Ocena wątku:
  • 1 głosów - średnia: 4
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Kroniki Białogórskie
#1
Wersja poprawiona wstawiona na prośbę Autora 15.07.2011///księżniczka

Prolog



Ciemne zaułki Zgorzeli od zawsze uchodziły za miejsce, którego porządni obywatele Imperium powinni unikać. Zbierały się tam wszystkie szumowiny z całego miasta: dilerzy opium, sutenerzy, ich podopieczne oraz zwykli bandyci i menele. Nocne patrole policji niewiele dawały – poza koniecznością zakupienia kilku nowych radiowozów w miejsce zniszczonych w zamieszkach. Podobno nikt nawet nie próbował odzyskać wypalonych wraków z rąk lokalnego mafiozo, chełpiącego się ogrodzeniem z niebieskiej blachy.

Co więcej – stali mieszkańcy Zgorzeli wiedzieli, że są miejsca, gdzie nawet oni nie powinni się zapuszczać.

Na przykład na porośnięte chaszczami i otoczone młodym laskiem pogorzelisko zakładów mięsnych „BuffaloBeef”. Szczególnie gdy spośród nagich, sczerniałych ścian, poprzez puste framugi okien dało się dostrzec światła reflektorów, a ryk potężnych silników mieszał się z ogłuszającą muzyką.

Oznaczało to jedno: egzekucję.

Tym razem rzecz była poważna – czerwony pickup z masą chromu i zadaszoną skrzynka pełną głośników na pace, strzeżony przez trzech ogolonych na łyso drabów należał do jednego z najbogatszych ludzi w dzielnicy. A Leon Teratosso nie zwykł załatwiać byle błahostek osobiście. Miał od tego ludzi – swoje „dobre chłopaczyny”.

Trójka przy półciężarówce nie miała najlepszych humorów: omijało ich widowisko, termometr z ciekłokrystalicznym wyświetlaczem padł, co oznaczało -10 stopni – co najmniej, a o pierwszej w nocy nikt nie miał ochoty dostarczyć im rozrywki. Musieli pilnować, by nikt nie wylazł z lasu za ich plecami i podprowadził wozu szefa. Przez to nie mogli podziwiać jak Leon tłumaczy dziwce gdzie jej miejsce i powinność. A jeżeli prawdą było to, co opowiadał Bury, to musiało być tam ciekawie. Jedna z dziwek była bardzo rozmowna w czasie pobytu na komendzie. A już po kilku dniach dwie chłopaczyny odeszły na kilka lat, a dwie inne na wieczność.

Jeden z wartowników upuścił papierosa i rozdeptał peta. Gdzieś w oddali zawył pies. Pewnie w Parku Skrajnym, tam dzikie watahy zawsze były niebezpieczne. Nieraz znajdowano ludzi z bronią gotową do strzału, czasem nawet z leżącym obok ścierwem kundla ze sterczącymi żebrami. Ale strzelec był już bez bebechów.

- Tylko tych sukinsynów nam tu brakuje... - skomentował przedłużający się skowyt palacz, zaraz jednak się poprawił – Skurwysynów, bo ich matki, to i tak były suki... No, nie?

- Ha, ha. - odrzekł ironicznie jego kolega, który rozsiadł się na ziemi przy tylnym kole. - Ty se tu jaja robisz, a jaką radochę mają ci w środku... Ale zasłużyła suka... Za Długiego i Baraninę.

Uśmiechnął się, słysząc dzikie wrzaski dobiegającej z ubojni. Leon lubił zostawiać po sobie porządek – a kafelki i wąż do spłukiwania krwi i odpadów zawsze mu w tym pomagały.

- Ty, Wyspiarz, nie zapominaj o Polewie i Grubym... Ci długo jeszcze słonka nie pooglądają. A o psy się nie martw... Jutro szef znowu jedzie na łowy, to i parę łbów przywiezie...

- Jajcarz, swoją drogą... - zagadnął trzeci, ubrany w skórzaną kurtkę z napisem na plecach głoszącym „Jestem bogiem! Zgadnij czego...” – Wiesz, że dym tytoniowy szkodzi na jaja?

- Serio?

- Pewnie. To dlatego twoje żarty są ostatnio do dupy, hehe. Trzeba ci będzie nową ksywkę wymyślić za niedługo. Co powiesz na Makaron? Bezjajeczny?

Jajcarza zamurowało. Jego kolega spod koła rechotał jak opętany...

- Toś mu, Stary dołożył! Ciekawe co odpowie, jak mu już szczena od kolan się odlepi...

- Nie wiem, ale dam mu czas do namysłu... Za ten czas się wyleję, o tam, w krzakach. Szefowi powiedzcie, że ktoś się kręcił i poszedłem go zaje... - Stary ziewnął, żałując, że nie mogą chociaż puścić muzyki z głosików bryki szefa. Taki bogaty a akumulator ładował raz na rok. Po chwili zniknął w krzakach, a Wyspiarz wyciągnął z kieszeni dresu zapalniczkę i zaczął ogrzewać sobie nią dłonie. Kurwnął na samego siebie, że nie wziął nic cieplejszego. W dodatku Jajcarz otrząsnął się z szoku i wrócił do swoich żarcików.

- O, chłopaczyna z zapalniczką... Jakby nie to że cię znam, to te włoski by mnie zmyliły i pomyślałbym, że trafiłem do bajki tego Duna.

- Zaraz ci przyjebie. - warknął Wyspiarz i wyciągnął skręta z pozłacanej papierośnicy.

- A skąd takie cacuszko u ciebie? - spytał Jajcarz, znając zamiłowanie kolegi do drogich wozów i drogich kobiet.

- U jubilera byłem i mi sie do ręki przylepiło, jak pokazałem facetowi, że do drugiej przylepiła mi się klamka, to zrozumiał mój kłopot i oddał za darmo... Chcesz?

