Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Artysta, który minął się z powołaniem
#23
Rozdział 6 (wersja zmieniona)
„Wierzy pan w przenikanie umysłów?” – pytał jakiś natrętny głos tuż nad uchem półprzytomnego policjanta. – „Wierzy pan?”
– Nie! – wrzasnął inspektor. Nie mógł się obudzić, chociaż tak bardzo chciał przestać śnić. We śnie otworzył oczy po raz kolejny. Wszystko pokryte było migotliwą mgłą. Zegar nad łóżkiem wskazywał trzecią trzydzieści nad ranem. Za oknem rozjaśniało się powoli, ale pod drzewami wciąż jeszcze panował budzący niepokój mrok. Lejka półprzytomnie rozejrzał się pokoju, nie mogąc zrozumieć, gdzie się znajduje. Pomieszczenie niczym nie przypominało szpitalnej salki. Nie było w nim ani kroplówek, ani krat w oknie.
W niebieskawym świetle przedświtu wszystko wyglądało inaczej, niż za dnia, ale policjant i tak zorientował się, że leży w pokoju ordynatora. Duże, owalne lustro na szafie odbijało żelazną ramę łóżka i białą, skotłowaną pościel. Inspektor uniósł się na łokciu i zaczął rozglądać się dookoła. Na stojącym obok szafy krześle zauważył zarys jakiejś postaci odzianej w ciemną, zakrywającą stopy szatę. Na ścianie, tuż nad głową sylwetki widniał cień dwojga spiczastych skrzydeł. Policjant poruszył się niespokojnie i przyjrzał uważniej majaczącemu przed nim kształtowi.
Twarz przybysza skrywał półmrok, ale widać było wyraźnie jego duże, zielone oczy. Tęczówki świeciły w ciemności, rozsiewając wokół przerażający, pozaziemski blask. Lejka poczuł, że robi mu się niedobrze od tej zielonkawej poświaty. Chciał odwrócić wzrok, ale nie mógł. Coś nie pozwalało mu tego uczynić. Po paru nieudanych próbach poddał się i zaczął bezmyślnie lustrować siedzącą przed nim postać. Było w niej coś przerażającego i zniewalająco pięknego zarazem.
– Kto tu jest? – zapytał po długim milczeniu inspektor. Wypowiedziane na głos zdanie sprawiło, że obudził się naprawdę.
Sylwetka wstała w milczeniu. Długa szata zaszeleściła przy tym jedwabiście. Skrzydła zniknęły, ogniki oczu zgasły i w nieprzytulnym świetle przedświtu zamajaczyła przed policjantem twarz profesora.
– Nie poznaje mnie pan? – spytał Lewij, kładąc dłoń na zabandażowanym czole Lejki. – Uderzył się pan o bramę dość mocno, ale chyba nie na tyle, by stracić pamięć. – Uśmiechnął się wyćwiczonym, zmęczonym uśmiechem.
– Ależ… Poznaję pana, profesorze. – Inspektor odwzajemnił uśmiech i lekko poruszył głową. Bolała go zwłaszcza przednia jej część. – To coś poważnego? – Wskazał na zwoje nad czołem.
– Nie. Gdyby coś panu zagrażało, już dawno leżałby pan w szpitalu.
Lejka odetchnął z ulgą i zapytał:
– Od której pan tak siedzi?
– Od czasu, kiedy pana tu przyniesiono.
– Bez przerwy? – zdziwił się policjant.
– W zasadzie to tak… No, może z niewielkim wyjątkiem. – Z uśmiechem powiódł palcami po szerokim mankiecie szlafroka. – A jak się pan czuje? Nie ma pan mroczków przed oczami?
– Nie, nie – żywo zaprzeczył inspektor i dźwignął się z jękiem. – Ale powiem panu, że przez chwilę myślałem, że zwariowałem…
– Z jakiego powodu?
– No, bo widzi pan… – mruknął Lejka i zaczął opowiadać psychiatrze całą historię o tym, jak to zauważył pewne podobieństwo między nim a aresztantem i jak bardzo się boi na ten temat myśleć. – Ja wiem, że to głupie, ale.. Takie odniosłem wrażenie, patrząc na pana po raz pierwszy – zakończył, z ulgą opadając na poduszkę. Po śniadej twarzy Lewija przebiegł skurcz trwogi.
– Niech pan się nie martwi… – poprosił ordynator. – Nie znam żadnego Samaela, być może to zwykły zbieg okoliczności, iluzja, spod której wpływu nie może się pan wyzwolić – mówił profesor, siadając w nogach łóżka. – To panu przejdzie, na pewno. – Uniósł dłoń do twarzy i mocno zacisnął powieki, starając się ukryć ziewnięcie.
– Niech pan się położy, profesorze – zaproponował szarmancko policjant. Już miał unieść się i wstać, gdy lekarz nagle przycisnął go do materaca.
– Ani mi się pan waż wstawać! – wysyczał ostrzegawczo, cofając rękę. – Ma pan tu leżeć dopóty, dopóki nie pozwolę panu wstać, jasne?
– Tak – niepewnie odparł Lejka i posłusznie opadł z powrotem na poduszkę. Gwałtowna reakcja ordynatora zdziwiła go, ale nie śmiał oponować. Wiedział, że im szybciej wróci do zdrowia, tym prędzej będzie mógł zająć się sprawą Samaela i pomóc Agacie.
Ból głowy wzmógł się pod wpływem wspomnienia o siostrze i inspektor zamknął oczy, chcąc zapomnieć o dręczącej go niepewności. Czuł, że cała ta nieokreśloność diagnozy, nieoczekiwane pojawienie się choroby oraz uderzające podobieństwo między aresztowanym a psychiatrą są ze sobą ściśle połączone. I w dodatku te niewyjaśnione ucieczki z komisariatu…
Lejka ostrożnie poruszył ręką, chcąc odpędzić od siebie wszystkie pytania i zagadki. Marzył tylko o tym, by jak najprędzej zasnąć, ale spokoju nie dawało mu nagłe przemienienie ordynatora, którego był świadkiem. Kim w istocie był ten, którego widział przez sobą? Czy był lekarzem, czy też demonem, udającym psychiatrę? A może jednym i drugim? Może dwie te istoty przenikają się, tworząc jedną, nierozerwalną, straszliwą całość?
Im bardziej inspektor gubił się w domysłach, tym mocniej bolała go głowa.
„Wszystko jest ze sobą związane…” – myślał, zamykając oczy.
Gdzieś z boku, obok szafy siedział ten, którego istota dla Lejki w jednej chwili stała się zagadką. Patrzył na inspektora nieruchomo, z krwiożerczym, okrutnym spokojem w malachitowych oczach. Nad jego ramionami znów unosił się wyraźny cień dwojga spiczastych skrzydeł.
„Samael…” – Imię to krążyło po rozpalonym umyśle inspektora, z każdym kręgiem coraz bardziej uspokajając rozhulane myśli. – „Samael…” – zagrzmiało po raz ostatni i wszystko runęło w ciepłą otchłań snu.
***
Niebieskawe światło przedświtu i wszechogarniający trel budzących się do życia ptaków od zawsze przyprawiał Agatę o mdłości, ale tym razem nudności dopadły ją jeszcze przed pojawieniem się pierwszych zwiastunów dnia. Zaczęło się od gwałtownych, rytmicznych skurczów w okolicy mostka. Gardło wypełniła dusząca, nieprzyjemna suchość.
Kobieta bez zastanowienia uniosła się na tyle, na ile pozwalały jej na to pasy, i wychyliła się poza krawędź łóżka. Wiedziała, że gdzieś tam, po lewej stronie powinna stać miska. Nie patrząc na naczynie, kaszlnęła i spróbowała wyrzucić w siebie duszącą ją suchość, ale na dno miednicy spłynęła jedynie wąska strużka lepkiej, gęstej śliny. Agata pospiesznie otarła usta wierzchem dłoni i opadła na poduszkę. Czoło miała rozpalone, a w półprzytomnych źrenicach migotało przerażenie. Przez całą noc widziała tylko jeden obraz. Strach chwytał ją za gardło za każdym razem, kiedy próbowała zamknąć oczy.
Obraz wyłaniał się zawsze z półmroku. Była to szczupła, trochę zbyt koścista twarz mężczyzny o dużych, zielonych oczach. Nachylał się nad nią tak nisko, że czuła jego pachnący koniakiem i siarką oddech na policzku.
– Pani Agato – mówił do niej za każdym razem, gdy przymykała powieki. – Już nic nie będzie się pani śniło…
Ilekroć wypowiadał te słowa, zrywała się z łóżka z płaczem, próbując rozerwać pętające ją pasy. Za każdym razem jednak nie miała dość siły, by je rozedrzeć. Potem niezmiennie do pokoju wchodził pielęgniarz, obnażał jej przedramię i wbijał w nie igłę, z której sączył się jakiś przezroczysty, wodnisty płyn.
Po zastrzyku zasypiała na co najwyżej dwa kwadranse i budziła się znowu, w kółko powtarzając jedno i to samo słowo:
– Nie!
Teraz, o świcie, nie miała już siły, by krzyczeć. Szeptała więc tylko jednowyrazową, obłędną modlitwę, w której powoli gasła iskra nadziei.
Szaleństwo stało u progu i pukało do drzwi długimi, kościstymi palcami. Słyszała wyraźnie zgrzyt sunących po framudze w te i z powrotem pazurów. Zwinęła się w kłębek i, łkając, zacisnęła uszy drżącymi dłońmi. Zgrzyt nie ustawał ani na moment, a pod powiekami znów zamajaczył kontur wyłaniającej się z półmroku twarzy. W powietrzu zapachniało koniakiem.
– Już – pomyślała, mimowolnie poddając się urokowi dręczących ją wrażeń. W jej oczach nie było już strachu. Bezbrzeżny spokój wypełnił jej umysł i ciało. Nie czuła już nic, prócz ciepłego szmeru powietrza na policzku.
***
Lejka obudził się koło południa. Głowa bolała go jeszcze, ale nie tak uciążliwie jak wtedy, gdy zbudził się po raz pierwszy. Jedyną oznaką nocnych męczarni było tępe, niejasne wspomnienie stojącej nad nim postaci, ale inspektor nie mógł sobie przypomnieć dokładnie jej rysów. Wiedział tylko to, że tajemnicza sylwetka czymś przypominała mu kiedyś widzianą osobę, ale nie był w stanie przywołać szczegółów spotkania z nią. Po raz pierwszy w życiu pamięć zaczynała płatać mu figle, ale zrzucił to na karb niedawnej kontuzji. Profesor, zapytany o prawdopodobieństwo wystąpienia podobnych powikłań po zderzeniu się z bramą, odparł, że zachodzące w pamięci inspektora zmiany mieszczą się w granicach normy i nie należy się ich obawiać.
– Za parę dni powinno wszystko samoistnie minąć – zapewnił, z ukosa spoglądając na spowitą bandażami głowę policjanta. – A co się tyczy tej postaci, to podejrzewam, że obudził się pan na krótko, a, zobaczywszy mnie pod szafą, zasnął ponownie i śnił o jakimś duchu, który jest tylko i wyłącznie tworem pańskiej wyobraźni. Jawa i sen przeplotły się w pańskiej świadomości, tworząc jedną, z pozoru spójną całość o podłożu urojeniowym. Przy czym urojenia te są tak silnie związane z tym, co pan istotnie widział, że nie jest pan w stanie wyzwolić się od wrażenia, że wszystko to działo się naprawdę.
– A więc naprawdę siedział pan przy mnie przez całą noc?
– Tak. – Psychiatra uśmiechnął się i z ojcowską troskliwością poprawił rozluźnioną końcówkę zwoju nad czołem policjanta. Tęczówki miał jeszcze bardziej zielone niż zwykle, prawdopodobnie za sprawą ciemnych kręgów pod oczami. Widać było, że nie spał od przynajmniej dwóch dób. – No, niech pan spróbuje się tym nie zadręczać. Niech pan zapomni – dodał, lekko klepiąc policjanta po ramieniu.
– Dobrze, ale tylko pod warunkiem, że pójdzie pan się położyć – odpalił z przekornym uśmiechem Lejka.
– To szantaż. – Lekarz zaśmiał się i wstał. – Ale skoro to ma panu w jakikolwiek sposób pomóc…
– Tylko proszę nie oszukiwać, bo i tak wszystkiego dowiem się od pańskiej żony – zażartował inspektor.
– Myśli pan, że nie starczy mi inteligencji, by ją skłonić do kłamstwa? – W oczach Lewija mignął przekorny błysk.
– Nie, nie wątpię. Ale i tak bardzo proszę odpocząć.
– Skoro pan tak nalega – szepnął z udawaną niechęcią profesor. – Idę już… Zaraz powinna przyjść Sara. Dziś z rana robiła jakieś ciasto, podobno specjalnie dla pana. Niech pan pamięta, że nie wolno się panu przemęczać…
Policjant uśmiechnął się. Ordynator odwzajemnił uśmiech i wyszedł, bezszelestnie zamykając za sobą drzwi.
Po wyjściu lekarza inspektor położył głowę na poduszce i długo patrzył na chwiejące się na wietrze gałązki rosnącej pod oknem lipy. W miarę upływu czasu czuł, jak jego umysł powoli oplata senność. Zapach wniesionego przez panią Lewij ciasta poczuł już przez sen.
***
– Nie! – Głośny, przerażający wrzask przeszył pachnące nocą powietrze. Było już sporo po północy, na niebie z bezdusznym spokojem świeciły gwiazdy.
Stał nad nią. Zbyt daleko, by mogła dostrzec jego twarz, ale i tak wiedziała, że skądś go zna.
– Nie bój się – wyszeptał cicho i nachylił się nad nią tak nisko, że poczuła bijącą od niego woń alkoholu.
– Co ty tu robisz? – zapytała, naciągając kołdrę pod samą szyję.
– Nic. – Szwagier uśmiechnął się lubieżnie i usiadł na łóżku. Jego duże, żylaste dłonie, które zawsze wzbudzały w niej obrzydzenie, lekko musnęły kołdrę tuż obok jej stóp. – Izmaela nie ma – powiedział znacząco, a w jego oczach zamigotał gniew.
Bracia nigdy nie pałali do siebie miłością. Dawid, od zawsze uznawany za mniej zdolnego, uważał, że przyrodni brat bezprawnie zawłaszcza sobie należne pierworodnemu przywileje. W chwili ogłoszenia zaręczyn Sary i Izmaela zrozumiał, że nastała jego godzina zemsty. Robił wszystko, by oczernić brata w oczach przyszłej szwagierki, a gdy plan się nie powiódł, zmienił strategię i na złość bratu zakochał się w jego narzeczonej.
– Wyjdź! – szepnęła trwożliwie. Wiedziała, że nie da rady obronić się przed pijanym, dużo silniejszym od niej szwagrem. Zaczęła się modlić w myślach o to, by okazało się, że Izmael zapomniał czegoś w domu i wrócił.
– Sara – powiedział, a szyderczy uśmiech wykrzywił jego brzydką, niedogoloną twarz. – Przyszedłem zaprosić cię na mój ślub…
– Teraz? O drugiej w nocy? – udała zdziwienie, chcąc zyskać na czasie. Jedną ręką ostrożnie wymacała komórkę i na oślep zaczęła stukać po klawiszach, raz po raz zerkając na ekran.
– Do kogo piszesz?
– Do… Do koleżanki…
– Teraz? O drugiej w nocy? – Zaśmiał się. Nie był to przyjazny śmiech. Wciąż śmiejąc się, wyciągnął dłoń w kierunku jej ust.
Krzyknęła i zerwała się z łóżka. Biała, skotłowana kołdra z cichym szelestem spadła na podłogę. W pokoju nie było nikogo i tylko cień rosnącej pod oknem lipy padał na krawędź pościeli, tworząc coś niezwykle podobnego do ludzkiej sylwetki.
„A może on znowu tu był? Może to nie był sen?” – myślała, pospiesznie narzucając szlafrok. Straszliwy sen, który prześladował ją od lat, powrócił, a strach i poczucie winy znów ścisnęły za gardło. Dlaczego wtedy odłożyła telefon i spróbowała jeszcze wina? Dlaczego? Nie, na te pytania nie było odpowiedzi i Sara wiedziała o tym doskonale.
Oglądając się trwożliwie, wyszła z pokoju i stąpając najciszej jak mogła, skierowała się w stronę kuchni. W gardle czuła dziwną, duszącą suchość, męczyło ją pragnienie.
Przechodząc, przystanęła na chwilę pod drzwiami salonu. Chciała zapukać, wejść i porozmawiać z Izmaelem, albo po prostu popatrzeć na niego w zupełnym, nocnym milczeniu. Ogarnęło ją nieposkromione pragnienie ujrzenia znajomych, budzących zaufanie rysów, wypłakania się w obecności tego, komu ufała bezgranicznie i przed kim czuła się winna, choć nigdy nie mówił o jej winie ani słowa.
Postała tak parę chwil, dusząc w sobie narastające łkanie i poszła do kuchni. Tam nalała sobie wody z kranu, wypiła i lodowato zimnym strumieniem obmyła zapłakane oczy. Strach zelżał, ale pragnienie rozmowy pozostało. Chciała wyrzucić z siebie piekące poczucie winy, wypłakać się, łkając głośno i bez końca, aż do utraty tchu. Nie miała jednak zamiaru budzić tej jedynej na świecie osoby, z którą mogła porozmawiać szczerze i otwarcie, bez obaw, że zostanie wyśmiana. Ileż to razy próbowała zwierzać się ze swoich snów koleżankom!
„Sara, było, minęło” – mówiły.– „Żyj teraz jak Bóg nakazał i tyle. Nie ma się co zadręczać.”
Łatwo im było mówić „nie zadręczaj się”. One były czyste, bez skazy, ich mężowie nie widzieli w ich oczach nienawistnych im braci, nie odwracali się ilekroć próbowały ich dotknąć. A ona? Ona zawiodła swojego męża już drugiego dnia po ślubie, zdradziła go, upojona winem i podnieceniem, ze swoim szwagrem… Czy było to coś, co mogła sobie przebaczyć? Czy on mógł jej to kiedykolwiek wybaczyć?
– Nie! – krzyknęła cicho i natychmiast zasłoniła usta dłonią. Była niemalże pewna, że ją usłyszał. Wiedziała, jak dobry ma słuch. Lata pracy w szpitalu wyczuliły go na każdy, najmniejszy nawet szmer.
Nie pomyliła się i tym razem. Z tyłu cicho skrzypnęły drzwi.
– Sara, to ty? – zapytał znany, ukochany głos.
Nie odwróciła się, nie chcąc, by widział jej łzy. Otarła je naprędce trzymaną w ręku ściereczką.
– Przestraszyłaś mnie, wiesz? – mówił, podchodząc do niej. Zatrzymał się jak zawsze w odległości wyciągniętej ręki. – Płaczesz? – Zajrzał jej w twarz. Poczuła na policzkach ciepło tego namiętniejszego od jakichkolwiek pocałunków spojrzenia i otworzyła oczy. Było w tym wzroku coś tak osobliwego, że nie była w stanie dłużej utrzymać leżących jej na sercu głazów. Kamienie potoczyły się w dół z głuchym, przeciągłym łkaniem.
Płakała długo, czasami tylko wyrzucając w siebie urywki niezwiązanych ze sobą zdań. Nie musiała starać się mówić wyraźnie, wiedziała, że rozumie ją bez słów. I chociaż nie dotknął jej ni razu, czuła promieniujące od niego ciepło, życzliwość i bezgraniczne, nieopisane przebaczenie. Łkanie powoli przeszło w sporadyczne pochlipywanie, łzy zaczęły wysychać, umysł uspokajał się.
– Przepraszam… – szepnęła, wtulając twarz w mokrą, pachnącą płaczem ściereczkę.
Uśmiechnął się tylko, wyjął jej z rąk chusteczkę i wrzucił do zlewu. Potem wziął delikatnie za rękę i poprowadził w stronę sypialni. Gestem kazał jej położyć się.
– Śpij, on już nie przyjdzie więcej, obiecuję – powiedział cicho, nachylając się nad nią tak nisko, że poczuła ciepły szmer powietrza na czole.
Nikły uśmiech rozjaśnił jej spłakaną twarz. Była już spokojna, po strachu nie zostało ani śladu.
– Dziękuję… Ty też śpij…
Uśmiechnął się znowu i lekko potrząsnął głową. Zrozumiała, że nie wyjdzie, dopóki nie zobaczy jej śpiącej. Po dziecinnemu wtuliła się w poduszkę i zamknęła oczy. Sen przyszedł prędko. Ostatnim odgłosem, jaki słyszała, był cichy stukot ostrożnie zamykanych drzwi.
***
Uporczywe dzwonienie nie ustawało ani na moment. Lewij otworzył oczy i niechętnie rozejrzał się po pomieszczeniu. Chwilę zajęło mu zrozumienie, dlaczego nie śpi we własnym łóżku. Nienawistny dźwięk dzwonka ze snu wciąż rozrywał ciemność. Izmael zrozumiał, że ktoś dzwoni do drzwi. Zasnął dosyć niedawno, toteż żywił cichą nadzieję, że na progu nie stoi Pietruszkiewicz z informacją, iż na oddziale coś się stało. Miał dość prób samobójczych, wielogodzinnych napadów furii i innych sytuacji, w których czterech umięśnionych pielęgniarzy z jakiegoś powodu boi się podejść do pacjenta, a lekarz dyżurny drży pod drzwiami jak liść na wietrze.
W tej chwili najchętniej po prostu przewróciłby się na drugi bok i spał dalej, ale ćwiczona latami intuicja nie dawała mu spokoju. Poza tym rozumiał, że jeśli nie wstanie, to dzwonienie nie ustanie. Podniósł się więc niechętnie z kanapy, narzucił szlafrok i po ciemku podszedł do drzwi wyjściowych. Otworzył je gwałtownym szarpnięciem. Nie mylił się. Na progu stał Pietruszkiewicz, a jego obfity, obciągnięty zawsze przybrudzonym kitlem brzuch niemal dotykał do framugi.
– Wiesz, która jest godzina, złotko ty moje? – wysyczał Lewij, starając się brzmieć jak najłagodniej. Wiedział, że krzyk w niektórych przypadkach nie zdaje się zupełnie na nic.
– Panie ordynatorze, ja przepraszam… – odmruknął grubasek, opuszczając wzrok.
– Ty nie przepraszaj, baranie, tylko mów, która godzina. Bo nie wiem, czy mam się wściekać, że obudziłeś mnie tak późno, czy tak wcześnie.
Pietruszkiewicz chrząknął i spojrzał na ekran trzymanej w ręku komórki.
– Czwarta czternaście, proszę pana.
– No i cóż tak ważnego masz mi do powiedzenia, mój drogi, że zadałeś sobie trud walenia do drzwi o godzinie czwartej czternaście? – Psychiatra wyczuł, że nie chodzi o nic ważnego, a nawet jeśli, to sprawa ta nie dotyczy pracy. Sanitariusz zachowywałby się zupełnie inaczej, gdyby w szpitalu stało się coś poważnego.
– Przed chwilą na mój telefon zadzwonił jakiś pan i powiedział, że mam koniecznie panu przekazać, że… – Grubasek urwał nagle, szeroko otworzył tonące w tłuszczu oczy i wpatrzył się gdzieś w dal.
Lewij ledwo powstrzymał się od uderzenia podwładnego w twarz. Nie chcąc, aby Sara go usłyszała, przestąpił przez próg i zamknął drzwi. Stanął tak blisko pielęgniarza, że czuł bijący od niego zapach strachu.
– Złotko ty moje najdroższe! I to z powodu jakiegoś tam durnego telefonu śmiesz dzwonić do drzwi jakby się co najmniej pół stolicy paliło?! – wysyczał, świdrując Pietruszkiewicza wściekłym spojrzeniem. Miał nieposkromioną ochotę spuścić go ze schodów na zbity pysk.
– Nie, nie! Ten pan… On powiedział, że nazywa się… Samael i jeśli do pana w tej chwili nie pójdę, to może mnie spotkać coś strasznego. I jak on to mówił, to coś tak migało za oknem, chociaż pełni nie ma, a latarnia przed dyżurką już dawno się popsuła… I okno się samo…
Klatką schodową wstrząsnął straszny, ociekający wściekłością śmiech psychiatry.
– Kpisz sobie ze mnie, czy co?! Zjeżdżaj stąd! Widzicie go, durnia, telefonu się przestraszył... No, czego stoisz?! Spadaj, żebym cię na oczy nie widział!
Pietruszkiewicz, widząc, że niewiele czasu dzieli go od bolesnego ciosu w twarz, posłusznie sturlał się ze schodów i wybiegł. Pędzony podwójnym strachem, sam nie zauważył, kiedy dobiegł do dyżurki, zatrzasnął drzwi i skulił się pod oknem. Trzech siedzących na fotelach przed telewizorem kolegów spało w najlepsze. Niewielki ekran pokryty był zielonkawymi plamami. Pielęgniarz opuścił głowę i zacisnął powieki. Uspokojenie przyszło nagle i było dziwnie nienaturalne. Koniec dyżuru zastał grubaska w głębokim uśpieniu.
***
Po zniknięciu Pietruszkiewicza Lewij wrócił do pokoju. Już miał zamiar się położyć, gdy usłyszał ciche skrzypnięcie. Odwrócił się, gwałtownie zaciskając pasek szlafroka. Był pewien, że ujrzy za sobą Sarę.
– Nic się nie… – zaczął, ale urwał w pół słowa.
Na progu, otoczony drgającym mrokiem stał on. Izmael znał go od zawsze, nie mógł się więc mylić.
– Samael? Co ty tu robisz o tej porze?
Ślepiec wyciągnął przed siebie złączone kajdankami dłonie i uśmiechnął się.
– Pamiętasz moje imię… To miłe.
– Trudno nie pamiętać imienia tego, kto przeprowadza przez Bramę. Kto cię tak urządził? – Lewij podszedł do gościa i dotknął kajdanków.
Samael zaśmiał się.
– Kto? Ten twój inspektorek… I właśnie o nim chcę porozmawiać.
Izmael uniósł brwi.
– Mów – polecił, przypomniawszy sobie, że przybysz nie widzi.
– On zaczyna mnie nudzić. – Samael odchrząknął, pomilczał chwilę i dodał: – Chcę, abyś mi pozwolił go pomęczyć. Tak trochę, żeby się chłopak poruszał. – Ślepiec mrugnął porozumiewawczo, co w jego wydaniu wyszło trochę przerażająco i krzywo.
– Czyś ty oszalał?!– zdziwił się lekarz. – Co on ci takiego zrobił?
– Nic, ale wiem, że za jakiś czas to ty będziesz miał niezły powód, aby zacząć go prześladować. A ponieważ nie jesteś duchem, może być ciężko… Pozwól mi więc w tobie zamieszkać.
– Znowu?!
– Będę siedział tak cicho, że sam mnie nie zauważysz.
Lewij skrzywił się i opuścił głowę. Ponowne przyjęcie demona mogło pociągnąć za sobą nieobliczalne konsekwencje.
– Muszę pomyśleć – wyszeptał. – Zawołam cię. A na razie zostaw mnie w spokoju.
Samael zniknął, jak zwykle rozpływając się w powietrzu. Profesor westchnął i położył się na wznak, z rękoma pod głową. Wiedział, że nie zaśnie, ale miał nadzieję, że w tej pozycji uda mu się chociaż trochę odpocząć. Ciemne, ponure myśli oblazły go jak stado nieznośnych much. Przypomniał sobie dawne, studenckie lata, kiedy to po raz pierwszy uświadomił sobie obecność innego, pozaziemskiego świata.
Tego dnia stołówka pustoszała nader powoli. Większość studentów kończyła zajęcia o czwartej, a ci, którzy nie mieli takiego szczęścia, wciąż tkwili na salach wykładowych. Popołudnie było piękne i niezwykle ciepłe. Słońce wznosiło się wysoko nad rozkwitającymi pąkami kasztanów. Ich słodkawy zapach wdzierał się w każdą szczelinę wyposażonej w dwa rzędy białych stolików salki. Zapach zapachem, ale wraz z nim do pomieszczenia wkradały się również pyłki, na skutek których powietrzem stołówki raz po raz wstrząsał donośny odgłos spazmatycznego kaszlu. 
– Izma, wszystko okej? – zapytał obcięty „na zapałkę” grubasek w zbyt ciasnym kitlu, z troską wpatrując się w twarz siedzącego przed nim kolegi. Tamten kiwnął w milczeniu głową i uśmiechał się, zupełnie jakby nieznośna duszność nie budziła w nim żadnego niepokoju.
Kolejny, krótkotrwały atak właśnie dobiegł końca. Izma odsunął chustkę od ust i odetchnął głęboko.
– Cholerne pyłki – mruknął, nerwowym ruchem przeczesując czarne jak noc, kręcone włosy. – Co mówiłeś, Starkiewicz?
– Pytałem cię, jak się ma Sarcia.
– Sarcia? Która? – Czarnowłosy student uśmiechnął się tajemniczo. Jego ciemnozielone oczy zamigotały wesoło.
Otyły młodzieniec rozłożył ręce i prychnął.
– Która, która… No ta twoja.
– Mam w rodzinie trzy Sary. Matka, ciotka i stryjenka.
– Lewij, nie rób ze mnie durnia! – huknął grubasek, biorąc się pod boki. Czynność ta zupełnie niepotrzebnie dodała mu objętości.
– Nie robię durnia, tylko pytam: o którą Sarę ci chodzi?
– A ten znowu swoje! – stęknął Starkiewicz. – Powiedz mi, czy któraś kobieta u was nie ma na imię Sara? Jak nie na pierwsze, to na drugie, jak nie na drugie, to na trzecie, jak nie na…
– Stop! Żadna kobieta u nas nie ma trzech imion. A że Sar jest sporo, to prawda. Jak staniesz na środku synagogi i krzykniesz „Sarcia, kochanie ty moje najdroższe!”, to się co najmniej dziesięć staruszek zarumieni, a średnio cztery mężatki spuszczą oczy.
– A panny? – z ogniem w oczach dopytał tłuścioch w kitlu.
Lewij zaśmiał się i szturchnął kolegę w pulchne ramię.
– Panien nie liczę, bo bym do rana musiał stać.
– Ech, to się nazywa fart! – westchnął Starkiewicz. – Ale ja pytam o tę twoją Sarę.
Izma spojrzał z ukosa w promieniejącą entuzjazmem twarz rozmówcy.
– A co ty się nią tak interesujesz, kochany?
Grubasek zaczerwienił się po same uszy.
– A no bo widziałem was wczoraj w kawiarni „U Kwiatka”. Teraz rozumiem, dlaczego nie chcesz nam jej pokazać. Śliczniutka.
Zielonooki student spuścił oczy. Po jego śniadej, gładkiej twarzy przebiegł cień wspomnienia.
– Tylko sobie na nią apetytu nie rób. Zajęta! – Chude, szponowate palce pstryknęły tuż przed nosem tłuściocha.– Zresztą, i tak jesteś gojem – dorzucił Izmael i wstał. – No, chodź, bo się spóźnimy.
Autobus z przystanku tuż pod kampusem odjeżdżał za dziesięć minut, ale znając opieszałość Starkiewicza, Lewij wolał się pospieszyć. Zdążyli w ostatnim momencie. Drzwi o mały włos nie trzasnęły im przed nosem.
– Ufff. Całe szczęście! – stęknął grubasek, z impetem opadając na pokryte skajem siedzenie.
Izma nie odpowiedział. Niedawny bieg w stronę odjeżdżającego autobusu, w połączeniu z pyłkami stworzył coś na kształt mieszanki wybuchowej, która dosłownie rozsadzała płuca.
„Przeklęta astma!” – pomyślał, niechętnie sięgając po inhalator. Nienawidził tego urządzenia, ale od pewnego czasu wprost nie mógł bez niego żyć. Oddech powoli wracał do normy. Lewij odłożył inhalator na miejsce, oparł czoło o wibrującą szybę pojazdu i przymknął oczy. Ogarnęła go senność. Pod powiekami zaczęły rozkwitać dziwne, zasnute mgłą wspomnienia.
Jedno z nich dotyczyło szpitala. Widział wyraźnie biały, wąski korytarz i odcinającą się na jego tle postać w szpitalnej piżamie. Plecy miała przygarbione, głowę spuszczoną. Szła w kierunku łazienki dla pacjentów. Jej długie, czarne jak noc włosy niedbale opadały na szczupłe ramiona. Mówiono mu, że ma depresję i próbę samobójczą za sobą. Nie przejął się nią zbytnio, bo małoż to ludzi o podobnej diagnozie widział w ciągu ostatnich miesięcy? Nie liczył ich już, nie pamiętał twarzy ani nazwisk. A jednak imię tej dziewczyny o czarnych włosach zapamiętał.
„Sara” – pomyślał wtedy, patrząc, jak chora znika za drzwiami łazienki. Coś w jej ruchach i postawie wydało mu się dziwnie znajome, niemal bliskie. Nie chciał, by umknęła mu jak cała masa innych pacjentów. Nie wiedzieć, czemu wzdragał się na samą myśl o tym, że mogliby ją wypisać, zanim zdąży z nią porozmawiać.
„I kto mógłby pomyśleć, że z pozoru nic nie znacząca rozmowa w stołówce dla pacjentów może tak wiele zmienić?” – przemknęło Izmaelowi przez myśl akurat w chwili, gdy autobus zatrzymał się na ostatnim przystanku. Starkiewicza nie było, widocznie wysiadł wcześniej.
„Cham, nawet się nie pożegnał” – pomyślał Lewij, z westchnieniem zarzucając na ramię czarną torbę ze skaju, z powodu której wielu nowicjuszy brało go za wykładowcę.
Powietrze było rześkie. Popołudnie dobiegało końca, a to oznaczało konieczność odmówienia minchy – jednej z trzech obowiązkowych modlitw, które Izmaelowi wpojono jeszcze we wczesnym dzieciństwie.
Początkowo ojciec musiał długo upominać syna, aby ten nie rozglądał się na boki podczas odmawiania Osiemnastu Błogosławieństw, składających na się na modlitwę wieczorną, ale trud opłacił się i mały Izma wyrósł na całkiem pobożnego młodzieńca. Na nabożeństwa chodził bez przymusu, w domu zawsze nakładał kipę, a nie – Żydów wyczuwał na kilometr. Jakub Lewij był niezmiernie dumny z tego, że chociaż jednemu ze swych potomków był w stanie przekazać wyznawane przez siebie wartości moralne i łaskawym okiem spoglądał na młodszego z nich, podczas gdy starszego karał bez końca za wszelkie możliwe uchybienia, których ów dopuszczał się z niemal maniakalnym upodobaniem.
„No tak, znowu go nie ma” – pomyślał Lewij, widząc, że na wieszaku nie ma kurtki brata.
Dawid rzadko kiedy wracał do domu przed północą. Nocne powroty i usiany uciechami tryb życia nie sprzyjały ani jego zdrowiu, ani nauce. Nic więc dziwnego, że wyrzucono go z drugiego roku prawa. Od tego czasu jeszcze częściej szlajał się po okolicznych knajpkach, nic nie robiąc sobie z tego, że nie ukończył studiów i najprawdopodobniej nie będzie miał w przyszłości za co żyć. Bracia stanowili swoje zupełne przeciwieństwa, ale, zgodnie ze znanym przysłowiem, lubili się i dogadywali niezgorzej. Izmael często „krył” brata przed rozwścieczonymi rodzicami, kłamiąc i wymyślając najróżniejsze przyczyny jego notorycznych nocnych wypadów.
Teraz więc nieobecność Dawida nie zrobiła na nim większego wrażenia. Było mu co prawda trochę przykro, że znów będzie musiał łgać matce w żywe oczy, ale cóż… Taka była cena, jaką płacił za doskonałe relacje z przyrodnim bratem. Tylko dobrze stosunki z pierworodnym synem mogły dać młodszemu szanse na większy, niż przewidywany przez Prawo, spadek po rodzicach.
Pogrążony w niewesołych myślach na temat Dawida i jego przyszłości, Izmael zajął się przygotowaniem do popołudniowej modlitwy. Bez trudu odnalazł modlitewnik i niemalże automatycznie skierował się twarzą w stronę Jerozolimy. A jednak czegoś mu brakowało.
„Co jest nie tak?” – myślał, wertując pożółkłe od starości kartki oprawionej w czarną skórę książeczki. Nie zaczął jednak modlitwy. Coś wyraźnie nie grało. Duszne powietrze drgało. Z całą pewnością w pokoju był ktoś, kogo Izmael nie mógł zobaczyć. Przekazywana z pokolenia na pokolenie intuicja nie mogła go zwodzić. Nie, krew Lewitów nie mogła się mylić. W pokoju ktoś był.
Wyczulone wieloletnią edukacją religijną zmysły wychwytywały obecność mrocznej siły. Tylko jak ją zmusić do odejścia? Tego Lewij, syn ukrywającego swe prawdziwe pochodzenie klezmera, nie mógł wiedzieć. Ojciec, dbając o to, by nikt nie wiedział o jego pokrewieństwie z plemieniem kohenów, nie przekazywał synom żadnych wiadomości na temat tego, jak panować nad siłami zła. Wrodzona intuicja powoli uległa w nim uśpieniu, ustępując miejsca bezgranicznemu oddaniu muzyce. Izmael, odziedziczywszy po rodzicu zarówno dar przeczuwania, jak i talent muzyczny, wielokrotnie czuł wlepione w siebie niewidzialne oczy. Nigdy jednak nie udało mu się ani przywołać obserwatora, ani go odpędzić. Tajemniczy towarzysz po prostu stał, w ciszy przyglądając się pogrążonemu w modlitwie młodzieńcowi. Jego obecność dość często wyrywała Izmę z pobożnego skupienia, nigdy jednak to działanie nie było tak silne.
Po paru próbach skupienia się na modlitewniku, Lewij odłożył książeczkę na półkę i wpatrzył się w miejsce, gdzie najprawdopodobniej stał niewidzialny gość. W spowijającym kąt pomieszczenia półmroku mignęły dwa zielonkawe ogniki. Uczucie bycia obserwowanym zniknęło w oka mgnieniu. Izmael odetchnął głęboko, poprawił kipę i sięgnął po sidur. Już nic nie mogło mu przeszkodzić. A jednak strach był zbyt silny, by mógł nad nim zapanować. Ręce trzęsły się jak podczas egzaminu wstępnego na studia. Strach zawładnął każdą komórką jego ciała. Droga ucieczki w modlitwę była po raz pierwszy od wielu lat zamknięta.
– No właśnie, dawno się nie modliłeś poza synagogą, Izma. Może pora znowu sięgnąć po sidur? – Głos Samaela rozbrzmiał tuż obok. Lewij, choć był przyzwyczajony do niespodziewanych wizyt dawnego lokatora, drgnął i zaklął półgłosem.
– A żebyś ty jeszcze siedem razy oślepł! Mówiłem, że masz się wynosić? – warknął cicho, nie chcąc głośną rozmową budzić Sary.
Demon zachichotał i zniknął. Chyba tym razem na dobre.
"Ja "beznadziejność nadchodzących dni" -
Witam odważnym i rycerskim : "phi" !!" Tongue
Odpowiedz


Wiadomości w tym wątku
RE: Artysta, który minął się z powołaniem - przez Grafoman - 09-02-2017, 17:38

Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości