Ocena wątku:
  • 1 głosów - średnia: 5
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Atom ryzyka (tytuł roboczy)
#4
Odpowiedź nieco spóźniona, ale chciałam dać przy okazji wrzucania drugiej części.
BEL, bardzo dziękuję za drobiazgową łapankę. Kiedy będę poprawiać tekst, zastosuję się do niej.
Gorzki, bardzo dziękuję za merytoryczny komentarz. Czegoś takiego było potrzeba temu tekstowi (zaczęłam czuć się jak Katarzyna Michalak :bagSmile. Jakoś podczas pisania się nad tym nie zastanawiałam i skupiałam na samej historii.
Powiem szczerze, że (i mam nadzieję, że nie będę za to zlinczowana) dla mnie nie ma większego znaczenia, czy lampa była gazowa czy naftowa póki nie ingeruje mi to zasadniczo w fabułę. Radio też mogę ewentualnie „amputować”, ale sądzę że najlepiej jeśli zacznę wprowadzać zmiany już po opublikowaniu całości (bo może być tak że jedne zmiany będą pociągały za sobą inne). Zdecyduję się na jakiś wariant i odpowiednio zmodyfikuję całość.

Cytat:No cóż.. Przede wszystkim odniosłem wrażenie, że straszliwie męczyłaś się w tym pierwszym fragmencie. Tym gdzie sobie siedzą w klubie. Wiesz, cały ten wstęp i takie tam... Potem całość dostała jakoś rumieńców Smile .
Ja po prostu lubię długie ekspozycje i w mojej głowie istniała od początku ta scena w klubie, tylko ciężko było ją przełożyć na słowa. Dźwięki, obrazu i zapachy są jednak bardziej sugestywne. Ale mogło być też dlatego że usiadłam do pisania po dłuższej przerwie. Zazwyczaj wtedy potrzebuję trochę czasu na rozkręcenie się i początki wyglądają niemrawo.

____________________________________

Rozdział drugi
Ta druga


Lotte zapaliła drugiego papierosa. Siedziała na łóżku, z jedną nogą założoną na drugą; rozchylone poły szlafroka odsłaniały szczupłe mocne uda, na które starał się nie patrzeć.
Z chybotliwego krzesła, które zaproponowała mu chwilę wcześniej, Christoph mógł dokładnie obserwować piętna, jakie wyryły na jej twarzy czas i osobiste tragedie. Skóra pod starannym makijażem zmagała się z pierwszymi zmarszczkami, w kącikach przekrwionych oczu czaiły się kurze łapki.
To była twarz kobiety, która najlepsze lata ma za sobą, ale jednocześnie robi wszystko by przedwcześnie nie zgorzknieć. Z pewnością nie stroniła od papierosów i absyntu. Od opium – jeśli już ktoś ją poczęstował – też.
Tylko jakim prawem ważył się ją oceniać? On, jednoręki mężczyzna, pod rękawiczką ukrywający spustoszenia, jakie na jedynej dłoni pozostawiły mróz i praca w kopalni.
Oboje starali się przeżyć – albo zginąć – najlepiej jak umieli.
– Więc mówi pan, że znał moją siostrę? – streściła ostatnie kilka minut rozmowy, sięgając po przepełnioną popielniczkę.
Chwilę wcześniej uraczył kobietę najbardziej wiarygodnym i najbezpieczniejszym kłamstwem, jakie tylko można wymyślić. Przedstawił się jako były pacjent siostry Gretchen, którym zajmowała się po amputacji, kiedy stracił chęć do życia.
Lotte przyjęła te informacje ze spokojem, ale i bez specjalnego zainteresowania.
Zmierzyła go uważnym spojrzeniem.
– Coś mi mówi, że moja siostra była nie tylko aniołem miłosierdzia, który ocierał pańskie spocone czoło i podawał ciepłą zupę.
Kiedy nie odpowiedział, roześmiała się.
– No proszę, kto by pomyślał, że taka cnotka jak… – Szybko zgasiła papierosa. – Nie ważne.
Pozwolił, by wierzyła w to co było jej na rękę. Co im obojgu było na rękę. Dawny płomienny romans usprawiedliwiał jego dzisiejsze zachowanie.
– Wiedział pan, że miała męża? – Liselotte oblizała wargi, zlizując pozostałości szminki.
Mężczyzna poczuł gwałtowną potrzebę zaczerpnięcia tchu. Czuł się skołowany. Rozmawiał z kobietą, która wyglądała jak jego żona, ale zachowywała się zupełnie inaczej. Nie jak arystokratka, a zwykła gamratka, którą może i zresztą była. W dodatku wydawała się bardzo dobrze poinformowana o życiu siostry.
Nie chcą mieć ze mną do czynienia…
Z trudem przełknął ślinę.
– Gretchen mówiła, że nie utrzymuje kontaktu z rodziną – powiedział, rozpinając górny guzik koszuli.
Pokoik nie był ogrzany, mimo to pocił się z gorąca.
Lotte rzuciła mu dziwne spojrzenie spod półprzymkniętych powiek, uśmiechnęła krzywo, odchylając do tyłu i opierając na ramionach.
Zdecydowanie nie przywykł do tego typu konwersacji i ona zadawała się o tym doskonale wiedzieć.
– Bo nie utrzymywała. Ale ojciec zawsze wiedział, co się z nią dzieje. Wie pan, jak to wtedy było. Wiele dziewcząt czytało gazety i słuchało przemówień, a potem wyobrażały sobie niestworzone rzeczy o wojnie. Zwykle wracały z płaczem po kilku dniach pracy w szpitalu. Rodzice myśleli, że kiedy przestaną ją utrzymywać, Gretchen szybciej się opamięta, ale ona poszła o krok dalej. Zerwała z nami wszystkie kontakty... Wie pan, kim był mój ojciec?
Potrząsnął głową.
– Był, jak to się teraz mówi… – przekrzywiła głowę – człowiekiem o rozległych kontaktach. Znał osobiście wszystkich ważniejszych generałów. Zawsze dbał, żeby dostawała przydział w strefach, gdzie akurat było najbezpieczniej. Cały czas nie tracił nadziei, że ukochana córeczka wróci. Nawet kiedy wyszła za tego skrzypka.
Nie próbowała ukryć rozgoryczenia z powodu faworyzowania przez głowę rodziny wyrodnej córki. Może w innych okolicznościach zwróciłby na to uwagę wcześniej, może dzięki temu wiele rzeczy by się nie zdarzyło, ale myślał tylko o sobie. O tym żeby nie zemdleć.
Cały czas, kiedy myśleli z Gretchen, że mają tylko siebie, wisiała nad nimi opiekuńcza ręka jej ojca. Podejrzewał, że na tym się nie skończyło.
– I co? – Pochylił się ku niej, krzesło zakołysało się. – Co zrobił pani ojciec?
Liselotte uśmiechnęła się szyderczo.
– Porozmawiał ze swoim dobrym znajomym, dyrektorem szpitala, który z kolei odbył bardzo poufną rozmowę z jednym z lekarzy. Dwa dni później mąż Gretchen wyruszył walczyć w pierwszej linii frontu, a moja siostra została przeniesiona do szpitala dla rannych żołnierzy daleko od linii frontu.
To było takie proste. Parę krótkich rozmów z dobrymi znajomymi, drobna prośba o przysługę, która zniszczyła jego świat, a Gretchen kosztowała życie.
Umarła w tamtym szpitalu.


*


Obiecała, że będzie pisać. I pisała, niemal codziennie. Każdy list – cienkie kartki zapisane starannym drobnym pismem, bo o papier było od jakiegoś czasu trudno, pachnące jej perfumami – traktował jak największy skarb. Wszystkie czytał po wielokroć i z takim samym uczuciem zagubienia. Dziwne, ale w ogóle nie znał charakteru pisma żony. Widział jej podpis tylko raz – kiedy podpisywała akt ślubu.
Po jego wyjeździe brała dodatkowe dyżury, a wieczorami wracała do swojego pokoiku (ich małżeńską sypialnię musiała oddać na rzecz innej pary) i pisała listy. Robiła wszystko, żeby czas rozłąki minął jak najszybciej.
Kiedy napisała o przeniesieniu, ucieszył się, że przynajmniej ona znajdzie się z daleka od frontu. Że będzie bardziej bezpieczna.
A potem nadszedł dziewiąty lipca – najgorszy dzień jego życia, dzień, który wolałby wymazać z pamięci. Z początku żołnierze wiedzieli jedynie o ataku bombowym düserlandzkiej eskadry na cywilny obiekt. Potem lotem błyskawicy oddział obiegła niedorzeczna wieść, że nalotu dokonał ich własny bombowiec. Zawiodły procedury, łączność, strategia nawet propaganda, która nie zdołała obarczyć winą wroga.
Nie chcieli wierzyć, niektórzy nie przyjmowali tego do wiadomości nawet, gdy sztab główny po kilku dniach, kiedy stało się jasne, że nie da się zamydlić oczu zdezorientowanym mieszkańcom, wystosował oficjalny komunikat.
Wtedy Christopha nie było już wśród żołnierzy. Zdezerterował zaraz po tym, jak poznał nazwę zrównanego z ziemią obiektu. Szpital wojskowy imienia generała Herblinga, gdzie Gretchen miała oczekiwać spokojnie jego powrotu z wojny.


*


Christoph miał ochotę udusić Lotte. Za to, że – w przeciwieństwie do von Wernera – była tu, uśmiechała się ironicznie i opowiadała o tym wszystkim, jakby nic jej to nie obchodziło.
– Ojciec nie mógł tego znieść – ciągnęła dalej, bawiąc się paskiem szlafroka, a on nie wiedział, jak odebrać ten gest – Pił coraz więcej, cały czas przesiadywał w swoim gabinecie. Aż pewnego dnia zastrzelił się.
Nie mógł znieść, że jego ukochana córka została zabita przez bombę spuszczoną z wyroku rządu, który popierał. W miejscu, gdzie sam ją wysłał.
Fałszywy hrabia nie współczuł mu. Nie starczyło mu współczucia nawet dla siebie. Prędzej by się roześmiał.
– Może pan o tym czytał? – wyprostowała się nagle. – Gazety zrobiły z tego aferę.
Potrząsnął głową. Wtedy pewnie odsiadywał już wyrok, a skazańcy bardziej interesowali się tym, jak dotrwają do następnego dnia, a nie najnowszymi skandalami obyczajowymi.
Nie rozumiał tylko jednego: jak córka arystokraty, niewątpliwie wykształcona, obracająca się w najlepszych kręgach, skończyła w taniej czynszówce, zarabiając na życie w podejrzany sposób?
Córka arystokraty właśnie w tej chwili całkiem bezceremonialnie podniosła się z łóżka.
– Zaschło mi w gardle – oświadczyła niskim, zmysłowym głosem. – Napije się pan?
– Dość już dzisiaj wypiłem.
Prychnęła i udała się w kierunku szafy, skąd wróciła z kieliszkiem w połowie wypełnionym absyntem.
– Proszę tak na mnie nie patrzeć – powiedziała, chociaż nie mogła domyślać się, że za każdym razem, kiedy mężczyzna widział jej zgorzknienie i upadek, nie mógł powstrzymać się przed myślą, że ma przed sobą Gretchen. – Nie mam innego wyboru.
Zawsze jest jakiś wybór, chciał powiedzieć, ale dobrze wiedział, że czasem nie ma. Pod tym względem byli podobni. Nie mieli złudzeń. Nic właściwie nie mieli.
Zanim stary von Werner postanowił hucznie rozstać się ze światem zmienił testament. Nie wiadomo, czy należał do osób wierzących, ale widać w tych ostatnich dniach przeżarte sumienie dało o sobie znać, bo niemal cały majątek zapisał na rzecz organizacji charytatywnej zajmującej się wdowami i sierotami wojennymi. Jedynej córce i żonie została kwota pozwalająca na przeżycie, ale obniżająca ich status towarzyski o kilka pięter. Lady von Werner, załamana śmiercią ukochanej córki, po samobójstwie męża zupełnie straciła rozum.
– Kiedy pierwszy raz nazwała mnie Gretchen, siedziałyśmy akurat przy śniadaniu, a ona chciała poprosić o sól. – Lotte uśmiechnęła się, jakby fakt, że jedno z najbardziej dramatycznych wydarzeń w jej życiu rozegrało w tak prozaicznej scenerii, naprawdę był zabawny. – Teraz w ogóle nie pamięta, że prócz Gretchen miała drugą córkę. Ale jest szczęśliwa ze swoimi złudzeniami.
Po opłaceniu miejsca w klinice, która choć w minimalnym stopniu odpowiadałaby standardom, do których przywykła hrabina, Lotte nie zostawało praktycznie nic. Dawniej tylko na perfumy wydawała sumy, które musiały wystarczyć na przeżycie.
Christoph nie miał pojęcia, dlaczego właściwie opowiedziała to wszystko, może sama też nie wiedziała. A może chciała coś udowodnić – sobie przede wszystkim – że jest ponad to: ponad rodziców, którzy zawsze woleli Gretchen, chociaż ta im się sprzeciwiła, ponad nędzę, w którą wpakował ją własny ojciec. Rolę osoby, której nic to nie obchodzi, grała bardzo przekonująco, ale gdzieś tam w środku skrzywdzona, delikatna dziewczyna walczyła ze łzami. Przynajmniej chciał w to wierzyć.
A może nie, może się pomylił i widział to co chciał widzieć, bo zbyt mocno starał się zobaczyć w Liselotte Gretchen.
– A co z panem? – zapytała, odkładając kieliszek.
Był pusty.
Mężczyzna drgnął niespokojnie.
– Jaka jest pana historia? – Na wargach kobiety znów zaigrał tajemniczy uśmiech.
– Nudna – odparł z trudem.
– Nie ma nudnych historii – stwierdziła, mierząc go przeszywającym spojrzeniem. – Są tylko źle opowiedziane.

