Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Artysta, który minął się z powołaniem
#1
Witajcie!
Pozwalam sobie zadebiutować na Forum tekstem, będącym częścią dłuższej, nieukończonej jeszcze całości.
Mam nadzieję, że komuś się spodoba.
Miłej lektury!
Pozdrawiam,
Graf
PS Rozdział zamieszczam w dwóch postach, bo całość nie mieści się w jednym. Smile


Rozdział 1
Mimo pięknej, słonecznej pogody, w pomieszczeniu panował półmrok. Obłoczki niebieskawego dymu unosiły się nad głowami siedzących w kącie mężczyzn, a ze stojącego pod ścianą radia sączyło się stare, dawno zapomniane tango. Ledwo widoczny zza tytoniowej mgły bar był pusty, a zwisające z blatu girlandy kurzu wskazywały na to, że ostatni kufel piwa sprzedano tu co najmniej pół wieku temu. Wszystko odpowiadało temu, jak wyobrażałem sobie siedzibę mafii. Po chwili wahania ostrożnie pchnąłem przeszklone drzwi i wszedłem na salę. Śmiech w kącie ucichł natychmiast.
– W imieniu prawa… – zacząłem.
Odpowiedział mi cichy, przeraźliwy chichot.
– Sa! – upomniał wesołka siedzący po jego lewej chudeusz. – Przestań natychmiast!
– Przecież i tak wpadliśmy, koledzy! – odparł dowcipniś, odwrócił się i spojrzał na mnie. Oczy miał martwe, ale piekielnie przenikliwe. „To chyba Samael” – pomyślałem i odruchowo sięgnąłem po leżący w kieszeni nakaz aresztowania. Mężczyzna o martwych oczach westchnął cicho i zwrócił się nie wiadomo, do kogo: – Czyżby policja? Wydaje mi się, że czuję zapach spoconego psa…
Siedzący przy stole roześmiali się przeraźliwie. Ostrożnie pomacałem przytroczony do pasa rewolwer. Coś mi podpowiadało, że będę musiał go użyć, bo towarzystwo było uzbrojone po zęby.
– No, no, panie Walczak. Dlaczego od razu rewolwer? Porozmawiajmy jak ludzie… – zaproponował ten o oczach bez wyrazu i bezceremonialnie kopnął chudeusza w brzuch, mówiąc: – Ustąp krzesła przedstawicielowi władzy, łachmyto!
Chudeusz z trudem utrzymał równowagę, wstał i z szyderczym uśmiechem na szerokich, bezzębnych wargach zaprosił mnie do tego, bym usiadł. Po raz kolejny sprawdziłem umieszczony pod kurtką mikrofon podsłuchu i spocząłem na krześle najspokojniej jak mogłem. Serce waliło mi jak oszalałe. Jak pan zapewne wie, panie inspektorze, była to moja pierwsza samodzielna wyprawa do Dzielnicy Długich Nocy. Zadanie dowództwa było jasne: aresztować i dostarczyć na komisariat człowieka o pseudonimie Samael i chciałem je wykonać jak najlepiej. Co prawda, wyobrażałem sobie całą akcję zupełnie inaczej.
– Cóż, sierżancie Walczak… Aż tak pan sobie nie radzi w tej policji? – zapytał, uśmiechając się jadowicie. Jednocześnie jego drobna dłoń o długich palcach pianisty ze świstem przecięła powietrze i cała świta zniknęła w oka mgnieniu. Zostaliśmy sami, a mnie obleciał strach. Robiło mi się niedobrze od nieruchomego spojrzenia rozmówcy.
– Radzę sobie doskonale… – burknąłem, nie chcąc pokazać strachu.
Samael uniósł prawą brew, przez co jego twarz nabrała wyrazu bezgranicznego powątpiewania.
– Tak? To dlaczego przysłano do mnie akurat pana? Z reguły do Dzielnicy Długich Nocy nie przysyła się policyjnych geniuszy, a przecież podaje się pan za jednego z nich…
– Nie będę się z panem patyczkował! – Wstałem. – Jest pan aresztowany!
Odpowiedział mi śmiech.
– Umieram z przerażenia! – Kryminalista splótł palce w błagalnym geście, a w jego oczach mignęła groza. – Co ze mną będzie? Litości! – Po bladych policzkach Samaela pociekły łzy, ale w głosie nie było ni krzty rozpaczy. – Litości… Ja mam dwanaście sadzonek marihuany w piwnicy. One beze mnie nie przeżyją… Biedne roślinki… – Pełen rozpaczy szept przeszedł w stłumiony krzyk. – Rób ze mną, co chcesz, stróżu sprawiedliwości, ale błagam, abyś mnie nie zamykał…
Byłem jednak bezwzględny i, jak pan, panie inspektorze, widzi, dostarczyłem podejrzanego, używając do tego wszystkich dostępnych mi środków. – Swój przydługi meldunek sierżant Walczak zakończył efektownym ukłonem w stronę bezgranicznie znudzonego zwierzchnika.
Inspektor Lejka ocknął się z zadumy i spojrzał na siedzącego pod ścianą aresztanta, którego mętny wzrok tak mocno brzydził Walczaka. Lejka był pewien, że człowiek, używający pseudonimu Samael, oślepł tylko na chwilę, potrzebną do przesłuchania go. Udowodniwszy swoją niewinność, ten przebiegły, znany całej podwarszawskiej policji pod najróżniejszymi nazwiskami lis cudem odzyska wzrok i znów zacznie się męcząca dla obu stron zabawa w chowanego. Inspektor, który zbyt długo błądził po kraju w nadziei na najmniejszy chociażby ślad obecności podejrzanego, już w połowie meldunku sierżanta poprzysiągł sobie, że za żadne skarby nie wypuści swojej ofiary z rąk. Nie mógł pozwolić na to, by jakaś tania sztuczka z kroplami do oczu odebrała mu triumf i nagrodę, jaką obiecywały władze Warszawy dla tego, komu uda się znaleźć osobę, przez media okrzykniętą mianem „geniusza zła”.
Patrząc na leżące przed Lejką dokumenty, nie można było oprzeć się stwierdzeniu, że schwytany przez policję człowiek rzeczywiście zasługuje na przydomek fenomenu ostatnich dziesięcioleci. Wszechstronnie uzdolniony, drobnej mężczyzna o czarnych jak noc, półdługich włosach miał na swoim koncie więcej rozbojów niż najwybitniejszy włoski mafiosi. W grubej policyjnej teczce, opatrzonej jego aktualnym pseudonimem, znajdował się długi spis jego poczynań, od drobnych włamań zaczynając, na okrutnych zabójstwach kończąc. Notatki te jednak nie dawały pełnego obrazu wszechstronności nieuchwytnego przestępcy i inspektor był pewien, że jeszcze wiele stron w aktach upłynie, zanim warszawski świat ujrzy prawdziwe oblicze swego kata. Lejka nie posiadał się z radości z powodu tego, że został wybrańcem losu, mającym obwieścić koniec tyranii „geniusza zła” i tylko jedna myśl nie dawała mu spokoju.
Dlaczego przez wiele lat nieuchwytny przestępca daje się nagle przyskrzynić w oplutej, podmiejskiej spelunie? Jak rozumieć to, że obyło się bez strzelaniny, chociaż z opisu Walczaka wywnioskować można, że wszyscy obecni byli uzbrojeni? Było coś niepokojącego w łatwości, z jaką schwytano kryminalistę.
Inspektor odprawił sierżanta, wyposażywszy go na drogę paroma życzliwymi słowami, a po jego wyjściu usiadł na krześle pod oknem i, patrząc na chwiejące się na wietrze gałązki jabłoni, popadł w zadumę. Oczyma wyobraźni czytał leżące w teczce dokumenty, po raz kolejny przeglądał przekazane mu w archiwum prokuratury dowody rzeczowe. Mimo usilnych poszukiwań, zdobyto tylko dwie rzeczy: niewielki, czarny grzebyk z trzema wyłamanymi ząbkami i onyksową broszkę, przestawiającą klęczącego młodzieńca w długiej, zakrywającej stopy szacie. Nad ramionami figurki wznosiły się misternie utkane z czernionego srebra spiczaste skrzydła. Przywołując w pamięci wygląd ozdoby, Lejka przypomniał sobie drobną postać zakutego w kajdanki aresztanta, który wciąż siedział nieruchomo pod ścianą. Sierżant był tak upojony swoim sukcesem, że zapomniał o zaprowadzeniu aresztowanego do celi.
– Panie Samuel! – Inspektor skinął na zatrzymanego. „Skoro już zapomniano go odprawić, to warto go przesłuchać od razu” – pomyślał, pochodząc do biurka.
Zawołany wstał niepewnie, wyciągnął przed siebie złączone kajdankami ręce i zaczął nimi czegoś szukać w powietrzu. Ostrożnie stawiając kroki doszedł do biurka i z wahaniem usiadł na krześle naprzeciw inspektora. W milczeniu oparł dłonie o blat stołu. Oczy miał duże, zielone i martwe jak otchłań.
– Niech pan nie udaje ślepego! – zawołał Lejka.
– Nie udaję. Jestem ślepy… – odpowiedział mu cichy, nieprzyjemnie syczący głos.
– Chyba od wczoraj! – Policjant opadł na oparcie krzesła tak gwałtownie, że zatrzeszczało.
– Jeśli uznać, że urodziłem się wczoraj… – Aresztant uśmiechnął się smutno i dorzucił: – Bóg wie, że jestem ślepy jak Jego nienawiść, panie inspektorze…
– Niech mi pan tu nie opowiada jakichś ezoterycznych bajek dla dzieci! – przerwał mu Lejka.– To pańska własność, panie Samuel? – zapytał ostro, kładąc na biurku grzebyczek i broszkę.
– Samael, nazywam się Samael, proszę pana – warknął wściekle ten sam syczący głos. W tym samym momencie inspektor spojrzał na siedzącego przed nim młodzieńca, chcąc porównać go z ozdobą, i zamarł ze strachu. Aresztant przy mówieniu nie poruszał wargami. „To na pewno tylko przemęczenie” – pomyślał śledczy, mocno potrząsając głową i na wszelki wypadek odsunął się wraz z krzesłem od biurka.
– Nie wiem, o jakiej mojej własności pan mówi – ciągnął spokojnie Samael z dzikim uśmiechem na wąskich ustach koloru świeżej krwi. – Nie mam własności ani w Niebie, ani na Ziemi, bo jak mógłbym posiadać coś w miejscu, do którego nie należę?
– Nie trzeba należeć do miejsca, by w nim coś mieć – odburknął zdezorientowany policjant, starając się nie patrzeć na zatrzymanego.
Samael zaśmiał się cichym, podobnym do syczenia żmii śmiechem i odparł:
– Myli się pan! Pan należy do miejsca, zwanego Ziemią. Jest pan jej mieszkańcem i za to należy się panu własność ziemska. Aniołowie należą do Nieba i za to przysługuje im majątek niebiański. Ja zaś nie należę do niczego prócz Otchłani, która jest pustką, mam więc na własność najwięcej, bo Otchłań nie ma ograniczeń w czasie ani przestrzeni. Nie mogę jednak posiadać na stałe niczego, co należy do któregoś z dwóch światów, które wymieniłem…
– Niech pan nie plecie bzdur, panie Samuel! – wtrącił się rozgniewany inspektor, gwałtownie zamachał rękoma i wbił pełne złości spojrzenie w rozmówcę. Chciał jeszcze coś dodać, ale to, co zobaczył, zmusiło go do milczenia.
– Nazywam się Samael, nieszczęsny człowieku! – ryknął niespodziewanie ślepiec, gwałtownie wstając z krzesła, a jego oczy zapłonęły zimnym, zielonkawym ogniem. Jednocześnie coś metalowego z hukiem spadło na podłogę i Lejka zauważył, że pod nogami aresztowanego leżą rozłupane na pół kajdanki.
– Zapamiętaj to imię, niezdaro, bo tak cię załatwię, że źle skończysz! – krzyknął podejrzany i zupełnie spokojnie usiadł na krześle. Zimne ognie w źrenicach zgasły, a głos wrócił do zwykłego tonu. – Teraz mi pan wierzy? – zapytał cicho, powoli rozcierając zdrętwiałe od długiego znieruchomienia nadgarstki. Dłonie miał drobne, zadbane, o długich, szponowatych palcach.
– Wierzę – odparł ledwo dyszący ze strachu policjant i machinalnie namacał umieszczony pod blatem stołu przycisk dzwonka. Nacisnął go, ale metaliczny brzdęk alarmu w sąsiednim pokoju nie rozległ się. W powietrzu wciąż panowała nieprzyjemna cisza.
– Alarm nie działa, zepsuł się dziś w nocy – poinformował Samael z uśmiechem i dorzucił: – Pan nie wierzy w przenikanie umysłów, prawda?
„O czym on, do cholery, bredzi? Pijany czy jak?” – myślał inspektor, z zaniepokojeniem wpatrując się w nieprzeniknioną, chłopięcą twarz swego rozmówcy. Lejka nieco głębiej wciągnął powietrze w nadziei na wszystko tłumaczący zapach alkoholu, ale wyczuł tylko lekką woń rosnących pod oknem komisariatu róż. „Może coś brał…” – pomyślał policjant i powiedział głośno:
– Nie. Nie wiem nawet, co to jest. Ale o wiele bardziej, niż pańskie przenikanie, interesuje mnie to, jakim cudem dał się pan nam złapać, panie Sam… Samael. Może mi to pan wyjaśnić?
Aresztant zaśmiał się znowu, poprawił na krześle, oparł dłonie o blat i odpowiedział:
– Po prostu chciałem zobaczyć, czy jesteście w stanie mnie znaleźć, jeśli nie ruszę się z miejsca. Pański podwładny Walczak wpadł do mnie dopiero drugiego dnia mojego pobytu w „Polnym Kwiecie”, co niezbicie dowodzi pańskiej, mój drogi, opieszałości… O ile dobrze pamiętam, to na ślad w okolicach baru natrafiliście dobę temu, ale wasze przeżarte biurokracją mózgi do logicznych wniosków doszły dopiero po sześciu godzinach. Kolejne dwie zajęło wam obmyślenie dziecinnie banalnego planu i napisanie jakiegoś żałosnego nakazu aresztowania, który i tak nie jest nikomu potrzebny. Podsumowując, proces aresztowania siedzącego na miejscu przestępcy zajął wam dwadzieścia pięć godzin, dwadzieścia trzy minuty i całe szesnaście sekund! Mój panie, opieszałość pańska nie zna granic. Gdybym tylko chciał się gdziekolwiek ukryć, miałbym na to aż nadto czasu!
– Jak to? Zorganizowaliśmy przecież obławę wokół baru, całą dzielnicę zamknęliśmy kordonem policji. – W inspektorze zawrzała wola walki o honor. – Jak wyobraża pan sobie ucieczkę w takich warunkach?
– Sześćdziesiąt trzy minuty, czyli czas, który zajęło wam ustawienie kordonu, to, według pana, za mało? Nie jestem przecież królewną, która do kufra musi koniecznie spakować swoje ulubione sukienki, parę bucików i ciągle uciekającego pieska!
– A jednak pan nie uciekł… – w zadumie zauważył śledczy. – Dlaczego?
Samael wysyczał przez zęby jakieś przekleństwo.
– Przecież panu tłumaczę, że był to sprawdzian pańskiej operatywności – wyjaśnił w końcu, nerwowym ruchem przeczesując gęste jak smoła włosy.
Lejka przysunął krzesło do stołu, wziął do rąk broszkę i zaczął się nią bezmyślnie bawić, obracając ją w palcach. Nie chciał zadawać po raz trzeci tego samego pytania, ale postanowił je powtórzyć. W odpowiedzi usłyszał tylko pełne gniewu syknięcie i jakąś niejasną pogróżkę pod adresem swojej matki. Chcąc upewnić się, że zatrzymany odmawia udzielenia bardziej szczegółowej odpowiedzi na postawione pytanie, zapytał:
– Nic więcej? Żadnych innych motywów pan nie miał?
„Geniusz zła” wysyczał, że niczego innego nie miał na celu. W powoli pustoszejącym komisariacie rozległy się miarowe uderzenia zegara. Minęła szósta i Lejka, jak zwykle o tej godzinie, poczuł nieprzepartą chęć wyrwania się z dusznego, służbowego pomieszczenia. Szybko odprowadziwszy aresztanta do celi, inspektor zamknął za nim okute żelazem drzwi, w przelocie rzucił klucze dyżurnemu oficerowi i wybiegł na ulicę. Nareszcie był wolny. Miał całe dwadzieścia osiem godzin tylko dla siebie, mógł je spożytkować tak jak tylko pragnął. W pierwszym odruchu Lejka wsiadł do tramwaju (do pracy wolał jeździć komunikacją miejską) z twardym zamiarem dojechania nim do domu. W mieszkaniu planował zdjąć z siebie przepocone ubranie, wejść pod prysznic i w szlafroku rzucić się na kanapę przed telewizorem. Dziś właśnie, o godzinie dwudziestej trzydzieści w Telewizji Polskiej nadawano ulubiony program inspektora. Nazywał się on „W obliczu ciemności”, a prezentowano w nim przeróżne fenomenalne zdarzenia z pogranicza astrologii i magii. Lejka oglądał ten program nieprzerwanie od trzynastu lat i czuł się prawdziwym ekspertem w dziedzinie zjawisk paranormalnych. Jak na prawdziwego maga przystało, nie ujawniał się jednak ze swoimi nadzwyczajnymi zdolnościami i wypróbowywał je tylko skrycie i tylko wtedy, gdy przebywał na wakacjach u swojej siostry.
Mieszkająca na wsi, dwa lata młodsza od niego siostrzyczka również interesowała się magią i często widywano ją, jak spaceruje po oświetlonej pełnią Księżyca łące. Gdy tylko nadchodziła pora urlopu, inspektor Lejka z drżeniem pakował rzeczy do małej walizeczki, wsiadał do jadącego do Ciechocinka autobusu, wysiadał na dworcu w centrum miasta i piechotą szedł do oddalonej o kilka kilometrów wioski o dziwnej nazwie Wisiorki. Tam, w małej, niedawno odremontowanej chatce, już czekała nań stęskniona siostra. Seanse spirytystyczne zaczynały się w dniu przyjazdu Lejki, z reguły tuż przed północą. Pokrzepione niedługim snem rodzeństwo zjadało obfitą kolację przy blasku gwiazd, gawędząc przy tym o wspólnej pasji. Po kolacji wychodzili na opasującą chatkę łąkę i tam zaczynała się prawdziwa zabawa…
Inspektor z drżeniem serca wspominał właśnie zeszłoroczne wywoływanie duchów przy pomocy sadzy i świeczek, gdy czyjś głos wysyczał mu prosto do ucha:
– Bileciki do kontroli, panie władzo kochany.
Lejka podskoczył z przerażenia, myśląc, że oto jakiś duch żąda od niego przepustki do swojego zamku. Uspokoił się jednak prędko, widząc nachylonego nad sobą znajomego kontrolera biletów.
– Franuś, co się pytasz? Przecież zawsze mam! – odparł wesoło i wyciągnął rękę, chcąc poklepać „kanara” po ramieniu. Znajomy jednak odskoczył gwałtownie, skulił się i powtórzył jakimś nieswoim, syczącym głosem:
– Bileciki do kontroli, panie władzo kochany, bo będzie mandacik.
Zdziwiony niespodziewaną wrogością kontrolera inspektor uśmiechnął się i wyjął legitymację, jednocześnie dociekając przyczyny nagłej odrazy.
– Nic mi nie jest! – wysyczał znajomy i oddał dokument, nie patrząc Lejce w oczy. Policjant odruchowo nachylił się i szarpnął odchodzącego za rękaw. Ten pochylił się, chcąc złapać równowagę i dzięki temu inspektor mógł spojrzeć mu w twarz. Fizjonomia kontrolera była zupełnie zwyczajna, nie widać było na niej niczego niepokojącego.
– Puść, ty stary zboczeńcu! – zawołał bileter i szarpnął się. – Kobitę byś sobie znalazł, a nie niewinne kanarki po tramwajach łapiesz!
Inspektor zaśmiał się z nieukrywaną ulgą i odparł:
– No, czy niewinne, to się zobaczy… A jak tam twoja? Jak się czuje?
Bileter uśmiechnął się i powiedział, wyniosłym gestem odgarniając jasne, niedbale opadające mu na czoło włosy:
– A dobrze, dziękuję. Już obie w domu.
– Obie? To jednak dziewczynka?
– A no, dziewczynka, a co? Tylko nie ostrz na nią pazurków – zażartował kontroler i dorzucił, szturchając Lejkę po przyjacielsku w ramię: – Trzy dwadzieścia, oczy czarniutkie jak węgielki… Mówię ci, piękniutka… No, zbieraj się, bo dojeżdżamy do twojego przystanku!
Inspektor pogratulował świeżo upieczonemu ojcu i pospiesznie wysiadł z tramwaju. Miał tylko jeden cel: jak najprędzej dostać się do domu. Do rozpoczęcia programu „W obliczu ciemności” została mu zaledwie godzina, a chciał się jeszcze umyć i sprawdzić skrzynkę mailową. Prywatną pocztę sprawdzał z reguły dwa razy w tygodniu, ale teraz, ze względu na zbliżający się urlop, chciał napisać do siostry list z informacją, że w tym roku przyjedzie nieco wcześniej. Nie miał zamiaru do niej dzwonić, bo wiedział, że poza piątkami nie używała telefonu. Skrzynkę mailową z reguły sprawdzała dwa razy dziennie, nie było więc możliwości, by nie odczytała wiadomości od brata. Lejka szybko wystukał na klawiaturze króciutki tekst, wysłał go i, nie wyłączając komputera, poszedł do łazienki. Nakładał właśnie szlafrok, gdy w pokoju zabrzmiał cichutki sygnał, obwieszczający przyjście nowej wiadomości. Inspektor, zdziwiony tym, jak błyskawicznie odpisała mu siostra, podbiegł do komputera, kliknął na niebieski, pulsujący pasek na ekranie i zaczął czytać.
Mój drogi Panie!
Proszę wybaczyć mi ingerencję w prywatną korespondencję Pańskiej siostry, ale nie ma innego sposobu na skontaktowanie się z Panem. Agata Lejka znajduje się w tej chwili w Ząbkach, przy ulicy Rychlińskiego 1. Proszę się nie martwić, wszystko z nią w porządku. Byłbym jednak zobowiązany, gdyby złożył jej Pan wizytę jeszcze dziś wieczorem.
Z najgłębszym poważaniem,
Prof. I. Lewij, ordynator SzP „ Drewnicy”
– Cholera jasna! – zaklął Lejka, otwierając okno wyszukiwarki. Na stronie głównej ząbkowskiego szpitala znalazł numer telefonu człowieka, nazywającego siebie ordynatorem i niezwłocznie zadzwonił. Po kilku szarpiących nerwy sygnałach w słuchawce odezwał się cichy, syczący głos:
– Szpital Psychiatryczny „Drewnica”. Słucham.
– Chciałbym… Chciałbym rozmawiać z panem profesorem Lew… – wykrztusił po krótkim milczeniu pocący się ze strachu inspektor.
– Do usług – przerwał mu syczący głos.
Lejka przedstawił się drżącym, zdenerwowanym szeptem i powiedział, że dzwoni w sprawie maila, który otrzymał w odpowiedzi na swój list do siostry, Agaty Lejki. Głos po drugiej stronie milczał chwilę, po czym odrzekł, że najlepiej by było, gdyby inspektor mógł przyjechać.
– Chciałbym porozmawiać z panem osobiście – wyjaśnił. – To… hmmm… – Ordynator odchrząknął z zakłopotaniem. – Wie pan, panie inspektorze… Obawiam się, że to nie jest rozmowa, którą moglibyśmy przeprowadzić na odległość. Jej stan jest…
– W porządku… – przerwał Lejka, jednocześnie szukając w szafie czystej i pasującej do leżących na krześle jasnych spodni koszuli. – Przyjadę… Do której pan jest w szpitalu?
– Zaczekam na pana. Proszę się nie spieszyć… Pamięta pan adres? Ulica Rychlińskiego 1, Ząbki. Będzie pan jechał z Mokotowa, prawda?... Najlepiej, jeśli pojedzie pan przez Leśną i skręci w Ząbkowską. Na Drewnickiej mamy remont nawierzchni. Proszę zadzwonić, gdy będzie pan w pobliżu. Wyjdę po pana…
– Ależ, panie doktorze, nie trzeba… Jakoś trafię… – zaprzeczył, wzruszony troskliwością psychiatry inspektor.
– Nie ma mowy. Mamy na terenie szpitala straszliwy rozgardiasz. Jeszcze się pan zgubi… No, niech pan przyjeżdża. Czekam… – zapewnił głos i nagle coś w słuchawce trzasnęło, rozległ się brzdęk tłuczonego szkła i jakieś szepty. – Proszę przyjechać… – powtórzył niemalże błagalnie ordynator i rozłączył się.
Zdenerwowany policjant w pośpiechu zrzucił szlafrok, wciągnął spodnie i, potykając się o niezasznurowane buty, wybiegł z mieszkania z koszulą w ręku. Nałożył ją na klace schodowej. Przy stojącym na parkingu samochodzie zorientował się, że nie wziął kluczyków i błyskawicznie zawrócił. Po chwili był znowu na ulicy. Niedopięta koszula komicznie powiewała na wieczornym wietrze, gdy wsiadał do samochodu. Uporawszy się z ciągle i samoistnie gasnącym przy zapalaniu pojazdem, wytoczył się na jezdnię. Niewiele myśląc, postanowił trafić do szpitala bez użycia nawigacji. Do Ząbek nie było daleko, poza tym, spokojny głos dyktującego drogę robota dość prędko doprowadzał inspektora do szału. Wieczór był wietrzny i nieprzyjemny, większość samochodów stała na parkingach, toteż Lejka jechał nie zatrzymując się na światłach. Był zbyt zdenerwowany, by myśleć o jakichkolwiek przepisach ruchu drogowego.
Do Ząbek dotarł po około piętnastu minutach szaleńczej jazdy. Przy wlocie na ulicę Ząbkowską zwolnił, wyjął z kieszeni komórkę i wystukał numer telefonu ordynatora. Przyjemny, lekko syczący głos zdziwił się, że inspektor dojechał tak prędko i zapewnił, że będzie on bardzo mile widziany.
– Już po pana wychodzę, mój panie. Proszę kierować się na wieżyczkę. Powinna być oświetlona… Niech pan stanie pod bramą… – poinstruował psychiatra i odłożył słuchawkę.
Inspektor rozejrzał się po okolicy i dostrzegł migoczące między plątaniną drzew pomarańczowe światełko. „To chyba wieżyczka” – pomyślał, zmieniając bieg. Bramę znalazł bez trudu. Jej duże, białe skrzydła były dobrze widoczne w przytłumionym świetle stojących po obu stronach drogi latarń.
Widok tonącego w półmroku kompleksu oplecionych pajęczynami rusztowań budynków przywiódł Lejce na myśl opowieści Agaty o opuszczonych domach, w których harcowały różnego rodzaju zjawy. Tego roku mieli wybrać się do jednego z nich i spróbować wywołać mieszkające w nim duchy. Stojąc przed na głucho zamkniętą bramą szpitala inspektor pomyślał, że nieźle by było spróbować skontaktować się z nieziemskimi mieszkańcami tego miejsca. Na pewno mieliby dużo ciekawego do powiedzenia. Może opowiedzieliby o początkach szpitala, albo nawet o tym, jak powstał pomysł zbudowania go właśnie w tym miejscu.
Rozmyślania inspektora przerwał cichy odgłos zbliżających się kroków. Chwilę później rozległ się zgrzyt przekręcanego klucza i brama otworzyła się. Na ulicę wyszedł niewysoki mężczyzna w białym, nienagannie uprasowanym kitlu, spod którego wyzierały czarne, garniturowe spodnie. Rozejrzał się po okolicy, widocznie szukając policyjnego radiowozu. Lejka wysiadł z samochodu i podszedł do nieznajomego.
– Dobry wieczór – przywitał się.
Stojący tyłem do niego psychiatra drgnął, odwrócił się i wbił w policjanta zakłopotane spojrzenie dużych, zielonych oczu.
– Kim pan jest? – zapytał, cofając się nieufnie w kierunku bramy. Migotliwe światło latarni padło na jego drobną, spiętą postać.
– Nazywam się Lejka… – wyjaśnił inspektor, a na smagłej twarzy lekarza pojawił się nieznaczny uśmiech ulgi.
– A… Nie poznałem pana, przepraszam… – wyszeptał Lewij, kłaniając się lekko. – Myślałem, że przyjedzie pan nieco innym pojazdem. – Uśmiechnął się i gestem zaprosił gościa do środka. – Proszę wejść. Nie będziemy przecież stali na ulicy…
Lejka posłusznie wszedł za bramę, a psychiatra ostrożnie zamknął ją za sobą i zaczął w półmroku szukać klucza. Poszukiwanie wraz z domknięciem trwało dobre pięć minut, przy czym profesor klął cichutko za każdym razem, gdy nie trafiał w zamek. Inspektor zauważył, że lekarz czymś przypomina mu przesłuchiwanego dzisiaj młodzieńca i klnie, podobnie jak tamten, w niezrozumiałym, gardłowo brzmiącym języku. Lejka już miał zapytać o to, czy przypadkiem Lewij nie zna człowieka o imieniu Samael, ale ugryzł się w język, mówiąc sobie, że nie przyjechał tu dla śledztwa. Psychiatra tymczasem uporał się z nieustępliwym zamknięciem, schował ogromny pęk kluczy do wewnętrznej kieszeni kitla i powiedział z uśmiechem:
– Proszę wybaczyć… Ta współczesna technika… Kiedyś to jakoś działało, a teraz… Mówię panu, tragedia… – Machnął ręką. – Proszę za mną – szepnął i ruszył w stronę jednego z najbardziej rzęsiście oświetlonych budynków.
Szli wąską, zawaloną kawałkami rusztowań i cegieł alejką. Lekarz zwinnie przeskakiwał przez kolejne wyłaniające się z ciemności przeszkody, policjant zaś kilkakrotnie potykał się i raz omal nie skręcił kostki na wystającej z chodnika płytce.
– Wesoło tu macie – skwitował, gdy doszli już do w miarę stabilnie wyglądającego ganku.
– O tak, i to już pół roku… – zgodził się Lewij z uśmiechem, szeroko otwierając białe, obdrapane drzwi. – To się teraz nazywa remont, ale moim zdaniem to zupełna dewastacja. Niech pan spojrzy. – Wskazał długim, szponowatym palcem na odpadającą od framugi farbę olejną. – Było dobrze, póki nie zaczęli zdrapywać. Mają wymienić drzwi i okna, ale im się pieniądze skończyły. Do przyszłej wiosny musimy żyć jak dziady z obdrapanymi drzwiami, bo dyrekcji się nie chce z własnej kieszeni do tego ich remontu dołożyć… Tragedia, nie życie… – dorzucił po krótkiej przerwie. – Zapraszam na górę.
Schody były szerokie, drewniane i skrzypiały przy każdym kroku. Przez całą drogę na pierwsze piętro psychiatra użalał się nad opieszałością dyrekcji i warunkami, w jakich przyszło mu pracować.
– Nie mają pieniędzy, a pchają się do remontu jak osły do studni – mówił, nerwowo potrząsając głową. Półdługie, czarne jak noc włosy rozsypywały się przy tym na boki, profesor zaś przeczesywał je nieustannie palcami, nie przestając trajkotać.– Widzi pan, te schody… Pamiętają jeszcze pierwszego pacjenta, a oni chcą je wywalić na śmietnik! Administracja, psia ich mać!...
Inspektor słuchał tej paplaniny w zupełnym milczeniu, myśląc o tym, co mogło się stać Agacie. Nie widział jej od zeszłej jesieni, ale dzwonili do siebie co piątek. Kiedy ostatnio z nią rozmawiał, nic nie wskazywało na to, że może być chora. Mówiła tylko o tym, że w sobotę planuje wywołać ducha ich matki, przyjął to jednak zupełnie spokojnie, wiedząc o dziwacznej pasji siostry. Tak, rozmawiał z nią dokładnie dwa dni temu. Co mogło się z nią stać, że trafiła do szpitala? Na to pytanie Lejka nie zdążył sobie odpowiedzieć, bo tuż nad uchem rozbrzmiał mu syczący półgłos Lewija:
– No, co pan taki zamyślony? Już trzeci raz mówię panu, żeby pan wszedł do gabinetu!
Pogrążony w przytulnym półmroku pokój był niewielki, a panował w nim iście artystyczny chaos. Ściany i większość wystroju była zielona. Stara, dębowa klepka przyjemnie skrzypiała przy każdym kroku. Znajdujące się na wprost wejścia okno było duże, a przysłaniające je do połowy zasłony z grubego pluszu i panujący w pokoju zapach nagrzanego słońcem drewna przywiodły inspektorowi na myśl przedwojenne, mieszczańskie mieszkanie. Na środku gabinetu naprzeciwko siebie stały dwa wygodne, obite zieloną tkaniną fotele. Obszerną wnękę pod ścianą w całości zajmowała wielka, zawalona książkami biblioteczka, obok niej stał uginający się pod jakimś papierami stolik. Pomiędzy dokumentami, na samym brzegu blatu balansował, nieustannie grożąc upadkiem, beżowy, do połowy wypełniony zimną kawą kubek z nadrukowanym nań znakiem drewnickiego szpitala.
Lejka za namową ordynatora podszedł do jednego z foteli i już miał usiąść, gdy gospodarz zawołał:
– Chwileczkę! Niech pan nie siada… – Podszedł do siedzenia i zgarnął zeń cały stos papierów. – Przepraszam za bałagan, ale musiałem w błyskawicznym tempie znaleźć historię choroby jednego z pacjentów. Dzisiaj go wypisaliśmy…
Inspektor w milczeniu rozejrzał się po pokoju i pomyślał, że błyskawiczne znalezienie czegoś w tak niesamowitym chaosie graniczy z cudem. Nic nie mówiąc, usiadł w fotelu, podczas gdy Lewij z miną natchnionego artysty wrzucał zwalone z siedzenia dokumenty do przepastnej, stojącej przy przeciwległej ścianie komody. Uporawszy się z papierami, psychiatra z hukiem zamknął pękającą w szwach szufladę i wyraźnie zadowolony z efektu, zagłębił się w siedzisku naprzeciw policjanta, wzbijając przy tym gęste obłoki kurzu. Lejka patrzył zdumiony na okalającą postać lekarza aureolkę pyłu, myśląc przy tym, że profesor musi być nie lada cudotwórcą, skoro w takich warunkach potrafi zachować nienagannie uprasowane ubranie w stanie nieskazitelnej czystości.
– No, na czym to ja stanąłem?... – mruknął do siebie Lewij, w zamyśleniu bawiąc się zwisającym mu zza ucha kosmykiem kruczoczarnych włosów.– Aaaa… Na tym, że stan pańskiej siostry nie jest tragiczny, ale bardzo poważny… Tak! Właśnie tak! Wszystko z nią w porządku, w gruncie rzeczy potrzebuje tylko paru dni wypoczynku… Jest bardzo wzburzona… Niestety, nie może jej pan dzisiaj zobaczyć. Niedawno zasnęła… – wyjaśnił, odpowiadając na niepostawione jeszcze pytanie inspektora. – Być może jutro będzie pan mógł ją zobaczyć, ale tylko przez chwilę i w obecności personelu…
– A co jej jest? – szybko wtrącił się Lejka, korzystając z tego, że ordynator zrobił przerwę dla nabrania powietrza.
– Hmmm… W zasadzie… W zasadzie to nie wiem do końca… – wymruczał półgłosem natchniony artysta psychiatrii. – Ale wydaje się, że może to być bouffée délirante…
– Bu… co? – wyjąkał Lejka, pełnym niezrozumienia wzrokiem wpatrując się w twarz swego rozmówcy.
Psychiatra energicznie zamachał rękoma i wyrzucił z siebie około trzech dość pokaźnych zdań, naszpikowanych czysto medyczną terminologią. Zagubiony inspektor zdążył z tego psychiatrycznego łamańca zrozumieć tylko „czasowe zaburzenie”, „halucynację” i „diametralną zmianę zachowania pacjenta”.
– Po ludzku mówiąc: stan, w którym sposób postrzegania rzeczywistości przez chorego zmienia się i nie jest on w stanie dokonać obiektywnej oceny otoczenia, przez co może stać się agresywny… – zakończył swój wywód Lewij i spytał troskliwie: – Rozumie pan?
Oszołomiony niedawno usłyszanym wyjaśnieniem inspektor uśmiechnął się i zapewnił, że wszystko doskonale zrozumiał. Profesor cichutko klasnął w drobne, zadbane dłonie i w pokoju na chwilę zapanowało milczenie. Lejka w zamyśleniu przyglądał się swojemu rozmówcy, z każdą minutą coraz bardziej przekonując się o tym, że przesłuchany dzisiaj przestępca i siedzący przed nim mężczyzna mają ze sobą jakiś związek. Nie wiedział jeszcze, w jaki sposób mogli być związani, ale domyślał się, że są to raczej więzy krwi niż interesu. Wspólny biznes zbliża ludzi, ale nie na tyle, by stali się oni z biegiem lat swoimi niemalże idealnymi kopiami pod każdym względem. Obaj mężczyźni mieli duże, niespokojne oczy o tęczówkach w kolorze malachitu. Ich dłonie oraz sposób, w jaki nimi gestykulowali, był identyczny, głosy zaś mieli tak podobne, że chwilami Lejka odnosił wrażenie, że rozmawia z tym samym człowiekiem. Jedyną zauważalną na pierwszy rzut oka różnicą między oskarżonym a psychiatrą było to, że ten drugi nieco bardziej śpiewnie wymawiał głoskę „ł”, a niektóre wyrazy wypowiadał z iście wschodnim, chyba lwowskim akcentem. Obaj natomiast tak samo miękko artykułowali literę „r”, przez co chwilami słuchający odnosił wrażenie, że słucha jakiejś starej, kiepsko nagranej francuskiej piosenki. Całe to uderzające podobieństwo nie podobało się policjantowi i przez chwilę Lejka walczył ze wzrastającą pokusą przesłuchania siedzącego przed nim lekarza.
„On nie jest podejrzany. Nie jesteś tu w sprawie pracy” – tłumaczył sobie inspektor, mocno przygryzając dolną wargę. – „Najważniejsza jest Agata. Samaela zostaw na później!”
– Czemu się pan tak przygląda? – zapytał nagle psychiatra, zmrużył oczy i założył nogę na nogę, jakby chciał ochronić się przed przenikliwym spojrzeniem rozmówcy.
Lejka drgnął niczym człowiek, nagle zbudzony z letargu. Dopiero teraz zrozumiał, że przynajmniej od dwóch minut nieustannie wpatruje się w siedzącą przed nim postać.
– Przepraszam… – szepnął i wbił wzrok w zakurzony dywan przed sobą. Gdzieś w oddali rozległ się ostry, pełen przestrachu krzyk. Lewij niespokojnie zaszurał podeszwami czarnych drewniaków, przyłożył palec do nasady ucha, a w jego rozbieganych oczach zalśniło skupienie, ale zniknęło niemalże natychmiast, ustępując miejsca wyrazowi spokojnej rezygnacji.
– Zapowiada się wesoła noc – mruknął do siebie psychiatra i wyjaśnił: – Tej nocy będzie pełnia, a niektórzy schizofrenicy są bardzo czuli na fazy Księżyca… Bez przerwy trzeba kogoś uspokajać…
– Można zwariować… – wtrącił się inspektor. Odpowiedział mu syczący, nieprzyjemny śmiech.
– Prawdopodobieństwo zwariowania wynosi tu dokładnie zero. Zwariować może ten, kto nigdy nie był wariatem…
– Chce pan powiedzieć, że wszyscy tu są… zakręceni? – zapytał nieśmiało Lejka.
Ordynator zaśmiał się znowu.
– Niech mi pan pokaże jednego nie–wariata na tym świecie, to pana ozłocę – zażartował. W pokoju na moment zapanowało milczenie, a inspektor poczuł wzrastającą potrzebę zadania swemu rozmówcy paru iście profesjonalnych pytań.
– Ma pan dzisiaj dyżur? – zapytał w końcu, chcąc przerwać z nagła zapadłą ciszę i jednocześnie ułatwić sobie walkę z zawodowym skrzywieniem.
Lewij przecząco pokręcił głową i odparł, tłumiąc ziewnięcie:
– Na szczęście dzisiaj nie mam nocnego. I tak miałem dwie doby pod rząd, jedną planowo, drugą w zastępstwie.
– I pan mówi, że nie można zwariować… – mruknął Lejka.
– Nie… A nawet jeśli ma pan rację, to ja już dawno przekroczyłem wszystkie granice zdrowego rozsądku… – Psychiatra uśmiechnął się półgębkiem i w tym samym momencie zadzwonił stojący na parapecie, staroświecki telefon. – Przepraszam… – szepnął lekarz i podszedł do brzęczącego aparatu.
Rozmowa trwała krótko, a intonacja, z jaką odpowiadał ordynator, wprowadziła inspektora w niespokojne drżenie. Policjant wytężył słuch, ale nie mógł zrozumieć ani słowa. Wyrazy były wypowiadane prędko i zlewały się w jedną, splątaną całość o niemieckim brzmieniu. Lejka zrozumiał, że słyszy nieznany mu gardłowy język. Nie zdążył jednak dokładniej wsłuchać się w słowa, bo profesor właśnie odłożył słuchawkę.
– Właśnie dostałem od małżonki burę za to, że nie wracam do domu – wyjaśnił. – Ponadto, instrukcja stanowi, że pana również mam tam dostarczyć… Bardzo mi przykro – dodał, słysząc nieudane próby wyrażenia sprzeciwu ze strony inspektora. – Ale nie ma mowy o tym, by wracał pan o tej porze do Warszawy. Za daleko, poza tym jutro i tak pan tu musi przyjechać. Zupełnie nie opłaca się ruszać samochodu. Na ulicy nic mu się nie stanie, mogę to panu obiecać… Najwyżej wykręcą mu parę zbędnych elementów – dorzucił z szelmowskim błyskiem w oku i pospiesznie zapewnił, że żartuje.
– No, cóż… Ulegając przemocy będę musiał wypełnić pańskie żądanie… – odparł po długim namyśle policjant. Perspektywa nocnej jazdy nie do końca sprawnym samochodem niezbyt mu pasowała, poza tym wiedział, że zostając w Ząbkach, będzie bliżej potrzebującej go Agaty. „Jutro i tak mam wolne, a nie ma sensu wracać do domu…” – pomyślał.
– Doskonale… No, chodźmy, bo już czas.
– Chwileczkę…. Gdzie pan mieszka? – zapytał inspektor. Nie lubił iść pod nieznany mu adres.
– Dokładnie budynek stąd. Mieszkanie służbowe – wyjaśnił ordynator i gestem wyprosił gościa z gabinetu.
Po paru minutach uciążliwej z powodu zalegających alejkę budowlanych śmieci drogi przed idącymi wyłonił się niewielki, piętrowy dom. Jako jeden z niewielu budynków, znajdujących się na terenie szpitala, nie był on opleciony rusztowaniami i prezentował się nader schludnie na tle otaczającego go nieporządku. Ściany domku były pokryte zielonkawą, tylko gdzieniegdzie popękaną farbą, a w dwóch oknach na piętrze paliło się lekko stłumione muślinowymi firankami światło. Na jasnym tle jakiegoś obrazu wyraźnie widniała drobna, kobieca postać. Lewij przystanął na chwilę przed wejściem, przyłożył dwa palce prawej dłoni do ust i musnął nimi jakąś podłużną wypukłość we framudze, szepcąc przy tym coś, co brzmiało jak modlitwa. Po czym odwrócił się do inspektora, mówiąc:
– Zapraszam do środka. Drugie drzwi po lewej…
Lejka posłusznie zanurzył się w przytulnym, ciepłym półmroku korytarza, na środku którego płonęła niewielka, goła żarówka. Mimo mało skutecznego oświetlenia policjantowi udało się zobaczyć stojącą naprzeciw drzwi wejściowych wąziutką szafę. Coś białego mignęło tuż obok inspektora i chwilę później drzwiczki szafy otworzyły się. Po cichym stukocie drewniaków Lejka poznał, że do szafki podszedł profesor. Kiedy Lewij ponownie wynurzył się z półmroku, nie miał już na sobie kitla, a zamiast drewniaków na nogach miał miękkie kapcie z czarnej skóry. Koszula również zmieniła barwę z białej na czarną i inspektor wywnioskował, że ordynator przebrał się przed wejściem do mieszkania. Zdziwiło go jedynie tempo, w jakim to zrobił.
– Dlaczego pan nie wchodzi? – zapytał z lekką naganą w głosie psychiatra i ostrożnie pchnął jasne, drewniane drzwi.
Lokal przedstawiał się dość ascetycznie, ale było w nim czysto jak na sali operacyjnej. Wszystko, począwszy od lustra w przedpokoju, poprzez dywan na pachnącej pastą podłodze, a na wieszaku na płaszcze kończąc, lśniło czystością. Lejka przystanął na chwilę, bojąc się wybrudzić sterylnie czystą posadzkę.
– Proszę wejść… – szeptem poprosił Lewij i dodał nieco głośniej: – Sara!
Rozległo się skrzypnięcie drzwi i z rzęsiście oświetlonego pokoju wyszła ładna, drobna kobieta. Była chyba nieco młodsza od ordynatora, a może tylko odmładzało ją padające z tyłu światło. Oczy miała, w przeciwieństwie do męża, małe, piwne i nieco skośne, ale w gruncie rzeczy byli do siebie podobni jak rodzeństwo. Jej ładne, długie włosy upięte były w luźny, opadający na szczupłe ramiona warkocz. Ubrana była w ciemną, sięgającą kostek sukienkę, a jej pierś przyozdabiała duża, czerwona broszka w kształcie róży. Kobieta ostrożnie przestąpiła przez próg przedpokoju i stanęła, dyskretnie lustrując gościa ciekawskim spojrzeniem. Kłopotliwe milczenie przerwał psychiatra:
– Saro, to jest pan, o którym ci mówiłem… Inspektorze, – zwrócił się do Lejki, opanowanym gestem wskazując na żonę. – to Sara, moja nieoceniona małżonka.
– Bardzo mi miło pana poznać – odezwała się kobieta. Głos miała cichy i melodyjny. – Zapraszam – powiedziała, cofając się nieco w głąb rzęsiście oświetlonego pokoju.
Policjant odpowiedział na zaproszenie lekkim ukłonem i powoli wszedł do salonu. Pokój gościnny urządzony był bardzo skromnie. Wszystko w nim było brązowe, a jedynym różniącym się od reszty wystroju elementem było stojące naprzeciw wejścia czarne pianino. Grube, zwisające z mosiężnego karnisza zasłony z brunatnego sukna nadawały pomieszczeniu tajemniczości, a stojący na parapecie świecznik przywodził na myśl starą, zawalającą się chatkę czarownic.
Sara podeszła do okna i zasłoniła je dokładnie. Lewij tymczasem gestem zaprosił inspektora do zajęcia miejsca na dużej, brązowej kanapie pod ścianą.
– Saro, został nam jeszcze czulent? – zapytał, zwracając się do żony.
– Tak – odparła, spuszczając wzrok. Lejka zauważył, że małżonkowie prawie nie patrzyli sobie w oczy.
– Przynieś go, proszę… Próbował pan kiedyś czulentu, panie inspektorze? To bardzo dobre danie, tradycyjnie robimy go przed szabatem. Sara zwykle dodaje do niego jagnięcinę i ziemniaki. Prawdziwy cud się stał, że jeszcze go zostało… Zazwyczaj znika jako pierwszy…
– To dlatego, że ciebie nie było, Izmael – wtrąciła się kobieta, podchodząc do stołu. W rękach trzymała niewielką, płaską miskę, w której parowało coś niesamowicie podobnego do gulaszu. – Proszę się częstować, panie inspektorze – powiedziała, stawiając przed nim talerz wraz z małym, plecionym koszyczkiem, w którym znajdowały się sztućce. – Smacznego… A ty, Izmael? Chcesz?
Lewij przecząco potrząsnął głową i uśmiechnął się, krótko patrząc jej w oczy. Odwzajemniła uśmiech i usiadła po drugiej stronie stołu. Lejka zobaczył, że wciąż uśmiechają się do siebie przez blat w zupełnym milczeniu, jakby rozmawiali za pomocą ukradkowych, rzucanych znienacka spojrzeń. W pewnej chwili Sara błysnęła źrenicami w stronę inspektora, który wciąż tkwił nieruchomo, patrząc na danie nieobecnym, zdziwionym wzrokiem. Psychiatra podchwycił spojrzenie małżonki i zwrócił się do Lejki:
– Proszę się nie krępować… Sara zwykle nie jada po zmroku.
– A pan? – zapytał policjant, nieśmiało biorąc do ręki widelec.
– Dziękuję za troskę, ale niedawno jadłem… – zapewnił profesor i uśmiechnął się. Miał uroczy, szeroki uśmiech niewinnego chłopca.
Inspektor ostrożnie włożył do ust niewielką ilość jedzenia i przełknął powoli przy akompaniamencie tłumionego chichotu obu małżonków. Kiedy zapytał, co jest powodem ich śmiechu, odpowiedzieli jednocześnie, że Lejka ma taką minę, jakby zmuszano go do połknięcia muchomora w stanie surowym.
– To nie jest trujące, mój panie – zapewnił profesor i rzucił Sarze półgłosem kilka niezrozumiałych, gardłowych słów. Kobieta wyszła, a chwilę później wróciła z małym talerzykiem, na którym widniała niewielka porcja czulentu. Postawiła naczynie przed ordynatorem i wróciła na swoje miejsce przy stole. Profesor podziękował jej spojrzeniem i powiedział, zwracając się w stronę gościa:
– Pańskie zdrowie – I kilkoma prędkimi ruchami zjadł podaną mu potrawę. – Przepyszne, Saro… Czyżbyś lepiej gotowała tylko wtedy, gdy przychodzi Dawid? – spytał, podejrzliwie patrząc na żonę. Chociaż bardzo się starał nadać swemu spojrzeniu żartobliwy błysk, to i tak widać było, że za imieniem „Dawid” kryje się jakieś nieprzyjemne dla obu małżonków wspomnienie. Sara skurczyła się, a na jej twarzy pojawił się rumieniec wstydu.
– Nie, naprawdę nie… – odparła prędko. – A propos, Dawid przekazuje ci pozdrowienia i życzy dobrego tygodnia.
– O, to w takim razie możemy się spodziewać rychłej wizyty mojego drogiego braciszka… Myślę, że tym razem potrzebuje pieniędzy na samochód – mruknął Lewij, odstawiając talerzyk na blat. – Dziękuję, Saro.
Sara uśmiechnęła się smutno i zwróciła się do Lejki:
– Smakuje panu?
Policjant potwierdził zamaszystym skinieniem, bo usta zajęte miał jedzeniem, które było naprawdę bardzo smaczne. Po skończonym posiłku gospodyni podała herbatę i małe, kruche ciasteczka, które mocno pachniały wanilią. Tym razem inspektor nie był już skazany na jedzenie w samotności. Ciastka były wyśmienite i zniknęły dosłownie w oka mgnieniu. Z chwilą zniknięcia ostatniego z nich w pokoju rozległo się jedenaście uderzeń dużego, staroświeckiego zegara, stojącego w kącie salonu.
– Już późno – odezwał się gospodarz, a w jego głosie zabrzmiało ledwo wyczuwalne ponaglenie.
Kobieta w milczeniu odniosła naczynia do kuchni i stanęła w drzwiach, opierając się biodrem o framugę.
– Saro, – zwrócił się do żony półgłosem profesor – zmień, proszę, pościel w moim pokoju…
– A ty? – zapytała cicho.
Lewij w milczeniu wskazał na kanapę, na której siedział i uśmiechnął się. W oczach Sary na moment zabłysnął żal niezaspokojonej żądzy, ale natychmiast opuściła głowę i wyszła.
– Panie inspektorze, proszę czuć się jak w domu… Łazienka jest po prawej stronie, zaraz za drzwiami… – podjął po chwili profesor. – Jeśli czegoś będzie pan potrzebował, proszę śmiało pytać.
– Dziękuję… Nie chciałbym sprawiać kłopotu…
Ordynator zapewnił, że kłopot jest doprawdy żaden, przeprosił i wyszedł, mówiąc, że musi coś sprawdzić w szpitalu. Gdzieś w głębi mieszkania trzasnęły drzwi. Chwilę później w drzwiach pojawiła się pani Lewij. Ze skromnie spuszczonym wzrokiem zaprosiła Lejkę do pokoju, w którym miał nocować. Inspektor posłusznie udał się za gospodynią do niewielkiego, wąskiego pokoiku o zielonych ścianach. Umeblowanie sypialni profesora swoją skromnością przypominało celę średniowiecznego mnicha. Obok wąskiego, żelaznego łóżka stała niziutka szafeczka o pękatych kształtach. Nieco dalej od szafki, pod oknem, znajdowała się wąska i wysoka garderoba z owalnym lustrem na drzwiach. Policjant już miał o coś zapytać, gdy w kieszeni zabrzęczał mu telefon. Odebrał, nie patrząc na ekran.
– Pan Lejka? – Głos kobiety po drugiej stronie słuchawki był tak donośny, że inspektor musiał odsunąć komórkę od ucha.
– Tak. Słucham…
– Pański kolega, Franciszek Bielacki, nie żyje…
– A kto mówi? – zapytał policjant, z trudem panując nad drżeniem rąk.
– Jego żona – odparła niewiasta i zaniosła się dławiącym, spazmatycznym płaczem. Z jej dalszej, porwanej na strzępki wypowiedzi wynikało, że bileter popełnił samobójstwo, rzucając się pod tramwaj chwilę po tym, jak inspektor wysiadł na przystanku. Żona zmarłego mówiła, że dzwoni dopiero teraz, bo przedtem była w zupełnym szoku.
– Nie wiem, co go do tego skłoniło… Był taki spokojny… – zawodziła.
Lejka oparł się o ścianę i długo milczał, nie mogąc zebrać myśli. Franciszka Bielackiego znał od przedszkola i zawsze uważał go za człowieka nadzwyczaj zrównoważonego. Zimny pot wystąpił na czoło inspektora.
– Jest tam pan? – zapytała kobieta.
– Tak, tak… Już do pani jadę… – wyszeptał policjant i odłożył słuchawkę. – Dziękuję za gościnę, ale muszę jechać – powiedział, zwracając się do Sary, która patrzyła na niego pełnym niezrozumienia wzrokiem.
– Nie ma mowy, mój panie – odezwał się z przedpokoju Lewij. Był w płaszczu i czuć było od niego tytoniem. – Nie pojedzie pan sam…
– Niby dlaczego? – burknął Lejka.
Psychiatra wprawnym gestem odgarnął opadające mu na twarz włosy i uśmiechnął się.
– Jest pan w stanie szoku, który może w dowolnym momencie objawić się zupełnym odrętwieniem. To niebezpieczne – wyjaśnił, wnikliwie wpatrując się w oczy inspektora.
– Skąd pan to wytrzasnął?! Nic mi nie jest! – krzyknął Lejka. Czuł się normalnie i tylko przyspieszone bicie serca i zimny pot zdradzały to, jak bardzo jest zdenerwowany. Postąpił w stronę drzwi, ale Sara ze słabym okrzykiem zagrodziła mu drogę.
– Nie pojedzie pan sam – powtórzył lekarz i spojrzeniem kazał żonie odsunąć się. – Ma pan do wyboru dwie rzeczy: moje towarzystwo w czasie jazdy, albo rezygnację z podróży… Co pan wybiera?
Policjant z niechęcią przystał na pierwszą opcję i chwilę później obaj mężczyźni stali przy bramie. Psychiatra otworzył ją szybciej, niż można było się tego spodziewać po starym, zacinającym się zamku. Lejka niecierpliwie wybiegł na ulicę, dopadł do samochodu i wsiadł do niego. Lewij nie spieszył się z zajęciem miejsca w aucie i po irytująco długim namyśle usiadł na przednim siedzeniu. Inspektor odpalił pojazd i ruszył krętą, wąską uliczką.
– Niech pan się nie spieszy… Proszę zwolnić… – poprosił w pewnej chwili psychiatra.
– Niby dlaczego? Ze znaków wynika, że wolno tu jechać osiemdziesiąt na godzinę! – odburknął policjant, na chwilę zdejmując nogę z gazu.
– A pan ile jedzie?
– Dziewięćdziesiąt…
– No więc? – zakończył lekarz i odwrócił się tak, że kierowca nie widział jego twarzy. Ciemne, sięgające ramion włosy zasłaniały mu oczy, ale Lejka i tak wiedział, że jego towarzysz drzemie. „Nic dziwnego… Po dwóch dyżurach w psychiatryku też bym spał jak zabity” – pomyślał policjant i wpatrzył się w ciemność, którą z rzadka rozpraszały migotliwe światła latarń przy drodze. Na ulicy było cicho, w żadnym domu nie paliły się lampy. Zegar na desce rozdzielczej samochodu wskazywał za pięć dwunastą.
– Dlaczego pan ze mną pojechał? – zapytał po chwili milczenia inspektor, zwalniając przed zakrętem.
Lewij drgnął gwałtownie, spojrzał na policjanta i uśmiechnął się.
– Dlatego, że jestem pracownikiem służby zdrowia – odparł syczącym, nieprzyjemnym półgłosem,
– Ale co to ma do rzeczy? – dociekał Lejka.
– A wie pan, co znaczy służba? – spytał lekarz i, nie czekając na odpowiedź, kontynuował: – Służba jest poświęceniem swojego życia, czasu i zdrowia dla innych. Składając przysięgę zobowiązałem się do niesienia pomocy wszędzie tam, gdzie ktoś jej potrzebuje. Ta kobieta, z którą pan rozmawiał, jest z pewnością załamana i wsparcie dobrze jej zrobi… Ponadto pan jest moim gościem, a jako gospodarz muszę zadbać o pańskie bezpieczeństwo. Również psychiczne…
– Wcale nie wymagam od pana opieki. Jestem dorosły, poza tym, ledwo się znamy…
– W takim razie proszę potraktować moje towarzystwo jako wyraz wierności przysiędze… – odpowiedział psychiatra i znowu pogrążył się w czujnym półśnie.
Policjant wzruszył ramionami i znów wpatrzył się w ciemną powierzchnię asfaltu przed sobą. Nawierzchnia była jeszcze mokra od niedawnego deszczu, a w powietrzu pachniało nocną świeżością. Samochód w ciszy mijał kolejne zakręty, ciemność powoli rzedła pod wpływem napierających na nią świateł stolicy. Pojazd wtoczył się na bezsenne ulice Śródmieścia. Gdzieś w oddali rozbrzmiewały akordy jakiejś piosenki. ”Chyba koncert” – pomyślał Lejka i skręcił w ulicę Pawią. Nawykłymi do ciemności oczyma szukał bloku, opatrzonego numerem sześć. Tam, na piątym piętrze mieszkała rodzina Bielackich.
– Widzi pan szóstkę? – zwrócił się do psychiatry, który obudził się akurat w chwili, gdy skręcali na rondzie.
Lewij wyjrzał przez okno, a jego z natury niespokojne oczy zamigotały jeszcze bardziej nerwowo.
– Tam jest – powiedział po chwili, wskazując na jasny, niedawno ocieplony blok z lat osiemdziesiątych.
Policjant podziękował i spojrzał w kierunku trzech okien na rogu piątego piętra. W jednym z nich paliło się światło. Inspektor półgłosem kazał profesorowi wysiąść i ostrożnie zatrzasnął drzwiczki samochodu. Ruszyli wilgotnym chodnikiem do drzwi wejściowych. Lejka delikatnie nacisnął na klawisz domofonu i czekał, ze zdenerwowania przygryzając dolną wargę do krwi. Psychiatra stał obok niego w zupełnym bezruchu. Jedynym dowodem na to, że żyje były jego bez przerwy biegające z boku na bok źrenice w malachitowej oprawie tęczówek.
– Słucham? – Spłakany głos w domofonie rozległ się tak nagle, że obaj oczekujący podskoczyli.
– Pani Beato, to ja, inspektor Lejka – przedstawił się policjant i położył dłoń na zimnej klamce.
– Mojej siostry nie ma… Godzinę temu wyjechała do Zakładu Medycyny Sądowej… Wezwano ją dla dopełnienia jakichś formalności…
– Acha… A kiedy wróci?
– Nie wiem. Może dopiero rano… Nic nie mówiła na ten temat… – Kobieta urwała na chwilę i zwróciła się do kogoś po drugiej stronie cichym, uspokajającym szeptem: – Spokojnie, mamusia wróci… No, śpij… Przepraszam – powiedziała nieco głośniej. – Dobranoc panu… Do Beaty proszę przyjść jutro, koło południa najlepiej… Dobranoc. – Odłożyła słuchawkę z trzaskiem.
Lejka stał w milczeniu, nie mogąc zebrać myśli. W głowie miał zupełny mętlik i nie wiedział, co robić.
– Wie pan, jak stąd trafić do tego Zakładu? – zapytał po chwili, z wysiłkiem wpatrując się w nieodgadnioną twarz stojącego obok lekarza.
– Wiem… Ale nie radzę tam teraz jechać. Jeśli pani Bielacka tam jest, to nic się jej nie stanie… Jest w dobrych rękach… A przy okazji, pamięta pan może panieńskie nazwisko matki zmarłego kolegi?
Pytanie wydało się inspektorowi tak dziwne, że aż podskoczył.
– Co to ma do rzeczy? – warknął, powoli ruszając w stronę samochodu.
Lewij zmarszczył czarne, krzaczaste brwi i w milczeniu wsiadł do auta. Odezwał się dopiero w momencie, gdy wyjechali na Karmelicką:
– Wydaje się, że była u nas taka jedna, co wychodziła za Bielackiego…
Lejka rzucił pasażerowi pytające spojrzenie i zwolnił trochę. Nie chciał uronić ani słowa z tego, co mówił profesor. Ale zamiast pożytecznych informacji usłyszał długą, szarpiącą nerwy ciszę.
– U nas, to znaczy gdzie? – zapytał.
– W gminie… – wyjaśnił psychiatra i ciągnął dalej: – To było jakieś trzydzieści pięć, sześć lat temu. Chyba nie chodziłem jeszcze do szkoły… Nieważne zresztą… Z tego, co pamiętam z rozmów dorosłych, to w gminie była afera o to, że jakaś kobieta chciała wyjść za goja, Bielackiego właśnie… Na imię miał chyba Daniel, ale z Żydami nie miał nic wspólnego… Rabbe nie chciał dać zgody na to małżeństwo, bo wiedział, zresztą wiedzieli wszyscy, że ta kobieta straci kontakt z gminą i zmieni wiarę. A musi pan wiedzieć, że każde odejście z gminy jest porównywalne do śmierci kogoś z rodziny. Oba te zdarzenia opłakujemy tak samo… W końcu oboje zniknęli nie wiadomo gdzie, a potem, już w Warszawie i to dużo później dowiedziałem się, że ślub odbył się dwa dni po ich ucieczce w jakimś kościółku na prowincji i ta kobieta przeszła na rzymski katolicyzm…
– A pamięta pan, jak się nazywała?
Lewij potrząsnął głową i powiedział, że w gminie mówiono na nią Rachela, ale chyba wraz z katolickim chrztem zmieniła imię. Na tym skończyła się opowieść o wiarołomnej Żydówce.
Dalej jechali w milczeniu, sami nie wiedząc dokąd. Inspektor nie myśląc skręcał i zawracał, przyspieszał i zwalniał bez widocznego celu. Nie chciało mu się spać, nie miał najmniejszej ochoty wracać do domu. Był tak zajęty swoimi myślami, że zapomniał zupełnie o obecności lekarza. Dopiero przy wjeździe na Włochy zorientował się, że nie jest w samochodzie sam… Zahamował nagle, przerażony nieoczekiwanym towarzystwem. Drobnym ciałem psychiatry szarpnęło i tylko to, że miał on dłonie wsparte o deskę rozdzielczą uchroniło go od uderzenia czołem w szybę.
– Przepraszam – tłumaczył się policjant. – Przestraszyłem się trochę… Myślałem, że jestem sam, zerkam na siedzenie obok i widzę jakiegoś człowieka…
– Nie mam nic przeciwko temu, by traktowano mnie jak halucynację – zapewnił profesor z uśmiechem i dodał: – Przy okazji, wie pan, która godzina? Zapomniałem zegarka w domu…
Lejka z dziwną niechęcią odparł, że dochodzi druga. W pytaniu o godzinę od zawsze wyczuwał groźbę zbliżającej się rozłąki, a Lewij z pewnością nie należał do osób, z którymi chciałby się pożegnać prędzej, niż to konieczne. Otuchy dodała mu myśl, że są daleko od Ząbek i od przedwczesnego rozstania może uchronić go długa droga z powrotem. Prędko przypomniał sobie także, że w ząbkowskim szpitalu przebywa jego siostra, a regularne jej odwiedzanie da mu pretekst do każdorazowej wizyty w gabinecie ordynatora.
Wspomnienie o Agacie uderzyło go nagle i z całą siłą. O ile przedtem jej pobyt w szpitalu traktował jako dodatek do nowego pakietu przygód, o tyle teraz świadomość tego, że jedyna, ukochana siostrzyczka znajduje się w realnym niebezpieczeństwie, podcięła mu nogi.
Inspektor uświadomił sobie zupełnie nieoczekiwanie fakt, że musi zrobić wszystko, by wydrzeć siostrę z macek choroby. W jednej chwili przez jego głowę przeleciało tysiąc pomysłów na to, jak to zrobić. Na pierwszy plan wysunęła się myśl o korupcji… Nie… On, Stanisław Lejka, najbardziej zasłużony w stolicy łowca łapówkarzy, miałby sam pójść w ślady swoich ofiar? Nie, to było nie do pomyślenia, a jednak… Jednak wizja wręczenia grubej, szeleszczącej koperty w cieniu przyszpitalnych lip w zamian za uratowanie siostry wydała mu się nader kusząca. Pomyśleć tylko, że wystarczy zapłacić, by mieć pewność co do tego, że człowiek, którego kochamy, będzie uratowany… To takie łatwe…
„Zrobiłbym to, czy nie?...” – myślał inspektor, w napięciu wpatrując się w szary asfalt przed sobą. Odległości straciły dla niego jakiekolwiek znaczenie, a orientacja przestrzenna zniknęła gdzieś głęboko na dnie przerażonego umysłu. – „No, zrobiłbym to, czy nie?... Gdyby teraz, w tej chwili, Lewij otworzył oczy i powiedział, że zna sposób na jej wyleczenie, ale muszę za to zapłacić… Zgodziłbym się?...” Pytanie krążyło po rozpalonej głowie Lejki tak prędko, że świat zawirował mu przed oczyma. Poczuł, jak ogarnia go słabość. Nogi bezwładnie opadły na dół, przy czym prawa całym ciężarem zwaliła się na pedał gazu. Zaciśnięte na kierownicy dłonie rozkurczyły się i mimo usilnych prób utrzymania ich w górze pacnęły z głuchym klaśnięciem na uda. Policjanta ogarnął strach, powoli przechodzący w panikę. Po raz pierwszy w swoim życiu inspektor nie mógł zapanować nad swoim ciałem. Gdzieś w oddali zawyła syrena pogotowia. Mijane szybko światła i ulice zlały się w oczach Lejki w jedną, szaro–granatową masę. Coś jasnego mignęło mu z prawej, rozległ się zgrzyt zaciąganego hamulca ręcznego i ciche przekleństwo w nieznanym, gardłowym języku.
– Panie, patrz pan na drogę, do cholery! – zawołał syczący, poirytowany głos.
"Ja "beznadziejność nadchodzących dni" -
Witam odważnym i rycerskim : "phi" !!" Tongue
Odpowiedz


Wiadomości w tym wątku
Artysta, który minął się z powołaniem - przez Grafoman - 04-01-2017, 17:51

Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 2 gości