Jajcarz wyciągnął się przez maskę i złapał wystawiony zwitek papieru z zielem. W tym momencie coś twardo wylądowało na pace, podbijając przód samochodu – już i tak dużo za lekki w porównaniu z nagłośnieniem z tyłu.

Skręty i chłopaczyny posypały się po zmarzniętej ziemi. Papierośnica wpadła pod koło wozu, który wracał właśnie do normalnej pozycji. Brzękła miażdżona pozłacana blacha.

- Co to, kurwa, było?! - wrzasnął Jajcarz, wyciągając zza pasa pistolet.

- Nie wiem, kurwa, latająca, kurwa, krowa, kurwa! - wrzeszczał Wyspiarz, mocno spanikowany, patrząc na zgruchotany tył. To, co wylądowało na pace, przetoczyło się kilka metrów dalej. Jajcarz wstał i trzymając w jednej ręce broń, w drugiej zapalniczkę podszedł do „latającej krowy”. Zaraz jednak płomyk zgasł i sytuację uratowała latarka ze schowka. Wyspiarz nie był zachwycony tym, co zobaczył.

- T-t-to j-jes-s-s-t... - nie dokończył, zwrócił kolację i poświecił drugi raz, by się upewnić. Wtedy Jajcarz dojrzał białe litery, jedyne widoczne spod krwi, jaką umazany był bezręki i beznogi kadłub: „GIEM! ZGAD”.

- Stary... - jęknął, lekko szczerząc zęby - co go tak...

- Z czego się ryjesz, kurwa, leć po resztę... - Wyspiarz stał w rozkroku, nad kałużą hamburgera i coli. Celował w coś w konarach drzew. Zdawało mu się, że zobaczył tam jakiś ruch.

- Bogowie są nieśmiertelni, z tego się ryję. Ale idę już, idę, bo nas pieski zjedzą... - zaraz jednak urwał, przypominając sobie, jak skończyło trzech kolesi z innej ekipy, po tym jak sfora dopadła ich nad fantami. Nie było co zbierać. Ale fanty zostały – wiedział, bo to on ze Starym ich znaleźli (reagując zresztą tak jak Wyspiarz przed chwilą). Zaczął powoli iść w kierunku ruin – nie chciał biegiem sprowokować psów. Nagle coś przyszło mu do głowy: jak psy mogły miotać kilkudziesięciokilowym kawałem człowieka?

Za jego plecami zlały się w jedno skowyt, wystrzał, krzyk Wyspiarza, urywający się cichym gulgotem.

Wbiegł między resztki zabudowań – nigdy nie był w Ubojni, ale wiedział gdzie szukać: smród robił za przewodnika lepiej niż wydeptane ścieżki. Gdy dotarł w końcu do pokrytego kafelkami pomieszczenia, oniemiał. Pięć stuwatowych żarówek aż nadto oświetlały trójkę jego szefów.

Leon Teratosso nie znęcał się nad młodą dziwką. Leżał w rogu, z głową zwisającą luźno na tym co zostało z karku. Krew spływała po skórzanym kombinezonie, w kałuży krzepnącej cieczy leżał odbezpieczony rewolwer. Dwa przydupasy leżały po kątach w nie lepszym stanie, jedynie ręka jednego zwizytowała środek pokoju. Dziwki nie było. Dał się za to słyszeć lekki stukot pazurów o kafelki.

Jajcarz podniósł wzrok. Kropla krwi skapnęła mu do oka.

Cofnął się za framugę.

Coś wylądowało miękko przed nim. Było wyprostowane, mógł patrzeć temu w oczy.

Złe, żółte, wilcze. Ostatnia rzecz, jaką widział w życiu.


Jajcarza znaleziono dwa kilometry dalej. Godzinę później był już w szpitalu na oiomie. Nikogo nie powiadomiono, ale mimo to zjawił się u niego bogato ubrany jegomość z walizką motywacji dla personelu medycznego.

- Co mu jest? - Nie miał chyba zamiaru przybywać w szpitalu długo, jakby zaraz miał spotkanie biznesowe. Rozsiadł się w sali lekarskiej i położył otwartą motywację na stole.

Lekarz prowadzący Jajcarza mocno się zmieszał, ale zaraz olał tajemnicę lekarską.

- Ogólnie jest w szoku. - powiedział lekarz, częstując gościa papierosem i koniakiem. - Ale musimy kontrolować stan jego oczodołów, boimy się zakażenia w nich i ranach wokół nich.

- A co z oczami, gałkami ma się rozumieć, proszę pana? - oburzył się gość, zbliżając rękę do walizki. - Nic z nimi nie zrobicie? Są już stracone? Czy zostały amputowane?

Lekarz chwilę dobierał słowa. To był nietypowy pacjent, gdy zrobią co w ich mocy, będzie musiał się nim zająć psychiatra.

- Znaleziono go już bez gałek. Ktoś już je amputował - niezbyt delikatnie. Ma potężne rany szarpane na piersi i ramionach. Trzymano go chyba grabiami, gdy się wyrywał.

- Zrobili mu to na żywca?! - Oczy biznesmena zrobiły się wielkie jak spodki. Ale tylko na moment, zaraz jednak przypomniał sobie, kim jest i z kim rozmawia. Po chwili milczenia poprawił się, już zgodnie z szykiem godnym przedstawiciela Starych Rodów: - Czy daje mi szanowny pan do zrozumienia, że został okaleczony w stanie pełnej świadomości? Zostawiam mój numer telefonu. Gdy tylko będzie zdolny opowiedzieć co się stało, proszę mnie powiadomić. Byłbym wdzięczny PODWÓJNIE, gdybym mógł się przekonać co ma do powiedzenia, nim zrobi to miejscowy pretor. Możemy chyba pójście na taki układ doktorze...

- Dom. Grzegorz Dom.

- O, jakie proste nazwisko! - Napięcie i duma ustąpiły miejsca tonowi, jaki doktor Dom znał z rzadkich odwiedzin ważnych osobistości, chcących przed kamerami udawać spoufalonych z ludem. - Nie myślał pan o zmianie na jakieś obcojęzyczne?

Było to modne zjawisko wśród Białogórzan, którzy awansowali w hierarchii społecznej. Za jedyny milion Żelazny stawał się Iron'em, Mędrek Bonim, a Kruk Corvusem, by nie razić klientów ze stolicy, czy jakiejś bardziej cywilizowanej prowincji szeleszczącym i trzaskającym nazwiskiem.

- Myślałem o nazwisku z wyspiarskiego, ale to by niewiele zmieniło, prawda? „House"? Kojarzy się z ujadaniem psa. Hau, hau haus!

- Święta racja. Czyli jesteśmy omówieni? Tu jest moja wizytówka.

- Dobrze, panie Teratosso.

I



- Jesteście państwo ABSOLUTNIE pewni, że chcecie wynająć TĘ kawalerkę? - Agent nieruchomości kilka razy spoglądał raz na wysokiego, potężnie zbudowanego blondyna, raz na zgrabną blondynkę z lekko skośnymi, acz wyraźnie niebieskimi oczami.

- Nie, panie Rivieri, chcemy KUPIĆ tę kawalerkę... - mężczyzna był zadziwiająco zdecydowany.

- Proszę państwa, osoby z państwa dochodami, z taką pozycja społeczną na pewno stać na lepsze lokum niż ten elegancki, bo elegancki, ale jednak zaledwie kącik. - kontynuował Antonio Rivieri, pewien że sprzedaje właśnie kawalerkę jakiejś bohemie od siedmiu boleści.

„Na Merkurego!" - pomyślał ze zgrozą - "Zaraz zaczną się tu dzikie balangi i tylko czekać aż w pijackim widzie spalą kawalerkę, jako rzekomego konia z Illionu.”

- I ten kącik nam się podoba, proszę pana. - blondynka musnęła palcami komodę, jedyny pozostały w sypialni mebel po poprzednim właścicielu. - Jaka jest cena?

- Sześćset tysięcy, to około sześć tysięcy sześćset sześćdziesiąt solidów za metr kwadratowy. - poinformował, wiedząc, że za dwa razy wyższą cenę mogli spokojnie miesięcznie opłacać spory apartament na Kowalach. - Nasza agencja...

Blondyn przerwał mu.

- Dajemy osiemset tysięcy. I bez dyskusji. - rzucił, kończąc w tradycyjny sposób negocjacje. Od kiedy padły trzy ostatnie słowa, dobrze wychowany plebejusz mógł jedynie czekać, aż szlachcic zrezygnuje sam z siebie. - Proszę przygotować papiery.

- Jak sobie państwo życzą, ale... - Do pokoju wszedł woźny – chudziutki staruszek z fryzem na jeża i zaczął spokojnie wycierać podłogę nowym mopem.

- Witam państwa. Mogłaby pani stanąć gdzie indziej? Tu też trzeba przetrzeć.- rzucił, szorując jakby nigdy nic.

- Panie Juliuszu, nie teraz... - zganił go Rivieri, wywołując uśmieszek na twarzach zarówno klientów, jak i dozorcy.

- A jak nie kupią? - oburzył się pan Juliusz, wskazując palcem parę, teraz juz zapewne niedoszłych nabywców. - To będzie niepowycierane i potem któryś z was znowu będzie marudził, że to zaniża ocenę lokalu. Umyte musi być i basta!

- To ja pójdę po dokumenty... - tupet dozorcy wytrącił Antonia z rytmu i musiał ukryć zakłopotanie. - Państwo może się rozejrzą i może zmienią zdanie...- Agent niemal wybiegł do samochodu zaparkowanego na trawniku przed blokiem.

W tym czasie blondynka podeszła do okna i otworzyła je na oścież. Mężczyzna przechadzał się po niewielkiej kuchni, krzywiąc się lekko na widok niewielkiego piecyka węglowego.

- Potem będzie można zainstalować kuchenkę gazową albo elektryczną jak kto woli. - Pan Juliusz kończył już w przedpokoju i przechodził powoli do salonu – Tyle że wtedy kuchnia chyba straci nieco uroku... Mało już jest pieców węglowych w kuchniach, bardzo mało.

- Jak mało? – spytał z ciekawości mężczyzna, wykazując dziwne zainteresowanie lokalnym przeżytkiem epoki węgla i stali.

- Bardzo mało, teraz wszyscy przestawiają się na gaz. - westchnął dozorca, rozkładając ręce, za nim stanęła blondynka – Podobno jest tańszy i bezpieczniejszy... Ale tu, na Łęgach i w ogóle nad rzeką, jest zbyt zwarta zabudowa i żeby pociągnąć rury, będą musieli kopać pośrodku ulicy. Chyba prędzej będzie jakiś punkt sprzedaży butli. A wtedy tylko czekać, aż któryś z tych pijaków wysadzi siebie i pół bloku.

- Jak nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o kasę... - mruknął klient, przykucając przy piecyku. Drzwiczki do piecyka udekorowane były starym herbem Białogóry – białą wieżą z blankami na zielonym tle. - Ale w sumie piecyk bardzo ładny. Stary, prawda?

- I to jak! Ma już chyba ze sto lat! - niemal krzyknął pan Juliusz, wskazując na drzwiczki. - Poprzednio mieszkał tu jeden z tutejszych wykładowców, ale tych jak to na nich się niedawno mówiło - „dorobkiewiczów”. Zbierał różne takie – antyki, stare książki. A piecyk chciał zachować, bo kojarzył mu się z jednym przesądem... Zresztą nieważne... Ale jak byście chcieli obejrzeć tę jego kolekcje, to jest u nas na strychu. - wymownie wskazał palcem sufit, podświadomie uznając, że lepiej będzie przypomnieć, o czym mówi na wypadek, gdyby ludzie po przekroczeniu pewnej sumy dochodów, zaczęli nazywać strych piwnicą, a piwnicę strychem.

- Nie sprzedaliście tego? - zdziwił się mężczyzna, znający widać przepisy: takie graty miały zostać albo sprzedane, albo zutylizowane.

- A gdzie tam! Profesor jeszcze dwa miesiące temu płacił rachunki, ale potem dorwała go jakaś choroba i musiał zrezygnować z mieszkania tutaj. Przez klimat. Ale nawet po tym szef zabronił cokolwiek wyrzucać, bo można sprzedać mieszkanie drożej, ale już umeblowane. - rozejrzał się, ściszył głos i wyznał – Ale myślę, że ten cały Rivieri to najchętniej sam by to mieszkanie wziął, razem z całym majdanem... I dlatego tak się stara państwa zniechęcić!

Blondynka uśmiechnęła się i spytała:

- Kiedy byśmy mogli obejrzeć ten... cały majdan?

- A choćby zaraz! Klucze zapasowe do mieszkania mam, to możemy spokojnie się przejść. Tylko szybko, ten urzędas pewnie jeszcze zapali cygaro i będzie klął na wszystkich bogów, że mu się taka klientela trafiła niewybredna.

- No to chodźmy. - zaproponował mężczyzna i wyszedł na klatkę z partnerką – Na mieszkanie już jesteśmy zdecydowani, tylko trzeba się jeszcze zastanowić, co weźmiemy z Villa Aurora.

- O, państwo aż stamtąd? - zdziwił się woźny, walcząc z zamkiem w drzwiach. - Trzeba będzie ustrojstwo wymienić...

- Tak to pana dziwi? - mężczyzna już wspinał się po schodach.

- I to jak! - przyznał woźny. - To stare budownictwo – grube mury, z dala od centrum, ale jest jak dojechać na Akademię. Ale żeby przeprowadzać się ze Złotych Domów? To nie te standardy co tam! Na przykład tutaj są normalne, nie kuloodporne szyby. I klamki, a nie gałki. I oczywiście ogólnie wszystko jest o wiele tańsze. Będą pewnie chcieli państwo zainstalować drzwi antywłamaniowe?

- Oczywiście, solidne drzwi to podstawa. - odparła blondynka – Po tej historii z młodym Teratosso niczego nie można być pewnym.

- Co to było? - Juliusz kojarzył skądś nazwisko, wyraźnie facet był ze Starych Rodów.

- Straszna historia – Kobieta pokręciła głową. – pół roku temu biedaka znaleźli rozszarpanego w jakimś pogorzelisku. Podobno zabójcy byli tak na niego zawzięci, że zdemolowali nawet jego samochód.

- Rozszarpanego? A tak, ten mafiozo... - przypomniał sobie dozorca, skinąwszy głową drobnej staruszce schodzącej z góry. Wymienili uwagi na temat zapachu płynu do podłóg (śmierdział bananami i pomarańczami, choć miał być cytrynowy – wyszło coś żółtego i cytrusowego). Gdy lokatorka odeszła, blondynka spytała się, jak długo pracuje tu jako woźny.

- Uf, będzie ze dwanaście lat. Tak, a pewno, bo wtedy urodził się ten smark spod siódemki, ten co teraz założył „kapelę”. Tłuką po beczkach w garażu i nazywają to próbami. Ale tak – cały tuzin lat. A w ogóle, to skoro jesteście państwo zdecydowani – Julek jestem! Do mnie ze wszelkimi usterkami i opłatami.

- Marek Aureliusz de Marcia – przedstawił się mężczyzna, zaraz jednak z uśmiechem dodał – Marco.

- Alicja Maria Canissi – dygnęła blondynka – Znajomi mówią mi Ala.

- Krzyżowiec? - zagadnął Julek, mrużac szare oczy.

- Tak. - odparła dumnie kobieta, wiedząc, jak alergicznie reaguje wielu ludzi na chrześcijan, zwanych też krzyżowcami.

- No, to pamiętaj, że kapliczka dwie przecznice stąd jest czynna od świtu do zmierzchu. O, te drzwi po lewej to już strych.

Podszedł do białych drzwi bez wizjera i wygrzebał z pęku kluczy największy, z ogromnym, zdobionym uchem. Trochę nim pomanipulował w zamku, ale niewiele to dało.

Staruszek chwilę spoglądał na drzwi, mierząc je wzrokiem. W końcu energiczny kopniak otworzył im drogę na strych.

- Zapraszam do królestwa profesora Starobrzeskiego!

Alicja wpadła pierwsza i zaraz westchnęła z zachwytu – stare, może stuletnie szafy, potężne dębowe biurko z mosiężnymi gałkami. I książki – stosy książek przykryte folią - na podłodze, półkach i okrągłym stoliczku z lwimi łapami.

- Profesor miał chyba problemy z upchnięciem tego na szafce? - zażartował Marek, odkrywając jeden ze stosów na podłodze. Ku jego zdziwieniu całą kupkę stanowiły egzemplarze jednego wydania jednej książki. Tanie wydawnictwo „Fantasmagoria” ozdobiło okładkę stustronicowego traktatu wielkim wilczym łbem z wyszczerzonymi zębami.

- Ta, to dlatego musiał wyjechać ze Złotych Miast. - Julek kiwnął głową i wziął jedną z książek do ręki. - Żadne sensowne wydawnictwo nie chciało wydać „Wilków z Białogóry”. Nowobrzeski wykładał na Akademii Imperialnej, bodajże na socjologii historycznej. Potem dostał szmergla na punkcie wilków i bajań ludowych. Oczywiście pisał wcześniej książki, ale były to raczej nudne kawałki o tym dlaczego rząd królestwa Zadupczyc musiał ograniczyć import zboża z Zadupia Średniego, bo jakiś wieśniak ze szwagrem zablokowali Szlak Królewski. No, ale jak napisał „Wilki” to go wywalili z uczelni i musiał szukać pracy na Wyspach Psich.

- A te książki nie powinny być w księgarniach?

- Owszem, ale nim zdążyli je tam wysłać, ktoś z uczelni dowiedział się, o czym to jest i zablokował wysyłkę. Pewnie ktoś ważny, bo zapłacił za te całe dwadzieścia tysięcy, co już wydrukowali. Tylko nie dostał tego tysiąca, co jest tutaj. Zawsze dają mniej więcej tyle, żeby autor dał autograf i rozesłał do bibliotek.

- Stary profesor Casanova napisał powieść erotyczną i nawet go nie upomnieli, pomimo protestów Rady Studenckiej. - przypomniała Alicja – O czym to jest, że tak oburzyło profesorów?

- O buncie Lupusa z Białogóry. - wyjaśnił Juliusz, podając jej książkę – To wszystko jest w praktyce wasze, więc możecie to sprzedać lub rozdać. A już przez samo to że ta książeczka tak wściekła wykładowców pewnie będzie zbyt na campusie.

- Studiuję historię i nigdy o niczym takim jak bunt Lupusa nie słyszałem? - zdziwił się Marek, zaglądając na chybił trafił. Trafił na stronę ze zdjęciami jakichś trzech marmurowych popiersi i jednej płaskorzeźby w topornym stylu królestw wchodu.

- Profesor wyjaśnia to na końcu. Wiem, bo czytałem. - Pochwalił się Julek, mrużąc oko. - A książka by przeszła, gdyby pisała tylko o tym, że był jakiś tam bunt na terenie Białogóry. Ale profesor moim zdaniem nieco zaszalał. Uznał, że ten cały Lupus był krzyżówka człowieka i wilka. Wilkołak, rozumiecie? - Juliusz zaśmiał się głośno, ukazując niezwykle zadbane zęby. - Aha, już słyszę jak sapie na schodach pan Rivieri. Pewnie będzie się wściekał, że opowiedziałem wam o profesorze. Bo któż normalny wierzy teraz w wilkołaki, no, nie?

Młodzi chwile milczeli, patrząc po sobie i zaraz wybuchnęli nieco wymuszonym śmiechem.



Świt nad Białogórą mógł się wydawać piękny, szczególnie z perspektywy dwudziestego pietra luksusowego apartamentowca na Doma Magna: słońce ledwie wychyliło się zza masywu akropolu, prześwitując przez wykusze ruin prastarego zamku, oślepiało światło odbite od wielkich szklanych ścian biurowców w centrum. Jednak, gdy pomyślał ile jeszcze dzisiaj roboty – na wykopaliskach, w Skrajnym i przy przygotowaniu wystawy, widok tracił wiele ze swego uroku. Ciemnowłosy człowiek w czarnych spodniach, szarym bezrękawniku i wytatuowaną na ramieniu lambdą przeciągnął się i wyszczerzył w uśmiechu rząd białych zębów.

Dużo pracy, mało czasu i raczej nikt mu w tym nie pomoże...

Mimo to drobną radość sprawiał mu fakt, jak bardzo zdziwiłby się dozorca budynku, gdyby wiedział, jak nietypowego lokatora ma dach najbardziej snobistycznej konstrukcji w okolicy. Wielki kwadratowy klocek miał być nowoczesną wersją domów rodzinnych z uboższych dzielnic (budowano go w tym krótkim okresie, gdy godziło się marnotrawić pieniądze na dokarmianie sierot i budowę domów opieki). Tak więc wokół kwadratowego placu z elegancką fontanną wznosiły się ściany z czerwonej cegły, przetykane wielkimi – a nawet wielgachnymi – szybami w białych ramach z PCV. Każde piętro składało się z trzech lub czterech dwustumetrowych lokali na najwyższym poziomie. Dach – tak jak w oryginałach na Łęgach, czy Zgorzeli – został niezabudowany.

Tak więc zamiast jakiegoś apartamentu godnego Cesarza i zajmującego go Króla Parówek czy Szczotek do Toalety, siedzibę miał tu ktoś, kogo każdy mieszkający pod nim nazwałby jednym, tradycyjnym słowem – plebs.

Plebs zamieszkujący drewnianą szopę na dachu, korzystał ze wszystkich dobrodziejstw – posilał się w kuchni restauracji „Imperia” (kto by się doliczył jednego, czy dwóch pomocników w kuchni więcej, czy mniej?) , jego śmieci (zazwyczaj foliowe torebki – wybitnie passe w wyższych sferach) lądowały na dnie tego samego zsypu co resztki kawioru pana rajcy miejskiego. Problem z potrzebami fizycznymi rozwiązał wstręt mieszkańców do klas niższych. Bo czy hydraulik, czy (brońcie bogowie!) akwizytor miałby korzystać z toalet w mieszkaniach? Bzdura! Architekt przewidział na ostatnim piętrze niewielką klitkę z sedesem i umywalką. Tyle powinno starczyć obsłudze. A jak komuś daleko po schodach to niech kupi kluczyk do windy.

Przez trzy miesiące wytrzymał na dachu, ale za niedługo trzeba będzie się zbierać. Ktoś może w końcu zauważyć obcego jakoś dziwnie pałętającego się w okolicy – nie jak inni menele czy plebs – po całym mieście. A już nowy szef kuchni w „Imperii” mógł się okazać bardziej spostrzegawczy od poprzednika. W dodatku zbliżała się najgorętsza pora roku i siedzenie na dachu groziło udarem, a od przebywania w budce można było dostać klaustrofobii. Kto by pomyślał, że miasto na tym poziomie nie ma sieci przekaźników radiowych?

„Aj,” - pomyślał – „Jedna wielka wieś to całe Imperium i tyle: co z tego, że rozciąga się przez prawie cały kontynent?”

Z budki dobiegło ciche brzęczenie radiotelefonu.

Wszedł do środka, próbując przypomnieć sobie, gdzie posiał słuchawki. Mimo niewielkiego dobytku udało mu się solidnie zagracić osiem metrów kwadratowych pryczą, skrzynią z najważniejszymi przedmiotami, nieużywaną butlą z płynnym gazem i stertą rysunków (wiele w ogóle nie związanych z pracą, znikoma część stanowiła własność Uniwersytetu Bath). Na szczęście nie musiał szukać dwumetrowej kolumny anteny, pełniącej rolę podpory stropowej.

Kilkanaście kolorowych kabelków podłączonych zwykłą, czarną taśmą izolacyjną łączyło panel kontrolny anteny odbierającej sygnał telewizyjny dla okolicy z niewielkim aparatem z dwoma okrągłymi przyciskami. Obok leżały słuchawki z mikrofonem – choć próżno szukać tego modelu w jakimkolwiek sklepie w Imperium. Mężczyzna nacisnął „odbiór” i nasłuchiwał.

Jak zwykle przeczekał pierwsze szmery, gdy rozmówca po drugiej stronie na gałce starego radia szukał odpowiednich fal – nieużywanego pasma, daleko poza możliwościami tutejszych nadajników (antena dopiero po odpowiednich modyfikacjach zaczęła je odbierać). W końcu usłyszał znajomy głos, przedzierający się przez zakłócenia.

- Eryk?? Eryk? Jesteś tam?

Eryk podniósł słuchawki i założył je na głowę, zdjął osłonkę z mikrofonu i przystawił go do ust.

- Jestem, nie panikuj szefie. Coś się stało? - szorstki, jakby przepity głos musiał brzmieć jeszcze gorzej w głośnikach zmodyfikowanego radia.

- Nie mam czasu, wszystko powiem ci na miejscu. Przyjedź szybko pod wieżę i przynieś kamień. Rozmontuj aparaturę i zwiń cały majdan z dachu.

- Coś bardzo poważnego? - Nawet nie udawał, że to go nazbyt interesuje. Ciągle pojawiały się pilne sprawy, ktore trzeba było rozwiązać przy jego pomocy.

- Poza kontrolą z Akademii – nic takiego. Pośpiesz się.

Trzask odkładanej słuchawki urwał rozmowę. Eryk zdjął słuchawki i spod koszulki wyjął srebrny łańcuszek z kluczem, którym otworzył zamek skrzyni. Pod wiekiem znajdował się woreczek z wrażliwym na wstrząsy materiałem wybuchowym. Goście (nie żeby takowych zapraszał, ale zawsze mógł się przypałętać jakiś strażnik albo funkcjonariusz pretorii z łomem) nie powinni tu zaglądać – przynajmniej jeśli mieli jakieś plany dotyczące górnych partii ciała.

Wyjął spory, szary otoczak i walizkę. Spośród papierów wybrał kilkanaście rysunków detali architektonicznych wieży oraz parę kartek pokrytych koślawym pismem. Po chwili walizka była pełna, kamień umocowany w specjalnej kieszonce. Skrzynia została pozbawiona zabezpieczenia. Eryk podszedł do butli, zerwał plombę i odkręcił zawór. Gaz zaczął rozprężać się, z sykiem opuszczając butlę. Odczekał chwilę i wyszedł z walizką przed szopę, blokując drzwi cegłówką, tak by nie zatrzasnął ich wiatr.

Zmarszczył brwi, skupiając uwagę na przestrzeni między dachem na Doma Magna, a polanką w Parku Skrajnym. Tatuaż na ramieniu pulsował jasnobłękitnym światłem.

- No to – hop! - rzucił, gdy uznał, że jest zdolny wykonać sztuczkę „spalony bezdomny”.

Cisnął woreczkiem do wnętrza. Szopa eksplodowała niebieskimi płomieniami, rozsypując się na tysiąc części, a cała dzielnica straciła dostęp do telewizji.

Gdy po kilku minutach na dach wdrapał się woźny, zwany „administratorem budynku ds. porządkowych” znalazł resztki dzikiego siedliska, nadal wyczuwał gaz. Z żalem popatrzył na szczątki anteny i wzruszył ramionami – nie jego wina, że jakiś menel zwiedza teraz okolicę jako popiół. A antena był na szczęście ubezpieczona, to może nawet na nim zarobili. Bo to chyba podpada pod „wandalizm, z wyjątkiem działalności artystycznej”?



Dzikie wysypisko na polanie w Parku Skrajnym dawno zostało oczyszczone ze wszystkiego, co godne było uwagi złomiarzy. Zostały tu tylko stare, drewniane meble, jakieś plastikowe butelki i mnóstwo folii wszelkiego gatunku. Taśmy magnetofonowe wiatr porozwieszał na drzewach niczym paskudne, czarno-brązowe pajęczyny. Wszystko nabierało cech post-apokaliptycznego krajobrazu w znikomym świetle wschodzącego słońca, przedzierającego się przez konary starych dębów.

Zdziczały kundel, ostatni ze sfory, która wpadła w zasadzkę hycli, przeszukiwał sterty pustych opakowań po pizzy. Zapach, dzieło raczej jakiegoś chemika niż wybitnego kucharza kłamał – już nic tam nie było od dobrych paru lat.

Nagle pies nastawił uszu, podkulił ogon i wyszczerzył zęby, czując nienaturalne pulsowanie powietrza. Zerwał się do biegu, gdy polankę zasnuło błękitne światło.

Po chwili, ze sterty butelek po jabolach podniósł się Eryk.

Łeb, rozpychany od środka przez mózg, pulsował, dając do zrozumienia, że ludzkie ciało nie jest stworzone do przemieszczania się z taką prędkością. Zaraz zaczął mu wtórować żołądek, dręczony ponadto bezmięsnym postem.

Gdy zwrócił niewielką kromkę z serem, odszukał walizkę. Zamek wytrzymał lot, można było się zbierać. W barakowozie będzie mógł wyczyścić się do porządku i wysłucha, czego chcą od nich ci idioci z Akademii.

W końcu to nie ich wina, że przyjechali z Knaufsbergu i odkryli resztki warowni sprzed tysiąca lat! Ci pseudonaukowcy dawno by ją znaleźli, gdyby nie to że woleli przeszukiwać rodzinne kolekcje Starych Rodów, jednocześnie zabiegając o nowe fundusze. Ciekawe, na co wydają te kokosy, skoro nie spenetrowali nawet najbliższej okolicy?

Chwiejnym krokiem dotarł do wykopalisk. Pod wielkim, brezentowym namiotem, krył się długi na sto i szeroki na pięćdziesiąt metrów wykop. Niemal nikogo nie było – pierwsza zmiana zaczynała dopiero o szóstej. Wokół stało kilka barakowozów, i jeden kontener z bezwartościową ziemią. Jedna przyczepa z anteną radio-telewizyjną na dachu stanowiła apartament i biuro profesora Cristiano Canem. Sam profesor czekał już przed wejściem do namiotu, w swojej ukochanej kraciastej koszuli, sztruksowych spodniach, z nieodłącznym notatnikiem.

- W końcu jesteś. - żachnął się Canem z ironicznym uśmieszkiem na wąskich wargach okolonych siwym zarostem. Długie, szpakowate włosy sięgały mu do ramion i teraz swobodnie powiewały na wietrze. Spod okularów błyskała para szarych, bystrych oczu. - Co, daje po łbie taka podróż? Leć do mnie, zmyj z siebie ten ser i przyjdź zaraz na piątkę. Masz ten kamulec? No, jasne - bez niego nie wyrobiłbyś czternastu kilometrów w pięć minut.

- Ci kontrolerzy muszą być strasznie ważni, skoro tak się rozgadałeś, szefie... - jęknął, wiedząc, jak milkliwy wykładowca potrafił zatruć atmosferę niewyczerpanym potokiem słów - szczególnie gdy tracił kontrolę nad sytuacją.

- Sam rektor i jeden z tych nadętych balonów, zwanych dla hecy archeologami. Życzliwy dodał, że chodzi o teren. Twierdzą, że właściciel nie wyraził zgody. Wyjaśnię ci, jak przestaniesz cuchnąć niestrawionym chlebem.

W przyczepie Eryk zastanowił się nad konsekwencjami tej kontroli. Miał pewność, że nic nie znajdą – choćby bardzo chcieli. Ci, którzy ich wysłali byli pod względem papierów wręcz pedantyczni. Chyba że sami też coś planują. A najważniejszy kontroler, jaki mógł ich skontrolować raczej nie będzie się zapowiadać... A już na pewno nie pozwoli, by Eryk dowiedział się o jego wizycie zbyt wcześnie.

- Niedobrze... - warknął sam do siebie. Mogli sobie przypomnieć o poprzednich wyczynach ekspedycji „naukowej”. A to oznaczało, że nie wyślą byle kontrolerczyny z jakąś instrukcją od rektora. Prędzej on sam zwizytuje tak sensacyjne odkrycie.

Przy resztkach żłobu sprzed milenium czekał już na niego niezbyt zaskakujący widok. Potwierdziły się jego najgorsze obawy: Rektor Białogórskiej Uczelni Wyższej przeglądał dokumentację z ostatniego miesiąca z niezbyt zadowoloną miną. Gęste, zrastające się nad nosem brwi, szeroki nos, skośne oczy i gładko wygolony kwadratowy podbródek wykrzywione były grymasem wściekłości.

- Nic nie znaleźliście? - spytał spokojnie, co oznaczało, że jest nieźle wpieniony.

- Nic nie wiedzieliśmy o sprawie, panie Lupem! - Kolejna Wielka Rzeka Słów wytrysnęła z ust Cristiano, zaraz jednak wizytator postawił tamę.

- Nawet masz rację. - przyznał, odkładając papiery na polowy stolik, na którym już czekały kawa i bułki – Naprawdę nic nie wiecie? - trzasnął pięścią w plastikowy blat. Raport plasnął miękko na ziemię, kubek roztrzaskał się o jakiś wystający kamień, bułki chwycił Eryk, pojawiając się nagle za plecami Canem. Jedna sztukę pieczywa połknął za jednym gryzem, drugą odłożył na stolik.

- Szkoda, żeby się tak głupio zmarnowało. - wyjaśnił, siadając na niskim pieńku naprzeciw rektora.

- Czemu nie zauważyłem, żebyś przechodził obok mnie, po tym jak zeżarłeś moją bułkę, a przed tym jak się rozwaliłeś jak pasza, nawet ze mną nie witając? - spytał cierpko Lupem, zaciskając pięści.

- Bo chciałem poćwiczyć, Franko. - palnął, wyciągając rękę po drugą bułkę.

- A ja wolałbym, synu, żebyś ćwiczył po drugiej stronie granicy. - Franko Lupem trzasnął go po palcach, po czym przeszedł się kawałek po pniak dla siebie. Na pewno był wygodniejszym siedziskiem niż rozchybotane plastikowe krzesło. Canem stał z boku, nie ryzykując, że stanie pomiędzy tą dwójką, gdy skoczą sobie do gardeł.

- Nie moja wina tatuśku, że po prostu czasem muszę sobie obniżyć ciśnienie. - Eryk wyszczerzył dwa szeregi niezwykle białych zębów. - Ale o co chodzi. Bo raczej nie o tę kontrolę?

- Moje geny są chyba byt inteligentne. - oznajmił Lupem i wyciągnął z kieszeni zgięty w czworo żółty papier. Podał go Erykowi – To do ciebie. Z samej góry.

- Z jakiej wysokości?

- Ze szczytu Czarnej Góry, z drugiego piętra Pałacu Chanatu. Teratosso szmuglują broń na masową skalę. Blisko pięćset karabinów w ubiegłym roku. Masz to ukrócić. O głowę albo dwie. Przynajmniej jeden z trojaków ma zostać przy życiu, żeby ten stary zgred nie marudził, że mu całe potomstwo wybiliśmy. Już to że ten tam został ukatrupiony w tej rzeźni, jest dla niego plamą na honorze. Do czego doszło, żeby potomek sławetnego Lupusa zajmował się mokrą robotą? - westchnął, dochodząc (jak tysiące pokoleń przed nim) do wnosku, że świat schodzi na psy.

- Wszystko jest możliwe, przynajmniej od kiedy starsi o jedno pokolenie potomkowie sławetnego Lupusa szwendają się po świecie, rozrzucając nasienie i nie przejmując się losami potomstwa. - uśmiech nie znikał z twarzy Eryka, gdy czytał rozkaz, podpisany zamaszystym pismem Wielkiego Chana. Rozkaz w znacznym stopniu pokrywał się z jego osobistymi planami na najbliższe miesiące. Zignorował uwagę Lupem'a o należnym starszym szacunku i wstał, przechadzał się przez chwilę po stanowisku.

- W końcu cię wyciągnąłem z tej cholernej wyspy!

- O dwanaście lat, dwa dni i jeden pogrzeb za późno.

Franko w końcu podszedł do niego i powalił go ciosem pięścią w twarz. Mógł pyskować, mógł być bezczelny – ale nie mógł się uchylić przed tak błyskawicznym ciosem.

- Kończymy tutaj te wykopki, chwalicie się na wystawie, likwidujesz synów Chana Zachodu i spieprzamy. - rozkazał władczym tonem, wysuwając ku leżącemu Erykowi rękę.

- Ale jeszcze załatwię jedną sprawę. - Eryk jak zwykle chciał mieć ostatnie słowo.

- Jaką, u diabła?

- Poszukam rodzeństwa! - Eryk złapał wyciągniętą dłoń i szarpnął do siebie.

Canem już dobrą chwilę obserwował tą scenę i z ulgą przywitał dzwonek telefonu. Odszedł, by nie zakłócać rozmowy targami o cenę wody dla archeologów i nie być świadkiem rodzinnej awantury.

Gdy wrócił, Eryk zasłaniał się przed nawałą ciosów Franka. Wyglądało to tak, jakby ktoś puścił film karate z dziesięciokrotnym przyspieszeniem. Starszy z walczących miał poszarpaną marynarkę i zadrapanie nad lewym okiem. Pod prawym okiem Eryka zaczynała kwitnąć sporych rozmiarów śliwa.

- Panowie: dobre nowiny! - oznajmił Cristiano, mając nadzieję na chwilowe zażegnanie sporu.

- Jakie? - pytanie Lupem'a zbiegło się z potężnym prawym sierpowym Eryka. W ostatniej chwili twarz Franko ocalił unik, jego kontra ogłuszyła przeciwnika, który zachwiał się i upadł.

- To skoro juz pogadaliście: kontroli nie będzie! - gromko odpowiedział Canem, widząc, że Eryk szuka czegoś nieokreślonego na nieboskłonie – ale raczej był przytomny.

- Co się stało? - zdziwił się Franco - Przecież tutaj kontrola to jak pielgrzymka do Meddin – być musi!

- Rektora wezwano, jako eksperta od materiałów wybuchowych na polecenie pretora. Chcą się dowiedzieć, jak wysadził się jakiś bezdomny na Doma Magna.

- To jest historyk, czy fizyk w końcu ten cały rektor Ludi? - Lupem gubił się już w plątaninie tytułów naukowych i specjalizacji.

Cristiano wzruszył ramionami. Jako odpowiadający za zatuszowanie wielu rzeczy znał wszystkich prawdopodobnych kontrolerów, ich źródła dochodu i lewe interesy.

- Zależy, za co mu aktualnie płacą. Pewnie oderwali go od robienia tej galaretki. Jak to temu było... Palma? Napalm?

"Problem w tym, mili moi, że za mało tu kowboi, a za dużo się wypasa świętych krów"
Z. Hołdys, Lonstar, "Countrowersja" 

Kroniki Białogórskie: tom I - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=2143 (kto szuka ten znajdzie wersję płatną Wink ); tom II - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=9341.

kronikibialogorskie.pl, czyli najbrzydsza strona www w internetach
Odpowiedz


Wiadomości w tym wątku
Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 22-08-2010, 19:13
RE: Kroniki Białogórskie - przez gorzkiblotnica - 10-11-2010, 19:39
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 10-11-2010, 21:14
RE: Kroniki Białogórskie - przez gorzkiblotnica - 10-11-2010, 22:26
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 10-11-2010, 22:37
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 02-04-2011, 19:30
RE: Kroniki Białogórskie - przez gorzkiblotnica - 03-04-2011, 10:32
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 04-04-2011, 14:16
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 11-07-2011, 10:24
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 06-11-2011, 20:35
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 07-11-2011, 13:47
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 10-11-2011, 23:43
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 24-11-2011, 20:17
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 01-01-2012, 20:27
RE: Kroniki Białogórskie - przez siloe - 03-01-2012, 14:20
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 13-01-2012, 13:58
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 05-05-2012, 10:17
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 11-05-2012, 19:50
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 16-05-2012, 15:41
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 18-05-2012, 14:19
RE: Kroniki Białogórskie - przez Predator - 18-05-2012, 14:20
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 18-05-2012, 16:20
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 23-05-2012, 14:38
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 04-06-2012, 15:06
RE: Kroniki Białogórskie - przez Rafał Growiec - 04-08-2012, 20:31

Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości