Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Artysta, który minął się z powołaniem
#6
(06-01-2017, 23:26)gorzkiblotnica napisał(a): Imiona pochodzą z "mitologii okołochrzecijańskiej" (nazwa umowna Wink Kłania się księga Henocha ) nie pamiętam tylko czy przypisywane są Aniołom, czy upadłym.


Dziękuję za komentarz, Gorzki.
Masz rację, język, którym posługuje się czasami psychiatra to Jidysz.
Co do imion... Nie wiem, jak z "Izmaelem", ale "Samael" jest imieniem jednego z demonów.
Nad mrocznością pomyślę, chociaż staram się, by jej poziom rósł w dalszych częściach.
Dziękuję za lekturę i odzew. Smile
Pozdrawiam,
Graf

A oto drugi rozdział mej pisaniny... Smile

Rozdział 2
Chora siedziała nieruchomo w fotelu, patrząc bezmyślnie w czarny prostokąt okna. O szybę bębniły krople zaczynającego się deszczu, a na poręcz fotela raz po raz spadały ciężkie, słone łzy. Cała uwaga kobiety skupiona była na szmerach, które dochodziły ze wszystkich stron naraz. Teraz, po zastrzyku, głosy były nieco niewyraźne, ale tuż przed podaniem leku słyszała czyjś ostry, przerażający krzyk. Ktoś po tamtej stronie wołał o pomoc.
Kobieta nie wiedziała, jak ma pomóc wołającej ją istocie, nie wiedziała także, dlaczego nagle znalazła się w jasno oświetlonym pokoiku o białych ścianach, spętana powrozami kroplówek, z których sączył się jakiś oleisty płyn. Bolała ją głowa, a ból wzrastał w miarę, jak próbowała odtworzyć szczegóły swojego przyjazdu do tego obcego miejsca. Była już dużo spokojniejsza, mogła więc pozwolić sobie na chłodne przywołanie faktów. Odchyliła się do tyłu i zamknęła oczy, usiłując nie zwracać uwagi na wszechobecny szum.
Pierwszym obrazem, jaki zdołała wyłuskać z otchłani niepamięci, był widok łąki za domem. Na ciemnozielonym kobiercu rozmaitych traw srebrzyły się pierwsze promienie wschodzącego Księżyca, w pobliskim stawie kumkały żaby. Wyszła jak zwykle po to, by nazbierać ziół, potrzebnych jej do wywołania dusz zmarłych. Tej nocy postanowiła skontaktować się ze zmarłą pięć lat temu matką. Zioła rosły na łące wyjątkowo obficie, toteż Agata dosyć prędko wróciła do domu z pełnym koszykiem. Na stole w kuchni już stała przygotowana zawczasu świeczka, talerzyk z świńską krwią i małe, na wpół zwęglone drewienko.
Zioła szybko wylądowały w dużym, miedzianym garnku nad paleniskiem. Wywar należało zlać, ostudzić, wymieszać z krwią i wypić, prosząc przy tym ducha matki o przybycie na ucztę. Agata wzdrygnęła się na myśl o metalicznym posmaku krwi, ale wiedziała, że nie ma skuteczniejszego sposobu na wywołanie ducha bliskiej osoby niż ten, który miała zamiar zastosować. Przepis na miksturę dała jej pewna znajoma z Pomorza. Kobiety poznały się w czasie wspólnego pobytu w Szczecinie i nie rozstawały ze sobą aż do dnia wyjazdu.
Płyn w garnku zaczął bulgotać. Młoda czarownica zdjęła gar z paleniska i wyniosła go do piwnicy. Kiedy wywar ostygł na tyle, że można było zanurzyć w nim rękę, Agata wzięła chochlę i ostrożnie przelała odrobinę brunatnego płynu do miseczki z krwią. Wymieszała obie ciecze za pomocą zwęglonego drewienka, odczekała chwilę, zapaliła świeczkę i ostrożnie podniosła talerzyk do ust. Smak mieszaniny był obrzydliwy, ale powstrzymała się od wylania jej na podłogę i wypiła do dna. Z dalszej części obrzędu pamiętała tylko niejasne krzyki i przerażoną twarz skurczonej nad aparatem telefonicznym sąsiadki. Była pewna, że padło słowo „pogotowie”, ale reszty już nie mogła sobie przypomnieć. Jej wspomnienia wznawiały się w momencie, gdy odzyskała świadomość w małym, obcym pokoiku o białych ścianach. Pamiętała dokładnie twarz klęczącego przy niej lekarza i sposób, w jaki patrzył na nią, jednocześnie majstrując coś przy wenflonie. Widziała okrutny, zimny spokój w jego dużych, zielonych oczach. Potem wszystko runęło w szemrzącą ciemność.
– Kim jesteś? – spytała, zasypiając, ale nikt jej nie odpowiedział. Spróbowała zapytać głośniej, przekrzyczeć pulsujący w jej głowie szum, ale nie dała rady. Głos uwiązł jej w gardle, a wzniesione do góry ręce opadły bezsilnie na poręcze szpitalnego fotela. Lek zaczynał działać, odbierając Agacie resztki bezładnej świadomości. Lepka i ciężka otchłań narkotycznego snu pochłonęła ją tak nagle, że nie zdążyła nawet krzyknąć.
Obudziła się po kilku godzinach, zbolała, ale już spokojniejsza. Przeraziła się na widok wystającej z przedramienia igły, ale strach szybko przeszedł w rezygnację. Rozejrzała się po nieprzytulnym, pachnącym spirytusem pokoju. W ścianie, niedaleko od fotela, zauważyła czerwony przycisk. Niewiele myśląc, nacisnęła go. Donośny dźwięk dzwonka wstrząsnął nią tak bardzo, że zawyła na całe gardło. Drzwi otworzyły się natychmiast.
– No, już, paniusiu, spokojnie – szeptał ktoś w białym kitlu. – No, już, zaraz zrobimy zastrzyk i będzie lepiej… No, niech się paniusia nie wierci i da rączkę!
Igła z lekkim oporem weszła w spięte strachem ciało, przezroczysty płyn zaczął powoli wypływać ze strzykawki, rozsadzając żyłę. Agata szarpnęła się kilkakrotnie, czyjeś ręce chwyciły ją wpół, druga para dłoni przygniotła jej przeguby do fotela i po chwili chora opadła na oparcie, z trudem łapiąc powietrze.
– Kładziemy ją? – zapytał niski, kobiecy głos.
– Niech jeszcze posiedzi. – Padła odpowiedź i drzwi zamknęły się cicho. Na korytarzu zastukotały czyjeś kroki, zabrzmiały stłumione słowa powitania, zaszeleściły przekładane kartki. Agata pogrążyła się w bezmyślnej kontemplacji ściany przed sobą.
– Mamo… – szeptała co chwila, patrząc w czarny prostokąt okna. Czuła się oszukana i płakała, próbując zatopić swój ból we łzach. Coś w niej pękło. Była pewna, że już nic nie będzie tak, jak dawniej.
***
Teraz to wszystko miało się zmienić. Z zamyślenia wyrwał go trzask łamanej gałązki. Inspektor podniósł głowę i odwrócił się. Zobaczył majaczącą przed nim sylwetkę niewysokiego mężczyzny w długim, jasnym płaszczu. W ręku nieznajomego żarzyła się zatknięta w lufkę cygaretka.
– A jakby pan stracił przytomność, to co? – zapytał ostry, nieprzyjemnie syczący głos.
Lejka cofnął się odruchowo, szukając czegoś, nadającego się do obrony. Na oślep ułamał jakąś gałąź i wystawił ją przed siebie jak tarczę
– Spokojnie, nie zamierzam pana napadać – zapewnił mężczyzna i, śmiejąc się cicho, postąpił krok do przodu. Jego twarz skrywał cień, ale mimo ciemności inspektor zobaczył dwa zielone ogniki tęczówek tajemniczego rozmówcy i odetchnął głośno.
– Musi się pan tak skradać, profesorze? – zapytał, z ulgą rozluźniając napięte mięśnie.
Lewij zaśmiał się znowu i odparł:
– Przepraszam... Skrzywienie zawodowe… Już chyba lepiej się pan czuje, skoro… – Wzrok psychiatry padł na gałąź, którą Lejka wciąż ściskał w ręku. Inspektor niezwłocznie odrzucił patyk na bok. W odpowiedzi usłyszał śmiech i ciche klaśnięcie.
– Wie pan, gdzie jesteśmy? Znowu straciłem orientację… – nieśmiało spytał policjant, rozglądając się dookoła.
Lekarz bez słowa podszedł do niego z dziwnym uśmiechem natchnionego zboczeńca, w ciemności znalazł jego dłoń i, mocno zaciskając zimne, szponowate palce na przegubie inspektora, wyszeptał mu prosto do ucha:
– Czy to ma jakieś znaczenie, mój chłopcze?
Lejka odskoczył jak oparzony i wrzasnął:
– Co pan, cholera jasna, oszalał?!
Psychiatra w oka mgnieniu wypuścił rękę, zaśmiał się dźwięcznym, perlistym śmiechem i wyjaśnił, że właśnie przeprowadził badanie reakcji organizmu policjanta na czynnik stresogenny.
– Proszę uprzedzać mnie o takich rzeczach! – zażądał inspektor.
– Po uprzedzeniu badanie staje się niemożliwe i niemiarodajne. Pańska reakcja mieści się w normie, nie ma pan już żadnych znaczniejszych objawów szoku – odparł Lewij i poprosił Lejkę o powrót do samochodu. – Zimno jest – dodał ponaglająco, w ciemności szukając leśnej ścieżki.
Pomiędzy gałęziami drzew prześwitywał chylący się ku zachodowi Księżyc. Noc dobiegała końca, nad światem zawisł świt. Przejmujący chłód przedświtu wciskał się w przestrzeń pomiędzy guzikami ubrania, wprowadzając zmęczone ciało inspektora w nieprzyjemne drżenie. Policjant z ulgą opadł na siedzenie pasażera i przymknął oczy. Auto ruszyło powoli po mokrej od rosy szosie. Chwilę później ściana lasu za szybą ustąpiła miejsca jakimś budynkom, potem pomiędzy rzęsami Lejki mignął kontur muru.
„Drewnica” – pomyślał inspektor i poddał się przygniatającej go senności.
***
Profesorowa Sara Lewij siedziała na łóżku, bezmyślnie patrząc na rozłożoną na kolanach książkę. Nie mogła spać, chociaż zazwyczaj pożyczone od męża wydanie Kępińskiego działało na nią niezwykle usypiająco. Spokoju nie dawały jej natrętne emocje. Czuła się zaniedbana, choć nie wiedziała, dlaczego. Uczucie to nie miało obiektywnego potwierdzenia w faktach. Izmael od zawsze dbał o nią jak o rodzoną siostrę, wiedziała, że gotów jest zrobić dla niej wszystko. Mimo to dusił ją żal. Najbardziej złościło ją chyba to, że nie miała nawet pojęcia, czy ten, którego nazywała mężem, jest Żydem w całym tego słowa znaczeniu. Nigdy nie widziała go nieubranego, nie wiedziała więc, czy jest obrzezany.
Przez ponad dziesięć lat małżeństwa Sara ani razu nie doznała ze strony męża innej pieszczoty, niż lekki uścisk dłoni. Nie znała go tak jak żona poznaje męża i czuła się z tego powodu gorsza od swych koleżanek, które głośno śmiały się ze swych nowych „osiągnięć”. Poczucie gorszości od dawna nie dawało jej spokoju, zastanawiała się nawet nad znalezieniem sobie stałego kochanka, który pomógłby się od tego kompleksu wyzwolić, ale nie miała odwagi. Podejrzewała, że Izmael odwróciłby się od niej zupełnie, może nawet poszedłby do rabina z podaniem o rozwód… Nie chciała go zranić, nie miała odwagi rozdrapać rany, która jeszcze nie do końca się zagoiła.
Dawid od samego początku ich znajomości traktował Sarę w sposób, który nie pozostawiał wątpliwości co do tego, że narzeczona brata mu się podoba bardziej, niż byłoby to pożądane. Dziewczyna często słyszała, jak Izmael beształ młodszego od siebie o pięć lat młodzieńca za to, że ten znów śmiał spojrzeć kobiecie w oczy. Rodzina Lewijów od zawsze słynęła z niezwykle ortodoksyjnego podejścia do kwestii przestrzegania zasad yichud. Za złamanie tego zapisu karano zazwyczaj biciem, wyzwiskami i pozbawieniem deseru. Prawa w tej sferze przestrzegano w domu Izmaela tak pedantycznie, że nawet po ślubie Sara musiała go zmuszać, by spojrzał jej w oczy na chwilę dłuższą, niż mgnienie powiek.
– Ona wcale nie jest nieznajoma, Izma! – bronił się Dawid, zasłaniając się rękoma przed zamaszystymi ciosami w twarz. – Znam ją tak jak ty ją znasz…
– Milcz, baranie ofiarny, bo ci utnę język! – syczał Izmael i po tej groźbie zazwyczaj odwracał się od swej ofiary tak gwałtownie, że mycka spadała mu z głowy. Dawid z prędkością błyskawicy podnosił jarmułkę i podawał ją bratu, szepcząc słowa przeprosin. Na tym z reguły kłótnia się kończyła i winowajca zyskiwał odpuszczenie grzechów, które wyrażało się pełnym godności podaniem mu zawiniętego w szmatkę kawałka lodu, który przykładał do piekących policzków. W późniejszym czasie, gdy Izmael z powodu pracy nie nosił już jarmułki na co dzień, rytuał podania mycki zmieniono zwykłym uściskiem dłoni, ale kara pozostała bez zmian.
Dawid, mimo dotkliwych konsekwencji swego postępowania, nie ustawał w staraniach zdobycia względów szwagierki. Raz nawet odwiedził ją w domu pod nieobecność Izmaela i częstował wybornym, rzekomo przywiezionym z Izraela winem. Dwa dni później podczas zakupów Sara zobaczyła, że półka sklepu ugina się od butelek izraelskiego specjału o wdzięcznej nazwie „Rebbe wine”. Owego dnia jednak była przekonana, że trunek pochodzi z Ziemi Obiecanej i piła go wielkim haustami.
Z dalszego przebiegu wizyty szwagra pamiętała tylko to, że jakimś cudem znalazła się w łóżku i że Dawid po raz kolejny w swoim życiu dostał po twarzy, ale wtedy zamiast dłoni Izmael używał do tego procederu trzymanej oburącz skórzanej teczki. Na szabat w tamtym tygodniu winowajca zjawił się z nowo wstawionymi przednimi zębami. Działo się to wszystko dwa dni po weselu Sary i Izmaela i od tamtego dnia kwestia bliskości między małżonkami przestała istnieć. Stan ten trwał nieprzerwanie od dziesięciu lat, a każda wzmianka o Dawidzie powodowała nieprzyjemne milczenie. Sara wielokrotnie przepraszała męża za zdradę, ale w odpowiedzi słyszała tylko: „Ciesz się, że nie podałem o rozwód.”. W głębi duszy była mu wdzięczna za to, że pokazał jej, jak wybaczyć niewybaczalne i szczerze modliła się do Boga o zdrowie dla tego, którego nazywała mężem. Czasami jednak dopadała ją chandra, a duszę zaczynały pętać kompleksy i poczucie winy.
Smutne pasmo wspomnień przerwał Sarze odgłos otwieranych drzwi. W przedpokoju rozległ się charakterystyczny odgłos kroków Izmaela. Nie był jednak sam. Żona poznała to po jeszcze jednym dźwięku ciężko opadających na podłogę nóg.
– Sara! – zawołał mąż. Imię jej wypowiedział jak zawsze chłodno, z lekką irytacją, zupełnie jakby jeszcze nie mógł otrząsnąć się po zadanym mu przez rodzonego brata ciosie. – Dlaczego nie śpisz? – Głos Izmaela zelżał nieco i teraz brzmiało w nim coś na kształt troski.
Sara wstała, pospiesznie przetarła zapłakane oczy i wyszła na korytarz. Małżonek jak zwykle podał jej dłoń, uśmiechnął się i zwrócił się do inspektora:
– Proszę się położyć, drogę do pokoju pan już zna… Dobranoc…
– Dobranoc – odpowiedział policjant, ukłonił się i zniknął za drzwiami.
– Saro, czemu nie śpisz? – zapytał po chwili milczenia mąż, gestem każąc jej wejść do salonu. Nigdy nie rozmawiali ze sobą w pokojach sypialnych. – Płakałaś? – dociekał, zamykając drzwi.
– Nie… Może ci się wydaje… Jesteś zmęczony… – odparła, siadając na kanapie. Nie chciała dać mu do zrozumienia, że znowu rozpamiętywała sprawę sprzed dziesięciu lat.
Patrzył na nią w milczeniu, a jego wzrok prześwietlał jej myśli. Znali się tak dobrze, że nie musieli używać do rozmowy żadnych słów. Określony przepisami czas patrzenia na żonę minął i Izmael opuścił wzrok.
– Wciąż o tym myślisz?
– Nie – odpowiedziała. Czy zdradziła się jakimś gestem, czy coś zobaczył w jej oczach?
– Nie kłam… – Uśmiechnął się i wziął ją za rękę. – Ja ci wybaczyłem, teraz ty musisz sobie wybaczyć… Ja ci wybaczyłem… – powtórzył, zasłaniając oczy dłońmi.
– Nie… Nie wybaczyłeś mi, przecież widzę – szepnęła i położyła mu rękę na ramieniu. Strząsnął ją z wyrazem gniewu w oczach. Powieki miał wilgotne, a głos mu drżał, gdy powtarzał, że jej przebaczył.
– To nie tylko twoja wina, ja wiem… – mówił. – Ale rozumiesz, że powinnaś wtedy postąpić inaczej… Zresztą, nieważne… Idź spać, proszę… I obudź mnie, proszę, jak będziesz szła do pracy… Mam konsultację o dziewiątej…
– Ja jutro mam wolne… Ale obudzę cię, jeśli nie zaśpię…
Uśmiechnął się i odprowadził ją do drzwi. Sara wróciła do łóżka, zgasiła lampę i długo patrzyła w ciemność. Świt zastał ją śpiącą. Na drzewach śpiewały pierwsze ptaki, gdy Izmael cicho wstał i wyszedł na balkon. Przyjemne ciepło tytoniowego dymu uspokoiło go na chwilę, potrzebną do tego, by zasnąć i profesor spokojnie przespał cały ranek. Żona z trudem obudziła go o wpół do dziewiątej. Kolejny, z pozoru zwyczajny dzień rozpoczął się jak zawsze spokojnie, bez żadnych kłótni. Lewij, wychodząc, na wszelki wypadek szepnął Sarze do ucha, by nie spoufalała się zbytnio z policjantem i pożegnał żonę promiennym, uroczym uśmiechem.
"Ja "beznadziejność nadchodzących dni" -
Witam odważnym i rycerskim : "phi" !!" Tongue
Odpowiedz


Wiadomości w tym wątku
RE: Artysta, który minął się z powołaniem - Rozdział 1 - przez Grafoman - 07-01-2017, 07:52

Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 2 gości