tak sądził. Ciągle mi opowiadał o poszukiwaniach obiektów do eksperymentów socjalnych, a Alicję traktował jak irytujące, rozkapryszone dziecko. – Przerwał na chwilę, uśmiechnął się pod nosem i dodał: – Wiele można mu zarzucić, ale nie to, że nie znał się na dzieciach.
Eryk uśmiechnął się, wyobrażając sobie „Świętą Alę” jako dziecko rozwydrzone i wredne. Niby spotykał się wcześniej z takimi głosami, ale albo były one ironiczne, albo dotyczyły dawnych czasów. Już miał pytać czy to prawda, czy tylko zwykły żart, gdy przyszło mu na myśl wypytać o generała. Planował zrobić mu krzywdę, największą, jaką tylko będzie się dało, ale Santus od kilku lat nie pojawiał się w Imperium.
– A co teraz porabia pański „kuzyn”?
– Nie wiem – odparł szczerze Canissi. – Podobno ktoś kiedyś wysłał mu artykuł o klonowaniu na adres w Coloumbii Południowej. Nie wyglądasz na zadowolonego.
– To duży kontynent... Lasy deszczowe, góry... – wyliczył Widłowski, planując już w duchu wyprawę. – Znalezienie go zajmie mi trochę czasu.
– Powodzenia... – mruknął Mścisław tonem tak dwuznacznym, że Eryk nie wiedział czy to tania ironia, czy szczere poparcie.
Potem rozmówił się z kilkoma imigrantami. Poznał ich imiona i specjalizacje (Chuck od strzelania i walki wręcz, Beata od strzelania i radia, Pablo od strzelania i awionetek, William od strzelania i dowodzenia, Ganiegne od strzelania i inżynierii, Martin od strzelania i tropienia, Louis od strzelania i strzelania snajperskiego), wymienił kilka sprośnych słówek, poradził, jak ubić kilka rodzajów bestii, po czym zgodził się wypalić kiedyś fajkę pokoju.
W chwili, gdy już miał przejść pomówić z Markiem de Marcia, hangar rozbrzmiał charakterystycznym odgłosem kobiecej otwartej dłoni uderzającej o męską twarz. Gdy się obejrzał, zobaczył Franco stojącego przed matką Alicji, Beatą Canissi z domu Galbina Falcato. Kobieta była wściekła, Lupem trzymał ręce splecione z tyłu, na jego czerwonej ze wstydu twarzy wyróżniał się blady odcisk dłoni.
Eryk westchnął i podszedł do zaskoczonego de Marcii. Musiał przyznać, że pani Canissi miała powody, by jego ojca wykastrować, więc jednak była miłosierna. Nim otworzył usta, usłyszał drugi, bardzo podobny plask.
Tym razem to Akte de Marcia spoliczkowała Franco. Widłowski zaczynał wstydzić się za ojca i martwić się, czy starczy mu policzków. Odpędził z trudem niepokojące myśli i zwrócił się do Marka, siedzącego na skrzynce obok zaimprowizowanego stołu, na którym postawił swoją czarkę:
– Parę rzeczy trzeba wyjaśnić.
– Wiem już dość od tego tam, Martineza – odparł krótko de Marcia. – Czy tak ciężko jest ci umrzeć?
– Sam nie mogę uwierzyć... – przyznał Eryk, siadając na skrzyni obok. – Gniewasz się na mnie za to szpiegowanie?
– I za celowanie do Alicji z karabinu snajperskiego – dodał Marek, patrząc na niego z pogardą. – Wiedziałeś, że jest tą całą Lupusaidką i nic nie robiłeś. Wiedziałeś, jak ona to przeżywa? Jak się martwi, choćby taką głupotą jak srebrna biżuteria?
– Oj tam, oj tam... – Widłowski machnął ręką i pociągnął łyk z czarki. Rzeczywiście, nigdy się nad tym za bardzo nie zastanawiał. – Znam gorsze przypadki. Nikt jej nie strzelił w serce...
– A tę bliznę pod lewą pachą to po czym ma?
Eryka zatkało. Owszem, wiedział, że Alicja ma jakąś bliznę, ale myślał, że to ślad po oparzeniu z dzieciństwa. I jako takie figurowało we wszystkich dokumentach rodowych. Nie pojawiało się w żadnym raporcie medycznym z okresu przed wyjazdem Canissich do Banti, dopiero w notatce z badań przeprowadzonych w obozie dla uchodźców w Marcji. Musiało więc się to zdarzyć w czasie gdy jej ojciec był ambasadorem Imperium w Banti. Rebelianci, którzy wypędzili stamtąd Aurian i zniszczyli całą ich dokumentację, mieli zwyczaj strzelania do wszystkiego, co żyje i nie jest czarne. W tym do kobiet i dzieci. W szczególności do kobiet i dzieci, szczególnie nieuzbrojonych. Tyle że, gdyby stało się to wtedy, przemiany w Białogórze byłyby odwleczone jakimś dziwnym sposobem.
Żałując, że nie wypytał o to Mścisława, postanowił wzbogacić się o szczegóły.
– A czy... gdy stało się pierwszy raz, Alicja zrzuciła skórę? – spytał Marka, najostrożniej jak mógł po dwóch czarkach wina.
– Z tego, co wiem, to nie.
Więc pierwsze przemiany miały pewnie miejsce na terenie Banti, w czasie rewolucji, która musiała być dla rozpieszczonego dziecka strasznym przeżyciem. Jeżeli została postrzelona, na pewno doszło do nagłej przemiany. Wtedy wszystko, co żyło dookoła było zagrożone, a w praktyce martwe.
Nagle zaczął inaczej myśleć o swoim celowaniu do Alicji. Przerażony, odpędził ponure myśli, że może lepiej byłoby, gdyby nacisnął spust i postanowił w przyszłości przebadać dokładnie raporty Siódmego Pułku Kolonialnego. Lub wypytać jej ojca.
– Tak czy owak, będzie my musieli też ciebie przebadać – wypalił Eryk, chcąc zmienić temat.
– Niby po co? – spytał zdumiony Marek. – Chodzi o tę całą bezpł...
– Nie! – przerwał mu Widłowski, widząc, że de Marcia chce poruszyć temat, który będą rozdrapywać przez kilka najbliższych tygodni. O ile się im powiedzie. – Chodzi o to, czy jesteś z Alicją, bo jest kobietą, czy też dlatego, że zmienia się czasem w wilczycę.
Marek najpierw uniósł wysoko brwi i wytrzeszczył oczy, potem omal nie zerwał się na równe nogi, grożąc Erykowi pięścią. Zacisnął dłoń na czarce, wbił błękitne oczy w Widłowskiego i wrzasnął, aż echo odbiło się od ścian hangaru:
– Nie jestem żadnym cholernym zoofilem!
– My tylko się upewnimy... – uspokoił go Eryk. – Tak się zawsze robi. Pewnie będziecie musieli też na parę tygodni pojechać za Granicę. Będziecie musieli wybrać jakiś termin bez wykładów... Tam takie for...
– „Za Granicę”? – spytał Marek. – Znaczy „gdzie”?
Eryk zagryzł wargi. Nie wiedział, ile może powiedzieć komuś dość blisko związanemu z rodem cesarskim. Przez dwa tysiące lat Aureliusze nie wiedzieli o drugiej stronie Granicy i wszystkim było dobrze. I wszyscy wtajemniczeni wiedzieli, że ostatnia rzecz, jakiej komukolwiek potrzeba to dostanie się tej wiedzy w łapy kogoś pokroju Fabiusza Aureliusza.
– To zachowam dla siebie – oznajmił Eryk, zgodnie z formułą rytu vergańskiego. – To wszystko, co chciałbyś ze mną załatwić?
– Tak – mruknął Marek.
Rozmowa z Salvatorem była krótka. Wyjaśnił, że nie jest wrogiem ludzkości jako takiej, tylko niektórych osobników, co Łowca przyjął ze zrozumieniem. Co do Lee, Salvator przyznał, że cierpi z powodu tej straty, ale nie ma pretensji.
– To świetna dziewczyna. Była. I materiał na świetnego fachowca, ale popełniła jeden błąd za dużo. W tym fachu to o wiele za dużo.
Upili nieco gorzkiego wina i przeszli dalej.
Widłowski już miał podejść do konsoli Mercatora, gdy zaczepił go Martinez.
– Chodź ze mną – poprosił Julio, wskazując na tłumek zebrany pod jedną ze ścian. Czarno zaczęli tam ustawiać podest ze skrzyń służącym przedtem za stołki. Ponad gromadą wyróżniali się Franco i Maria, sprawdzający wytrzymałość konstrukcji. Lupem trzymał długą na około pół metra, grubą, czarną laskę, zakończoną dwoma sporymi gałkami.
Eryk zaraz rozpoznał Berło Telemacha, wydrążoną w środku rurę służącą do przesyłania raportów za Granicę. To, które trzymał Franco, było na pewno własnością Czarnych, więc zapewne drugie takie trzymał zawsze pod ręką któryś z nich po drugiej stronie.
Widłowski wszedł za Martinezem na podium i zobaczył, że Maria trzyma w ręce Władcę Wojny. Miecz nadal pozostawał w pochwie, jednak Eryk jakoś dziwnie skojarzył to z egzekucją. Pod tym zaimprowizowanym podium zebrał się już tłumek gapiów. O dziwo, w pierwszym rzędzie stali de Marcia i Canissi. Czymś rozbawiony Marek opierał się na ramieniu niezwykle poważnego Mścisława, Sędzimir coś szeptał na ucho Akte o „szopce”. Chyba tylko Beata Canissi skupiała się na Franco, piszącym coś na kawałku urzędowego papieru. Gdyby wzrok mógł zabijać, Eryk zostałby już sierotą kilka razy. Salvator krył coś za plecami, udając, że nie widzi tego, że Widłowski to widzi. Pojazd bojowy Mercatora skierował w jego stronę półkulę z migoczącą czerwoną lampką.
– Gotowe! – oznajmił Franco, podając papier Martinezowi i przechodząc na środek podestu. Po jego prawej ustawiła się Maria z mieczem, po lewej stanął Julio, który przebiegł wzrokiem po dokumencie i pokiwał głową.
– Wszystko jak należy – przyznał, wskazując Erykowi miejsce przed ojcem. – Podejdź.
Eryk stanął dwa kroki przed Franco, starając się wyczytać coś z jego twarzy. Szykowała się jakaś ceremonia, mająca zakończyć libację wysokim C. Niestety, Lupem przyjął ten swój sztywny, śmiertelnie poważny grymas, który Eryk nazywał: „Stateczny i poważny urzędnik dworski nr 2”.
– Czy wszyscy już są? – spytał Martinez donośnym głosem. Nie czekając na sprawdzenie listy obecności, kontynuował: – Pan Frantshesgho ibn Lupus ha'ab Telemach ha'ab Mnemnon ma nam coś do przekazania.
Franco nagle spojrzał Erykowi w oczy, przełknął ślinę i nagle uśmiechnął się lekko.
– Jak wiecie, – powiedział donośnym, uroczystym tonem – obecny tu Eryk Widłowski jest moim synem, zrodzonym z nieprawego łoża. Dlatego też nie nosi nazwiska mojego, a swojego ojczyma. Nie ma też prawa do udziału w moim dziedzictwie. Co nikogo nie dziwi. Od wielu lat jest dla mnie powodem do wstydu. Nie tylko dlatego, że zabił wielu ludzi, jest niewychowany i jeszcze idzie w moje ślady, płodząc dzieci z nieznajomymi kobietami. Czy choćby dlatego, że gdy kiedyś ugotował bigos, cały pałac cuchnął kapustą przez tydzień.
Eryk poczerwieniał i modlił się w duchu, by Franco ściął go szybko i bezboleśnie. Ten jednak kontynuował.
– Przede wszystkim jest mi wstyd, gdy na niego patrzę, gdyż widzę siebie sprzed kilkunastu lat. Młody, głupi i wredny jak rak odbytnicy. Jednak jeszcze bardziej wstyd mi, że widzę, że to jeden z największych Lupusaidów, jakich aktualnie nosi ta ziemia. I nie jest zapisany w żadnym spisie rodowym. Na żadnym drzewie genealogicznym. Nawet na żadnym zdjęciu rodzinnym.
„Ale jestem na liście płac” – poprawił w duchu Eryk, widząc co się święci. Franco tymczasem przyjął z rąk Marii Władcę Wojny.
– Dziś postaram się naprawić ten błąd – oznajmił pewnym siebie głosem, obnażając ostrze. – Niniejszym, mocą należną mi jako Głowie Rodu i Wędrowcowi Północy, ogłaszam, iż Eryk, zwany Widłowskim, był, jest i będzie moim prawowitym synem i dziedzicem. Uklęknij, synu...
Choć nogi odmawiały mu posłuszeństwa, Widłowski opadł na jedno kolano, potem na drugie. Spojrzał na rozpromienioną Marię, poważnego Franco i dziwnie uśmiechniętego Martineza. Poczuł zapach palonych świec, zaraz zgasło światło. Ktoś zadbał o klimat... Słowa Franco odbijały się od ścian w ciszy przerywanej jedynie pospiesznymi tłumaczeniami.
– Biorę was wszystkich na świadków, iż wypowiedziałem to w pełni władz umysłowych i cielesnych.
Lupem zrobił krótką pauzę i uderzył lekko płazem miecza najpierw prawego a potem lewego ramienia Eryka.
– Powstań, Eryku ibn Lupus.
Czując, jak kręci mu się w głowie, Eryk powstał. Nie wierzył, że to się jednak stało. Salvator podał coś Franco, ten przekazał to Widłowskiemu. Eryk zacisnął palce na rękojeści i obnażył długie, lekko zakrzywione ostrze. Wyryty na jelcu herb Lupusaidów i rubin w gałce świadczyły o pochodzeniu posiadacza borni lepiej niż stu dokumentów podpisanych przez tysiąc świadków. Ktoś go zaraz poklepał po plecach, ktoś zaczął wiwatować. Jak przez mgłę zapamiętał, jak stawiał podpis na dokumencie potwierdzającym wolę Franco, nieco lepiej pamiętał, jak obok jego parafki stawiali swoje podpisy Salvator, Sohar, Nagata, Mścisław Canissi i sam Martinez.
Potem podpisywali się wszyscy chętni być świadkami tej uroczystości. Eryk stał obok zaimprowizowanego z kilku skrzynek i pustaka podestu, dziękując zmieszanym tonem zarówno różnym łowcom nagród, wszystkim Czarnym i paniom de Marcia i Canissi.
Nieco skonfundowany, zastanawiał się, kiedy Franco prześle akt na drugą stronę Granicy. Był pewien, że taki czyn wywoła wiele zamieszania, pewnie wiele osób zarzuci mu zdradę czy złamanie kilku paktów. Możliwe, że nawet naślą na niego skrytobójców. Lepiej więc było, żeby wrócili z tej bitwy w glorii zwycięzców, by nikt nawet nie ośmielił się krzywo na nich spojrzeć.
Martinez odkręcił jedną z gałek Berła, wrzucił zapieczętowany, zrulowany dokument wraz z kilkoma kartkami podpisów i spojrzał na Franco, zakręcając tubę.
– Na pewno chcesz to zrobić teraz? – spytał.
Franco zagryzł wargi i skinął głową.
– Na pewno – odparł. – Na pewno teraz i tutaj.
– Niech więc tak będzie – mruknął Martinez, podając mu Berło.
Franco przyjął je, chwycił za końce i wbił wzrok przed siebie. Berło rozbłysło krótkim, jasnym światłem. Akt był już po drugiej stronie.

1 – Waruhikhō – „Kuleczka”. Malutka, prawda?
2 – Orag merek – Tu otwierać.
"Problem w tym, mili moi, że za mało tu kowboi, a za dużo się wypasa świętych krów"
Z. Hołdys, Lonstar, "Countrowersja" 

Kroniki Białogórskie: tom I - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=2143 (kto szuka ten znajdzie wersję płatną Wink ); tom II - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=9341.

kronikibialogorskie.pl, czyli najbrzydsza strona www w internetach
Odpowiedz


Wiadomości w tym wątku
Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 22-08-2010, 19:13
RE: Kroniki Białogórskie - przez gorzkiblotnica - 10-11-2010, 19:39
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 10-11-2010, 21:14
RE: Kroniki Białogórskie - przez gorzkiblotnica - 10-11-2010, 22:26
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 10-11-2010, 22:37
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 02-04-2011, 19:30
RE: Kroniki Białogórskie - przez gorzkiblotnica - 03-04-2011, 10:32
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 04-04-2011, 14:16
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 11-07-2011, 10:24
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 06-11-2011, 20:35
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 07-11-2011, 13:47
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 10-11-2011, 23:43
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 24-11-2011, 20:17
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 01-01-2012, 20:27
RE: Kroniki Białogórskie - przez siloe - 03-01-2012, 14:20
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 13-01-2012, 13:58
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 05-05-2012, 10:17
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 11-05-2012, 19:50
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 16-05-2012, 15:41
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 18-05-2012, 14:19
RE: Kroniki Białogórskie - przez Predator - 18-05-2012, 14:20
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 18-05-2012, 16:20
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 23-05-2012, 14:38
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 04-06-2012, 15:06
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 04-08-2012, 20:31

Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości