Ocena wątku:
  • 1 głosów - średnia: 5
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Atom ryzyka (tytuł roboczy)
#5
Rozdział III
Hrabina



Słońce wisiało wysoko na niebie, w jednym z tych ostatnich ciepłych dni początku jesieni. Christiandorf budził się z wolna do życia. Elita odsypiała jeszcze nocne eskapady i co najwyżej lekko uchylała jedną powiekę, żądając od służby szklanki wody albo cudownej tabletki od bólu głowy, ale robotnicy już od jakiegoś czasu byli w środku dobry pracy.
W czynszówce przy Alsenstraße woda hałasowała w starych rurach, dzieci hałasowały na schodach, śpiewając, a za oknem hałasowali gazeciarze, od czasu do czasu przekrzykując się z rykiem nielicznych w tej dzielnicy automobilów. Promienie słońca całkiem bezczelnie przenikały przez liczne dziury i przetarcia w cienkich zasłonach, tworząc na drzwiach i części odrapanej ściany fantastyczną mozaikę świetlistych kształtów.
Lotte spała, oddychając miarowo. Leżała na brzuchu, częściowo tylko przykryta. Cienki koc – kiedyś musiał być czerwony – zsunął się aż do pośladków, wystawiając na widok nagie plecy.
Christoph nie spał. Przypatrywał się kobiecie, siostrze zmarłej żony, od wczorajszej nocy – z woli dziwacznego przeznaczenia – także swojej kochance. Kiedy tak leżała, spokojna, bez szyderczej maski, z twarzą częściowo przysłoniętą włosami i niemal startym makijażem, bardziej niż kiedykolwiek przypominała Gretchen. Różnił je teraz tylko jeden maleńki szczegół – niewielka blizna na łopatce Liselotte, której Gretchen z pewnością nie posiadała.
To ostatecznie przywróciło go do rzeczywistości. Usiadł na łóżku i zaczął zbierać z podłogi pomięte rzeczy. Koszula, spodnie, płaszcz i inne części garderoby hrabiego von Negendanka leżały w towarzystwie sukien lokatorki mieszkanka. Wszystko nie nadawało się, by móc pokazać się w tym w lepszym towarzystwie, ale Hartmanowi było w tym momencie wszystko jedno. Dopadła go przeszłość, o której na moment zapomniał w ciepłym łóżku. Razem z nastaniem dnia powróciło wspomnienie pełnej nadziei twarzy Gretchen, kiedy prosiła, żeby do niej wrócił. Zrodziły się wyrzuty sumienia. Liselotte nie mogła zastąpić siostry – nawet gdyby chciała. Zbyt wiele je różniło, a on bał się zrobić w okaleczonym sercu miejsca dla jedynej żyjącej panny von Werner jako samodzielnego bytu. Powinna zostać siostrą Gretchen, nikim więcej. O tej nocy powinni w ogóle zapomnieć.
Ale podnosząc z podłogi pobrudzoną koszulę, wiedział, że tak łatwo nie zapomni.
Lotte wymruczała coś przez sen. Zignorował to, starając się skupić na zapinaniu guzików koszuli.
Zamarł, kiedy się odezwała.
– Więc idziesz – stwierdziła.
Odwrócił się. Leżała na prawym boku, podpierając się na łokciu. Dym papierosowy, absynt i kilka godzin snu uwydatniły nieubłagany upływ czasu, z którym radził sobie jeszcze makijaż. Twarz Lotte była lekko opuchnięta, czerwona, a oczy przymrużone, jakby raziła ją nawet ta odrobina światła.
– Posłuchaj… – zaczął niezgrabnie, bo dotychczas nie musiał tłumaczyć żadnej kobiecie, że z chwilowego zapomnienia nie będzie niczego więcej.
Nie chciała słuchać, usiadła zdecydowanie. Koc zsunął się jeszcze niżej, ukazując wciąż jeszcze płaski brzuch i ponętne piersi.
– Nie musisz nic mówić. Nie jesteś w stanie wymyślić nic, czego bym jeszcze nie słyszała.
Nie krzyczała, nie płakała. Nie miała nawet siły się złościć. Była po prostu… zmęczona. Jak ktoś, kto od początku wiedział, że nie może walczyć z duchem siostry i nawet nie próbował.
– Przepraszam – szepnął mężczyzna, dopinając ostatnie guziki koszuli.
– Nie musisz. – Lotte opadła z powrotem na poduszkę. – Nie jestem dzieckiem. Wiedziałam, co robię. A teraz, gdybyś był tak dobry, idź. Chciałabym się wyspać.
W milczeniu dokończył ubieranie się. Na szczęście po ponad dziesięciu latach potrafił to zrobić bez wzbudzania litości. Nie wiedział, czy Lotte nadal na niego patrzy, czy zasnęła.
Wyszedł, nie pożegnawszy się.


*


Przez kolejne cztery dni trwał w zawieszeniu, które wypełniały wspomnienia o żonie – odległe, coraz bardziej wyblakłe jak ich ślubna fotografia, i wspomnienia nocy z Liselotte, które czasem przesłaniały te pierwsze. Nie wiedział jak ani kiedy, ale zamiast myśleć o ostatniej wspólnej nocy z żoną ostatniej desce ratunku, jakiej chwytał się zawsze, kiedy sądził, że już nie wytrzyma, myślał o gładkiej skórze, miękkich ustach smakujących absyntem i delikatności jej siostry.
Piątego dnia nadeszła wiadomość od Maxa – von Negendank znów miał wrócić na salony. W jakim celu, tego przywódca grupy nie wyjaśnił, ale Christoph miał nadzieję, że zostanie jednak powiadomiony. Od czasu, kiedy zgodził się umrzeć za sprawę (podobną przysięgę składali wszyscy członkowie grupy, ale tylko on zgłosił się do przeprowadzenia zamachu w klubie Gold Vogel), pozostali nie traktowali go już jak człowieka, a jak narzędzie.
Kiedyś mu to nie przeszkadzało. Narzędzia nie miały uczuć. Nie kochały i nie cierpiały.
Christoph wiedział, że przychodząc tu, naraża się na spotkanie z kobietą, które pociągnie za sobą kolejne natrętne myśli, podlewające kiełkujące nadzieje, które powinny zostać zduszone w zarodku. Najprościej byłoby wyjechać ze stolicy i zapomnieć o wszystkim, ale dokąd miałby pójść? Mógł być albo bojownikiem walczącym o mgliste idee w z góry przegranej sprawie albo nikim. Chwilowo wybrał to pierwsze.
Czwartek nie był dniem szczytowej frekwencji w klubie, ale i tak trudno było znaleźć wolny stolik. Ten na środku sali zajmowała hałaśliwa grupa młodych ludzi, więc hrabia musiał zadowolić się jednoosobowym stoliczkiem w rogu. Aloysius von Schillingsfürst tego wieczoru gdzie indziej.
Liselotte von Werner najwyraźniej także.
Na scenie wysoka, zgrabna brunetka w czarnej sukni mieniącej się srebrnym cekinami wszytymi gdzie tylko się dało, śpiewała niskim zmysłowym głosem piosenkę, która idealnie oddawała atmosferę panującą w klubie: spokojną i pełną oczekiwania.
Christoph pił swój absynt, słuchał najnowszych plotek o romansach, cenach akcji i wciąż jeszcze szeroko komentowanym traktacie. Nic z tego go nie obchodziło.
O wpół do jedenastej uznał, że ma dość. Wyszedł.
Zamiast zamówić taksówkę wybrał się na długi spacer. W połowie drogi, która miała być drogą to tymczasowego lokum hrabiego, odkrył, że znalazł się na Alsenstraße. W oknie mieszkanka Liselotte paliło się światło. A więc była w domu. Być może nawet sama.
Tylko co miałby jej powiedzieć? Że przyszedł, bo czuje się samotny i szuka pocieszenia, że tamta noc nie była pozbawiona znaczenia, mimo że chciał by było inaczej?
Być może Lotte szukała tego samego. A może zwyczajnie chciała zemścić się na siostrze, która zawsze miała pierwszeństwo, nawet po śmierci.
Lotte jest szalona.
Po drzwiami usłyszał głosy: kobieta i mężczyzna rozmawiali, a raczej kłócili się, coraz mniej dbając o przestrzeganie nocnej ciszy. A więc Lotte nie była sama. Dlaczego miałaby być? Dlaczego miałaby siedzieć i czekać grzecznie, w nadziei, że Hartman przyjdzie błagać ją o wybaczenie i jeszcze kilka wspólnych chwil, aż znów nie dopadną go wyrzuty sumienia?
Mężczyzna podszedł bliżej drzwi. Miał dziwnie znajomy głos.
Zanim opuścił mieszkanie, Hartman zdążył czmychnąć na wyższe piętro. Stamtąd obserwował rozświetloną klatkę schodową. Drzwi mieszkania otworzyły się, stanął w nich… Otto von Krugenberg.
– Pamiętaj o umowie – syknął na do widzenia.
To nie było pożegnanie kochanków.
Co za umowę mogła mieć upadła von Wernerówna z ambitnym parlamentarzystą? Ledwie tydzień temu widział ją w towarzystwie von Schillingsfürsta. Nie było tajemnicą, że von Krugenberg chętnie zamieniłby fotel w parlamencie na bardziej eksponowane stanowisko.
Lotte rozejrzała się, jakby czuła, że jest obserwowana. Potem zniknęła w mieszkaniu. Oczywiście każda kobieta w jej sytuacji skorzystałaby z możliwości posiadania dwóch potężnych „przyjaciół”. Gorzej, jeśli stała się pionkiem w prowadzonej przez nich grze.



*


Rozsądnie założył, że kolejne nocne odwiedziny byłyby błędem. Nachodzenie kobiety tuż po dość nieprzyjemnej rozmowie z – właściwie to nie wiedział, czy ma do czynienia z kochankiem, czy mocodawcą – i robienie jej z tego powodu wyrzutów, odniosłoby skutek odwrotny do zamierzonego.
Poza tym wizyta mogłaby zakończyć się tak samo jak poprzednia.
Zamiast tego Hartman poczekał miłosiernie do południa, dając Lotte czas na sen i doprowadzenie się do porządku. Kiedy stanął pod drzwiami jej mieszkania była pierwsza po południu. Miał nadzieję, że do tego czasu zdążyła wstać z łóżka. Wiedział, że nie będzie mógł patrzeć na nią spokojnie, nawet jeśli będzie kompletnie ubrania. Widoku roznegliżowanego ciała, zasłoniętego tylko szlafroczkiem i pomiętej pościeli mógłby w ogóle nie znieść.
Nie otworzyła od razu, a dopiero w momencie, gdy Christoph zaczął zastanawiać się czy nie przyjść później.
Na widok gościa okazała zdziwienie i zmieszanie. Nigdy nie widział jej takiej, przypomniał sobie.
– Mogę wejść? – zapytał, odchrząkując.
Bez słowa skinęła głową, odsuwając się i otwierając szerzej drwi. Z wyrazu twarzy Liselotte nie dało się nic wyczytać.
Nie tylko zdążyła już wstać, ale i doprowadzić niewielkie lokum do porządku. Łóżko było zasłane i nakryte kapą słodkie kwiatowe wzory, przetartą tylko w jednym miejscu. Zniknęły porozrzucane wszędzie części garderoby, nawet popielniczka stojąca na nocnym stoliku lśniła czystością. Wywietrzone pomieszczenie zamiast opium pachniało czystym zapachem mydła.
Christoph nie zauważył nowej butelki absyntu – uznał to za dobry znak.
Lotte też się zmieniła. Miała na sobie prostą brązową spódnicę i sweter z wełny w kolorze kremowym. Dyskretny makijaż ujął jej nieco lat. Wyglądała… normalnie – jak zwykła kobieta wychodząca na zakupy albo spotkanie do kawiarni.
I bardziej niż kiedykolwiek przypominała Gretchen.
– Zakładam, że nie przyszedłeś tu tylko po to, żeby na mnie popatrzeć? – zapytała, przechodząc przez pokój.
Zatrzymała się dopiero przy oknie, krzyżując ręce na piersi. Dalej już odejść nie mogła.
Rozdzielał ich teraz cały pokój, wiele niewypowiedzianych słów i jedna nieżyjąca od ponad dziesięciu lat kobieta.
– Martwiłem się o ciebie. – powiedział po prostu, bo nic lepszego nie przyszło mu do głowy.
Po wspólnie spędzonej nocy darowali sobie formy grzecznościowe. Sytuacja i tak była już wystarczająco niezręczna.
Liselotte roześmiała się. Zbyt długo była zdana wyłącznie na siebie. Nie potrzebowała albo bała się przyznać, że potrzebuje pomocy.
– Jak widzisz, mam się świetnie. – Na dowód tego rozłożyła ręce i wykonała zgrabny obrót. – Jeśli myślałeś, że z rozpaczy zrobię sobie coś złego, bo nie potrafisz zapomnieć o Gretchen, to… cóż. Nie jestem taka.
– Widziałem u ciebie wczoraj von Krugenberga.
Lotte wstrzymała na chwilę oddech, ale opanowała się szybko.
– I co z tego – odparowała, wzruszając ramionami. – Mam prawo spotykać się z kim chcę.
Tylko niech to nie będą von Krugenberg i von Schillingsfürst, pomyślał.
– Czy to wszystko? – W jej głosie dało się usłyszeć zniecierpliwienie.
– To nie jest odpowiednie towarzystwo dla ciebie – upierał się.
Ale Lotte okazała się równie uparta. Gretchen też taka była.
– A kto jest? Podajesz się za hrabiego von Negendanka i chodzisz szpiegować do Gold Vogel. Uważasz, że to bardziej bezpieczne?
Zdradzi cię za absynt i opium, usłyszał szyderczy głos Hermana. Odsunął do siebie te myśli.
– Posłuchaj – powiedział, ruszając w kierunku okna. – To nie musi tak wyglądać. Możemy wyjechać i…
Nie po raz pierwszy myślał o tym, ale pierwszy raz ten pomysł wydawał się… realny. Mogli wyjechać, uciec od von Krugenberga i von Schillingsfürsta; zacząć nowe życie. Tylko gdzie wtedy byłoby miejsce dla Gretchen?
Albo dla Lotte?
Było go tylko dla jednej.
Tym razem się nie roześmiała, tylko uśmiechnęła smutno.
– Dokąd? – Nie brała tej propozycji na poważnie.
Christoph wiedział, że już postanowiła zostać.
– Gdziekolwiek, byle jak najdalej stąd.
Lotte zerknęła na jego sztuczną dłoń, tylko przez chwilę, ale i tak sprawiło to ból.
– I co byśmy tam robili?
Trafiła celnie. Hartman nie był żadnym hrabią, gdyby nie pieniądze zebrane przez Maxa i jego organizację, nie miałby co jeść i gdzie się podziać. Był Herman, który na pewno nie odmówiłby pomocy (a przy okazji kolejnych mizoginistycznych rad), ale Christoph i tak miał już wystarczająco wielki dług u przyjaciela.
– Mogę iść pracować do kopalni – powiedział niemal desperacko.
Mógłby, gdyby miał dla kogo.
Lotte potrząsnęła głową.
– Nie mogę nigdzie wyjechać – powiedziała, patrząc mu w oczy, ale bez śladu uwodzenia w głosie. – Jako kto miałabym z tobą pojechać? Całe życie byłam tą drugą, dla ojca, matki, nawet dla ciebie.
Nie zaprzeczał, to oznaczałoby kłamstwo oraz brak szacunku. Zamiast tego stał i patrzył na bezbronną kobietę, po raz pierwszy pozbawioną swojego pancerza. W tym momencie postanowił, że musi ją przekonać.
– Jeśli o to chodzi…
– Nie chcę być Gretchen, a nie mogę być sobą, póki… – Machnęła ręką, dając do zrozumienia, że granica szczerości została osiągnięta. – Po prostu muszę coś zrobić.
To coś zapewne miało wiele wspólnego z tajemniczymi spotkaniami z parlamentarzystą. Christoph miał jak najgorsze przeczucia.
– Czego chce od ciebie von Krugenberg? – zapytał wprost.
Podszedł jeszcze bliżej, ujmując kobietę pod brodą i zmuszając, żeby patrzyła mu prosto w oczy.
– To ja chcę czegoś od niego – próbowała się oswobodzić, ale zagrodził jej drogę. – To zwykły układ.
Takie układy miały to do siebie, że nigdy nie były równe. Christoph wiedział, że kiedy parlamentarzysta już wykorzysta Lotte, wyrzuci ją jak zepsutą zabawkę. Gorzej, że ona najprawdopodobniej także wiedziała, tylko grała odważniejszą i pewniejszą niż była w rzeczywistości.
– Co obiecał ci za informacje obciążające von Schillingsfürsta?
Lotte spojrzała na niego spłoszona.
– To moja sprawa – warknęła. – Puść mnie. To boli.
Nie puścił.
– Moja także, bo się o ciebie martwię! – Zdenerwowany, ścisnął podbródek jeszcze mocniej.
– Martwisz się, bo wyglądam jak moja siostra, więc jeśli coś mi się stanie, nie będziesz mógł już tu przychodzić i wyobrażać sobie, że ja to ona – powiedziała to cicho, ale każde słowo wbijało się w niego jak nóż. – Może wcale nie jesteś lepszy od von Krugenberga?
Zadziałało. Puścił, odsuwając się.
Liselotte podeszła chwiejnym krokiem do łóżka, opadła na nie w bezsilności i natychmiast sięgnęła po papierosy. Nawet z daleka Christoph widział, że tłumi łzy.
– Idź już – powiedziała, próbując rozpalić zapałkę. – Nie skorzystam z twojej szlachetnej propozycji.
Wyobrażał sobie, że robi coś dobrego, że uwolni ich oboje od tego życia i bolesnych wspomnień, a teraz czuł się jak najgorszy drań. By nie lepszy od von Krugenberga. Był gorszy. Parlamentarzysta był szują, ale pewnie nie starał się tego ukrywać. Christoph taił prawdziwe zamiary nawet przed samym sobą.
Panna von Werner zaciągnęła się, wreszcie zapalonym papierosem.
– Jeszcze tu jesteś? – Popatrzyła na intruza szklistymi oczami. – Wynoś się!
Zakrztusiła się dymem.

*


Czasem kiedy Christoph budził się, nadal myślał że jest w Sargbergu. Kulił się wtedy w pościeli, chcąc utrzymać przy sobie jak najwięcej ciepła, wsłuchiwał w napływające dźwięki i czekał aż syrena oznajmi początek nowego dnia pracy. Czasem próbował zacisnąć palce prawej dłoni. Nieistniejąca kończyna bolała tak jak tamtego dnia.
W noc po wizycie u Lotte znów przeżywał obozową katorgę. Po otwarciu oczu odkrył, że północna rzeczywistość jest po wieloma względami prostsza od tego, w co wplątał się teraz. W Sargbergu musiał tylko rąbać drewno i szukać złota. Owszem, istniały zmowy, układy i tajne porozumienia, ale były niczym w porównaniu z grą, w jaką grali stali bywalcy Gold Vogel.
Liselotte von Werner też wydawało się, że jest graczem, ale tak naprawdę była tylko pionkiem. Tak jak fałszywy hrabia von Negendank. Nawet von Krugberg i von Schillingsfürst nie mogli nazywać się mistrzami gry. Gdzieś nad nimi stał książę i jego wszechwładny cień – kanclerz.
Hartman wybudził się całkowicie, kiedy Herman zaczął hałasować w kuchni. Robił oczywiście herbatę.
– Przeczytaj. – Niemiłosiernie rzucił na twarz leżącego przyjaciela gazetę.
Herman nie był typem łowcy prasowych sensacji. Skoro uważał, że coś w porannym dzienniku warte jest czytania, było.
Wzrok Christopha zatrzymał się na pierwszej stronie, którą niemal w całości zasłaniał szczegółowy dagerotyp. Jego serce też na moment przestało bić.
Głównym tematem dnia była śmierć członka parlamentu Heinriha von Krugberga. Zaledwie trzydziestodwuletni mężczyzna, od półtora roku zasiadający w sejmie i mający – jak się wydawało – przed sobą wspaniałą karierę, prywatnie ulubieniec kobiet wczorajszej nocy, którą spędził oczywiście w Gold Vogel, usiadł za kierownicą swojego automobilu, choć wszyscy bawiący z nim w klubie zeznali, że za kołnierz nie wylewał. Zaledwie dwie ulice dalej zjechał z mostu do rzeki. Utopił się, nim nadeszła pomoc. Hartman szybko przeczytał usiane drobnym pismem kolumny artykułu. Rozważaniom nad smutnym losem młodego mężczyzny i okolicznościom poświęcono zaledwie kilka akapitów. Resztę – spekulacjom, kto zajmie jego miejsce w parlamencie.
– Smutny wypadek, prawda. – Herman, który właśnie nadszedł z herbatą, skrzywił się, dotykając zbyt gorącej filiżanki.
Christoph wciąż nie odrywał oczu od fotografii wraku samochodu von Krugberga. To mógł być wypadek. Ludziom często zdarzało się wychodzić z Gold Vogel, a potem brawurowo siadać za kierownicami. Czasem kończyli jazdę na najbliższej latarni, kasując samochód i zarabiając parę ładnych siniaków oraz miejsce w jutrzejszej rubryce towarzyskiej. Parlamentarzysta skończył nieco dalej – i stracił życie.
Gospodarz usiadł naprzeciw, mieszając herbatę. Odgłos łyżeczki przypominał Christophowi kilofy z Sargbergu.
Von Krugberg pozostawił po sobie wiele nieutulonych w żalu niewiast, pewnie kilku zadowolonych antagonistów i wiele tajemnic, które interesowały mężczyznę o tyle, o ile dotyczyły panny von Werner.
Powinien odetchnąć, Lotte uwolniła się od ambitnego mężczyzny i jego gry. Ale wypadek wydawał się tak wiarygodny, że Hartman aż nie mógł w niego uwierzyć.
Jeśli von Schillingsfürst poczuł się zagrożony, mógł być zdolny do czegoś takiego. Jeśli Heinrih dał wyeliminować się tak łatwo, co będzie z kobietą, która zadarła z niewłaściwym człowiekiem? Za którą nikt się nie ujmie?
Herman popijał napar drobnymi łyczkami, Christoph nawet nie spojrzał na własną filiżankę. Zerwał się z miejsca, rozglądając za koszulą i spodniami. Od czasu Sargbergu nie ubierał się tak szybko.
Fałszerz nic nie powiedział. Pił tylko swoją herbatę.


*


Nie otworzyła, kiedy zapukał do drzwi.
Za drugim razem też nie.
Ani za trzecim.
Z piętra wyżej zbiegły rozwrzeszczane, chude dzieci w połatanych ubraniach. Tuż za nimi postępowała matka – wymizerowana kobieta o nijakiej twarzy, przylizanych włosach i zgasłym spojrzeniu. Przeszła obok, zupełnie nie zainteresowana intruzem, dobijającym się do drzwi sąsiadki z dołu. A Christoph mógł myśleć tylko o nieruchomym, zimnym ciele Liselotte von Werner spoczywającym na łóżku, które jeszcze niedawno dzielili razem. Albo leżącej na wytartym dywanie – w kałuży krwi.
Mimo że nie otwierała, nadal miał nadzieję, że złe przeczucia okażą się tylko przeczuciami. Przybiegł tu zdyszany, ale zdeterminowany, żeby zabrać stąd wreszcie kobietę, nawet gdyby musiał wywlec ją z mieszkania jedną ręką i zaciągnąć na dworzec.
Jedną siostrę już utracił, nie chciał, żeby Lotte do niej dołączyła.
– Lotte, to ja – powiedział w końcu, opierając się o drzwi – Otwórz… proszę.
Otworzyła. Nie od razu i nie bez oporów. Kiedy w drzwiach zawisł łańcuch jeszcze przez chwilę mierzyli się spojrzeniami.
– Wpuść mnie – poprosił.
Skinęła głową.
Pokój tonął w mrokach, jeśli nie liczyć okazjonalnych plam światła przepuszczanych przez dziurawe zasłony. Lotte nada była w szlafroku, nie zadała sobie nawet trudu, żeby nałożyć makijaż. Pierwszy Hartman widział ją taką jaka była – bez ozdób. Na stoliczku pojawiła się kolejna butelka absyntu, ale bliżej było jej do dna niż do pełna.
Tym razem panna von Werner nie trzymała w ręku zapalonego papierosa. Pewnie nie miała skąd go wziąć – popielniczkę wypełniał stos niedopałków i popiołu.
Na stole leżała gazeta. Lotte już wiedziała o zagadkowej śmierci „wspólnika”.
Christoph nie mógł uwierzyć, że ta wystraszona, drżąca kobieta o zmęczonej twarzy jest tą samą uwodzicielką, którą spotkał nie dalej jak tydzień temu w Gold Vogel. Bez słów wziął ją w ramiona. Nawet duszący zapach perfum, którym pachniała podczas pierwszego spotkania, gdzieś się ulotnił. Kobieta odwzajemniła uścisk, więc trwali tak przez chwilę, nim Hartman delikatnie odsunął ją od siebie.
– Nie możesz tu zostać – powiedział stanowczo. – Tu nie jest bezpiecznie.
Liselotte rozejrzała się po pokoiku.
– Jeśli o mnie wiedzą, nigdzie nie jestem bezpieczna. – Głos jej się załamał.
Usiadła na łóżku, kuląc się dziwnie.
– Jacy oni? – Christoph zbliżył się ostrożnie. – Czego właściwie chciał von Krugberg od von Schillingsfürsta?
Lotte zadarła głowę.
– A jak myślisz? – powiedziała ze śladem dawnej ironii w głosie. – Chciał jego stanowiska. Miałam informować go o wszystkim, co mogłoby skompromitować pierwszego ministra.
Christoph wolał nie pytać, czego się właściwie dowiedziała. Ważniejsze było – co wiedział Pierwszy Minister Spraw Zagranicznych o spisku przeciw niemu.
– Co obiecał ci w zamian?
Chętnie uklęknąłby przed nią i znów przytulił, ale odpowiedź panny von Werner sprawiła, że wyprostował się jak struna.
– Obiecał dać mi dowody, że śmierć Gretchen nie była przypadkiem, a mój ojciec nie popełnił samobójstwa.
Hartman przełknął ślinę.
Lotte jest szalona.
– Co ty mówisz? – zapytał, całkiem zbity z tropu.
Z trudem przeszedł do porządku dziennego nad informacją, że kres krótkiemu szczęściu jego i Gretchen położyła specyficznie pojmowana troska hrabiego von Wernera. A teraz Lotte po raz drugi zamierzała wstrząsnąć jego światem.
– Mówię, że mój ociec nie popełnił samobójstwa. – Kobieta podniosła głos, parząc na niego gniewnie, jakby to Christoph własnoręcznie zamordował starego von Wernera. Prawdę mówiąc, chętnie by to zrobił, ale najwyraźniej ktoś go ubiegł. – Został zamordowany, bo zdobył dowody, że atak bombowy na szpital generała von Herblinga nie był pomyłką, tylko zaplanowanym posunięciem taktycznym.
Hartman potrząsnął głową, ale wydawało się, że nawet nie zauważyła jego sprzeciwu. Mówiła dalej:
– To nie był żaden szpital dla naszych dzielnych rannych chłopców, tylko laboratorium, gdzie przeprowadzano doświadczenia na jeńcach. Chcieli stworzyć żołnierza doskonałego, ale eksperyment wymknął się spod kontroli. Musieli to jakoś zatuszować.
– Nie! – Christoph odsunął się gwałtownie.
W tym samym momencie Lotte wyciągnęła do niego rękę, ale trafiła na pustkę. Czegokolwiek chciała, nie mógł jej tego dać. Nie po tym co usłyszał.
Spojrzała na mężczyznę z żalem.
– Nie wierzysz – stwierdziła ze źle zwiastującym spokojem w głosie.
Oczywiście, że nie wierzył. Gretchen – jego Gretchen – nie mogłaby brać udziału w czymś takim. Nie kochała duserlandczyków, ale nie mogłaby traktować ich jak doświadczalnych królików. Nie, kiedy jej męża po drugiej stronie frontu mogłoby spotkać to samo…
– Kto ci o tym powiedział?
– Ojciec.
Ten sam ojciec, który myślał, że wysyła go na śmierć, a w rzeczywistości zgotował ją własnej córce. Chciał na odwrót, ale widać jego kontakty nie obejmowały sfery metafizycznej.
Lotte wykrzywiła usta.
– Został pielęgniarką, bo gazety wmówiły jej, że każda prawdziwa patriotka musi to zrobić dla kraju. Tam pewnie powiedzieli jej to samo, że robi to dla kraju. Przecież wtedy Duserlandczyków nie traktowano nawet jak ludzi.
– Nie zrobiłaby czegoś takiego. – Upierał się.
– Ona nie była taka – wykrztusił, nadal trzymając się w bezpiecznej odległości.
– Skąd możesz wiedzieć. Znałeś ją ledwie dwa miesiące.
– Ciebie znam tydzień – zrewanżował się. – Moja żona nie brałaby udziału w czymś takim – stwierdził stanowczo, gotów trwać w uporze choćby nie wiadomo co, ale wątpliwości i tak już torowały sobie drogę w szczelnym murze zaufania do żony.
Tyle razy przyznawał sam przed sobą, że Gretchen miała wiele tajemnic. Może to była kolejna.
Nie mógł jednak spokojnie słuchać, jak oczernia ją ktoś inny – nawet własna siostra. Nie, zwłaszcza siostra, która miała do zmarłej najwięcej żalu. Gretchen nie mogła się już bronić, a Lotte zdobyć dowodów. Von Krugberg nie żył, być może faktycznie przez własną głupotę.
Liselotte mogła po prostu wykorzystać sytuację na swoją korzyść.
Lotte jest szalona.
Albo naprawdę w to wierzyć. Być może stworzyła sobie iluzję, by czuć się mniej pokrzywdzoną. By mieć kogo obwiniać.
Kobieta wzruszyła ramionami.
– Uważaj sobie jak chcesz – powiedziała beznamiętnie.
– Posłuchaj – Hartman potarł podbródek – von Krugberg mógł cię oszukać.
– To ty się oszukujesz.
Wzrok Liselotte sprawiał, że właśnie tak się czuł.
– P o w t a r z a m! Nic nie rozumiesz! – Próbowała nadać głosowi normalne brzmienie. – Jeśli oni wiedzą o mnie, też jestem martwa.
W jej oczach po raz pierwszy pojawiły się łzy.

*

Dotychczas żadna z rozmów z panną von Werner nie przebiegła tak, jakby sobie tego życzył. Kiedy zaczęła płakać, Christoph nie wiedział, czy nakrzyczeć na nią i potrząsnąć, czy przytulić, zostać i pocieszyć. Wybrał to drugie. Został. Minęła noc, a Lotte nadal żyła. Nikt nie próbował jej zlikwidować. Może nikt nie miał zamiaru.
Mimo to Hartman nie miał powód do zadowolenia. Siostra Gretchen była albo chora psychicznie, albo w niebezpieczeństwie.
Albo była perfidną intrygantką. Wtedy też groziła jej śmierć, ale z ręki samego Christopha.
Zmarła żona towarzyszyła mężczyźnie, gdy wracał do studia fotograficznego porozmawiać z Hermanem. Teraz już wiedział, że nie uwolni się od Gretchen – nigdy. Kochała ją, nawet jeśli robiła wszystkie złe rzeczy, o jakie podejrzewała ją Lotte. Kochał, bo tylko dzięki niej przetrwał ostatnie dziesięć lat i musiał się jej trzymać, bo teraz potrzebowała go druga siostra.
Nie próbował między nimi wybierać. Niech się dzieje, co chce, powiedział sobie wychodząc z mieszkania i zostawiając śpiącą kobietę.


*


Herman, jeśli nawet zdziwił się późnym powrotem przyjaciela i jego zamyśloną miną, zachowywał się jak zawsze.
– Siadaj – powiedział. – Właśnie zaparzyłem herbatę.
Christoph nie poświęcił ani jednej myśli aromatycznemu rdzawemu płynowi. Cały czas myślał o Lotte. Była przerażona, to dziwne, bo nigdy nie widział takiego strachu oczach Gretchen, chociaż to ją uważał za delikatniejszą od siostry.
– I co teraz zrobisz? – zapytał Herman.
Popijał napój małymi łyczkami, podczas gdy towarzysz tylko ogrzewał dłonie o ciepłą filiżankę.
– A co mam zrobić? – Hartman popatrzył bezradnie na przyjaciela. – Lotte wbiła sobie do głowy jakiś spisek i nie da sobie przemówić do rozsądku.
Fotograf dosłodził herbatę:
– Jesteś pewien, że tylko sobie wymyśliła?
Christoph odłożył filiżankę. Wolałby absynt, ale tego w domu Hermana nie było.
– Niczego nie jestem już pewien – westchnął, opadając na oparcie tapczanu.
Dlaczego eksperymenty w szpitalu imienia generała Herblinga nie miałyby być mniej prawdziwe od Sargbergu? Sargberg też przecież był swego rodzaju eksperymentem. Resocjalizacyjnym – przynajmniej tak myśleli zwykle obywatele, których prasa bombardowała informacjami o szczęśliwych przestępcach, którzy poprzez ciężką pracę i kontakt z dziewiczą przyrodą przechodzą przemianę wewnętrzną, stają się na powrót przykładnymi obywatelami, przy okazji przyczyniając się do zwiększenia dobrobytu ekonomicznego państwa. Ale on to przeżył – zimno, głód i amputację. Własną krwią zapłacił za złoto, które i tak trafiło do rąk bogaczy. Dlaczego miałby uwierzyć tym samym mediom, które zamiotły pod dywan prawdę o białej celi śmierci na północy?
Być może Gretchen nie miała wyboru – została zmuszona do pomocy przy eksperymentach. Chciał w to wierzyć. Próbował znaleźć zloty środek pomiędzy dobrocią żony, a zdrowiem psychicznym jej siostry, jednak od początku wiedział, że znajduje się na przegranej pozycji. Nie mógł pozostać jednocześnie wierny jednej i drugiej.



*


Jeszcze tego samego wieczora powtórnie wspinał się na schody prowadzące do mieszkania panny von Werner. Ku własnemu zaskoczeniu odkrył, że nie jest jedynym, który chce się widzieć w Lotte. Na szczęście miał tyle przytomności, żeby ubrać się w nie rzucający się w oczy robotniczy strój.
Kobieta w świetle skąpej lampy gazowej oświetlającej ponurą klatkę schodową wyglądała na jakieś pięćdziesiąt może pięćdziesiąt pięć lat. Kiedyś musiała być naprawdę piękna i wytworna, bo nawet prosty szary płaszcz i tanie pantofle, jakie można było dostać w sklepie dla robotników nosiła z prawdziwą gracją. Torebkę trzymała tak, jakby była wysadzana diamentami, a nie wykonana z imitacji skóry.
– Dobry wieczór – odezwała się pierwsza, kiedy stanął obok, niepewnie, nie wiedząc, jak się zachować. – Czy przyszedł pan do Lotte?
Christoph skinął głową.
Kobieta uśmiechnęła się. Skądś znał ten uśmiech i tę twarz. Nos, podbródek, linię brwi, oczy, nawet włosy, które w świetle wyglądały na blond, ale różnie dobrze mogły być poprzetykanie nitkami siwizny.
– Nie ma jej – powiedziała z pewnym zakłopotaniem. – A może jest. Nie chce ze mną rozmawiać.
– Dobrze ją pani zna? – zapytał, mając nadzieję, że kobieta nie zrewanżuje się tym samym.
Dama posmutniała.
– To moja córka.
W ciszy, jaka zapadła po tym wyznaniu, dało się słyszeć hałasujące w mroku szczury.
Christoph zesztywniał. Hrabina von Werner, według córki wegetująca w szpitalu dla psychicznie chorych i nie pamiętająca że prócz Gretchen miała jakieś inne dziecko, stała przed nim i zachowywała się jak najzupełniej normalnie.
Lotte jest szalona.
– Rozumiem – powiedział mężczyzna nienaturalnym głosem.
Już nie wiedział, co myśleć.
– Jest pan przyjacielem Lotte? – pytanie zabrzmiało cokolwiek dwuznacznie.
Już nie musiał domyślać się, po kim córka odziedziczyła charakter.
– Można tak powiedzieć.

Ale kim właściwie był? Nie potrafił określić swojego stosunku do Liselotte, tak jak nie miał pojęcia, jakie są jej uczucia. Raz miał pewność, że przyciąga go tylko jej ciało i twarz Gretchen, a innym… Bywały chwile, kiedy zapominał o żonie, a wtedy liczyła się tylko Lotte, tak jak wczorajszej nocy. Ale teraz załamana kobieta podająca się za hrabinę von Werner uświadomiła mu – sama o tym nie wiedząc – jak bardzo się mylił.
Lotte jest szalona.
Gretchen miała rację. Od początku.
– To się zaczęło po samobójstwie męża. – Na wspomnienie o zmarłym hrabim kobieta otarła z oczu łzy. – Lotte uważała, że to co nas spotkało było niesprawiedliwe. Potem wymyśliła spisek. Próbowała przemówić jej do rozsądku. Ja, nieliczni przyjaciele, którzy pozostali z nami nawet po samobójstwie męża, lekarze, ale popadała w coraz większą obsesję. Pewnego dnia zniknęła. Dopiero niedawno ją odnalazłam.
Zakończyła bezradnie.
Christoph zamyślił się. To, co przed chwilą usłyszał faktycznie pasowało do wybuchowego temperamentu Lotte, ale czy od razu musiało świadczyć o psychicznej chorobie?
– Też się o nią martwię – dodał zupełnie niepotrzebnie.
Hrabina ożywiła się nagle. Nie przypuszczał, że opanowaną kobietę z wyższych sfer stać na takie wybuchy.
– Błagam – zawołała, czepiając się jego ramienia. – Jeśli zależy panu na mojej córce, musi jej pan przemówić do rozsądku!
Aż trudno było uwierzyć, że ta miła, wyglądająca na współczującą kobieta była żoną hrabiego von Wernera, który wyparł się córki, a potem zniszczył jej małżeństwo i odebrał życie.
Kobieta nie puszczała jego ręki, wyraźnie domagając się deklaracji. Co miał powiedzieć? Jeśli faktycznie była matką Liselotte musiała wiedzieć, że kobieta jest uparta i jeśli pójdzie do szpitala, to tylko związana i zakneblowana.
Hrabina już o nic nie błagała. Tylko patrzyła – dużymi, niebieskimi oczami. Tak jak wczoraj patrzyła Lotte, a przed nią dawno temu Gretchen. Hartman musiał chyba pogodzić się z tym, że kobiety z rodziny von Werner robią z nim, co chcą.
– Zrobię co będę mógł. Jeśli Lotte faktycznie jest chora, nie zostawię jej samej.
Tak jak kiedyś nie zostawiłeś Gretchen, ukuło go sumienie.
Hrabina puściła go. Odetchnęła z ulgą, poprawiając kapelusz i uczesanie. Po kilku minutach nie było najmniejszego śladu po wzruszeniu i łzach.
Christoph był daleki od spokoju.


*


Obiecał hrabinie, że przystąpi do dzieła od razu. Poczeka, na Lotte i spróbuje porozmawiać szczerze, ale kobiecie stanowczo zakazał towarzyszyć sobie. Rozmowa i tak zapowiadała się na trudną, nawet bez obecności matki, którą Lotte rzekomo umieściła w szpitalu psychiatrycznym.
Gdzie była teraz? W Gold Vogel? Na dnie rzeki jak von Krugberg?
Wróciła chwilę później.
Zanim Hartman przyjrzał się jej dokładnie, spojrzał na swój chronometr. Nie było jeszcze dwudziestej pierwszej, jak na zwyczaje panny von Werner wczesna pora.
– Gdzie byłaś? Martwiłem się – zapytał ostro.
Zbyt ostro. Liselotte może nie była tak niezależna jak chciała, ale nie lubiła, kiedy mężczyźni rościli sobie prawo do rozkazywania jej.
– A ja martwiłam się, kiedy obudziłam się rano i stwierdziłam, że jestem sama – powiedziała spokojnie, jakby samotne przebudzenie faktycznie nic jej nie obeszło.
Trafiła na tyle celnie, że poczuł się jak skończony drań.
Zdjęła pantofle i płaszcz. Christoph z ulgą skonstatował, że przynajmniej dziś jest trzeźwa.
– Myślałaś o tym, co wczoraj powiedziałem? – zapytał, kiedy zaczęła rozglądać się w poszukiwaniu papierosów. – O wyjeździe…
Nie zamierzał rezygnować z tego pomysłu. Naiwnie ubzdurał sobie, że zmiana otoczenia mogłaby mieć na pannę von Werner zbawienny wpływ.
Lotte nawet na niego nie spojrzała.
– Wiesz, że nie mogę. – W jej głosie wyczuł wahanie. – Jestem tak blisko odkrycia prawdy.
Albo blisko grobu, pomyślał. Zamiast tego uderzył z zaskoczenia:
– Rozmawiałem z twoją matką. Była tu.
W napięciu obserwował zmiany na twarzy kobiety. Ręka Lotte zastygła, wyciągnięta w stronę zapalniczki. Oczy spoglądały na mężczyznę, jakby zobaczyła ducha.
– Co ty mówisz? – Opanowała się szybko, wracając do beztroskiego obojętnego tonu, za którym ukrywała się od pierwszego dnia ich znajomości. – Moja matka przebywa w szpitalu Księżnej Rity i nie umie sama się ubrać. Nie pamięta nawet, że mnie urodziła.
Patrzyła Christophowi w oczy. Wierzyła w to, co mówi. On też chciałby wierzyć. Wtedy wszystko byłoby o wiele prostsze. Byłaby w niebezpieczeństwie, ale nie chora.
Kobieta usiadła na łóżku, próbując zapalić papierosa. Nafta w lampach prawie się wyczerpała. W pomieszczeniu było niemal ciemno.
– Chęci tylko pomóc. – Z tymi słowami Christoph ruszył w kierunku łóżka. – Nie zostawię cię, nawet…
– Nawet, gdy okażę się wariatką? – Kobieta ze śmiechu zakrztusiła się dymem. – Nie jestem. Nie wiem, z kim rozmawiałeś, ale nie z moją matką.
Hartman próbował ująć jej rękę, odtrąciła przyjazną dłoń.
– Wiem, przez co przeszłaś – zaczął delikatnie.
– Nic nie wiesz! – warknęła.
W tym momencie dał za wygraną. Mogli się tak licytować, kto miał gorzej. Ona w swoim mieszkanku bez zachcianek, na jakie mogła sobie pozwolić jako córka hrabiego, czy on w Sargbergu – bez jedzenia, dłoni, w ciągłym zimnie.
– Nie mam już siły – powiedziała i potem Christoph wyrzucał sobie, że błędnie zinterpretował to wyznanie. – Albo mi wierzysz, albo nie. Jeśli tak, pozostań, ale jeśli masz mnie za wariatkę, lepiej nie przychodź tu więcej. Nie mogę ufać tobie, jeśli ty nie ufasz mi.
Spojrzała na niego zadzierając głowę – prosząco, niemal błagalnie, wzrokiem kobiety, która nie chce już dłużej być sama, ale tylko na swoich warunkach.
Christoph chciał coś powiedzieć. Upewnić ją w swojej lojalności, żeby pozwoliła mu być blisko i zająć się sobą. Na początku chciał tylko zabrać ją z tego mieszkania, z tego miasta, z dala od ludzi pokroju von Krugberga i wspomnień o śmierci ojca. Tylko tyle.
Ale zdradziło go spojrzenie.
– Tak myślałam. – Lotte pociągnęła nosem. Przez słabe oświetlenie, Christoph nawet nie spostrzegł, że płacze.
– To nie musi się tak skończyć – powiedział. – Można ci pomóc…
Uśmiechnęła się smutno.
– Zamknąć mnie w kaftanie trzy razy dziennie aplikować zimne kąpiele albo elektrowstrząsy? Wiem, jak to działa. Mojej matce nie pomogło… Wolę już umrzeć.
– Nie mów tak – potrząsnął głową.
Lotte jest szalona, szeptała mu do ucha Gretchen. Christoph zacisnął pięści.
– Porozmawiamy jutro, kiedy chłoniesz – powiedział, wstając.
Tak naprawdę sam chciał wszystko przemyśleć.
Liselotte nie odpowiedziała, ale kiedy schodził po schodach, wybiegła z mieszkania. Mocno chwytając się poręczy, krzyknęła, przez co zapewne obudziła pół kamienicy.
– Pokój numer dziesięć, z widokiem na ogród. Ma pełno zdjęć moich i Gretchen, ale ja jestem dla niej niewidzialna. Jeśli mi nie wierzysz, sam sprawdź.



*


Szpital imienia księżnej Rity znajdował się na wsi zaledwie dwadzieścia minut jazdy automobilem od centrum Christiandorfu. Dla pensjonariuszy zaadaptowano stary pałacyk, należący niegdyś do fundatorki – osoby bardzo znanej swego czasu w towarzystwie – i, jak głosiły plotki, pierwszej pacjentki. Fasada w klasycznym stylu modnym ze dwieście lat wstecz onieśmielała Christopha już od chwili, kiedy wysiadł z pożyczonego auta. Klasyczna kolumnada i zadbany ogród nie za bardzo pasowały do jego wyobrażeń o miejscach pobytu ludzi z problemami psychicznymi.
Kilkoro pensjonariuszy przechadzało się po ogrodach w asyście pielęgniarek i pielęgniarzy; niektórzy ubrani w szlafroki, inni wyglądali całkiem normalnie. Hartman wypatrywał kobiety, który byłaby choć trochę podobna do Liselotte i Gretchen, ale się zawiódł.
Wnętrze deprymowało jeszcze bardziej. Olbrzymi hol, gdzie kiedyś gromadzili się goście przybywający na słynne bale wydawane przez księżną i jej małżonka, przerobiono na coś w rodzaju recepcji. Poza tym niewiele się zmieliło. Rzeźby z marmuru przestawiające piękno ludzkiego ciała, obrazy z sielskimi scenami wiejskimi, które chyba miały wprawiać pensjonariuszy w dobry nastrój, nadal stały na swoim miejscu jak pięćdziesiąt lat temu, kiedy księżna Rita zamiatała podłogi trenem sukni, chwaląc się kolekcją i dobrym smakiem przed gośćmi.
Na ścianie na przeciw wejścia wisiał obraz poprzedniej pani domu. Arystokratka została uwieczniona przez malarza, siedząc w ogrodzie wśród krzaków róż. Miała na sobie karmazynową suknię, z ciasno zawiązanym gorsetem haftowanym złotem i imponującą krynoliną, wypełniającą cały dół obrazu. Mogła mieć wtedy nie więcej niż dwadzieścia lat, jasną cerę, szczupłą budowę; twarz nieci zbyt pociągłą zakończoną ostrym podbródkiem, jednak staranne upięcie nieco korygowało niedostatki natury. Zielone oczy zdawały się nadal bacznie obserwować wszystkich wchodzących. Hartman próbował dopatrzyć się w spojrzeniu kobiety późniejszego szaleństwa, jakie dało początek wielu plotkom i opowieściom, ale niczego takiego nie było. Rita była albo zbyt młoda i niewinna, albo doskonale umiała ukrywać przed światem drugą twarz.
– Fascynująca, prawda? – Siedząca a olbrzymim biurkiem z wiśniowego drewna pielęgniarka, odłożyła książkę. – Początku nie mogłam przyzwyczaić się do jej obecności. Ale teraz jesteśmy bardzo dobrymi znajomymi.
Uśmiechnęła się, zadzierając głowę i patrząc na podobiznę arystokratki.
– W czym mogę panu pomóc? – Pielęgniarka szybko przeniosła wzrok na mężczyznę, uśmiechając się dobrodusznie.
Była jedną z tym osób, które już od pierwszej chwili wzbudzają sympatię. Niska, nieco pulchna blondynka, o kręconych włosach, które nadawały twarzy jeszcze bardziej pyzaty wygląd. Tak niepodobna do chłodnej zdystansowanej księżnej z portretu jak tylko możliwe.
Hartman odwzajemnił uśmiech.
– Chciałbym odwiedzić hrabinę von Werner. Jej córka zajmowała się mną podczas wojny.
Uniósł rękę zakończoną protezą. Pielęgniarka pokiwała współczująco głową.
– Hrabiną zajmuje się siostra Greta – powiedziała. – Proszę chwilę zaczekać.
Jeszcze nie skończyła mówić, a już pociągała za jeden z licznych sznurków zwisających ze ściany tuż za nią.
Siostra Greta zjawiła się chwilę potem.
Była młoda, młodsza niż Christoph, ładna i miła – bez przerwy się uśmiechała. Hartman przez całą drogę do pokoju księżnej zastanawiał się, co taka osoba robi w t a k i m miejscu.
Pielęgniarka mówiła całą droga, ale o dziwo nie uznał jej za nachalną.
– Dobrze, że w końcu ktoś ją odwiedził. To taka biedna kobieta. Najpierw córka zginęła w tym głupim wypadku, a potem mąż popełnił samobójstwo.
Słowem nie wspomniała o Lotte. Christoph z trudem zachował neutralność głosu.
– Gretchen… to znaczy siostra Gretchen miała ponoć siostrę. Bliźniaczkę.
Kobieta nawet się nie obeznała, ale to jej głosu ocieplił się.
– Tak. kiedyś często odwiedzała matkę, ale ta ciągle nazywała ją imieniem siostry. Aż żal było patrzeć Teraz już nie przychodzi.
Poprowadziła przybysza najpierw wysokimi schodami wyłożonymi karmazynowym dywanem w orientalne wzory. Ze szczytu recepcja i siedząca w niej kobieta wydawały się tylko niewielkimi lalkami.
Christoph tylko raz spojrzał w górę sufit pokrywał olbrzymi fresk, przedstawiający religijną scenę walki dobrego ludzkiego pierwiastka ze złym. Połowa utrzymana został w jasnych barwach, w większości błękicie. Druga była czerwowono-czarna bardzo dokładna i makabryczna. Wywołała w mężczyźnie dreszcz. Nic dziwnego, że Rita oszalała w tym domu. Na razie przypominał bardziej mauzoleum niż domostwo i Christophowi trudno było uwierzyć, by jakakolwiek kobieta mogła być tu szczęśliwa.
Gdyby podmiejski pałacyk nie został przemieniony w klinikę, z powodzeniem mógłby zostać muzeum. Na piętrze, gdzie kiedyś mieściły się prywatne pokoje jaśnie państwa, obecnie zaś pokoje co bardziej znamienitych pensjonariuszy, ściany wciąż pokrywały kosztowne obrazy: w większości galeria rodowa rodziny księcia von Affenbacha. Nieobecne wzrokiem damy i panowie o ponurym wyglądzie nie przypadli Hartmanowi do gustu.
– Proszę nie robić sobie wielkich nadziei – mówiła dalej kobieta. – Hrabina przeważnie nie odzywa się, a jeśli już się ożywia to wydaje jej się, że wciąż żyje w trakcie wojny.
Zatrzymała się przed drzwiami z numerem dziesięć.
– Jesteśmy na miejscu.
Christoph przystanął, niepewny, czy faktycznie chce spotykać się hrabiną, nawet jeśli ta nie miała pojęcia, kim jest tajemniczy gość.
Pielęgniarka tymczasem otworzyła drzwi.
Nie wiadomo dlaczego, ale mężczyzna spodziewał się, że wnętrze pokoju będzie przystawało do całej przytłaczającej reszty, łącznie z wielki łożem z baldachimem i innymi dobrodziejstwami rodem z buduaru. Tymczasem sypialnia kobiety wyglądała… normalnie. Miała normalne jednoosobowe łóżko postawione pod ścianą, którą pokrywała tapeta w drobne stokrotki, normalny wygodny fotel, nawet radioodbiornik. Tylko szafa wydawała się staroświecka, ale nawet w nowoczesnych domach spotykało się czasem jeszcze takie zabytki. Kiedyś źródłem ogrzewania musiał być kominek – służący teraz jako ozdoba – zastąpiony przez niewielki żelazny piecyk podłączony do nowoczesnej instalacji gazowej. Na kominku hrabina trzymała rodzinne fotografie. Na ich widok Christoph zatrzymał się z poczuciem, jakby coś ukuło go w klatkę piersiową. Miał nadzieję, że to nie problemy z sercem. Przetrwał Sargberg, nawet własny samobójczy zamach, byłoby głupio gdyby zabiło go zwykłe wzruszenie.
Jedna z fotografii, zrobionej chyba w jakimś studio, w czasie, kiedy zdjęcia były fascynującą i drogą nowością, przedstawiała całą rodzinę. Hrabina (już wiedział, po kim siostry odziedziczyły urodę) siedziała na foteliku, za nią, z ręką złożoną na ramieniu żony, stał mąż. Hrabia von Werner był sztywny, oficjalny, ubrany w mundur i bardzo odpychający. Może dlatego córki, miały wtedy może z dziesięć lat, stały jakby trochę na uboczu. Lotte i Gretchen były identyczne. Nie mógł ich odróżnić. Fotografii dziewczynek było więcej, rosły każdą kolejną. Zawsze razem, zawsze takie same. Aż na ostatnim została tylko jedna. Christoph przeczuwał, że ta śmiało patrząca w obiektyw młoda dziewczyna w białej sukience to Lotte. Hrabina pewnie uważała inaczej.
Siedziała w fotelu, przodem do okna, z którego rozpościerał się kojący widok na ogród. O tej porze roku wszystko kwitło. Krótko obcięte włosy były srebrne. Żeby zobaczyć więcej, Christoph musiał podejść do okna. Kobieta była zajęta – zwijała pieczołowicie motek wełny.
– Nie jest niebezpieczna – pielęgniarka pośpieszyła z wyjaśnieniami na jego niewypowiedziane pytanie – ale lepiej, żeby nie miała przy sobie nic ostrego.
Hartman skinął głową. Nie bał się, że starsza dama zrobi mu fizyczną krzywdę. Mogła to zrobić w inny, boleśniejszy sposób.
– Ma pani gościa, hrabino. – Tym razem kobieta zwróciła się bezpośrednio do pacjentki.
Ta nie odwróciła się nawet.
– Czy przyszła moja córka? – zapytała głosem pełnym nadziei, od którego mężczyźnie ścisnęło się serce. – Czy przyszła Gretchen?
Christoph mógł tylko sobie wyobrażać wszystkie bolesne chwilę, kiedy Lotte przychodziła odwiedzić matkę w miejscu, które opłacała, dla siebie zostawiając prawnie nic, a ta wciąż myślała tylko o zmarłej córce.
Kiedy się pochylił, starsza pani podniosła głowę. Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. Wtedy, przez ułamek sekundy, wydawało mu się, że coś w jej mętnych zielonych oczach zapaliło się na chwilę, że go poznała. Być może także widziała ślubną fotografię córki.
Ale to wrażenie szybko minęło. Hrabina von Werner znów wpatrywała się w niego jakby zza brudnej szyby.
– Gdzie jest Gretchen? – zapytała z pretensją w głosie. – Gdzie jest moja córka?
Spojrzała na Christoph z taką furią, że natychmiast odsunął się od fotela. Ale nie mógł oderwać od niej wzroku.
Hrabina była chuda, chociaż przecież karmiono tu dobrze, i krucha. Nawet gruby fiołkowy sweter nie maskował wycieńczenia organizmu. Niemal zapadała się w fotelu. Czas, tragedie i choroba zostawiły na jej twarzy wiele śladów, ale nadal można było dostrzec arystokratyczne rysy.
Mimo najlepszej opieki wyraźnie nie czuła się tu dobrze. Podbródek i ręce, które nie przerywały pracy, drżały.
Zapewne gdyby nie okoliczności postarzałaby się inaczej – piękniej, jednak Hartman nie mógł oprzeć się myśli, że podobnie wyglądałaby Gretchen gdyby było im dane przeżyć razem trzydzieści lat.
– Wciąż pyta o córkę – wyjaśniła pielęgniarka, bojąc się pewnie, że zostanie posądzona o złe traktowanie pacjentów. – Od jakiegoś czasu odmawia jedzenia.
Christoph skinął głową. Chyba wiedział dlaczego. Hrabina von Werner stworzyła iluzję, żeby poradzić sobie ze śmiercią córki, męża i społeczną degradacja, ale jakaś jej cześć – chowana głęboko – nadal wiedziała. I wybrała śmierć zamiast wegetacji.
Nie mógł dłużej patrzeć na hrabinę.
Pożegnał się szybko i wyszedł bez wyjaśnień zostawiając pielęgniarkę z niewypowiedzianym pytaniem zastygłym na ustach. Matka Lotte i Gretchen nadal zwijała swoją wełnę.


*


Ze szpitala pojechał prosto do mieszkania Lotte. Po drodze myślał nad tym, co powie, kiedy już znajdą się twarzą w twarz. Nie mógł wyznać jej miłości ani obiecać, że kiedykolwiek to zrobi, ale wiedział, że ma do zaoferowania wiele innych rzeczy. Poza tym panna von Werner nie była już romantyczną panienką, która wierzy w miłość i romantyczne zakończenia.
Podróż minęła szybko, a pogoda za oknem automobilu zmieniała się w równym tempie. Rano padało, Christoph nadal trzymał parasol, ale od wjazdu do Christiandoffu świeciło słońce. Uznał to za dobry znak. Dziwne, bo od dawna w żadne znaki nie wierzył.
Zanim jednak dotarł do skromnego mieszkanka, musiał przedrzeć się przez tłum gapiów i opór dwóch policjantów.
Policyjny automobil stał przy wejściu do czynszówki. Lokatorzy i sąsiedzi zajmowali strategiczne stopnie schodów. Dzieci podskakiwały podekscytowane, ciągnąc matki za spódnice, dopraszały się uwagi. Żony robotników, którym mężowie pracowali w pocie czoła albo odsypiali nocne zmiany, przeżywały sensację w stopniu nie mniejszym niż ich pociechy.
Christoph przedzierał się przez las sylwetek, łokci i głów, ignorując ciosy w żebra, poszturchiwania i niemiłe komentarze.
Wejścia, otwartego na oścież, bronił młody, wysoki policjant, który przepuszczał tylko i wyłącznie przedstawicieli własnej profesji kręcących się tam i z powrotem. Hartman musiał się zatrzymać. Zabroniono mu wejść.
Ale nie zabroniono patrzeć.
Zobaczył ją, a konkretnie jej rękę – bladą i nieruchomą na pościeli – już nie białej tylko czerwonej. Zrozumiał wtedy, że Lotte też go opuściła, chociaż to on wcześniej opuścił ją.


*


Ze stojącego na kuchence czajnika buchnęła para dymu, hałas gwizdka oznajmił, że woda już się zagotowała, więc Herman ostrożnie przelał ją do dwóch filiżanek stojących na tacy. Pomiędzy nimi umieścił cukiernicę i kilka ciasteczek, które były tylko trochę twardawe. Wszystko razem zaniósł na stół, który w zależności od potrzeb służył do jedzenia albo jako biurko.
Od kilku dni służył głównie za biurko.
Christoph nie odezwał się od trzech dni, od kiedy wrócił blady jak trup i z martwym spojrzeniem. Herman nie pytał – wiedział, że przyjaciel prędzej czy później sam zacznie mówić, zresztą przeczytał o wszystkim w porannej gazecie następnego dnia. O pięknej, lecz szalonej dziewczynie, która postanowiła rozstać się ze światem, przecinając niebieskawe żyły widoczne na bladej cerze. Musiała mieć to we krwi, stwierdził autor krótkiego tekstu, skoro ojciec popełnił samobójstwo dziesięć lat temu, a matka siedzi zamknięta w zakładzie dla obłąkanych.
Na szczęście Hartman wydawał się daleki od chęci podążenia za żoną i tą drugą kobietą. W pierwszych dniach pobytu w Sargbergu, kiedy nie musiał morderczo pracować, i później po powrocie do stolicy siedział i tępo gapił się przed siebie, teraz jednak wertował gorączkowo jakieś papiery, których fałszerz nigdy wcześniej nie widział.
– Zrobiłem herbatę – powiedział głośno gospodarz, stawiając tacę mniej więcej na środku stołu. Nie zawracał sobie głowy szukaniem wolnego miejsca, bo go nie było.
Usiadł, wzdychając ciężko. Wiedział, że z tej obsesji nic dobrego nie będzie.
Christoph miał cel, tylko co będzie gdy go już osiągnie? Znów pójdzie do Gold Vogel udając hrabiego? Tylko tym razem nie spotka już kobiety o znajomej twarzy, która odwiedzie go od dokonania zamachu.
Hartman nawet nie spojrzał na tacę, więc Herman zaczął pić w samotności. Zaczął od nasypania nieprzyzwoitej ilości cukru.

KONIEC
Are You Watching Closely?
Odpowiedz


Wiadomości w tym wątku
Atom ryzyka (tytuł roboczy) - przez Kassandra - 03-05-2015, 09:47
RE: Atom ryzyka (tytuł roboczy) - przez BEL6 - 05-05-2015, 17:08
RE: Atom ryzyka (tytuł roboczy) - przez Kassandra - 26-05-2015, 11:05
RE: Atom ryzyka (tytuł roboczy) - przez Kassandra - 26-06-2015, 21:04

Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości