Ocena wątku:
  • 1 głosów - średnia: 4
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Kroniki Białogórskie
#17
VIII


Wybór trasy przez Academicianę okazał się błędem. Pradziad Wszystkich Aut utknął na światłach koło przedszkola ulokowanego przy jakiejś bocznej uliczce. Ktoś najwyraźniej uznał, że o jedenastej wszystkie dzieci będą chodzić w kółko po pasach, trenując poprawne przechodzenie. Dlatego od kilkunastu minut co najmniej dwudziestu kierowców kwitło w korku, podziwiając nowy, elegancki budynek jeszcze nieotwartego przedszkola.
Turski chętnie skorzystałby z jakiegoś pierwszego lepszego komunikatu i włączył sygnał, ale uliczka była stosunkowo wąska, więc żaden z dwóch stojących przed nimi TIR-ów i tak by mu nie ustąpił. Najwyżej kilku jego towarzyszy niedoli miałoby nieprzyjemności. Nie było też mowy o wspólnym, radosnym przejechaniu na czerwonym – kamera pod białym, brudnym daszkiem migotała złowrogą, czerwoną lampką. Koledzy by mu może odpuścili, ale nie chciał kusić sztucznej inteligencji.
Korzystając z wymuszonego postoju, Hoża rozważała różne hipotezy dotyczące śledztwa. Nie podobała jej się narzucona przez Brutus masa wątków. Pani prokurator mocno wierzyła w prostotę świata, oraz w to, że taka masakra nie może być zbiegiem okoliczności.
- Możemy tu mieć różne kombinacje zabójstwa szlachcica z premedytacją, zabójstwa w afekcie, spowodowania wypadku samochodowego, zabójstwa plebejusza z premedytacją... - wyliczała.
- Zapominasz, Młoda, o kradzieży akt, przemycie i nielegalnym posiadaniu broni. - Seweryn miał mieszane podejście do takich składanek. Z jednej strony, musieli badać wątki bez większego powiązania ze sprawą, z drugiej, w razie, gdyby się trafił cwany adwokat, zawsze jest jakiś haczyk. - Mnie martwi to, ilu mamy podejrzanych. Liczyłaś kiedyś?
- Nie. - Zofia nigdy nie stosowała popularnej w białogórskiej Pretorii „metody Turskiego”. Była zbyt skomplikowana, ponadto mało efektywna.
- Widzisz, a ja tak. - Turski zerknął na światła, a gdy zauważył, że niektórzy doświadczeni wyszli z samochodów, wyciągnął swój służbowy notes. Znalazł oznaczone zakładką miejsce. - Stażyści to przydatny wynalazek. Człowiek może zrobić w tym czasie coś pożytecznego. Idąc chronologicznie. Leon Teratosso, siedemnastu podejrzanych. Aleksy Bartnik, trzynastu. Camillo Teratosso, siedmiu.
- W sprawie Camillo niemal pewny jest Hankson. - przypomniała Hoża.
- Może niekoniecznie. - zastanowił się komisarz. - Jakbym wiedział o kimś tak charakterystycznym jak imigrant z Równin, a chciałbym zabić Teratosso... Nie jest chyba problemem załatwić taki strój, ponadto udało się zabójcy nie pokazać twarzy.
- Racja. - przytaknęła Hoża. - Mamy jeszcze tego kogoś ze zdjęcia.
- Wierzysz w to? Przecież mamy tylko jedną połowę twarzy. Nawet jeśli odtworzą teoretyczny wygląd drugiej, to będzie się różnić od oryginału. Musieliby mieć tam podane imię i nazw...
Komórka Hożej zapiszczała. Seweryn z jednej strony nieco jej zazdrościł tego służbowego gadżetu, z drugiej strony ciarki przechodziły go na myśl, że szefowie mogliby mieć go pod ręką zawsze i wszędzie. Poza tym zasięg miało ustrojstwo tylko w centrach większych miast, w Białogórze do niedawna były aż dwie anteny. Ponadto nie wiadomo było gdzie to nosić – w kieszeni spodni nie, bo rak jąder. W kieszeni marynarki też nie, zakłócało podobno pracę serca. I rozmawiać trzeba krótko, bo rak mózgu samopoczucia nie poprawia.
- Nadkomisarz Zofia... A, to ty, Quinti?
Turski uśmiechnął się w duchu. Quintilius Wari był jednym z nielicznych techników pretorii, którzy po zesłaniu ze stolicy do Białogóry, nie byli obrażeni na wszystko i wszystkich. Facet szybko wyuczył się widlańskiego, znalazł dziewczynę, ustatkował się i ciężko pracował na awans jako fotografik. Jeśli zdjęcie z tarczy Camillo trafiło do niego, zapewne niedługo dostaną dane osobowe.
- Gdzie to było? - Twarz Hożej wyrażało bezbrzeżne zdumienie. - Przecież miałam to zdjęcie w ręce i nic tam nie... Dobra, już piszę. Ma pan kartkę?
Seweryn wskazał jej plik żółtych, samoprzylepnych kartek za przednią szybą. Zofia wzięła je, położyła na kolanie, wyciągnęła z kieszeni ołówek i zaczęła notować.
- Tak, dobra, mam... Co tak mało? Jeśli możesz. Przyda się też aktualne miejsce pobytu. Dobra, dzięki. Świetna robota.
Rozłączyła się i podała Sewerynowi kartkę pokrytą krzywym pismem.
- To fotografia legitymacyjna. - powiedziała z miną pod tytułem „Ale ze mnie idiotka.”. - Była opisana z tyłu. Fakt, ochmistrzyni trochę atramentu rozpuściła, ale mamy początek każdej linii.
Turski podjął próbę rozszyfrowania nietypowego rebusu. „E, Wid, ul. V, 99, n. 17 S”. Uznał, że nie jest źle. Bez wątpienia mieli inicjały, pierwszą nazwę ulicy, dwie pierwsze cyfry kodu pocztowego i dzienną datę urodzenia delikwenta – siedemnasty Septembr (lub wrzesień, jak kto woli). Gdyby przeszukać według tego bazy danych...
- Którą mamy? - spytał, szukając odpowiedniej fali w radiu.
- Dwadzieścia trzy po jedenastej. - odpowiedziała Zofia, zerkając na zegarek w komórce.
- Więc mamy jeszcze piętnaście minut. - Turski nacisnął przycisk nadawania i podniósł mikrofon. - Tu Turski, Gienia, jesteś tam?
- Jasne, panie szefie. - Radiowy głos młodej szefowej Biura Zarządzania Danymi Osobowymi nie poddawał się zniekształceniom, dzięki czemu mogła zawsze wyraźnie podać adres zamieszkania poszukiwanego czy najbliższej pizzerii. - Co podać? Do następnego zawieszenia zostało dwanaście minut, trzydzieści sekund i trzy setne.
- Czy jeśli podam ci częściowe dane, znajdziesz mi faceta?
- Jak bardzo częściowe? Nie znajdę go po wybitych zębach...
- Mam adres przeżuty przez służbę. Leci to tak; imię na „E”, nazwisko na „Wid”, adres przy ulicy na V, gdzieś na Widłach, urodzony siedemnastego września.
- Bez trudu. - Nie brzmiało to jak ironia. - Na Widłach jest tylko jedna ulica na V. Vidulinea. Ciągnie się przez wszystkie południowe dzielnice, potem sto metrów na Widłach Dolnych i wpada do Alei Pierwszej. To zresztą jedyna w tej naddzielnicy ulica z normalną nazwą, bez numerków. Na mapie są tam trzy bloki, więc bez trudu ci znajdę delikwenta. Co nabroił?
- Jeden z naszych denatów rzucał w niego rzutkami.
- Uuu, to poważny zarzut... Też bym za coś takiego zabiła. - rzuciła Gienia, rozłączając się.
Hoża cmoknęła zdziwiona.
- Jeszcze się trzymają? Przecież mieli zamknąć Biuro kilka lat temu, jak okazało się, że komputery im się zawieszają z precyzją swissanskiego zegarka.
Turski uśmiechnął się ironicznie.
- Zlikwidować najwspanialsze dzieło pana prokuratora Brzdęka? - zakpił, sięgając po karateczkę z danymi Ecośtama Widcośtamskiego. - Nawet jak Gienia nic nie znajdzie, my możemy pokombinować. Esteban, Eugeniusz, Euzebiusz, Emil, Edward, Ernest... Może Eryk, Emeryk, Eustachy – jakbym się tak nazywał, to na pewno bym zbzikował... Ewaryst, Emanuel... Masz coś jeszcze?
- Nie... - Hoża dała się wciągnąć w grę, zawsze ciekawszą, niż sterczenie i wpatrywanie się w misia z reklamy na tyle paki ciężarówki. - Nazwisko na Wid. Czyli na przykład Widulski. Widłowski, Widewski, Widski, Widło, Widelec. Eustachy Widelec?
Ryknęli śmiechem. Zaczęli spisywać kolejne niedorzeczne propozycje. Po Erneście Widzimisię radio odezwało się głosem Gieni.
- Tu Biuro Danych Osobowych, do pana Turskiego, odbiór.
Turski otarł łzę i powstrzymując chichot, podniósł mikrofon.
Jestem. Już zawieszka?
- Oj, bo się obrażę i jak następnym razem będziesz szukał lokalu na romantyczną kolację z żonka, to pytaj pani Brutus. - pogroziła Gienia, zaraz jednak oznajmiła dumnym tonem: - Już ci znalazłam delikwenta.
- Już?! - zdziwił się Seweryn – Przecież te bloki mają po tysiąc mieszkańców, w dodatku jest tyle kombinacji...
- Co wykombinowaliście?
- Eustachy Widelec i Emeryk Widełka. A co ty masz?
- Spudłowaliście, - Głośnik z precyzją oddał całą złośliwość zdania. - facet nazywa się Widłowski. Konkretnie Edward. Siedzi w psychiatryku, mania prześladowcza. Zresztą, w tych blokach mieszkają imigranci z Katai-Ippon, czyli połowa z nich to Chan a druga połowa to Liu. Tak czy owak, wisisz mi piwo.
- Dwa, jeśli jego akta znajdą się na moim biurku do piątej. - Turski podejrzewał, że jest to niewykonalne, więc mógł szaleć z obietnicami. - A jaki to psychiatryk?
- Dwa piwa w twoim towarzystwie? - spytała przekornie Gienia. - Będziesz je miał za pół godziny, jak Aulus z archiwum będzie mógł się do nas dołączyć.
- Dobra, ale to ty pilnujesz, żeby nie machał nożem.
- Ehhh, niech ci już będzie. Pan Widłowski siedzi w Zakładzie Psychiatrii Uniwersytetu Bialogórskiego.
- A, to rzut beretem stąd. - Turski często wizytował ten ośrodek. Jak każdy, kto kiedykolwiek miał podejrzanego twierdzącego, że nie może iść do więzienia, bo jego Pan, Różowy Króliczek Zagłady umrze z głodu. - Pijesz ciemne?
- Jasne przecież, że jasne. - rzuciła Gienia, rozłączając się.
Turski zanotował w notesie, ile piw jest komu winien i podrapał się po głowie.
- Ten Widłowski to raczej nie pasuje. - mruknął. - Szukamy gościa, który prześladuje, a nie jest prześladowany.
Hoża już przemyślała ten problem. Zaczęło jej się jakoś to nazwisko z czymś kojarzyć. Było to dawne wspomnienie z jakiejś imprezy i tylko mgliście chodziło jej po głowie, że ma to coś wspólnego z Kalikstem Ceterrą, miłośnikiem teorii spiskowych i wielkiego poszukiwacza kosmicznych implantów.
- Wszystko się wyjaśni, jak dostaniemy jego akta. - rzuciła, wpatrując się w czerwone światło. Przypomniało jej się jednak, że Turski na tylnym siedzeniu zawsze woził aparat fotograficzny. - Co ty na to, żeby uwiecznić tę historyczną chwilę, gdy w końcu zmienią się światła? - spytała, sięgając po etui z podpisami wszystkich komisarzy pracujących dwa lata temu.
- Jasne, powinien być gotowy do pracy. - Turski jeszcze wczoraj robił zdjęcia Pradziada Wszystkich Aut w pełnej krasie. Sam aparat dostał od kolegów, gdy Brutus zaproponowała, żeby komisarze w czasie prowadzenia „ważnych śledztw” pełnili całodobowy dyżur. Wtedy Seweryn rzucił niewinną uwagę, że przy tej ilości „ważnych śledztw” będzie musiał nosić przy sobie fotografie zony i dzieci, by nie zapomnieć, jak wyglądają. Pani prokurator zrzedła mina, jej plany zaś jak na razie leżą na półce po dziś dzień. Wdzięczni koledzy zafundowali Turskiemu prawdziwe cacuszko – z opcją natychmiastowego wywoływania zdjęć.
Hoża wyszła z wozu, znalazła odpowiednie miejsce, ustawiła ostrość i oczekiwała. Ktoś z kierowców podał adres, by przesłać odbitki.
W końcu pojawiło się światło żółte. Błysnął pierwszy flesz.
Potem coś ze świstem i rykiem silnika przeleciało przez skrzyżowanie. Hoża szybko wsiadła do auta i spytała:
- Widziałeś to?
- Nie wiem... - Wstrząśnięty Turski chciał za wszelką cenę uchodzić za w miarę zdrowego psychicznie. - Zrobiłaś temu zdjęcie?
- Tak.
Fotografia właśnie wysunęła się z aparatu. Chwilę czekali, aż nabierze barw.
- Zofia, proszę, powiedz mi, że nie zwariowałem i tam jest...
- Piętrowy autobus pełen murzynów? Nie zwariowałeś.
Pokazała mu zdjęcie. Aparat był bardzo dobry i obraz nawet niezbyt się rozmazał.
- Jedź już, bo niektórzy już przestali przecierać oczy i zaczynają trąbić.
Podniesiony na duchu Turski z radością nacisnął pedał gazu.


Gdy profesor Labore skończył kłócić się z Sylwią o historyczność postaci Lupusa Białogórskiego, zadał jeszcze wszystkim dodatkowe zadanie. Mieli znaleźć jakiekolwiek dowody na potwierdzenie teorii Starobrzeskiego. Marek wychodził z sali nieco zmieszany. Wszyscy wiedzieli, że on jest zamieszany w sprawę powtórnego wydania „Wilków z Białogóry”, mógł mieć problemy z profesorami. W końcu to oni ukręcili łeb sprawie kilka lat wcześniej i teraz mogli zaryzykować nawet starcie z Mercatorem.
- Panie de Marcia, czy mogę na słówko?
Profesor Labore był bodajże najstarszym wykładowcą na północy Imperium. Pomimo, iż ukończył w ubiegłym roku siedemdziesiąt pięć lat, nadal cechował go bystry umysł i cięty język. Marek zawsze był pod wrażeniem tego, jak za pomocą swojego tubalnego głosu panuje nad całą salą pierwszego roku. I jak większość studentów nieco bał się legendarnej surowości.
Dlatego uprzejme „Czy mogę na słówko?” spowodowało, że pewny siebie szlachcic poczuł się mocno niepewnie.
- O co chodzi, panie profesorze? - Marek zauważył, że niektórzy spojrzeli na niego, jakby właśnie leżał na stosie pogrzebowym.
- Chciałbym wyjaśnić sprawę z pewną publikacją. - rzucił profesor, nie odrywając się od zapisywania czegoś w swoim notesie. Marek czuł, że to szkic wniosku o wydalenie ze studiów ze względów dyscyplinarnych. - Proszę usiąść. Co pan wie o „Wilkach z Białogóry”?
- Książkę napisał profesor Starobrzeski pięć lat temu... - Marek starał się dobierać ostrożnie słowa. Każdy błąd mógł być podstawą do kpiny czy żartu, który potem krążyłby po korytarzach przez kilka lat. - Z pewnych powodów...
Labore prychnął.
- Panie de Marcia, powiem szczerze: robi pan z siebie idiotę. - Spojrzał w oczy Markowi, choć zwykle do studentów zwracał się jakby byli tylko przypadkowymi odbiorcami jego wypowiedzi. - A nie jest nim pan. Powiem szczerze i nie ma w tym fałszu: za dziesięć lat widzę pana w roli kolegi z wydziału.
Marek czuł, że zaraz dowie się, że szkoda poświęcać takiej obiecującej kariery dla takiej głupoty, ale się mylił. Labore wstał i wyjrzał za drzwi.
- Pani do kogo? - spytał, zaraz też dobiegł Marka głos Alicji:
- Szukam narzeczonego.
- Jestem już żonaty... Poza tym, pan de Marcia byłby pewnie nieco zazdrosny.
- Źle się wyraziłam...
- Nie szkodzi. Zresztą, myślę, że ta rozmowa dotyczy pani tak samo jak pana de Marcii. Proszę wejść. - Labore przepuścił Alicję w drzwiach, po czym zamknął je na klucz od środka. Kaszlnął przy tym napominającym tonem.
- A, przepraszam. - Marek szybko odsunął dziewczynie krzesło. Po pewnym wysileniu pamięci przypomniał sobie, że gdy rozstawali się na dole, miała ona na sobie inne ubrania. Teraz była ubrana w skromny, acz elegancki komplet akurat na spotkanie biznesowe na uniwersytecie.
- Dziękuję. - Alicja od dawna próbowała sprawić, by etykieta była dla Marka czymś naturalnym i nie mogła powstrzymać uśmiechu.
Labore tymczasem podszedł do okna.
- Zbierają się chmury na Academicianą... - powiedział z lekką melancholią w głosie. - Dosłownie i w przenośni. Wiecie o nowym projekcie ustawy autorstwa Fabiusza Aureliusza?
- O płatnościach za studia? Mój ojciec stanowczo zaprotestował... - zaczął wyjaśniać Marek.
[p- ]Wiem... - Labore urwał mu, podnosząc dłoń. - Pana przybrany ojciec ma kilka wad, ale na pewno nie jest nią, tak częsta wśród naszej szlachty, pogarda dla plebejuszy. Ustawa zamknie im drogę na studia, robiąc miejsce dla tej całej rozpuszczonej, rozwrzeszczanej hałastry, którą od blisko czterech dekad staram się trzymać z dala od wiedzy. Mniej lub bardziej skutecznie. W każdym razie możemy stracić nadzieję na wychowanie drugiego takiego pokolenia jak moje i profesora Starobrzeskiego.
Marek spojrzał lekko skonsternowany na Alicję. Ta tylko wzruszyła ramionami. Labore nadal patrzył za okno i ciągnął wywód.
- Gdy po raz pierwszy dopuszcza się plebs do pracy na uniwersytetach czy w Pretorii panowie szlachta wysyła nas do najgorszych robót. Pamiętam sprawę jakiegoś seryjnego mordercy. Przez dwa lata nikt go nie umiał dorwać, aż posłali jakiegoś młodego prokuratora i ten dorwał drania w ciągu miesiąca. Fakt, ktoś go wcześniej oskórował, ale nie było wątpliwości, że to on był winien. Tak samo profesor Starobrzeski. Przydzielili go do badania szlaków handlowych z Białogóry do Iantarem, a on dokopał się do Lupusa.
Zwrócił się ku nim. Przeszedł do swojego biurka i usiadł.
- Przecież jeszcze dziś zrugał pan Sylvię za to, że spytała pana o niego... Nazwał ją pan idiotką... - Marek miał mętlik w głowie.
- Trzeba być idiotą, by podawać jako wiarygodne źródło Kronikę Simona Petruceliego. Gdyby podała mi choćby list Minuncjusza Tertiusa do Titusa Kvartiusa, gdzie namiestnik pisze, że przesyła pięć amfor wina jako dar dla króla Białogóry, Lupusa... Ocaliłaby cześć. Nie słyszał pan o tym liście? To dobrze, znaczy, że nasze archiwum jest szczelne. Od stu lat, wszystko, co tylko może wskazywać na Lupusa, jest tam chowane. A kopie przesyłane do Instytutu Historii Przedaureliańskiej w Forum Aurelis.
Badał wzrokiem reakcję Marka. Ten był mocno zmieszany. Brzmiało to jak teoria spiskowa. Instytut Historii Przedaureliańskiej podlegał bezpośrednio cesarzowi i tylko garstka historyków miała dostęp do jego zasobów. Do tego oczywiście sam cesarz i jego syn przygotowywany do rządzenia. Był to najdziwniejszy instytut na świecie – badał legendy i mity dotyczące rodu Aureliuszów przed założeniem Imperium. Marek nie słyszał, by zajmowali się czymś poważniejszym niż badanie rzekomej mumii Aureliusza I.
- Dlaczego niby tam? - spytał de Marcia, chcąc skonfrontować fakty. Polityka już nieraz zmuszała naukę do bezsensownych działań. - Przecież Lupus z tego, co wiem, nie był nijak spokrewniony z rodem panującym...
- Niby tak, ale tu nie o niego chodzi. - Labore wskazał wiszącą za nim mapę kontynentu z czasów Drugiej Imperialnej. - Wedle tego, co ustalił profesor Starobrzeski, bunt Lupusa narodził się na Widłach. Wedle zaś najstarszych legend zawartych w Xiędze Flavia Britusa, Aureliusz wraz ze swoimi jedenastoma generałami przybył z, tu znowu cytuję dokument, którego państwo jeszcze długo na oczy nie ujrzą, „Alby, miasta zniszczonego i spopielonego. Alby, kraju w bagno przemienionego. Alby, kraju nad którym wilk i człek pieczę trzyma.”
- „Trzymają” - odruchowo poprawiła Alicja. Już chciała się lekko zaczerwienić, gdy profesor sprawił, że zaczerwieniła się mocno.
- Brawo, panno Canissi! - niemal krzyknął - „Wilk i człowiek” nie są dla autora dwoma osobnymi istotami! Gdy Flavio Bitus pisał o pewnym najemniku i królu, który temu „rzeźnikowi” płacił, napisał: „Aureliusz i Terrecjusz, żołdak i król wyszli z zamku.” Co się pani tak patrzy? Musi pani przywyknąć do tego, że połowa historii Imperium to legendy i bajki. Odpowiednio przesiane i przykrojone. Tak czy owak, wróćmy do sedna sprawy: „kraj w bagno przemieniony”, „wilk i człek” w jednej osobie, „pieczę trzymający”...
Pierwsza zrozumiała Alicja.
- Według profesora Starobrzeskiego, Widły były zamieszkane przez... wilkołaki...
- Tu profesor chyba rzeczywiście zaszalał. - Labore lekko się uśmiechnął. - Podejrzewam, że chodzi tu o klan Wilka czy inny związek plemienny z takim totemem. Może to byli jacyś najemnicy... A może członkowie jakiegoś bractwa, którzy uważali się za zobowiązanych do strzeżenia jakiejś wielkiej tajemnicy. - uzupełnił Labore, z pewną nutką zastanowienia w głosie. - Nasi wielcy naukowcy z IHP dawno doszli do wniosku, że tajemnica pochodzenia rodu panującego znajduje się na terenie Rezerwatu Wideł. Oczywiście, posyłano zbrojne bandy „dezerterów”, którzy oczywiście nadal byli na państwowym garnuszku, ale żadna nie wróciła. Co tak w ogóle wiecie państwo o Rezerwacie Wideł?
- No, chyba... niewiele... - Marek ostatnie słowo wypowiedział pewnym tonem. - Nie ma dokładnych map, zdjęć satelitarnych, czy...
- Te rzeczy są, oczywiście, że są... - przerwał Labore, grzebiąc w szufladzie – Mam tu zdjęcie północnych prowincji wykonane dwa lata temu. Znajomy informatyk przeprowadził kilka szczegółowych analiz i powiedział, że nic przy nich nie majstrowano...
Położył przed studentami zdjęcie z wyraźnym zarysem kontynentu. Na północ od rzeki Ruenn, aż do linii, którą łatwo zidentyfikowali jako Białkę, rozciągała się czarna plama.
- Podobno jeden z generałów, gdy to zobaczył, zawołał: „Też chcę mieć taką technologię!”. - Anegdotka profesora wiele wyjaśniała, choć stawiała też nowe pytania.
- Co na to Straż Rezerwatu? - spytał Marek. - Może oni jakoś zagłuszają przekaz i tak dalej.
- Musieliby dysponować środkami, o jakich marzą niektóre bogatsze prowincje. Kluczem do zrozumienia fenomenu Wideł i tego, co tak ciągnie tam naszych kolegów z IHP, jest nasze archiwum. A raczej niektóre materiały w nim zawarte. Chciałbym je opracować, a do tego potrzebuję pomocy. Jak już mówiłem panu de Marcia, widzę u niego wielki potencjał. - Profesor najwyraźniej zauważył, że Marek jest lekko wytrącony z równowagi. - Ale rozwinąć się będzie mógł dopiero wtedy, gdy pozna kilka dokumentów dostępnych tylko pracownikom naukowym, w dodatku za specjalnym pozwoleniem. Postaram się je panu udostępnić... ale to będzie wtedy tylko i wyłącznie pańskie ryzyko.
- Nie rozumiem...
- Układ będzie taki: dostanie pan dokumenty, kilka bardzo dokładnych kopii i ukryje je u siebie. Jeśli nie ukryje ich pan dość dobrze, oficjalną wersją będzie, iż wykradł je pan z mojego biurka, do którego zgubiłem klucz. - Ostentacyjnie strącił przy tym klucz na podłogę. - Chcę mieć do nich dostęp o każdej porze dnia i nocy. Pan sam będzie z nich mógł skorzystać, gdy ja umrę, lub, co mniej prawdopodobne, pozwolą panu na to warunki zewnętrzne.
- Mam zabezpieczyć te dokumenty, o to chodzi?
- Właśnie. Obawiam się, że nasz drogi Mercator nieumyślnie rozpoczął proces, który zakończy się zniszczeniem tych materiałów w jakimś pożarze czy poprzez nieuwagę starego wykładowcy. Którego oczywiście trzeba będzie wyrzucić z pracy i pozbawić emerytury.
Myśli toczyły w umyśle Marka bitwę na argumenty i podejrzenia. Nie wiedział, czy profesor Labore nie chce po prostu dać mu kopii tajnych dokumentów, po czym zwyczajnie oskarżyć go o kradzież. Z drugiej strony, znał profesora jako człowieka z gruntu uczciwego i jakoś nie pasowało to do jego charakteru. W końcu spytał Alicji:
- Zaryzykujesz związek ze złodziejem bez przyszłości?
- Będę cię odwiedzać w więzieniu co tydzień. - rzuciła niedbale, uznając, że to jego sprawa.
- Więc i ja zaryzykuję...
Labore uśmiechnął się i powiedział:
- Jutro wyciągnę materiały z archiwum, skopiuję je i wyślę kurierem. Teraz proszę już iść, zaraz zaczynają się zajęcia profesora van Clyde'a. Mercator prosił, bym was za długo nie przetrzymywał.
Gdy wyszli, Marek oparł się o ścianę i otarł pot z czoła.
- Wiesz, co to znaczy mieć dostęp do tych dokumentów? Ich nie wolno nawet kopiować a co dopiero dawać studentom!
- Ciszej, to chyba miała być tajemnica. - zganiła go Alicja. Jeśli chciał się bawić w konspirację, to powinien przestrzegać jej reguł. - Zresztą to chyba też jakaś sprawka Mercatora. Teraz chodźmy na wykład, bo jeszcze zamkną nam drzwi przed nosem.
- Przy okazji – ładne ciuszki.
- Nie denerwuj mnie. - pół żartem, pół serio rzuciła Alicja. – Wydałam na to minimalną krajową pensję...
- Ale przynajmniej ekspedientka będzie miała za co dzieci nakarmić. - pocieszył ją Marek.
- Zapłaciłam Złotą Kartą Szlachecką!
- I dobrze, niech się nie kurzy...
- A w dodatku musiałam słuchać, jak ekspedientka zachwala moje pośladki.
- O, to zbrodnia! - już całkiem żartem odrzekł Marek – To jest mój przywilej!


Kawiarnia „Beatrycze” od kilku lat była punktem zbornym studentów o artystycznych duszach. Zarówno wygląd fasady jak i wnętrze stylizowane na pracownię mistrzów pokroju Da Victi czy Tymphanello wabiły wszelkiej maści aktorów, poetów, dramatopisarzy i rzeźbiarzy. Co bardziej znani goście zostali uhonorowani portretami wiszącymi na ścianie tuż naprzeciwko wejścia.
Nie było to doborowe towarzystwo: zaledwie jedna z tych osób została doceniona za osiągnięcia artystyczne. Był to Adrian Benutti, reżyser hitu kinowego „Życie mędrca”. Fakt, jadł w „Beatrycze” tylko raz, ale podobno wizyta ta zainspirowała go do stworzenia filmu o ostatnich godzinach życia wybitnego filozofa. Złośliwi twierdzą, że poczuł empatię do biedaka, którego zmuszono do wypicia wyżerającej wnętrzności trucizny po skosztowaniu tutejszej polewki szlacheckiej.
Pozostali dwaj byli artystami, lecz nie to było przyczyną ich sławy. Fotograf Pedro Che Renevara któregoś dnia wysłał paczkę kurierem, ten jednak nie umiał odczytać adresu i zwrócił ją tam, gdzie została nadana – do hotelu, gdzie mieszkał nadawca. Pedro odebrał ją, po czym otworzył w czasie lunchu w „Beatrycze” myśląc, że to paczka od kuzyna (czy też był zajęty opowiadaniem o swoim planie wyzwolenia ludu pracującego spod tyranii cesarza) i został spryskany kwasem. Przeżył, pretoria wyśmiała nieudany zamach, ale prokurator postanowił osadzić terrorystę-idealistę w wiezieniu dla jego własnego bezpieczeństwa. Ostatni z tej trójki był poetą piszącym bardzo smutne i przygnębiające wiersze. Jako iż lubił efektowne wieczorki poetyckie, któregoś dnia zakończył recytację efektownym strzałem w głowę. W chwili, gdy padł strzał, jego kolega przypomniał sobie, o czym zapomniał podczas przygotowywania rekwizytu.
Tak więc widywano tu większych dziwaków niż ubrany w zakrwawiony bezrękawnik mężczyzna oglądający ze wszystkich stron elegancki miecz i dziewczyna zamawiająca trzy krwiste steki wołowe, oranżadę i butelkę piwa. Jeszcze mniej zdziwiło kelnerkę to, iż usiedli przy oknie i stale któreś z nich uważnie przez nie lustrowało osoby siedzące w ogródku piwnym. Mania prześladowcza była dość popularnym zjawiskiem wśród klienteli tego lokalu.
Eryk spojrzał wygłodniałym wzrokiem na talerz, który Maria postawiła przed sobą. Nie jadł od rana, a i te kilkanaście bułek nie uciszyło głodu poprzemianowego. Strawiłby i dziesięć steków w ciągu pięciu minut, ale nie wiedział, czy za dwie minuty nie wyskoczy na niego trzynaście nieumarłych pawianów. Czy co tam jeszcze Baal trzyma w rezerwie.
Otworzył piwo o kant stołu. Sądząc po stanie blatu, nie był to pierwszy raz gdy na meblach mścił się brak otwieracza. Wrócił do oglądania miecza. Zawsze było to lepsze niż oglądanie pałaszującej Marii. Była wykończona po ingerencji w proces przerzucania. Eryk planował przerzucenie siebie i jej pod samą „Beatrycze”, lecz tuż przed lądowaniem (głowy by nie dał, ale tak na oko w trzeciej milisekundzie lotu), dziewczyna wypatrzyła czy też wyczuła Eduardo i Bellę, zmieniła trajektorię lotu i wpakowała siebie i Eryka na balkon. Być może gdyby nie olbrzymie koszty energetyczne związane z takim wejściem w cudze buty, powaliłaby wampira kilkoma ciosami. Zresztą, gdyby nie jego chwilowa rezygnacja, Widłowski musiałby chyba jeszcze się mocno napocić, nim by go wykończył. Stare wampiry potrafiły przeżyć zgilotynowanie, a nawet wybuch bomby jądrowej.
Dlatego Eryk był zadziwiony właściwościami miecza, który dał Marii pogromca najeży.
- Ewidentnie nieludzka robota. - ocenił, testując ostrze na włosach przed ramienia. Posypały się na stół, nie stawiając najmniejszego oporu. Potem odkroił milimetrowej grubości płat blatu. - Lekki, ostry jakby krawędź tnąca miała ledwo kilka molekuł grubości. To mnie jest broń na ludzi... Wybiłaś nim zęby wampirowi, choć widziałem, jak jeden taki oberwał w głowę pociskiem ziemia-powietrze. Jedyne co zostało to szczęki.
- Znasz się na tym? - spytała Maria, żując mięso. - Na wampirach, znaczy się...
- Trochę. - rzucił Eryk, przesuwając dłonią po klindze. - Nim zaczął mnie wynajmować Chan, Franco zabrał mnie na jeden ze zdesakrowanych cmentarzy. Ubiłem kilka pijawek, potem przez trzy godziny słuchałem wykładu, jak można było zrobić to efektywniej... Klinga jest nieco nierówna, jakby był na niej wypukły wzór. - Spojrzał w stronę baru. - Mogę prosić o kawałek papieru i ołówek albo kawałek węgla?
- Nagły atak weny? - spytała kelnerka, podając gotowy zestaw. Były tam trzy kartki białe, dwie w linie i jedna w kratkę, ołówek i kawałek węgla,
- Tak jakby... - Eryk wziął się za otwieranie foliowego woreczka ozdobionego logo kawiarni.
- To ja nie będę przeszkadzać.
Kelnerka zniknęła, Widłowski zaś uporał się z opakowaniem. Przyłożył kartkę do klingi i potarł ją węglem. Odbiły się zawiłe wzory, coś na kształt akantu. Gdy skończył, Eryk wskazał na ciąg prostych symboli złożonych z kresek i kropek.
- Alfabet Tasz-Betti. - Spróbował pod nosem odczytać inskrypcję. Gdy kilka prób dało wynik zupełnie absurdalny, pokręcił głową. - Miecz ewidentnie zdobiono w Rezerwacie. Nie wiem co tu pisze, bo język jest trochę archaiczny, trzeba będzie się popytać Martineza, jak przeżyjemy ten cały cyrk.
- Dlaczego?
- Używać takiej broni może albo Czarny wysokiej rangi, albo ktoś z Potępionych w Bieli. - wyjaśnił Eryk, wyglądając za okno. - Potępieni w Bieli rzadko przechodzą przez Bramy, a Czarnych ostatnio spotykam na każdym kroku.
- Rzadko nie znaczy, że wcale. - przypomniała Maria, również zaglądając do ogródka piwnego. - Ten na bagnach całkiem zwinnie poradził sobie z najeżami. Używał bogato zdobionej, antycznej borni. I potrafił się przerzucić...
- Podobno byle anioł w ludzkim ciele to robi z palcem w nosie. - burknął Eryk. - Potępieni w Bieli to, jak dotąd, siedem osób. Znamy imię jednego. A wątpię, żeby Verg Pierwszy...
- Ten, który zabił Koltzdraaka?
Widłowski starał się odwlec tak długo, jak tylko się dało, dojście do tego wniosku. Sam popełnił kilka błędów, między innymi wymienił imię Verga. Tyle, że Verg nigdy nie oddawał broni w ręce kogoś spoza rodziny. Przez tysiąc lat mógł zmienić nawyki, ale to było mało prawdopodobne. Wynikało z tego, że Maria albo jest z rodu Lupusa (i jej przyłączenie do Czarnych musiało zostać odnotowane przez Kroniki Rodu, czyli bez trudu można dowiedzieć się jej prawdziwego nazwiska), albo to nie był Verg. Jakoś tak wolał, by prawdą okazało się to drugie...
Wyjrzał nerwowo za okno. Maria dostrzegła jego zakłopotanie i postanowiła zmienić temat na bardziej babski. O miecz wypyta potem Martineza, ten raczej nie będzie robić przed nią wielkich tajemnic. Tematu zastępczego nie szukała długo.
- To będą ciężkie rozmowy, no nie? - zagaiła, biorąc do ust ostatni kawałek steku.
- Może nawet i bardzo ciężkie... - westchnął Eryk. Spojrzał na nią zakłopotany. - Mogę cię prosić o radę? Tylko dyskretnie?
- Jasne...
- Widzisz... Alicję Canissi poznałem, gdy po kilku awanturach Franco wybrał mnie do inwigilacji potencjalnych potomków rodu Lupusa.
- Projekt Zaginione Ogniwo.
- Właśnie. - Eryk wspomniał lata licealne, spędzane na kolekcjonowaniu próbek włosów, wykradania dokumentacji medycznej i zwykłym podglądactwie. - Inwigilacja Canissi nic nie dała, poza jednym małym konfliktem. Owszem, jej ród mógł być potencjalnie związany z jednym z naszych, ale wiele wskazywało na to, że od pewnego czasu byli potomkami jednego z adoptowanych synów. Potem kazano mi zniknąć dość efektywnie, by nie było wątpliwości, że mają ze mną spokój. Zająłem się innym źródłem, jeszcze mniej prawdopodobnym. Jak dotąd nie zdarzyło się, by potomkini Lupusa pracowała na ulicy.
- To ta druga, z tatuażem? - upewniła się Maria.
- Ta, Jętka. - przytaknął Eryk. - Miała zamiar z tym skończyć, trochę jej pomogłem. Przy okazji pozbyłem się kilku pachołków Teratosso. Jakiś miesiąc później Leon dorwał ją i miał zamiar zakatować. Dla przykładu, choć ona sama taki przykład pamiętała i dlatego chciała uciec od niego. Miałem wtedy doła, najchętniej nabiłbym się na jakiś palik i miał to wszystko z głowy. O mało co i skończyłbym życie w pięknej, acz bezsensownej szarży. Ale tuż pod tym pogorzeliskiem spotkałem lykantropa. Średniej wielkości, biały, cholernie wściekły. On wybił obstawę, ja zlikwidowałem Teratosso i odstawiłem Jetkę w bezpiecznie miejsce.
- Gdzie?
Reakcja Eryka wyjaśniała więcej niż wyznania ze szczerego serca. Pierwszy raz widziała, by tak spąsowiał. Z wyrazu twarzy wyczytała wstyd, ale i także miłe wspomnienia. Odpowiedź werbalna tylko potwierdziła jej przypuszczenia.
- Do siebie...
- Spaliście ze sobą...? - Bardzo się starała, by brzmiało to jak pytanie.
- Nie twój interes... - burknął, choć wiedział, że właśnie się przyznał. - Chodzi o tego lykantropa. To nie był na pewno ani nikt z naszych, ani nikt z Rezerwatu.
- A Straż? - spytała Maria, choć bardziej interesowały ją emocje Eryka w stosunku do tajemniczej Jętki.
- Nie miał żadnego symbolu. Żadnego tatuażu, żadnych oznak, jakie wypala się każdemu kontrolującemu się Lupusiadzie czy Ibnivergi. - Wskazał na swój tatuaż. Farba ukrywała wypalone ślady. Po przemianie nie porastały one włosiem. Było to przydatne, gdy poznawało się kogoś, gdy ten nie mógł wywarczeć swojego nazwiska.
- To jak wtedy współpracowaliście?
- Bez słów, jakbyśmy się już wcześniej poznali. Nawet płci nie jestem pewny. Kolor biały sierści mają albo wyjątkowo starzy lykantropowie, albo blondyni. Starość odpada, był zbyt zwinny i silny. Widziałaś zdjęcie panny Canissi?
Zrozumiała w mig, do czego dążył.
- Tak, jest to blondynka, ale to nie powód...
- Ona jest Lupusaidką... Nie widziałem jej z bliska, nie wiem więc jaką ma sierść. Ale mam dowody, że nie kontroluje przekleństwa. Wtedy akurat zniknęła na noc. Podobno była u koleżanki, ale takie alibi ja załatwiam w pięć minut. Dwa razy już nie nocowała w domu w odstępie jednego miesiąca, a ona nie jest z tych, co imprezują po nocach.
- I co z tego powodu...?
Spuścił głowę. Wyjrzał za okno.
- Pięć razy miałem ją na celowniku...
- Co?!
To była ewidentna samowolka. Żaden z jego przełożonych nie wydałby wyroku śmierci na tak błahej podstawie. Chyba jakiś anioł czuwał nad tą nieszczęsną kobietą, skoro jeszcze żyje.
- Czy wiesz, że mogłeś zabić niewinną osobę!?
- Wiem, dlatego nie strzeliłem... - Wpatrzył się w blat stołu. Nagle zaczął węszyć. - Chyba musimy przełożyć tę rozmowę. Czuję te perfumy... Ty ją już chyba możesz widzieć...
Maria ostygła nieco, pocieszona tym, że Eryk jednak używał sumienia. Rzeczywiście, w ogródku usiadła młoda, może osiemnastoletnia kobieta w czerwonej, luźnej, choć wiele zakrywającej tunice, czarnych spodniach i takiż rękawiczkach. Włosy miała krótko ścięte, pozostawione w jakby artystycznym nieładzie. Twarz miała dość atrakcyjną, choć zapewne lepiej by jej było w dłuższych włosach.
- Tak, widzę ją. - potwierdziła Maria, gestem prosząc kelnerkę o wzięcie talerzy.
- Poczekajmy, aż przyjdzie Canissi. - zaproponował Eryk, jakoś zestresowany.
- Chcesz to załatwić za jednym strzałem? - Ironia była średnia. Zwłaszcza że udało się Marii dostrzec pewne zaburzenie figury Jętki. - Eryk, więc spałeś z nią, tak?
- No... - Wahał się trochę, w końcu nie znał jej zbyt dobrze. A nim to zrobili, on na jej oczach zabił trzy osoby. Zaczynało to być rodzinną tradycją... - Tak, wiem, że z tego pewnie nic nie będzie...
- Obawiam się, że już jest... - Maria spojrzała mu w twarz. Bardzo chciała zobaczyć jego reakcję. - Pani Jętka jest w ciąży...
"Problem w tym, mili moi, że za mało tu kowboi, a za dużo się wypasa świętych krów"
Z. Hołdys, Lonstar, "Countrowersja" 

Kroniki Białogórskie: tom I - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=2143 (kto szuka ten znajdzie wersję płatną Wink ); tom II - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=9341.

kronikibialogorskie.pl, czyli najbrzydsza strona www w internetach
Odpowiedz


Wiadomości w tym wątku
Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 22-08-2010, 19:13
RE: Kroniki Białogórskie - przez gorzkiblotnica - 10-11-2010, 19:39
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 10-11-2010, 21:14
RE: Kroniki Białogórskie - przez gorzkiblotnica - 10-11-2010, 22:26
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 10-11-2010, 22:37
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 02-04-2011, 19:30
RE: Kroniki Białogórskie - przez gorzkiblotnica - 03-04-2011, 10:32
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 04-04-2011, 14:16
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 11-07-2011, 10:24
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 06-11-2011, 20:35
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 07-11-2011, 13:47
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 10-11-2011, 23:43
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 24-11-2011, 20:17
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 01-01-2012, 20:27
RE: Kroniki Białogórskie - przez siloe - 03-01-2012, 14:20
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 13-01-2012, 13:58
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 05-05-2012, 10:17
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 11-05-2012, 19:50
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 16-05-2012, 15:41
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 18-05-2012, 14:19
RE: Kroniki Białogórskie - przez Predator - 18-05-2012, 14:20
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 18-05-2012, 16:20
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 23-05-2012, 14:38
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 04-06-2012, 15:06
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 04-08-2012, 20:31

Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości