Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Artysta, który minął się z powołaniem
#38
A oto kolejny rozdział z przygodami inspektora. Mam nadzieję, że się nie zawiedziecie. Smile

Rozdział 10
Za dnia strach nie miał nad nim władzy, ale w nocy… Inspektor uśmiechnął się półprzytomnie na myśl o tym, jak bardzo bał się nadejścia mroku. Po czterech, odpalanych jeden od drugiego, papierosach policjant nie bał się już niczego. Głowa bolała zbyt mocno, by mógł zastanawiać się nad tym, co może go dziś w nocy spotkać. Wpatrując się w puste rubryki leżącego przed nim wykazu poczuł ogarniającą go senność, ale nie uległ jej. Przynajmniej tak mu się wydawało. Jak przez mgłę usłyszał ciche skrzypnięcie klepki za plecami
Nie wstając, odwrócił się tak gwałtownie, że aż krzesło wydało z siebie przeraźliwe, agonalne skrzypnięcie. W porozrywanym przez migotliwą jarzeniówkę półmroku majaczyła przed inspektorem jakaś rozmyta, ciemna sylwetka.
– Czego? – burknął Lejka, usiłując wmówić sobie, że stoi przed nim tylko najzwyczajniejszy na świecie interesant, któremu właśnie obito fizjonomię za jakieś ciemne porachunki. Tylko jakim cudem mógł on znaleźć się za plecami inspektora, skoro drzwi wejściowe znajdują się na wprost biurka?
„Po prostu przysnąłem” – wmawiał sobie policjant, chociaż wydawało się to z jego perspektywy mało prawdopodobne.
– Jak to „czego”, panie władzo? – wysyczał przybyły nieprzyjemnym, podobnym do syczenia żmii półgłosem. – Pan tu tak siedzi samotnie, po ciemku. Przyszedłem osłodzić pańską samotność. – Przybysz postąpił krok do przodu. Ostre światło jarzeniowej lampy padło na jego filigranową, okrytą ciemnym płaszczem postać. Inspektor rozpoznał dwoje martwych, malachitowych oczu.
– Panie Samael… – wyjąkał Lejka, mocno zaciskając palce na poręczach krzesła. – Co pan tu robi?
Samael parsknął z pogardą, ostrożnie podszedł do biurka i usiadł na wolnym od papierów kawałku blatu. Uśmiechał się, patrząc niewidzącymi oczyma gdzieś daleko ponad głową policjanta. Lejka poczuł, jak strach podpełza mu do gardła. Wiedział, że nie może sięgnąć do dzwonka alarmowego, który znajdował się dokładnie między zwisającymi z blatu nogami przybysza. Milczenie trwało parę dobrych chwil, aż w końcu aresztant zeskoczył z biurka, podszedł do zdumionego inspektora i położył mu trupio zimne dłonie na ramionach.
– Pańscy podwładni ostatnio straszliwie mnie zaniedbują – wyszeptał. Pachniało od niego siarką i drogim koniakiem. – Wczoraj znów nie dostałem obiadu… Chcę złożyć skargę, a z przyczyn oczywistych nie mogę jej napisać… Chciałbym prosić pana o drobną przysługę. Czy nie mógłby pan napisać zażalenia w moim imieniu?
– Nie… Zaraz! Jak pan się tu znalazł? Osobiście sprawdzałem, czy wszystkie cele są zamknięte! – wybuchnął policjant, któremu w głowie nie mogło się pomieścić to, jakim cudem niewidomy przestępca wyszedł z celi, nie robiąc przy tym najmniejszego hałasu. – Co to ma znaczyć?! – Inspektor poderwał się z krzesła tak gwałtownie, że w normalnych warunkach z pewnością stojący nad nim Samael niechybnie straciłby równowagę na skutek uderzenia czołem w skroń. Aresztant jednak ani nie odskoczył, ani nie zachwiał się, za to głowę Lejki owionął piwniczny chłód. Policjant przeżegnał się w myślach i osunął z powrotem na krzesło. Osadzony tymczasem poprawił opadający mu na oczy kosmyk kruczoczarnych włosów i ciągnął dalej, jakby zupełnie nic się nie stało:
– Nie zauważył pan jeszcze, że czasami wychodzę sobie na spacery po komisariacie? Jeden z pańskich podwładnych, Walczak, dał mi klucz od zamka mojej celi po to, abym mógł się trochę przejść w nocy. Często nie mogę spać, a od chodzenia w kółko można zwariować. Poza tym, to bardzo niezdrowe… Czyż Walczak nie mówił panu o tym?
Zapytany milczał przez dłuższą chwilę, nie mogąc zrozumieć, czy to, co widzi i słyszy, dzieje się naprawdę, czy nie.
„Ja śnię…” – myślał, tępo patrząc w martwe źrenice rozmówcy. Zauważył, że Samael prawie nie mruga.– „Czyżbym był aż tak przemęczony?... Nie, to przecież sen… Chyba.”
Im bardziej inspektor się zastanawiał, tym silniej zdawał sobie sprawę z tego, że umyka mu najważniejszy szczegół: jakim cudem sierżant zgodził się oddać klucz? I dlaczego Walczak nie poinformował go o tym, że dał klucz aresztantowi? Zapomniał? A może… Może po prostu nie zdążył o tym powiedzieć, bo… Nie, taka wersja wydarzeń była zbyt nieprawdopodobna, by mogła wchodzić w grę. Lejka potrząsnął głową tak mocno, że świat wokół zawirował i zniknął za mgłą. Inspektor bezmyślnie wpatrywał się w zamazany obraz przed sobą, a w jego umyśle krążyło jedno, jakże wymowne i przerażające pytanie: jak?
– Nad czym się pan tak zastanawia, inspektorze? – Pytanie padło tak nagle i z tak bliska, że policjant podskoczył i jęknął ze zdziwienia. Z otaczającej go mgły zaczął powoli wyłaniać się obraz dwojga zielonych, dużych oczu. Nie były one jednak martwe, lecz żywe, błyszczące ze zmęczenia i tłumionego gniewu. Lejka zaczął powoli pojmować, że coś jest z tymi oczami nie tak. W końcu zrozumiał. Nad krzesłem, pochylony tak nisko, że czuć było bijący od niego zapach niedawno wypalonego papierosa, stał Lewij.
Psychiatra uśmiechał się półgębkiem, uśmiech miał zagadkowy, budzący trwogę, co zupełnie nie pasowało do troskliwego tonu, jakim zadał kolejne pytanie:
– Gdzie pan był przedwczoraj?
Nie mogąc jeszcze otrząsnąć się z zaskoczenia, inspektor automatycznie odparł, że przedwczoraj przez większą część dnia znajdował się na terenie ząbkowskiego szpitala. Profesor zaśmiał się krótko w odpowiedzi i zapytał, podejrzliwie mrużąc oczy:
– I co pan był tam uprzejmy robić?
Policjant milczał, nie mogąc zebrać myśli. Poczuł, jak gardło zaciska mu się w ciasny węzeł, a migrena wzrasta z każdą sekundą.
Ból głowy stawał się coraz bardziej nieznośny, a jego źródło brało początek z prawej strony. Inspektor otworzył oczy i jeszcze w półśnie zorientował się, że przyczyną tego bólu jest wpijający się w prawą skroń długopis. Zasypiając, policjant nie poczuł, jak kładzie głowę na zawalone papierami biurko. Cienkopis widocznie znajdował się pod którąś z kartek… Zegar w przyległym pokoju zaczął wybijać trzecią w nocy.
Dzwonek leżącego na stole telefonu komórkowego rozległ się tak nagle, że inspektor podskoczył.
– Halo? – odezwał się niepewnie, przykładając komórkę do ucha.
– Tu Lewij. – Głos po drugiej stronie był złowrogi i zimny jak stal. – Przepraszam, że dzwonię tak późno… Albo wcześnie, nie wiem, jak to ująć. Chodzi o Agatę. Ona właśnie.. Mam nadzieję, że nie wstał pan do telefonu… Jeśli tak, to proszę natychmiast usiąść.
Inspektor opadł na oparcie krzesła tak gwałtownie, że aż skrzypnęło. Strach ścisnął go za gardło z siłą spiżowego imadła. Lejka na wszelki wypadek przysunął się wraz z krzesłem do ściany.
– Słucham… – wykrztusił, z trudem łapiąc powietrze.
Profesor westchnął przeciągle, w słuchawce rozległo się pstryknięcie zapalniczki. Przez chwilę słychać było jedynie przerażająco równy rytm jego oddechu.
– Pańska siostra jest na granicy życia i śmierci – oznajmił wreszcie psychiatra. – Jest po próbie samobójczej. Podcięła sobie żyły… Proszę przyjechać. Jeśli jest pan na służbie, to proszę się zwolnić. To mogą być jej ostatnie godziny na tym świecie… Kiedy będzie pan już pod bramą, proszę zadzwonić do mnie. Wyjdę po pana.
– Dobrze… – odparł oschle inspektor i odłożył słuchawkę. W głowie miał zupełny mętlik. Nie miał pojęcia, komu przekazać dyżur. W końcu zdecydował się zostawić wszystko pod opieką stróża, który za dwie flaszki czystej zgodził się co jakiś czas przejść po pomieszczeniach i sprawdzić, czy nic się nie dzieje.
– Jakbym nie wrócił do rana, powiedz Piekutce, że nagle zachorowałem – poinstruował dozorcę, pospiesznie wsiadając do samochodu.
Ulica była pusta i cicha, na jakimś przystanku kiwał się samotny pijak. Reflektory wściekle rozdzierały ciemność nocy, silnik warczał jak szalony. Brama szpitala zamajaczyła przed oczami inspektora niczym duża, biała ćma. Na tle ciemnego, betonowego muru przypominała bardziej wrota piekła niż dwa zwykłe skrzydła z pomalowanego na jasno żeliwa. Lejka zadzwonił do ordynatora. Był tak zdenerwowany, że chwilami tracił panowanie nad sobą i zaczynał bezmyślnie wywijać pięściami w powietrzu, jakby mógł tym przyspieszyć czas, dzielący go od poznania prawdy.
– Spokojnie – warknął Lewij, gwałtownie chwytając policjanta za nadgarstki. – Mnie też obudzono z tego powodu. I jestem z tej przyczyny naprawdę wściekły. Ale jeżeli będziemy się przepychać, nie polepszy to stanu Agaty – zakończył, mocno popychając Lejkę w stronę bloku D.
– Gdzie ona jest?! – wrzasnął inspektor, gdy tylko znaleźli się w mrocznym przedpokoju.
– Na górze – beznamiętnie odparł profesor i gestem nakazał wzburzonemu policjantowi milczenie.
Droga na pierwsze piętro nigdy jeszcze nie wydawała się tak długa i męcząca jak w tamtej chwili. Majaczące w półmroku stopnie rzucały się pod stopy drżącego ze zdenerwowania Lejki, jakby chciały przeszkodzić mu w dojściu do celu. Ciemność co chwila gęstniała, a jednostajny szum w uszach nasilał się. W połowie drogi na górę policjant poczuł silny zawrót głowy i już miał przystanąć, ale opanował się i przemógł. Rozumiał, że jeśli zrobi to teraz, to bezsilny, palący gardło gniew odbierze mu siłę, potrzebną do dalszej wspinaczki. Im bliżej było do drzwi, tym silniej strach ściskał za krtań i tym większa złość opanowywała spięte niepokojem ciało inspektora. Momentami miał ochotę odwrócić się i zbiec na dół, czasami chciał przyprzeć profesora do ściany i zażądać wyjaśnień. Dlaczego tak się stało? Dlaczego jej nie dopilnowano? Dlaczego zrobiła sobie krzywdę? Co ją do tego popchnęło?... Pytania mnożyły się w nieskończoność, a odpowiedź na nie leżała tam, za drzwiami, na białej, zalanej krwią pościeli.
Gdy weszli, stojący przy łóżku pielęgniarz podszedł do ordynatora i zaczął coś gorączkowo szeptać mu do ucha. Profesor marszczył brwi, cmokał i z niezadowoleniem kręcił głową tak, że kruczoczarne kosmyki rozsypywały się na strony przy każdym ruchu. Inspektor nie słyszał słów, ale mężczyźni w kitlach mówili zbyt cicho, zbyt złowieszczy był ich szept, by mógł myśleć, że stan Agaty jest stabilny. Biała, niedawno zmieniona pościel była zachlapana ciemną, zakrzepłą krwią, a wokół przegubów chorej widniały szerokie, mocno zaciśnięte pasy bandaży, przez które prześwitywał złowróżbny amarant. Mężczyzna w białym fartuchu odstąpił od Lewija i mruknął:
– Ciągle spada.
Wargi psychiatry poruszyły się bezgłośnie i pielęgniarz bez trudu wyczytał z nich słowo „krew”. Kiwnął głową w milczeniu, podszedł do niewielkiego stoliczka przy oknie, wziął zeń kartkę i napisał: „zero. Rh–”. Podał karteczkę ordynatorowi. Ten skinął, uśmiechnął się i zwrócił do Lejki tonem tak spokojnym, jakby nic się nie stało:
– Jaką ma pan grupę krwi, panie inspektorze?
Policjant, który nie pojmował zupełnie, czemu służyć miała cała ta tajemna korespondencja między lekarzem a sanitariuszem, drgnął, tknięty zimnym palcem złego przeczucia. Spojrzał z ukosa na czarniawą, jak zawsze idealnie gładką i nieprzeniknioną twarz ordynatora, ale nie wyczytał z niej nic, prócz krwiożerczego błysku w zielonych, na wpół przymkniętych oczach. Psychiatra uśmiechnął się i odwrócił w stronę okna.
– Niech pan odpowie na to pytanie. To ważne – ponaglił pielęgniarz.
Lejka cofnął się, z trudem łapiąc powietrze.
– Myślą panowie o transfuzji? – wychrypiał, patrząc, jak profesor ostrożnie kładzie palce na tętnicy szyjnej Agaty i uważnie wpatruje się w cyferblat eleganckiego, czarnego zegarka, który prawie zawsze nosił na ręku. – Tak czy nie?! – wrzasnął, nie mogąc wytrzymać napierającej zewsząd ciszy. W głębi duszy zrozumiał już, że w pytaniu kryła się nieodwołalna, podjęta parę chwil temu decyzja, ale nie chciał dopuścić tego do świadomości. Miał nadzieję, że, grając na czas, zmieni postanowienie psychiatry, albo też stanie się cud i Agata wyzdrowieje, a jej zły stan będzie jedynie strasznym, ulotnym snem.
– Zamknij się pan! – syknął Lewij, rzucając inspektorowi wściekłe spojrzenie rannego bazyliszka.
Zbesztany policjant cofnął się jeszcze bardziej i wbił oszalałe spojrzenie w lśniącą szpitalną bielą podłogę.
– Jaką pan ma grupę krwi? – spokojnie zapytał sanitariusz, kładąc rękę na ramieniu Lejki.
– A. A Rh plus… Chyba… – odparł cicho zapytany.
– A ty? – Padło od strony łóżka.
– B Rh minus, profesorze – szybko, po wojskowemu odpalił pielęgniarz.
– To leć na dół po igły – zakomenderował Lewij i wstał.
– Ale… Panie profesorze… Nikt z nas… – jąkał się sanitariusz, cofając się w stronę drzwi.
– Leć po igły, kretynie! – krzyknął zduszonym głosem ordynator.
– Jakie igły?! – W brązowych, chłopięcych oczach mężczyzny w białym fartuchu mignął strach.
– Do bezpośredniej transfuzji krwi, ty ośle niedouczony!
Pielęgniarz jęknął ze zdziwienia i zaczął coś bezładnie tłumaczyć na temat tego, że transfuzja bez wykonania szeregu badań hematologicznych jest niemożliwa, ponadto igieł do bezpośredniej transfuzji krwi nie używa się już od bardzo dawna.
– Niemożliwa?! – wściekle wysyczał Lewij. – Przestarzałe metody? Nie ucz mnie, jak się robi transfuzje, imbecylu od siedmiu boleści! Albo teraz schodzisz na dół, albo jutro pakujesz swoje manatki i lądujesz na bruku. Mam nadzieję, że jasno się wyrażam. – Psychiatra znacząco uniósł prawą brew, a pełen furii błysk w malachitowych źrenicach świadczył niezbicie o tym, że mówi poważnie.
Drżący ze strachu sanitariusz bez słowa rzucił się do drzwi. Minutę później stał z powrotem na progu, dysząc ciężko. W rękach trzymał dużą, metalową strzykawkę z dwiema podczepionymi do niej gumowymi, giętkimi rurkami. U nasady każdej z nich widniał niewielki, metalowy zacisk. Urządzenie wyglądało jak jakaś osiemnastowieczna maszyna do przetaczania krwi.
– Daj mi to – poprosił niemalże łagodnie profesor, wyrwał pielęgniarzowi tajemnicze ustrojstwo z rąk i obejrzał je dokładnie pod światło. Mruczał coś przy tym o nieuszkodzonych rurkach i paru innych dobrze działających elementach, których nazw policjant nie był w stanie zrozumieć.
– Co pan planuje, profesorze? – drżącym głosem zapytał młodzieniec w kitlu.
– Mam grupę zero Rh–, mój drogi… Wysterylizuj szybko te igły. Wiesz, jak się tego używa? – Stuknął długim, szponowatym palcem w szklany cylinder strzykawki.
Przerażony do granic możliwości sanitariusz błyskawicznie wybiegł z pokoju, wrócił po chwili z trzymanymi przez lateksową rękawiczkę igłami i, podając je profesorowi, rzucił w przelocie:
– Nie wiem. Nie pokazywano nam tego na studiach, profesorze…
– W porządku. Działanie jest banalne… Pobierając krew z żyły dawcy zaciskasz zacisk na rurce, prowadzącej do żyły biorcy, a kiedy wstrzykujesz krew do żyły biorcy, zaciskasz na rurce od strony dawcy. Rozumiesz?
Pielęgniarz kiwnął głową, wziął z rąk ordynatora strzykawkę i stał w bezruchu, czekając na dalsze rozkazy.
– Na co czekasz, chłopcze?... Ach, nie wiesz, jak to założyć? Jedną igłę wbijasz w żyłę przedramienia biorcy, drugą w dawcy i jazda. – Lewij uśmiechnął się po ojcowsku i usiadł na krześle u wezgłowia łóżka. – Pospiesz się, bo usta jej sinieją! – syknął, ostrożnie odsłaniając ramię Agaty. Chora leżała bez ruchu, nie widać było nawet, czy oddycha. – Wbij tu. Ładnie widać.
Młody człowiek posłusznie, ale niepewnie wykonał rozkaz. Gdy igła tkwiła już w nieruchomym ręku kobiety, profesor upewnił się jeszcze, czy sprzęt jest dobrze założony i kazał podwładnemu wprowadzić sobie igłę w lewe przedramię.
– No, sam tego nie zrobię – ponaglił spokojnym, mentorskim tonem. – Jak wbijasz, matole boży? No, jeszcze mi rękę prześwidruj! Trzęsiesz się, jakbyś nigdy wkłucia nie robił… Matoł, odpuść mi, Boże, matoł do kwadratu!
W końcu, gdy wszystko było już w względnym porządku, psychiatra nagle przypomniał sobie o obecności policjanta.
– Proszę wyjść – rzucił oschle.
Inspektor bezgłośnie zaoponował.
– Proszę wyjść! – krzyknął Lewij, a jego źrenice stały się wąskie jak u wściekłego kota. Zdawało się, że jeszcze chwila, a wstanie i rzuci się na Lejkę.
– Profesorze, proszę się nie denerwować, bo ciśnienie jest nierówne – szeptem poprosił blady z przejęcia pielęgniarz.
– Racja, chłopcze… – łagodnie przytaknął ordynator, poprawiając się na krześle. Ciemnoczerwona ciecz powoli płynęła cienkimi, pożółkłymi rurkami. Za każdym razem, kiedy sanitariusz luzował zacisk po stronie Agaty, inspektorowi zdawało się, że powieki chorej drgają leciutko, a z sinobladych ust wydobywa się ledwo słyszalne westchnienie.
– Panie Lejka, proszę natychmiast opuścić pomieszczenie, bo zakłóca pan procedurę!... Ile?
Młodzieniec w fartuchu odszepnął coś niezrozumiale, bez reszty pochłonięty śledzeniem cieczy w rurkach. Lejka wycofał się cichutko, mając nadzieję, że zostawia Agatę w dobrych rękach. Wychodząc, słyszał jeszcze cichy, opanowany szept Lewija:
– Jeszcze drugie tyle, mój chłopcze… Nie zemdleję, nie bój się… A nawet jeśli, to od czego jest ściana?
Inspektor był już na schodach, gdy doleciał go śmiech obu mężczyzn. Widocznie bawili się doskonale, przerzucając się medycznymi żartami. Nie pozostawało mu nic, prócz oczekiwania.
***
Agata ocknęła się chwilę po tym, jak na dworze zapanował przedświt. Biały, idealnie czysty sufit sprawił, że pomyślała o zaświatach, ale lekki, kwaskowaty zapach środka dezynfekującego dziwnie nie pasował do wszystkich znanych jej opisów świata pozaziemskiego. Kobieta uniosła się na obolałym łokciu. Półprzytomnym wzrokiem omiotła poowijane bandażami nadgarstki, krzesło, stojące przy łóżku, pustą przestrzeń przed drzwiami. Była pewna, że nie umarła, albo nawet jeśli nie żyje, to znajduje się w idealnej kopii swego szpitalnego pokoju, w którym mieszkała przed śmiercią. Nie pamiętała niczego, prócz wszechogarniającej pustki i gorączkowych szeptów, dochodzących z półmroku.
Rozmyślania przerwało jej ciche skrzypnięcie, dobiegające spod okna. Odwróciła się z ledwo słyszalnym jękiem i spojrzała w stronę lśniącej czystością szyby. Stał przed nią, wsparty nonszalancko łokciem o betonowy parapet, otulony blaskiem wstającego słońca, przerażająco spokojny, elegancki jak zwykle. On, demon ze snu i lekarz w jednym, on, jej śmierć i życie, przekleństwo i wybawca…
– Jak się pani czuje? – zapytał, lekko mrużąc oczy. Zauważyła, że był bledszy niż zazwyczaj, a głos miał jakby pęknięty, nieswój.
– Dobrze – odszepnęła automatycznie. Chciała, żeby sobie poszedł, nie męczył jej dłużej pytaniami, na które nie znała odpowiedzi.
– Pamięta pani cokolwiek z dzisiejszej nocy? – Podszedł do łóżka lekkim, tanecznym krokiem, pochylił się i zajrzał jej głęboko w oczy. Zacisnęła powieki najmocniej, jak mogła. Bała się, że tym spojrzeniem wyssie resztki pozostałej w ciele duszy, pogrąży świadomość w wiecznym mroku i roztoczy nad nią całą swą demoniczną władzę, przed którą nie będzie ucieczki.
„I po co go wzywałam?” – myślała, półprzytomnie wsłuchując się w każdy czyniony przez lekarza szmer. Poczuła, jak lekko bierze ją za rękę i odsłania przedramię. Szarpnęła się niespodziewanie, pełna strachu i złego przeczucia. Natychmiast cofnął dłoń i odszedł od posłania na odległość kroku.
– Proszę spojrzeć na rękę. Pamięta pani?
Posłusznie otworzyła oczy i przelotnie zerknęła na zabandażowany nadgarstek.
– Pamiętam…
– A to? – Uśmiechnął się lekko, muskając palcami powietrze tuż nad jej łokciem.
Cicho krzyknęła ze zdziwienia, widząc na bladej skórze przedramienia ogromną, ciemną plamę. Spojrzała mu pytająco w oczy, ale nie odpowiedział.
– Skąd? Uderzyłam się o coś, padając?
– Nie. Musieliśmy pani przetoczyć krew.
Milczała chwilę, powoli przyswajając sobie usłyszaną przed chwilą wiadomość. Pamiętała dokładnie, jak przyszedł do niej demon, usiadł na łóżku, nazywał królową i oznajmił, że musi spłonąć. Potem widziała siebie, pochodzącą do okna. Na nowo poczuła metaliczny posmak przegryzanej żyły. Nie wiedziała, co ją do tego skłoniło, nie potrafiła określić, czy był to nakaz demona, czy też jej własna inicjatywa. Pamiętała jedynie, że bardzo chciała spłonąć…
Wspomnienie Samaela przeraziło ją. Czuła, że duszą znowu zaczyna targać strach. Krzyknęła zduszonym, pełnym przestrachu krzykiem i szczelnie okryła się kołdrą, mając nadzieję, że uchroni się w ten sposób od zimnych macek przestrachu. Gdzieś na horyzoncie zamajaczyła Myśl.
– Nieeee! – wyjęczała, chowając głowę pod pierzynę. Strach podpełzł do posłania powoli, z obślizgłym dostojeństwem jadowitego gada. Jego szpony zaczęły drapać ramę łóżka. Myśl trzymała go na postronku, a on wyrywał się, szczerząc kły jak wściekły, głodny pies.
– Chodź – szepnęła Myśl.
Agata bez słowa pokręciła głową. Gorzkie łzy przestrachu ciekły po bladych, zapadłych policzkach kobiety. Myśl zbliżyła się. Gdzieś w głębi pomieszczenia trzasnęły drzwi… Wszystko runęło w lepką, obleśną ciemność.
"Ja "beznadziejność nadchodzących dni" -
Witam odważnym i rycerskim : "phi" !!" Tongue
Odpowiedz


Wiadomości w tym wątku
RE: Artysta, który minął się z powołaniem - przez Grafoman - 20-06-2017, 14:32

Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 4 gości