Czy panna Liselotte von Werner naprawdę chciała usłyszeć o Sargbergu?
O dźwiękach kilofów kruszących skały, huku dynamitu, wypatrywaniu w wodzie najmniejszych drobinek złota, za które ludzie gotowi byli zabijać?
O gorącej wodnistej zupie, pitej łapczywie, chociaż parzyła język i podniebienie?
O głodzie podsuwającym wizje równie realistyczne i przerażające co opium?
O przeciekających barakach, przy których pokoik w czynszówce był istnym rajem?
O wiecznie odmrożonych rękach i nogach, obwiązywanych daremnie szmatami?
O zimnie i bezsensownych normach, jakim tylko nieliczni umieli sprostać?
Uważała, że przeżyła najgorsze, bo straciła siostrę, ojca i matkę, na dodatek musiała przenieść się z pałacu do klitki mniejszej pewnie niż jej dawna garderoba. Chełpiła się, jaka pozostała dzielna i odważna mimo społecznej degradacji. Co by powiedziała, gdyby poznała prawdziwe upodlenie?
Płakałaby, czy roześmiała mu się w twarz?



*


Niewiele było do opowiadania. Złapali go po trzech dniach. Nie próbował uciekać, ani zaprzeczać, dokąd się udaje i w jakim celu. Proces, o ile można było w ogóle nazwać procesami farsy, jakie urządzała wojskowa prokuratura, był jednym z najszybszych i najmniej kłopotliwych w historii. Oskarżony odezwał się tylko raz:
– Czy moja żona znajdowała się na terenie szpitala podczas ataku?
Po tym pytaniu zamilkł.
Powiedzieli, że owszem nazwisko Gretchen – już nie von Werner, a Hartman – faktycznie znajduje się na liście zabitych.
Zachował milczenie, nawet kiedy odczytywano wyrok – winny, i karę – dziesięć lat przymusowych robót w Sargbergu.
Przed Wielką Wojną za dezercję karano jak za każdą inną formę zdrady stanu – śmiercią. Obecnie, kiedy populacja Zjednoczonego Księstwa Köghlebergu i Düserlandu zmniejszyła się katastrofalnie i każda para rąk do pracy była równie cenna, dezerterów zsyłano na północ. Krótko mówiąc, także skazywano na śmierć, ale była to śmierć odroczona w czasie – powolna i lodowato zimna.

Obóz pracy w Sargbergu obejmował tereny rozległej równiny okolonej pierścieniem gór Silber. Od wschodniej strony przylegał do jeziora Spigel. Dalej na północ znajdowała się tylko biała pustynia wiecznej zmarzliny. Krajobraz był piękny, na swój własny surowy, oszczędny sposób, jednak sytuacja, w jakiej znaleźli się więźniowie, sprawiała, że prędzej czy później zaczynali go nienawidzić. Christoph Hartman mógł mówić o sporym szczęściu. Zastał gotowe baraki i szyby w kopalni, które musieli od podstaw zbudować pierwsi osadzeni.
W takim miejscu każda próba ucieczki skazana była na niepowodzenie. Nawet gdyby więźniowi udało się sforsować ogrodzenie z drutu kolczastego szczelnie okalające całe terytorium, ominąć strażników, bez jedzenia, orientacji w terenie umarłby prędzej czy później.
Mimo to cały czas ktoś próbował uciekać.
Kiedy nie planowali ucieczki, pracowali. Po dwanaście godzin. Dzień zaczynał się o szóstej rano, od kromki chleba i cienkiej zupy, potem apel i praca. Powrót o zmierzchu, głodowy posiłek i kamienny sen.
W zimie temperatura dochodziła do czterdziestu stopni poniżej zera, ale i tak pracowali pod ziemią albo w lesie – zdobywając drewno na opał. Latem, kiedy odmarzały rzeki, płukali złoto. Ale lato trwało tylko niecałe dwa miesiące, a i wtedy zdarzały się burze śnieżne.
Już po tygodniu Christoph nabawił się pierwszych odcisków. Po miesiącu nie miał już dłoni skrzypka. Po dwóch zachorował na kurzą ślepotę, ale i tak najgorsze było jeszcze przed nim.
Nadchodziła zima…


*


Nie powiedział pannie von Werner o Sargbergu. W jej oczach nadal był hrabią von Negendankiem. Hrabia nie musiał spowiadać się ze swojej przeszłości żadnej kobiecie, nawet jeśli łączył go kiedyś przelotny romans z jej siostrą.
Po prostu pożegnał się i wyszedł. Lotte była zbyt dumna by próbować go zatrzymać albo dopraszać się kolejnego spotkania.
To było w poniedziałek, nie widział jej od tamtego dnia, ale myślał bez przerwy. Skłamałby, gdyby powiedział, że tylko jako o siostrze Gretchen.
Wiedział, że musi spotkać ją znowu.
Na razie miał jednak ważniejsze rzeczy na głowie. Zamach nie był tylko jego sprawą, chociaż to on miał ponieść największą ofiarę. Był dziełem wielu osób, które już dawno utraciły wszelką nadzieję.
Nie był hrabią von Negendankiem, kiedy przemierzał piechotą podrzędne ulice robotniczej dzielnicy. Arystokraci zapuszczali się czasem na te tereny w poszukiwaniu mocniejszych wrażeń, jednak dla pewności Christoph zostawił w tymczasowym lokum ubranie, w jakim paradował zazwyczaj w Gold Vogel. Na spotkanie poszedł ubrany jak zwykły robotnik. W zwykłym płaszczu i zwykłej czapce naciągniętej na głowę. Ręce osłonił rękawiczkami.
Na rogu, gdzie Schusterstraße łączyła się z Sommerfelderstraße, stała stara kamieniczka, od dawna przeznaczona do rozbiórki. Mężczyzna śmiało wkroczył na podwórze, do którego dostępu od dawna nie broniła żadna brama. Tam zniknął…
W rzeczywistości przeszedł przez ukryte przejście w murze i wyszedł z drugiej strony na – Scheunenstraße. Dopiero tam zapukał do drzwi niepozornego jednopiętrowego budynku z czerwonej cegły i pożółkłych ze starości firankach w oknach.
Po chwili odezwał się niechętny głos:
– Czego tu?
– Pan wybaczy – odpowiedział – ale podczas spaceru uciekł mi pies. Czy nie przebiegał może tędy?
Odpowiedział mu jedynie odgłos klucza. Drzwi otworzyły się, ale nikogo nie było za nimi widać. Nie czekając na zaproszenie, wszedł do środka.
Tajemniczy człowiek – mężczyzna w roboczym burym ubraniu, czapce, której nie zdejmował nawet w pomieszczeniu, i dymiącym papierosie w ustach, zanim poprowadził gościa dalej, dopilnował zamknięcia zamka. Przez cały ten czas zachował milczenie, ale patrzył na przybysza spode łba.
Wreszcie Christoph nie wytrzymał:
– Jak nastroje?
Mężczyzna gwizdnął, chyba ku przestrodze. Razem zeszli po schodach, na dół, do piwnicy.
Pachniało tam mokrą ziemią, stęchlizną i alkoholem, wytwarzanym na własny rachunek przez poprzedniego właściciela, który przepadł pewnego dnia, nie wiadomo jak i dlaczego. Jedyne duże pomieszczenie urządzono minimalistycznie. Stół zbity z przypadkowo dobranych desek, kilka stołków, parę krzeseł, jedno naprawdę wygodne – zabrane ze śmietnika po tym, jak wyrzucił jej jakiś arystokrata. Kilka słabo święcących naftowych lamp nie rozjaśniało wszechobecnego mroku. Sceneria różniła się tak bardzo od wnętrz Gold Vogel jak to tylko możliwie. Ilekroć Hartman musiał wracać ze świątyni dekadencji do tego ponurego miejsca – jego prawdziwego miejsca – nędza i beznadzieja uderzały go podwójnie.
Wystarczył jeden rzut oka, by stwierdzić, że wszyscy, którzy byli w stanie przybyć, już przybyli.
Wyglądali jak żywcem wyjęci z wiecu zakładowego komitetu strajkowego – powstało już kilka takich, ale rząd postarał się, żeby nie dowiedziała się o tym opinia publiczna. Ubrani w robocze uniformy, wychudzeni, z bruzdami na twarzach i zgasłymi spojrzeniami. Siedzieli, stali albo przechadzali się te kilka kroków po pomieszczeniu. Kilku piło jakiś podejrzany płyn. Wojna zmieniła ich wszystkim, coś w nich zniszczyła i teraz sami umieli tylko niszczyć.
Christoph wiedział, że wszyscy patrzą na niego. Mieli pretensje, że nadal żyje.
Jeden wyglądał inaczej… Mógłby być nieznaczącym urzędnikiem albo pracownikiem małej kancelarii adwokackiej. Miał na sobie schludny, ale już z daleka wyglądający na tani garnitur. Włosy – jasne, zaczesane do tyłu. Chłodne spojrzenie niebieskich oczu. Kamienny wyraz twarzy.
– Mogę to wszystko wyjaśnić, Max… – Christoph zwrócił się w kierunku schludnie wyglądającego mężczyzny, ale już w tym momencie uświadomił sobie, że nie, jednak nie potrafi.
Osobnik zwany Maxem bez słowa rzucił na stół gazetę, do tej pory spoczywającą na jego kolanach.
Wczorajsze wydanie Dziennika rozpływało się w zachwytach nad podpisaniem traktatu. Niemal całą pierwszą stronę wypełniało czarno-białe zdjęcie pierwszego ministra von Schillingsfürsta – wystrojonego na tę okazję w paradny mundur i wszystkie ordery, jakie zasłużenie i nie zdobył na wojnie – tuż po ceremonii, obejmującego po przyjacielsku galbrazyjskiego dygnitarza, którzy prezentował się jeszcze bardziej niekorzystnie niż na żywo.
W krótkim wywiadzie udzielonym przed rozpoczęciem hucznego wywiadu pierwszy minister powiedział: „To początek wspaniałej przyjaźni pomiędzy naszymi narodami”.
Nie trzeba było tęgiego myśliciela, by wiedzieć, co oznacza wspaniała przyjaźń w wykonaniu Zjednoczonego Księstwa Köghlebergu i Düserlandu. Stopniowe uzależnianie słabszego partnera, wyzysk ukryty pod płaszczykiem dobrej woli, a w końcu całkowite ubezwłasnowolnienie. Księstwo – niczym zaborczy kochanek – chciało wziąć wszystko, w zamian dając tylko obietnice i iluzje. Było tylko kwestią czasu zanim Galbrazja ulegnie całkowicie, jak niegdyś Düserland, choć może szybciej i mniej incydentalnie.
Nie tak miały wyglądać nagłówki prasowe. Zamiast uśmiechów z pierwszych stron powinny straszyć zgliszcza klubu Gold Vogel, a nad nimi olbrzymie nagłówki: „Kto?! Dlaczego!?”.
– No – Max skrzyżował ręce na piersi – więc się wytłumacz. Co poszło nie tak?
Spojrzał na stojącego naprzeciw mężczyznę niespodziewanie roziskrzonym wzrokiem – zapewne z powodu gorączki. Od dawna nie było tajemnicą, że Max choruje na gruźlicę. Nie miał pieniędzy na lekarstwa, a nie chciał zmieniać klimatu. Czekała go powolna śmierć, ale na razie kurczowo trzymał się życia. Gdyby nie silna wola – kto wie – może przedwczoraj to on byłby w klubie.
Christoph wiedział, że Max nie zawahałby się ani chwili, nawet gdyby spotkał tam całą zmartwychwstałą rodzinę. Max był gotów poświęcić wszystko dla sprawy.
– Mów co się stało! – Mężczyzna podniósł głos, co nie zdarzało mi się często. – Bomba nie zadziałała, czy…
Nie dokończył, chwycił go atak kaszlu. Przetrwał go, przyciskając do ust chusteczkę. Gdy minął, jak gdyby nigdy nic, złożył ją starannie i schował do kieszeni, nie pokazując nikomu. Ale i tak wszyscy wiedzieli, że jest poplamiona krwią.
Hartman przestąpił nerwowo z nogi na nogę.
Miał powiedzieć tym ludziom, że nie wykonał zadania, bo w kluczowym momencie wcale nie myślał o sprawie tylko o sobie. Przez cały czas myślał tylko o sobie i pustce w sercu, która pojawiła się wraz ze śmiercią żony. Tylko dlatego przystał do organizacji, dlatego zgłosił do samobójczej misji. Nie był żadnym bojownikiem walczącym ze zwyrodniałą władzą tylko egoistą. Przeżył dziesięć lat w kopalni, bo uznał, że rząd musi mu najpierw zapłacić za stratę. Dostał swoją szansę, ale po prostu ją zmarnował.
Nie chciał umierać. Na razie.
– Niesprzyjające okoliczności – powiedział bezbarwnie.
Max rąbnął pięścią w stół.
– Do licha, Hartman – krzyknął z twarzą pokrytą niezdrowym rumieńcem. – Żaden z nas cię do tego nie zmuszał. Sam się zgłosiłeś!
Christoph kiwał głową, bo co innego miał powiedzieć. To do reszty rozsierdziło przywódcę, ale jedynym rezultatem był kolejny atak kaszlu.
– Niech cię szlag! Tyle trudu tyle miesięcy przygotowań, twoja tożsamość! – mamrotał jeszcze pomiędzy jednym spazmem a drugim, dopóki ktoś z tyłu nie zaofiarował mu pomocy.
Ci ludzie nie mogli zrozumieć, co się z nim działo. Ale był ktoś, kto mógł.

*


Po niespełna roku nie mógł już poznać swoich dłoni. Były czerwone, twarde, szorstkie, pokryte bliznami i strupami. Zresztą był zmuszony patrzeć na nie tylko za dnia – wieczorami, z powodu kurzej ślepoty, nie widział prawie nic. Od kiedy zranił się w prawą rękę podczas pracy w lesie, widział tylko jedną. Lewą dłoń opatrzono na miejscu: przemyto gorzałką i owinięto szmatą, na widok której siostra Gretchen dostałaby ataku szału. To było dwa tygodnie temu, od tego czasu dłoń wciąż nie chciała się goić, a Christoph nie wyrabiał dziennej normy.
Nadzorca uznał oczywiście, że symuluje, bo nie chce pracować. Codziennie podczas apelu wyczytywano jego nazwisko, jako jednego z tych, którzy działają na szkodę wspólnej sprawy. Codziennie zmniejszano też rację żywnościową.
Pewnego dnia po prostu nie wstał z łóżka. Słaby, miotany dreszczami i pulsującym bólem dłoni, której bał się oglądać, ledwie usiadł, by wypić ciepłą zupę. Było jej tak mało, że starczyła ledwie na kilka łyków.
Tymczasem reszta współwięźniów zaczęła się zbierać na apel.
Christoph próbował wstać, ale zaraz usiadł z powrotem. Stało się dla niego jasne, że tego dnia do kopalni nie pójdzie. Tego dnia najpewniej umrze, biorąc pod uwagę sposoby, jakie miał naczelnik dla migających się od pracy.
Ktoś szturchnął go w ramię.
– Nie dam rady – powiedział słabym głosem i naciągnął na ramiona lichy koc, zdecydowany zostać tak, nawet gdyby miano go wychłostać.
– Co ty wyprawiasz? – znajomy głos zabrzmiał gdzieś blisko jego ucha.
Czyjaś ręka, twarda i szorstka, dotknęła czoła.
Herman, jeden z tych, którzy przyjechali transportem razem z Hartmanem, nachylił się nad mężczyzną ze współczującym wyrazem twarzy. Obaj wiedzieli, że nic nie da się zrobić. Nawet gdyby Christoph jakimś cudem dźwignął się z barłogu, nikt nie wyrobi za niego normy, skoro każdy z trudem osiągał własną.
Nawet Herman, ktoś w rodzaju namiastki przyjaciela, który teraz wydawał się bezradny. Z zapadłymi policzkami na twarzy noszącej ślady dawnej urody, włosami siwiejącymi na skroniach stał i po prostu patrzył.
Kiedyś był malarzem, ponoć znanym w pewnych kręgach i jeden jego obraz wisiał kiedyś gdzieś w pewnej szanującej się galerii. Co przedstawiał, tego Herman nigdy nie wyjawił. Na zesłanie trafił, bo pewnemu wysoko postawionemu dygnitarzowi nie spodobał się zbyt wiernie oddający rzeczywistość portret. W oskarżeniu rzecz jasna napisano coś innego: działanie na szkodę państwa. I tak prosty malarz trafił na północ, gdzie miał wiele ciekawych pejzaży wartych uwiecznienia, ale żadnych przyborów i czasu.
Obaj byli artystami – to ich łączyło. Wiedzieli, że cierpią inaczej i bardziej świadomie od zwykłych robotników czy chłopów. W chwilach zwątpienia uciekali w świat marzeń, ale rzeczywistość zawsze znalazła jakąś szparę i wdzierała się tam brutalnie jak kilof. Herman znosił to lepiej, miał do kogo wracać. Gdzieś w stolicy czekała na niego kobieta. Christoph nie potrzebował innych wyjaśnień, skąd brała się silna wola druha. Gdyby Gretchen żyła, wyrabiałby sto pięćdziesiąt procent przeklętej normy.
Kilku innych stłoczyło się wokół pryczy, powodowanych ostatnimi ludzkimi odruchami, których nie wypleniło zimno i strażnicy. Szturchali się, szeptali coś do siebie, kiwali głowami, ale bez jakiejkolwiek interwencji.
Christoph chciał tylko, żeby w końcu poszli i dali mu spokój.
Tak zastał ich nadzorca. Wszedł cicho – zawsze chodził cicho, jakby się skradał – więc usłyszeli go dopiero, gdy zaczął im wymyślać:
– Śmierdzące lenie! – wrzasnął z głębi szerokiej piersi.
Łatwo mu było tak mówić. Sam dobrze odżywiony, ubrany w buty na mocnej podeszwie, gruby płaszcz podbijany futrem, futrzaną czapkę i rękawice. Oczy patrzyły na nich z nienawiścią. Delikatnie zalatujący gorzałką oddech sugerował, że wypił tego dnia kieliszek czy dwa na rozgrzewkę.
– Pogaduszek im się zachciało. Co wy jesteście, przekupy na targu? A może urządzacie tu sobie jakiś wiec polityczny, hę?!
Trudno o bardziej niedorzeczne wyjaśnienie, ale tutaj, na północy, politykę mieszano do wszystkiego, nawet do pogody.
To ostudziło ostatnie cieplejsze uczucia pozostałych więźniów. Tłumek rozstąpił się. Najdłużej przy pryczy stał Herman, ale w końcu i on powlókł się smętnie ku drzwiom. Wszyscy szli z opuszczonymi głowami, nikt nie śmiał podnieść wzroku na nadzorcę. Wiedzieli, że czeka ich kara, ale nie chcieli jej jeszcze zwiększać.
Nadzorca podszedł do pryczy.
– A ty co? Potrzebujesz zaproszenia? – Pochylił się nad chorym, którzy leżał, patrząc przed siebie mętnym wzorkiem.
Potrząsnął nim z całej siły i nic się nie stało. Christoph jęknął coś, czego sam nie zrozumiał, ale leżał dalej jak worek ziemniaków. Pozostali – jeśli nadal znajdowali się w pomieszczeniu – nie odzywali się.
Fritz wyprostował się, odsunął kilka kroków, drapiąc w zamyśleniu zarośnięty policzek. To musiało być dla niego coś nowego. Skazańcy zazwyczaj najbardziej bali się samej perspektywy cierpienia niż samego bólu. Nie trzeba było fizycznych tortur, starczył psychologiczny nacisk. A to nadzorca doprowadził do perfekcji. Co jednak miał zrobić z kimś, kto nie jest świadomy, co się wokół niego dzieje? Nawet gdyby skazał go na chłostę, mężczyzna nic by z tego nie zapamiętał.
Z dziurawego sufitu baraku spadła kropla wody, która ostała się tam po nocnym deszczu, trafiła idealnie na nos stojącego mężczyzny. To wcale nie poprawiło mu humoru.
Zaraz zaczynał się apel. Apel, na którym musiał być, by dawać dobry przykład i zachować wygodne stanowisko (jeśli na północy w ogóle można było używać tego słowa). To wymagało szybkich decyzji.
Chcąc, nie chcąc, musiał wysłać tego tu Hartmana – nazwisko znał, bo osadzony wielokrotnie dawał mu się ze znaki nie wyrabianiem normy – do lecznicy.
Christoph nie widział rozterek malujących na się na zdecydowanej zazwyczaj twarzy nadzorcy, tym bardziej nie słyszał głośnego rozkazu, jakie ten wydał w końcu. Odpłynął gdzieś gdzie było ciepło i otaczał go miękki mrok. Znajomy głos wołał z ciemności, że na niego czeka.
Kwadrans później zjawili się sanitariusze z noszami. Dokonali oględzin pacjenta (z daleko, bo nigdy nie wiadomo, czy to czasem nie początek jakiejś epidemii), przyłożyli ręce do czoła, stwierdzili gorączkę. Popatrzyli jeszcze, pokiwali głowami, że więzień faktycznie kwalifikuje się do leczenia. Wreszcie któryś zainteresował się brudną szmatą, która obwiązano prawą dłoń Hartmana. Skojarzyli to i owo, więc postanowili obejrzeć ranę.
Ledwo dotknęli skandalicznego opatrunku, Christoph krzyknął. Po raz pierwszy tego dnia.
Ale nie ostatni.


*


Herman wrócił z Sargberbu w lepszym stanie niż Hartman. Zachował obie dłonie, z powodu szkorbutu stracił kilka zębów, ale inni stracili więcej. Osiwiał za to całkowicie, jednak wciąż uchodził za dość przystojnego. Otworzył niewielkie studio fotograficzne przy Carl-Ludwig-Straße, gdzie mniej zamożni mogli za rozsądną cenę zamówić portret ślubny albo fotografię rodzinną z nowo narodzonym dzieckiem. Kiedy akurat nie wywoływał zdjęć, na zapleczu fałszował dokumenty, co stanowiło podstawę jego zarobków. Idealnie podrobione papiery hrabiego von Negendalna były jego dziełem.
Mieszkał w dwupokojowym mieszkanku na pierwszym piętrze. Sam – dziewczyna, dla której przetrwał piekło z lodu i złota, nie czekała na jego powrót z równym utęsknieniem. Nigdy o niej nie wspominał.
Od powrotu Herman stał się zagorzałym mizoginistą.
Christoph wiedział, że fałszerz nie jest odpowiednią osobą do dzielenia się historią Lotte, ale potrzebny mu był głos rozsądku, bo własny powoli tracił, wypierały go myśli o kobiecie. Poza tym Herman był jedynym człowiekiem, z jakim mógł mówić otwarcie.
Wciąż wmawiał sobie, że myśli o Lotte tylko i wyłącznie jak o siostrze Gretchen; że ta niespodziewanie spotkana kobieta jest ostatnią nicią łączącą go z żoną. Przekonywał sam siebie, że nic nie jest jej winien, bo przecież kiedyś odwróciła się od siostry. Ale wyglądała tak samo jak zmarła i w jego umyśle jakby stała się z Gretchen jedną osobą. Nie mógł myśleć o jej sytuacji bez ukucia bólu w sercu. Dziwne, zważywszy, iż myślał, że jego serce jest martwe.
Herman czytał gazety. Kiedy nie natrafił na odniesienia o śmierci przyjaciela – a te doprawdy trudno byłoby przeoczyć – spodziewał się wizyty prędzej czy później. Ale z pewnością nie spodziewał się takiego powodu odwołania największej akcji samobójczej w historii państwa, jaki usłyszał.
Christoph miał wielkie szczęście, że fotograf nie roześmiał mu się w twarz.
– Zawsze wiedziałem, że kobiety sprowadzają na mężczyzn nieszczęścia – stwierdził złowróżbnie Herman, mieszając hałaśliwie herbatę. Była przesłodzona i mocna, tylko takie pił i takie zwykł podawać swoim gościom. Uważał, że po tym co przeszedł na północy nie warto odmawiać sobie drobnych przyjemności.
Christoph westchnął posępnie, bo czego innego mógłby się spodziewać.
Niby przyszedł tu, by przyjaciel odradził mu kolejne spotkanie z siostrą zmarłej żony, ale jednocześnie cały czas podświadomie czekał, aż ten wypowie choć jedno słowo zachęty.
Zajmowali niewielki salonik, pełniący także rolę kuchni – wciąż pachniało przypalonym obiadem, mimo że Herman otworzył na oścież okno o zabrudzonych szybach i poszarzałych firankach. W przeszłości, zanim stał się von Negendankiem, Christoph pomieszkiwał tu, a raczej wegetował, leżąc na wąskiej sofie i całymi dniami wpatrując się w sufit.
Za oknem zapadał zmrok, jednak latarnie nadal pozostawały ciemne. Wesołe towarzystwo z Gold Vogel zapewne rozpoczynało wieczorne przygotowania do kolejnej upojnej nocy. Christoph zastanawiał się, czy Lotte także wybiera się do klubu. I czy myśli o nim tak często jak on o niej. A może był tylko kolejnym z długiego szeregu mężczyzn w jej życiu, tylko nie tak blisko poznanym.
– Ale cieszę się, że żyjesz – dodał gospodarz.
Uśmiechnął się, odsłaniając braki w uzębieniu. Te, które przywiózł z Sargbergu, padły ofiarą zbyt dużej ilości spożywanego cukru.
– Co teraz zamierzasz? – Herman zadał wreszcie kluczowe pytanie, dosypując do herbaty kolejną, czwartą już chyba, łyżkę.
Aby zyskać na czasie, Christoph wypił łyk naparu. Rdzawy płyn zostawił na ściankach białej filiżanki brzydkie obramowanie, a w ustach dziwny posmak.
– To siostra Gretchen – powiedział, krzywiąc się.
Taka dawka słodyczy zdecydowanie nie pasowała do sytuacji.
– Która myśli, że jesteś hrabią von Negendankiem – przyjaciel wypowiedział na głos jego obawy. – Jak myślisz, ile czasu minie między poznaniem przez nią prawdy, a donosem? Taka kokota zrobi wszystko by przypodobać się każdemu, kto będzie mógł coś dla niej zrobić.
Chociaż Hartman przysiągł sobie nie oceniać życia kobiety, każda wzmianka o jej prowadzeniu się była wręcz nie do zniesienia. Może teraz miała nadzieję, że to tajemniczy hrabia z gór Mond poprawi jej los? Zabierze ze stolicy, poślubi i obsypie klejnotami, tylko dlatego, że wygląda jak kobieta, z którą spędził kiedyś kilka upojnych nocy na wąskim łóżku w polowym szpitalu? Każda skazana Lotte był jakby skazą na moralności Gretchen. Siostry nie mogły aż tak się różnić, powtarzał sobie, niemal zupełnie zapominając, że jedna zaniżyła status społeczny z własnego przekonania i wyboru, którego druga nie miała.
– Nie musi wiedzieć – powiedział nieśmiało i natychmiast znienawidził się za tę myśl. – To siostra Gretchen powinienem jej jakoś pomóc.
Każda myśl o Liselotte była swego rodzaju zdradą. Cały czas pytał siebie, co powiedziałaby Gretchen, gdyby po prostu poszedł do tamtej i pozwolił tej znajomości trwać.
Albo co by powiedziała, gdyby zostawił jej rodzoną siostrę samą z jej problemami?
– Więc do niej idź – zasugerował Herman, pokornie przyjmując rolę sumienia.
– Ale co ona by pomyślała, gdybyśmy… – nie dokończył.
Samotny mężczyzna, piękna kobieta, pod maską cynizmu skrywająca wielki smutek, do tego morze wspomnień. Początek historii, która mogła skończyć się na wiele interesujących sposobów.
– To nie idź. – Herman wywrócił oczami. – Czego ty właściwie chcesz?
Dobre pytanie. Nie wiedział. Nic już nie wiedział. Ani czego chce od dziewczyny, ani czy ma zamiar dalej angażować się w sprawę. Gdyby przypadkiem jej nie zauważył wtedy Lotte, zginęłaby w sposób równie smutny i godny pożałowania jak jej siostra. Nigdy nie dowiedziałby się o jej istnieniu. Może tak byłoby lepiej.
– Co ty byś zrobił na moim miejscu? – zapytał Hartman w ostatnim akcie desperacji.
Tylko Hermanowi mógł zadać pytanie. Hermanowi, który pomagał mu po stracie dłoni, który zajął się nim, gdy po powrocie do stolicy nie miał dokąd pójść.
To pytanie wymagało chwili namysłu i kolejnej łyżki cukru.
– Osobiście uważam – tymi słowami fałszerz rozpoczął wykładanie swej filozofii życiowej. – Do licha, Christoph, przeżyliśmy piekło. Czy po tym wszystkim nie uważasz, że zasłużyłeś na coś lepszego? Nawet odrobinę przyjemności? Możesz uznać to za znak, jeśli pozwoli ci to zasnąć w nocy.
Skończywszy, jeszcze raz wyciągnął dłoń w stronę cukiernicy, ale jego ręka zamarła w połowie.
– Jedyne, nad czym powinieneś się zastanawiać, to jak będzie czuła się dziewczyna jako ta druga.


*


Gdyby Christoph trafił do lecznicy wcześniej, najpewniej nadal miałby sprawne obie dłonie. W normalnych warunkach ranę natychmiast opatrzonoby jak trzeba i nie byłoby w ogóle mowy o żadnym zakażeniu. Ale w Sargbergu nic nie było normalne, toteż nadzorca zgodził się na wysłanie więźnia do lekarza dopiero, gdy ten kompletnie nie nadawał się do pracy.
Doktor, opuchnięty mężczyzna o wielkim nosie i czerwonej twarzy dziwnie kontrastującej z bielą fartucha, zbadał chorego, przykładając się do tego nie bardziej niż wcześniej para sanitariuszy.
Diagnozę też wydał podobną.
– Nic nie da się zrobić – powiedział matowym głosem i gdyby Hartman nie stracił przytomności słowa medyka z pewnością napełniłyby go grozą.
Amputacji dokonano piłą, która zaczynała już rdzewieć. Jako środka dezynfekującego użyto niewielkiej ilości czystego spirytusu, ponieważ lekarz miał zwyczaj wypijać większą cześć zapasów po rozcieńczeniu ich z wodą.
Choremu wlano go ust trochę gorzałki, ale podczas zabiegu i tak ocknął się na chwilę. Dwaj asystujący przy zabiegu sanitariusze, równie bladzi jak ich ubranie, dziwili się potem, że wycieńczony fizycznie, trawiony gorączką i infekcją człowiek może mieć jeszcze tyle siły w mięśniach i płucach.
Kiedy Christoph obudził się rano po operacji, zorientował, że leży w białej pościeli, w czystym i ciepłym miejscu, zobaczył biały bandaż zasłaniający kikut bez dłoni, w której kiedyś trzymał skrzypce, przyjął to spokojnie, a według pielęgniarzy wręcz nieludzko.
Było mu wszystko jedno. Najważniejszą rzecz w życiu i tak stracił dużo wcześniej.
Kalectwo bynajmniej nie wpłynęło na skrócenie kary – nikt nawet przez chwilę o tym nie pomyślał, ale wymagania wobec odbywającego karę nieco spadły. Nawet Fritz przestał przestrzegać bezwzględnie wyrabiania norm. Christoph nie umiał już dźwigać kilofa ani siekiery.
Przeżył, wbrew wszystkiemu, czasem nawet samemu sobie, przetrwał dziesięć lat zesłania.
Kiedy wysiedli z wagonu kolejowego na dworcu Królewskim, tym samym, skąd dekadę wcześniej zabrano ich na północ, wszyscy posiadali jedynie ubranie na grzbiecie i kilka drobiazgów, które ocalały. Większość nie miała dokąd pójść. Rodziny, jeśli po wojnie mieli jeszcze rodziny, przeważnie nie chciały mieć nic wspólnego z byłymi więźniami. Codziennie kilkudziesięciu mężczyzn trafiało na ulice albo do przytułku.
Christoph Hartman z pewnością podzieliłby ich los, gdyby nie uratował go Herman, który wrócił do stolicy akurat na czas, by odziedziczyć po wuju studio fotograficzne. Zamieszkali w dwupokojowym skromnym mieszkanku na górze. Herman w dzień zajmował się fotografowaniem uczciwych obywateli, po nocach fałszował dokumenty. Christoph pomagał prowadzić dom i studio w zamian za jedzenie i łóżko.
Przeważnie jednak leżał i wpatrywał się w sufit. W Sargbergu nigdy nie mówił wiele, ale teraz całkiem zamknął się w sobie.
Dwóch samotnych mężczyzn nie potrzebuje wiele, by wieść skromne przyzwoite życie, więc kiedy Christoph zrobił wszystko, co było do zrobienia, pozostałą część dnia spędzał bezczynnie. W pierwszych miesiącach odbywania kary nie potrafił się przystosować do klimatu pracy i organizacji dnia, ale dziesięć lat to długo – nauczył się żyć na północy. Teraz znowu rzucono go do innej rzeczywistości, do której nie pasował, dano wiele czasu na myślenie i żadnego celu.
Wszystko zmieniło się w dniu, kiedy do studia przyszedł mężczyzna podający się za Maxa. To nie było jego prawdziwe imię, tak data urodzenia, zawód i wszystko inne, co chciał mieć w papierach. Nie mówił o przeszłości, a Herman nigdy nie wypytywał swoich klientów. Max starał się o posadę szarego urzędnika w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, zresztą jego maniery i sposób bycia zdradzały wykształcenie.
Z jakiegoś powodu Herman postanowił przedstawić ich sobie. Tak zaczęła się znajomość, która zaprowadziła prostego skrzypka najpierw na godność hrabiego, potem do klubu Gold Vogel z bombą ukrytą protezie, a na koniec do skromnego mieszkanka Liselotte von Werner.


*


Lotte nie pojawiła się tego wieczoru w Gold Vogel. Nie zastał jej też w domu, więc postanowił poczekać. W środku, po otwarciu zamka kawałkiem drutu – jedna z wielu pożytecznych umiejętności, jakich nabywa się znając schludnie wyglądającego Maxa i jego kompanów.
Bałagan panujący w pomieszczeniu sugerował, że lokatorka szykowała się w pośpiechu. Na wąskim łóżku leżało kilka zmiętych sukien, które musiała kolejno przymierzyć i odrzucać. W popielniczce – smętnie niedopalony papieros, a na toaletce butelka absyntu. Od czasu ostatniej wizyty mężczyzny ubyły co najmniej trzy kieliszki. Poczęstował się resztą, usiadł na krześle i czekał w ciemności.
Jakiś czas później zaalarmowało go głośne trzaśnięcie sąsiednimi drzwiami, płacz dziecka i krzyki, ale szybko umilkły. Widocznie któraś z wielu fabryk rozdawała tego dnia ochłapy, które właściciele nazywali pensją.
Panna von Werner wróciła późno, a właściwie to wcześnie. Kiedy zamknęła drzwi mieszkanka, mrok za oknem zaczynał powoli rozrzedzać się, latarnie gasły kolejno, a pierwsi robotnicy, snujący się niczym zjawy, wybierali się zastąpić nocną zmianę przy fabrycznych maszynach.
– Nie przypominam sobie, żebym pana jeszcze zapraszała – powiedziała na jego widok.
Christoph nie potrzebował szczegółowych oględzin, by zauważyć, że tej nocy wypiła za dużo. Szła chwiejnym krokiem, ledwo utrzymując równowagę na wysokich obcasach. Żeby zdjąć but musiała przytrzymać się ściany.
– Do tego wypił pan mój absynt? – Wskazała na pustą butelkę, marszcząc z niesmakiem jasne brwi.
Jak gbur nie zaprzątał sobie głowy szukaniem kieliszka, ale nie o to jej chodziło.
– Pani i tak już dość wypiła.
Prychnęła z rozbawieniem. Zaraz potem drugi pantofel uderzył o podłogę i kobieta na boso podeszła do okna. W prawej pończosze widniała wielka dziura.
Zdecydowanym szarpnięciem próbowała zasłonić okno, ale coś w mechanizmie odmówiło posłuszeństwa. Po kilku coraz bardziej rozpaczliwych próbach opadła bez sił na łóżko, jeszcze bardziej gniotąc swoją najlepszą garderobę.
Gościa traktowała w ogóle jak element wystroju.
Hartman zasłonił okno za nią, ale nie wrócił na swoje niewygodne krzesło. Lotte przez chwilę spoglądała niego, zadzierając głowę i roztasowując obolałą stopę. Zasłony okazały się dziurawe, więc w mieszkanku nie było całkiem ciemno. Mężczyzna widział nawet rozmazaną szminkę w kąciku jej ust.
Ocknął się z zamyślenia, dopiero kiedy trąciła go stopą.
– Przepraszam? – powiedział zaskoczony.
Zmrużyła oczy.
– Pytałam, po co pan znowu tu przyszedł. Myślałam, że wyjaśniliśmy już kwestię mojego imienia i to, że nie jestem moją siostrą.
– Chciałem sprawdzić, czy niczego pani nie potrzebuje – powiedział i natychmiast poczuł się głupio.
Była dorosłą kobietą. Miała prawo do własnego życia, do spotykania się z kim chciała, gdzie chciała i do wracania, o jakiej porze jej się marzyło. Tylko dlaczego tak go to życie bolało?
Lotte czknęła.
– A wyglądam, jakbym czegoś potrzebowała?
Na to nie miał odpowiedzi.
– Sądzę – powiedziała, stawiając drobną stopę na jego bucie – że z nas dwojga, to nie jestem tą osoba, która czegoś potrzebuje.
Uśmiechnęła się prowokująco. Tylko ten uśmiech nie pozwolił mu zapomnieć, że nie ma do czynienia z Gretchen.
Odsunął się na dwa kroki, odprowadzany przez pijacki, wulgarny śmiech.
– Pan się mnie boi? – zachichotała, z trudem wstając. – Boi się, że dybię na jego majątek? Taki bogacz mógłby wspomóc nieco biedną siostrę kobiety, którą kiedyś… Co to za różnica, skoro obie wyglądamy tak samo.
Lotte jest szalona, przypomniał sobie jedyne słowa, jakie Gretchen kiedykolwiek wypowiedziała na temat siostry. Wolał wierzyć, że ta chichocząca kobieta jest tylko pijana.
Podeszła naprawdę blisko. Pachniała już nie tylko orientalnymi perfumami, których zapach pamiętał z ostatniego spotkania. W oddechu wyczuwał absynt i chyba opium.
– No, słucham – powiedziała niskim lekko ochrypłym głosem. – Czego pan potrzebuje.
Pogładziła protezę dłoni, która smętnie zwisała wzdłuż uda mężczyzny. Christoph mógł sobie tylko wyobrażać, jak miękkie i ciepłe są naprawdę opuszki jej palców.
Mógł też to sprawdzić, ale wciąż miał skrupuły.
Panna von Werner zaśmiała się – raz, ostatni. Potem nagle spoważniała.
– Tak bardzo brakuje panu żony, że nie przeszkadza, że jestem tylko jej siostrą…?
Dalszej części zdania nie słyszał. Od kiedy usłyszał słowo „żony” wszystko inne przestało mieć znaczenie. Lotte wiedziała, znała jego prawdziwą tożsamość i musiała podejrzewać, jaki los spotkał prawdziwego hrabiego. Mniejsza skąd. Być może kiedy czekał tu na nią jak głupiec, dzieliła się tą wiedzą z jednym ze swoich wpływowych przyjaciół.
Być może policja już czeka za drzwiami.
Była obcą kobietą, bez sensu byłoby przytaczać tu jakiekolwiek więzi powinowactwa. Mógł spodziewać się czegoś takiego, ale mimo to poczuł się… zdradzony.
Kobieta źle zinterpretowała zmianę na twarzy mężczyzny, bo powiedziała:
– Bez obaw. Nikomu nie powiedziałam, że nie jest pan żadnym arystokratą tylko byłym skazańcem.
– Jak… – wyszeptał tylko.
Znów prychnęła. W jednej chwili potrafiła zachowywać się jak normalna współczująca kobieta, by w kolejnej zmienić się w bezlitosną kokietkę. Hartman nigdy nie poznał do końca swojej żony, ale wmawiał sobie, że mieli na to za mało czasu. Z Lotte sprawa wyglądała zupełnie inaczej. Była taka pełna sprzeczności. Nie miał pojęcia czy potrafi dojść do ładu sama z sobą.
– Mówiłam przecież, że ojciec interesował się losem Gretchen. Po jego śmierci znalazłam w biurku waszą fotografię ślubną.
Najcenniejsza rzecz, jaką Christoph posiadał, dagerotyp, na którym, ubrany w mundur, trzyma pod rękę żonę odzianą w prostą sukienkę i trzymającą w ręku bukiet zwykłych kwiatów. Oboje patrzyli w obiektyw szczęśliwi, trochę onieśmieleni, ale naiwnie wierzący, że kiedyś pokażą to zdjęcie swoim wnukom. Dla von Wernera ta sama fotografia była pewnie kolejnym dowodem upadku córki.
– Dlaczego mnie pani wtedy wpuściła? – zmarszczył brwi.
Rozumiał coraz mniej, bo przecież ani razu nie zdradziła się ze swoją wiedzą.
Kobieta wzruszyła ramionami.
– Byłam po prostu ciekawa, w kim zakochała się moja siostra. – Wspięła się na palce, żeby popatrzeć mu prosto w oczy, ale i tak okazała się za niska.
Zamiast tego zachwiała się. Do upadku było jeszcze daleko, ale i tak złapał ją za ramię. Lewą dłoń wczepiła w jego okaleczone ramię.
Kosmyki jasnych włosów łaskotały go w policzek.
– Zawsze byłyśmy identyczne, ale poza tym wszystko nas różniło. Podobały nam się równe kolory, różna muzyka, nawet mężczyźni, ale…
Nie powiedziała jednak, co ale, bo go pocałowała – bardzo nieśmiało, czego się nie spodziewał.
Christoph nie bronił się. Nie myślał, co powiedziałaby Gretchen, w ogóle nie myślał o żonie. Po raz pierwszy od ponad dziesięciu lat nie myślał tylko o przeszłości, a o tym, co tu i teraz.
Przynajmniej przez jakiś czas.
Lotte jest szalona, usłyszał jeszcze z głębi rozsądnej części umysłu, zanim całkiem zatracił się w ciepłych wargach i zapachu absyntu.
Może była.
Może on także był.
Are You Watching Closely?
Odpowiedz


Wiadomości w tym wątku
Atom ryzyka (tytuł roboczy) - przez Kassandra - 03-05-2015, 09:47
RE: Atom ryzyka (tytuł roboczy) - przez BEL6 - 05-05-2015, 17:08
RE: Atom ryzyka (tytuł roboczy) - przez Kassandra - 26-05-2015, 11:05
RE: Atom ryzyka (tytuł roboczy) - przez Kassandra - 26-06-2015, 21:04

Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości