Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Też nie wierzysz, co...?
#1
* * *

        Moje życie biegło jak najbardziej normalnym torem. Muszę przyznać, że było nawet nudne. Otóż byłem – chociaż w zasadzie wciąż jestem – zwyczajnym nastolatkiem. Mieszkam z rodziną na jednym z osiedli domków jednorodzinnych w Chorzowie - nie powiem, gdzie dokładnie, ponieważ nie jest to istotne dla mojej historii. Przeprowadziliśmy się tu z Wałbrzycha w wakacje 2006 roku – wtedy, kiedy miałem iść do liceum. Nie bardzo uszczęśliwiła mnie ta przeprowadzka - byłem bardzo zżyty ze swoimi tamtejszymi znajomymi, ale nie miałem wyboru.
        Więc jak już wspomniałem wcześniej, moje życie biegło normalnym rytmem – zacząłem trenować aikido w miejscowej sekcji, odnosiłem nawet pewne sukcesy w tej dyscyplinie. Chodziłem do liceum, do klasy o kierunku humanistycznym, zacieśniałem więzi ze swoimi nowymi znajomymi. To ostatnie po prawdzie średnio mi szło. Jestem człowiekiem skrytym i potrzeba mi wiele czasu na nawiązanie przyjaźni, dlatego też po półtora roku nauki w liceum nie miałem wielu kumpli – choć nie znaczy to, że nie byłem lubiany. Po prostu z nikim nie byłem specjalnie blisko - że się tak wyrażę. Nie miałem też dziewczyny...
        W grudniu 2007 roku moje życie całkowicie się zmieniło. Na lepsze, czy gorsze – tego jeszcze nie wiem. W każdym razie zaczęło się to dokładnie 14 grudnia, na lekcji języka angielskiego, czwartej godzinie w moim piątkowym planie lekcji. Siedziałem sam w pierwszej ławce, oparty o ścianę i odwrócony bokiem do profesora i moich koleżanek w drugiej ławce – Alicji i Doroty. Było około dziesięciu minut po dzwonku i znudzony – jak większość klasy zresztą – omiatałem wzrokiem podniszczone ściany, w kolorze wyblakłego błękitu i kontemplowałem wiszące na nich wszelkiej maści plakaty, obrazy i mapy, w nie lepszym zresztą stanie od samych ścian, przedstawiające Anglię oraz Londyn we wszystkich kolorach tęczy, wszelkich dostępnych wielkościach i chyba pod każdym dającym się odwzorować kątem. Mówiło się, że niektóre z tych rysunków wykonane były przez naszego anglistę. Ja sam, spoglądając na śmiesznego, małego, pulchnego człowieczka bez włosów z wiecznie spoconym nosem i spoczywającymi na nim grubymi okularami w okrągłej oprawie, miałem poważne wątpliwości. Ale są rzeczy na niebie i ziemi, o których się filozofom nie śniło.
        W każdym razie siedzieliśmy całą trzydziestką – co dziwne, wszyscy byli obecni – w tym zdezelowanym gabinecie, czekając, aż szanowny profesor skończy wpisywać nasze stopnie ze sprawdzianu i je wreszcie przeczyta... W końcu nadeszła wyczekiwana przez nas chwila. Nauczyciel z hukiem odłożył długopis - a właściwie rzucił nim o ławkę tak mocno, że byłem pewny, że gdyby włożył w to jeszcze odrobinę siły, pisadło wbiłoby się w blat. Profesor westchnął ciężko, zebrał porozrzucane sprawdziany do kupy i podniósł się z krzesła. Poślinił palec i wziął pierwszą kartkę z trzymanego stosu.
        - Michalak Arkadia! – wyczytał. – Dopuszczający.
        Podniosła się koleżanka z ostatnich rzędów, odebrała kartkę i powolutku, jak zwykle zresztą, wróciła z powrotem na swoje miejsce. Naprawdę, tej dziewczynie nigdzie się nie spieszyło. Z powodzeniem mogła by się spóźnić na własny pogrzeb. Tymczasem nasz szanowny profesor czytał dalej, zawsze śliniąc palec przy oddzielaniu kartek, a kolejni wyczytani podnosili się i odbierali sprawdziany.
        - Zając Michał! Dostateczny. Mazur Anna! Dopuszczający. Pawłowska Agnieszka! Niedostateczny. Olszewski Krzysztof! Dostateczny.
        Po tym nazwisku nastąpiła chwila konsternacji ze strony nauczyciela. I tak jak przewidziałem, następne nazwisko należało do kolegi, który dołączył do naszej klasy na początku drugiego roku.
        - Dokurwo Maciej! Bardzo dobry. - wycedził, krzywiąc się. Z tyłu usłyszałem salwę śmiechu, pochodzącą od paczki “tych lepszych” - klasowych kozaków, którzy potrafili wyśmiewać się zawsze i z każdego, i nie było sytuacji, która by ich nie bawiła. Reszta klasy zdążyła się już przyzwyczaić. Ja osobiście współczułem Maćkowi, a jednocześnie dziwiłem się, że któryś z jego męskich przodków nie zmienił sobie nazwiska na jakieś bardziej... przystępne. Ale nie mnie było sądzić. Tymczasem nadeszła kolej na mnie.
        - Wieczorek Karol! Dobry.
        Odebrałem swoją kartkę i wróciłem na miejsce. Z lekkim obrzydzeniem skonstatowałem, że mój sprawdzian jest zaznaczony tłustymi śladami palców nauczyciela... na oko mokrymi od kawy. Skrzywiłem się i sprawdziłem błędy, których nie było zresztą za wiele. Byłem z siebie wręcz dumny – niecodziennie dostaje się czwórki z angielskiego. Tymczasem profesor skończył już rozdawać sprawdziany, zasiadł za biurkiem i wrócił do przeglądania tych swoich tajemniczych kajecików, leżących w różnych miejscach biurka. Obróciłem się znów bokiem do koleżanek.
        - Jak tam? - spytałem, jako że kontemplując swoje wyniki nie słyszałem, jakie stopnie przypadły im w udziale. Dorota wzruszyła ramionami.
        - Trójeczka – posłała mi uśmiech. Odwzajemniłem go.
        - A ty? - zwróciłem się do Alicji. Nawet nie podniosła głowy. Siedziała z rękami skrzyżowanymi na piersi i tępo patrzyła w ziemię. Nie widziałem jej twarzy, skrytej za kaskadami ciemno-brązowych włosów, opadających jej na piersi, ale wydawało mi się, że jest bliska płaczu. Zerknąłem na jej sprawdzian i zobaczyłem na nim nabazgrane ze złością, czerwonym długopisem, “niedostateczny”. Zdziwiłem się, nawet bardzo, konkretnie z dwóch powodów. Po pierwsze, Alicja zwykle nie dostaje takich ocen, nawet z angielskiego, a zauważyłem, że ostatnio zdarza jej się to coraz częściej. Myślałem co prawda, że to z przyczyny nawału sprawdzianów i kartkówek, jakie tradycyjnie pod koniec semestru fundowali nam nauczyciele – bo przecież trzeba z czegoś oceny semestralne wystawić. Tak jakby nie mogli wcześniej tych ocen “naprodukować” a nie budzić się w ostatniej chwili... Ale Alicja nawet w takich sytuacjach do tej pory dawała radę. Po drugie, nigdy nie przejmowała się takimi ocenami. Zazwyczaj przyjmowała je nawet z uśmiechem - zawsze była taką optymistką, że prawdopodobnie nawet zagrożenie nie byłoby w stanie zepsuć jej humoru. Nie skomentowałem tego jednak - w końcu każdemu zdarza się gorszy dzień - i na powrót zająłem się swoim sprawdzianem. W tym momencie profesor z kolejnym ciężkim westchnieniem wstał zza biurka.
        - Przygotowałem dla was dzisiaj kserówki – oznajmił. – Zaraz je przyniosę.
        Po czym wyszedł. Natychmiast dały się słyszeć złorzeczenia i wyzwiska pod jego adresem, można było też dostrzec obelżywe gesty kierowane w stronę drzwi, które przed chwilą zamknęły się, skrzypiąc lekko. Większość oczywiście pochodziła od naszych klasowych kozaków. Parę osób pokręciło głowami z dezaprobatą.
        - Alicja, co się z tobą ostatnio dzieje? - spytałem, odwracając się znów w stronę sąsiadek z drugiej ławki. Potrząsnęła głową, odrzucając loki na ramiona, spojrzała na mnie i uśmiechnęła się. Jedno spojrzenie w te jej śliczne, niebieskie oczy wystarczyło mi, żeby stwierdzić, że ten uśmiech jest wymuszony. Dziwne. Czy może raczej - po prostu do niej nie pasujące. Nigdy nie musiała wymuszać uśmiechu.
        - Nic, a co ma być? - odparła – Po prostu mi nie poszło. Bywa.
        - Ale ogólnie ostatnio taka smutna chodzisz, zamyślona – nie dawałem za wygraną. – Stało się coś?
        - Eee tam, nieważne – uśmiechnęła się trochę szerzej. Widząc, że niczego się nie dowiem, dałem spokój. Zamiast tego sięgnąłem po jej kartkę.
        - Widać Kluska musiał być ostro wkurzony, skoro tak ci tu nabazgrał.
        - A dziwisz mu się? - wtrąciła się Dorota. – Taka dobra uczennica i jedynka?
        W tym momencie wrócił Kluska i zaczął rozdawać nam swoje kserówki, które okazały się prostymi jak budowa cepa ćwiczeniami gramatycznymi. Znając naszego kochanego profesora, można było dojść do wniosku, że chce pokazać nam ile jesteśmy warci. Ale to tylko moje domysły.
        Rozwiązywaliśmy wspomniane ćwiczenia całe pięć minut, do momentu aż nie zabrzmiało rozdzierające „drrryń!!!” – miód dla uszu uczniów. Naprawdę, Kluska powinien popracować nad szybkością. Swoją flegmatycznością przebija chyba nawet naszą kochaną Arkadię.
        Kiedy tylko zadźwięczał dzwonek, profesor ulotnił się na zaplecze a my wysypaliśmy się na korytarz. Następną lekcją była matematyka, ja jednak udałem się w przeciwną stronę. Poszedłem za Dorotą i Alicją, w nadziei, że uda mi się złapać tę pierwszą samą i wypytać o Alicję. W końcu były przyjaciółkami. Idąc, mimowolnie przypatrywałem się kołyszącym ruchom bioder Alicji. Być może wyglądało to trochę głupio, ale nie mogłem się powstrzymać. W końcu była jedną z najładniejszych i najzgrabniejszych dziewczyn w szkole, i bynajmniej nie byłem odosobniony w tej opinii. Pod koniec pierwszej klasy nawet “startowałem” do Alicji, ale łagodnie dała mi do zrozumienia, że nic z tego nie będzie. Potrafię zrozumieć, kiedy dziewczyna mówi "nie". Ona o tym wiedziała, dlatego pozostaliśmy w dość zażyłych stosunkach. Nadal jednak byłem w niej do pewnego stopnia zadurzony.
        Wspomniana okazja nadarzyła się, kiedy Alicja skręciła w stronę damskich toalet. Dogoniłem wtedy Dorotę.
        - Nie wiesz przypadkiem, czemu Ala ostatnio chodzi taka ponura? - spytałem. Spojrzała na mnie pytająco.
        - A czemu cię to interesuje?
        - Po prostu się o nią martwię.
        Westchnęła.
        - Powiem ci... że nie mam zielonego pojęcia. Wiesz przecież, jaka ona jest...
        Wiedziałem. Chociaż Alicja była osobą bardzo towarzyską i miała wiele koleżanek, to miała bardzo niewielkie grono zaufanych przyjaciół. I nawet im nie zwierzała się często ze swoich problemów. Zresztą chyba tego nie potrzebowała. Prawie nigdy nie widywałem jej smutnej czy przybitej.
        - Może powinniśmy ją przycisnąć? - zaproponowałem
        - I myślisz, że tobie akurat powie.
        - Myślę, że jakoś to z niej wycisnę... Ale musisz mi pomóc.
        Następną lekcję spędziłem na rozmyślaniu, jak wyłuszczyć sprawę w taki sposób, żeby dowiedzieć się, o co chodzi i żeby Alicja nie poczuła się urażona. Skoncentrowałem się na tym do tego stopnia, że kompletnie przestałem uważać na to, co dzieje się na lekcji. I w efekcie...
        - ...przyjdzie Wieczorek – zostałem wywołany do tablicy. Zerknąłem na nauczycielkę i wstałem. Podszedłem do katedry, po drodze zastanawiając się, co właściwie mam zrobić.
        - Weź sobie zbiór – odezwała się profesorka. – Zrób następny przykład.
        Zerknąłem na otwartą stronę. Coś tam mi zaświtało – zadanie czwarte: ustal pierwiastki wielomianu i narysuj wykres. Ale który to mógł być podpunkt? Nagle doznałem olśnienia. Zmazałem kawałek tablicy i zacząłem pisać wielomian. 2x2 – 3x...
        - A który miał być podpunkt? - głos nauczycielki tuż przy moim uchu sprawił, że o mało nie podskoczyłem.
        - No... G?
        - A spójrz uważnie na tablicę.
        Spojrzałem. Był tam f), g), i jeszcze jeden, który właśnie zmazałem. Palnąłem się w czoło i zacząłem pisać „i) 1/3x2 + x...”
        Za plecami usłyszałem czyjś zduszony śmiech. Nauczycielka westchnęła.
        - Tak właśnie mi się wydawało, że śpisz i miałam rację, dlatego zresztą cię wzięłam do tablicy. Siadaj. Ktoś przytomniejszy przyjdzie.
        Reszta lekcji upłynęła bez żadnych tego typu ekscesów. W każdym razie wiedziałem już, w jaki sposób przycisnę Alicję. Ale musiałem liczyć na pomoc Doroty. Na szczęście się nie przeliczyłem.
        Po dzwonku, kiedy już wyszliśmy z klasy, dogoniłem Alicję i Dorotę tradycyjnie spacerujące razem. Otoczyłem Alicję ramieniem i przyciągnąłem lekko do siebie. Spojrzała na mnie pytająco.
        - Co się dzieje? – spytałem. – Powiedz.
        Uśmiechnęła się, ale spuściła wzrok.
        - Nic, mówiłam przecież - znów spróbowała wymusić radosny uśmiech, ale tym razem kompletnie jej nie wyszło. W niczym nie było to podobne do szczerego uśmiechu radosnej zazwyczaj Alicji.
        - Nas nie oszukasz – wtrąciła się Dorota. – Od razu po tobie widać.
        - I tak mi nie uwierzycie... - stwierdziła, dając już sobie spokój z udawaniem.
        W tym momencie dotarliśmy pod salę od biologii i usiedliśmy w trójkę na ławce na korytarzu.
        - Wypróbuj nas – naciskałem dalej. Westchnęła.
        - Ale to takie głupie jest w sumie... - znów uśmiechnęła się wymuszenie
        - No, mów! - zniecierpliwiła się w końcu Dorota.
        - No bo... Prześladuje mnie Magik.

* * *

        Dorota uniosła brwi i spojrzała na mnie pytająco. Ja, słuchając hip-hopu, naturalnie wiedziałem, o kogo jej chodzi. Magik był raperem, członkiem Paktofoniki, a wcześniej Kalibru 44. Jego historia była dość tragiczna: nie chcąc zostawiać żony i syna, kiedy chciano go wziąć do wojska, udawał schizofrenię. Niestety, wczuł się do tego stopnia, że w pewnym momencie naprawdę uwierzył, że jest chory. W efekcie siedem lat temu popełnił samobójstwo wyskakując przez okno...
        - Taki raper, co przez okno wyskoczył – powiedziałem pokrótce Dorocie.
        - A, to ten. Słyszałam o nim.
        - Ale że jak cię prześladuje? - zwróciłem się znów do Alicji. To, co wygadywała ta dziewczyna wydawało mi się po prostu śmieszne i nie miałem pewności, czy przypadkiem sobie z nas nie żartuje.
        - No na przykład idę sobie ulicą, patrzę, a tam taki łysy koleś stoi i się patrzy na mnie. I dzisiaj też, wchodzę do szkoły, patrzę, a on w cieniu za choinką stoi – spojrzała mi w oczy. Dorota roześmiała się w głos. Ja też miałem na to ochotę, ale powstrzymało mnie coś, co zobaczyłem w oczach Alicji, coś kryjącego się, za tą maską wesołości, z jaką przed chwilą opowiadała nam o Magiku.
        Ona naprawdę się bała.
        Biologia była naszą ostatnią lekcją. Po wyjściu ze szkoły poszedłem, jak zawsze, z Alicją i Dorotą na przystanek. Mieszkałem w zasadzie na drugim końcu miasta. Na zewnątrz powietrze było mroźne, na oko były tak ze cztery stopnie mrozu. Spadł już pierwszy śnieg, pokrywając pochyłe dachy okolicznych domków białą pierzyną. Kiedy przyjechał autobus, pożegnaliśmy Dorotę, jadącą inną linią, i wsiedliśmy do podniszczonego pojazdu. Skasowaliśmy bilety i usiedliśmy na upatrzonych dwóch miejscach na końcu autobusu, z których jedno nie miało obicia.
        - O Magiku... - zacząłem po chwili milczenia. – To ty tak poważnie mówiłaś?
        Tylko na mnie spojrzała. Nie mam zielonego pojęcia, co miało oznaczać to spojrzenie. Zawsze miałem problemy z interpretacją takich gestów. Nie miałem jednak zamiaru porzucić tego tematu.
        - On cię tak po prostu prześladuje? - Boże, jak to musiało idiotycznie brzmieć. Rozejrzałem się, mając nadzieję, że nikt nie przysłuchuje się tej rozmowie.
        Alicja westchnęła.
        - No bo Magik nagrał z taką piosenkę, „Plus i Minus”. Przez całą piosenkę zastanawia się, czy ma AIDS. Na końcu okazuje się że nie... Ale jak się puści tę piosenkę od tyłu, to słychać “jeszcze cztery”, mniej więcej tam, gdzie jest dialog z lekarzem. Od przodu jest “Więc co panie lekarzu, wyrok?” czy coś takiego, a od tyłu “jeszcze cztery” słychać. Ta piosenka jest z dziewięćdziesiątego szóstego roku, a cztery lata później Magik wyskoczył przez okno. I wyszło na to, że on jakby przewidział własną śmierć. A ja, odkąd posłuchałam tak tej piosenki od tyłu, zaczęłam wszędzie widzieć Magika. Ale nie myśl sobie, że jestem jakaś nienormalna, co? - uśmiechnęła się, tym razem dość szczerze. - To pewnie tylko moja wybujała wyobraźnia.
Rzeczywiście, w miarę jak mówiła, rosło moje przekonanie, że powinna chyba się leczyć u jakiegoś psychiatry... A ta ostatnia uwaga, sam nie wiem, czemu to przypisać. Wcześniej sprawiała wrażenie, jakby rzeczywiście wierzyła w to, co mówiła...
        W tym momencie autobus zatrzymał się na przystanku obok jednego z chorzowskich blokowisk.
        - Ja tu wysiadam – oznajmiła Alicja, tak, jakbym pierwszy raz jechał z nią autobusem. – Do zobaczenia.
        - No, cześć.
        Wysiadła. Obserwowałem jeszcze przez chwilę, jak idzie, dopóki autobus nie ruszył i nie zniknęła mi z widoku za blokiem. Ja sam miałem jeszcze około dwudziestu minut jazdy. Założyłem więc słuchawki i włączyłem mp-trójkę. Słuchając muzyki, mimo woli zacząłem rozmyślać o tym, co usłyszałem od Alicji. Naprawdę się o nią martwiłem. Im dłużej jednak nad tym myślałem, tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że jednak żartowała sobie ze mnie i z Doroty, nie chcąc ujawnić prawdziwego powodu swojego “doła”. Postanowiłem sprawdzić to, o czym mówiła w Internecie, bo chociaż ani trochę nie wierzyłem w to, że widzi Magika, zainteresowała mnie sprawa tej piosenki.
        Tymczasem mój wzrok przykuł widok starszej pani, właśnie gramolącej się do autobusu. Podpierając się laską, doczłapała do kasownika i zaczęła grzebać w torebce, zapewne w poszukiwaniu biletu. Chyba w końcu znalazła, bo wyjęła pomięty, prostokątny kawałek papieru i zaczęła go mozolnie rozprostowywać. Kiedy już osiągnął mniej więcej kształt co-nieco biletowaty, chwyciła się jedną ręką rurki i przymrużywszy oczy zaczęła podejmować próby trafienia w otwór kasownika. W końcu jej się udało, ale kasownik nie zadziałał, więc babcia, ze stoickim spokojem wyciągnęła papierek, rozprostowała go ponownie i jeszcze raz spróbowała go skasować. Wyglądało na to, że jej się uda, ale w tym momencie drzwi autobusu zamknęły się z sykiem i okropnym skrzypieniem i kierowca ruszył. Babcia o mało się nie przewróciła. Ustała jednak, pokręciła głową, i nadal mozolnie, ale z uporem kontynuowała próby skasowania biletu, wystawiając czubek języka z kącika ust.
        - Potrzymać pani kasownik? - odezwał się chłopak stojący tuż obok babci. Kilka osób wybuchło śmiechem. Wtem babcia wyprostowała się i omiotła autobus spojrzeniem, takim, ze gdyby miała w oczach miotacz ognia, autobus spłonąłby w ciągu paru sekund razem z kołami i mijającymi autobus samochodami. Momentalnie wszyscy umilkli. Wtedy kierowca przyhamował i babcia znów ledwo utrzymała się na nogach, tym razem jednak nikt się nie zaśmiał. W końcu udało jej się jednak skasować bilet i rozejrzała się za jakimś wolnym siedzeniem. Natychmiast jeden z siedzących wstał. Babcia usiadła i rozejrzała się groźnie po autobusie.
        - Babcia Genowefa, postrach komunikacji miejskiej – usłyszałem cichy głos za sobą i parsknąłem śmiechem. W tym momencie zdałem sobie sprawę, że słyszę, co dzieje się wokół, a to oznacza, że padła mi bateria w odtwarzaczu. Ciekawy byłem jak dawno.
        Nie było to zresztą istotne. Autobus zatrzymał się, a ja wyjrzawszy przez okno zorientowałem się, że to mój przystanek. Jeszcze trochę i bym nie zauważył. Kiedy wysiadłem, owiał mnie delikatny, mroźny wietrzyk. Do domu miałem jeszcze jakieś pół kilometra. Moje osiedle było oddzielone od szarości miasta, chociaż Chorzów, w porównaniu na przykład do Wałbrzycha, nie wyglądał wcale źle. Idąc, zachwycałem się wyglądem przyprószonych śniegiem drzew rosnących na moim osiedlu. Lubiłem zimę. Niedaleko zobaczyłem dzieci tarzające się na boisku i rzucające się śniegiem. Zdusiłem w sobie idiotyczną chęć dołączenia do nich.
        Po dotarciu do drzwi, zajrzałem do skrzynki na listy. Coś tam było… Włożyłem klucz do zamka. Zanim jeszcze zdążyłem go przekręcić, usłyszałem za drzwiami ciche mrau mojej kotki, Kiry. Otworzyłem drzwi i natychmiast poczułem jej miękkie futerko, gdy otarła się o moją nogę. Pogłaskałem ją, rzuciłem plecak do przedsionka i sięgnąłem do wieszaka po klucz do skrzynki. Wyciągnąłem listy i wróciłem do domu, zamykając za sobą drzwi. Spojrzałem na koperty: jedna z banku, druga z urzędu skarbowego, trzecia na pierwszy rzut oka wydawała się kartką świąteczną, jednak kiedy odwróciłem ją na drugą stronę okazała się tylko promocją od TPSA. To była właśnie korespondencja mojej rodziny. Podejrzewam zresztą, że w dzisiejszych czasach nie tylko mojej.
        Chwilę później siedziałem na łóżku oparty o ścianę, z kubkiem herbaty w dłoni i kontemplowałem widok za oknem. Zaczął padać śnieg. Obserwowałem białe płatki, leniwie, zdawałoby się, spadające na ziemię. Kot, najedzony, mrucząc położył się obok. Omiotłem spojrzeniem beżowe ściany mojego pokoju. Niedawno robiliśmy z ojcem przemeblowanie i nie zdążyłem się jeszcze przyzwyczaić do nowego układu pomieszczenia; łóżko stało teraz na przeciwległej ścianie do okna, po lewej stronie drzwi, z prawej strony okna biurko, na którym – mimo niedawnej zmiany rozmieszczenia mebli – zdążyłem zrobić już spory bałagan. Na przeciwległej do drzwi ścianie była szafa z ubraniami i regał na książki. Po lewej stronie okna drugie biurko, na którym większość miejsca zajmował komputer. Jedyne krzesło przysunięte było do tego właśnie biurka, jako że częściej z niego korzystałem.
        Zadzwonił dzwonek do drzwi i radość z tej błogiej chwili prysła niczym bańka mydlana. Westchnąłem, zwlokłem się z łóżka i zszedłem po schodach na dół, mijając po drodze otwartą sypialnię rodziców. Kątem oka zauważyłem, że łóżko nie jest zasłane. Kiedy tylko otworzyłem drzwi, przywitało mnie zwyczajowe pytanie ojca:
        - Co tak długo?
        Westchnąłem.
        - To otwierajcie sobie kluczem, dobra?
        Jakiś czas później leżałem na łóżku, głaszcząc moją kotkę i słuchając muzyki. Gdy włączyło się „Jestem Bogiem” Paktofoniki przypomniało mi się, że miałem posłuchać „Plus i Minus”. Nie miałem tej piosenki, więc czekało mnie szperanie w Sieci. Zerknąłem na komórkę – była 16:30, co oznaczało, że za pół godziny musiałbym wyjść, jeśli chcę zdążyć na trening. Odpuściłem więc sobie i leżałem dalej. Stwierdziłem, że sprawdzę to jutro.
        Z treningu wróciłem skrajnie zmęczony fizycznie; w efekcie, w połączeniu z ciężkim tygodniem w szkole, mimo tego, że była dopiero 21, gdy tylko wziąłem prysznic, poszedłem spać.
        Następny dzień upłynął całkiem zwyczajnie, jak to zwykle sobota, mianowicie siedziałem sobie w domu i nie robiłem absolutnie nic pożytecznego. Ot, zwyczajne opierniczanie się – trochę grania na komputerze, trochę oglądania telewizji i tym podobne rozrywki. Dopiero około siedemnastej, kiedy zrobiło się już całkiem ciemno, przypomniałem sobie o Alicji. Siedziałem wtedy akurat przed komputerem, więc kliknąłem ikonę przeglądarki i wpisałem w wyszukiwarkę “Magik, Plus i Minus” z zamiarem ściągnięcia piosenki z Internetu. Próbowałem długo, zmieniając treść haseł wpisywanych do wyszukiwarki i testowałem różne kombinacje słów. Nie mam pojęcia dlaczego ta piosenka była tak trudno dostępna, wystarczy powiedzieć, że po półtorej godziny bezsensownego klikania w linki, gdzie w rezultacie i tak najczęściej kończyłem na okienku “Error 404. Page not found”, miałem już zamiar dać sobie spokój. W końcu jednak mi się udało. Triumfalnie kliknąłem przycisk “ściągnij” i czekałem na załadowanie strony. “Realizacja opłaty. Wyślij SMS o treści MKT44325 na numer 6524. Cena ściągnięcia – 2,44 zł z VAT”. Walnąłem się w czoło i przymknąłem oczy. Po chwili zastanowienia doszedłem jednak do wniosku, że mogę poświęcić te 2,44. Wysłałem więc wiadomość. Po minucie przyszła odpowiedź z hasłem do ściągnięcia. Wpisałem kod w odpowiednie miejsce, znalazłem katalog “Paktofonika” na dysku i kliknąłem “zapisz”. Czekałem jakieś trzydzieści sekund – nie ma to jak szybkie łącze. Włączyłem głośniki i zacząłem słuchać, najpierw do przodu, tak jak Pan Bóg przykazał, żeby wiedzieć, o czym jest ta piosenka, no i z ciekawości, bo nigdy jej jeszcze nie słyszałem. Usłyszałem jakieś wycie. Podrapałem się w głowę, ale po uważniejszym przysłuchaniu się rozpoznałem głos Magika. Zapomniałem, że ten kawałek nagrał jeszcze będąc w szeregach Kalibru 44, więc należy do gatunku określanego jako “psychodeliczny rap”. Zastopowałem więc Winampa i najpierw znalazłem w Internecie tekst. Dopiero wtedy byłem w stanie coś zrozumieć.
        Tak jak mówiła Alicja, przez całą piosenkę Magik zastanawiał się nad tym, czy jest chory na AIDS, od początku będąc przekonany, że tak jest rzeczywiście. Tytułowe “Plus i Minus” to możliwe wyniki testów na obecność wirusa HIV we krwi. W trakcie rozmowy z lekarzem, rozdzielającej część zasadniczą piosenki od jej zakończenia, gdzie Magik okazuje ulgę z powodu wyniku testu, okazuje się, że wynik jest negatywny – raper był zdrowy. Jednakże pesymistyczny nastrój utworu utrzymał się do ostatnich sekund. Szczególnie zapadł mi w pamięć refren. Magik bardzo rozciągał sylaby niektórych i ogólnie śpiewał w wolnym tempie, co właśnie spowodowało moje początkowe kłopoty ze zrozumieniem tekstu: “Pluuus i Minus to jedyne, co widzę, Pluuus i Minus to jedyne co słyszę, Pluuus i Minus to jedyne czym żyję, Pluus i Minus, Pluus i Minus, Boże, spraw, żeby to był minus!” . Po wysłuchaniu całości włączyłem program do obróbki audio i puściłem utwór od tyłu. Usłyszałem psychodeliczny motyw i od razu skojarzyłem, że od przodu podkład piosenki brzmi podobnie. Nagle aż podskoczyłem...

* * *

        Spośród szumu i urywanych dźwięków wyłoniło się “jeszcze cztery” . I to całkiem wyraźne, tak jakby normalnie wypowiedziane zdanie. Natychmiast zastopowałem odtwarzanie. Poczułem dreszcz na plecach. Potrząsnąłem głową, wziąłem głęboki oddech i kliknąłem “play”. Już samo słuchanie tej piosenki od tyłu napawało mnie niepokojem, a teraz jeszcze to... Z bijącym sercem słuchałem, co będzie dalej. Nagle: “Ile jeszcze? Jeszcze cztery” . Chwilę później usłyszałem “liczymy” . Teraz to już się bałem. Czułem, jak w gardle narasta mi gula, a po plecach znów przechodzą dreszcze. Na szczęście zbliżałem się już do końca. Nagle: “Jeszcze cztery, też nie wierzysz, co?” Moje serce zabiło jeszcze mocniej, włosy zjeżyły się na głowie, a oczy zaszły łzami. Czułem, że gdybym miał teraz coś powiedzieć, uniemożliwiła by mi to gigantyczna kula w gardle. Zdobyłem się tylko na ciche “kurwa”. Zdjąłem słuchawki i wyłączyłem odtwarzacz. Znów się wzdrygnąłem i potrząsnąłem głową. Nie mogłem opanować natłoku myśli. Jak to w ogóle możliwe? Mowa wsteczna... Ale jak? A może on to nagrał specjalnie? Nie wydawało mi się to jednak możliwe; przecież ta piosenka odtwarzana do przodu była normalnym utworem hip-hopowym. Na pewno nie było w niej takich momentów, które odtworzone od tyłu dałyby inne znaczenie... A nawet jeśli nagrano to specjalnie? Znaczyłoby to, że Magik zaplanował swoje samobójstwo... Co prawda, był schizofrenikiem, nawet jeżeli był to tylko wytwór jego wyobraźni, ale.... Nie umiałem sobie tego przyswoić, zrozumieć... Potrząsnąłem głową.
        Spojrzałem na zegar. Cała ta zabawa z “Plusem i Minusem” zajęła mi tyle czasu, że już musiałem wychodzić, jeśli chciałem zdążyć na aikido. Spakowałem więc kimono, założyłem słuchawki odtwarzacza mp3 i wyszedłem. W drodze na przystanek nie mogłem się powstrzymać od nerwowego rozglądania się wokół siebie. Durny odruch, ale po prostu nie mogłem przestać. Moje zdenerwowanie pogłębiała jeszcze piosenka Trzeciego Wymiaru, która brzmiała akurat w moich słuchawkach. “Zbliżam się do rogu bloku, co to? Odgłos kroków... O tej porze, kto to? Zwalniam kroku i powoli do przodu, ukryty w mroku żywopłotu...” . Na szczęście wszedłem w trochę bardziej oświetloną część miasta i odetchnąłem z ulgą. Sprawdziłem rozkład jazdy na obdartym słupie. Był pomazany – na samym środku widniał wielki, namalowany czarnym markerem fallus. Ktoś dowcipny dodał mu jeszcze oczka i uśmieszek, przez co wyglądał nawet sympatycznie. Nie mogłem się powstrzymać i uśmiechnąłem się. Tak, nie ma to jak uśmiechać się do fallusa namalowanego na rozkładzie jazdy. W każdym razie udało mi się ustalić (dojrzałem tę informację tuż pod jego lewym jądrem), że na autobus muszę czekać jeszcze dziesięć minut. Usiadłem więc sobie na pierońsko zimnej, metalowej ławeczce i czekałem, obserwując przejeżdżające samochody. Przypomniała mi się Alicja. Teraz już się nie dziwiłem, że mojej koleżance mogło się coś uroić. Tym bardziej, że znałem jej bujną wyobraźnię.
        Podjechał mój autobus. Wstałem, i uśmiechając się po drodze do fallusa na pożegnanie, wsiadłem do środka. Kupiłem bilet i usiadłem sobie z przodu. Dwudziestominutowa podróż upłynęła mi na słuchaniu na przemian Paktofoniki i Trzeciego Wymiaru. Tuż przed dojazdem na miejsce, usłyszałem w “Jestem Bogiem” Paktofoniki zdanie, które sprawiło, że znów podskoczyłem. “Zrozumiesz co zechcę, poczujesz od tych jeszcze lepsze dreszcze” . Magik wiedział o tym przekazie w “Plusie i Minusie”... W tym momencie się zreflektowałem i cofnąłem piosenkę do tego momentu. To nie był Magik tylko Fokus, drugi z członków składu. Ale to by z kolei oznaczało, że Fokus i Rachim też o tym wiedzieli... A może nie? A może to tylko przypadek? A może po prostu to Magik napisał ten tekst? Znów multum pytań, żadnych odpowiedzi... W końcu w mojej głowie odezwał się głos: “olej to”. W sumie... Zacząłem myśleć o nadchodzącym treningu. Już prawie zapomniałem o Magiku, ale... “Bo ja mam coś, co daje mi moje superego, szukaj tego czegoś w moich tekstach zawartego” . Znów poczułem gulę w gardle i znów rozejrzałem się nerwowo. Zerwałem z uszu słuchawki. Nie, nie będę tego teraz słuchał.
        Resztę drogi na trening, której nie było zresztą wiele, przeszedłem z odtwarzaczem i słuchawkami głęboko w kieszeni. Mimo, iż dzisiaj postanowiłem nie wracać już do rozważań na temat Magika i tego wszystkiego, to jednak przez całe aikido nie myślałem o niczym innym. Jednakże po powrocie z zajęć naprawdę nie miałem zamiaru do tego wracać. Wziąłem prysznic i włączyłem sobie jakąś durną komedię na komputerze, tak na odprężenie. Dobrze mi to zrobiło – byłem już w stanie patrzeć na całą sprawę z uśmiechem. Wiedziałem jednak, że rozważania nie dadzą mi zasnąć, więc tak długo oglądałem kolejne filmy, aż nie zmorzył mnie sen.
        Tak jak się spodziewałem, następnego dnia nie mogłem przestać myśleć o Magiku. W efekcie prawie od rana siedziałem nad nagraniem, starając się wyłapać jak najwięcej. Było już jasno, więc nie budziło to we mnie przerażenia. Po parokrotnym przesłuchaniu odnotowałem po kolei: “ty już wiesz, ty już wiesz”, “mimo tylu”, “to naprawdę jest...(szum)...mimo tylu”, “minus minus”, “śni mi się będzie miał w domu”, “Jezu, dopomóż”, “nie mam pomysłu jak zdobyć hajsu tylu”, “nie chcę stracić...(szum)...nie chcę stracić”, “jeszcze chcę żyć, ale nie wierzę w to”, “strasznie mi zimno”, “plus i minus”, “jeszcze cztery”, “nie chcę skończyć”, “niech mnie ktoś nauczy”, “ile jeszcze, jeszcze cztery, też nie wierzysz, co?”, “liczymy”, “jeszcze cztery, też nie wierzysz, co?”. Wszystko oczywiście przerywane szumem i bezsensownymi, urywanymi, nieartykułowanymi dźwiękami. Zdziwiłem się, jak to możliwe, żeby tyle rzeczy można było usłyszeć na nagraniu od tyłu... A zdawałem sobie sprawę, że tego może być jeszcze więcej. W trakcie szukania piosenki znalazłem wiele opinii internautów na ten tema. Słyszeli różne słowa, czasem zupełnie inne niż ja. Fakt jednak był faktem: w tej piosence coś jest. I ani ja, ani Alicja sobie tego nie wymyśliliśmy, skoro tylu ludzi coś w niej słyszy. Nie zamierzałem wszakże polegać na tym co wypisywali internauci; zawsze wolałem bazować na swoim doświadczeniu, wiedzy i przekonaniach, więc nie widziałem powodu do czynienia wyjątku w tej konkretnej sytuacji.
        Po wypisaniu wszystkich kawałków sensownego tekstu, jaki byłem w stanie usłyszeć, postanowiłem sprawdzić, czy jest możliwe, żeby zostały one tam umieszczone specjalnie. Wyszło na to, że nie bardzo – tam, gdzie od tyłu było słychać “Jeszcze cztery, też nie wierzysz, co?” normalnie jest “Ostrzeżenie przed niebezpieczeństwem”. Ogólnie, w całym utworze nie znalazłem ani jednego takiego momentu, który odtworzony od tyłu w logiczny sposób mógłby brzmieć inaczej. A jednak brzmiał... Dziwne, naprawdę dziwne, wręcz niepojęte.
        Dałem sobie z tym spokój i po jakimś czasie wziąłem się za lekcje, w końcu jutro szkoła. W każdym razie do końca dnia już nie wracałem do Magika.
        Kolejne dwa dni upłynęły całkowicie zwyczajnie, normalna, szkolna rutyna. Rano szkoła, wieczorem nauka, nocą nauka... Ech, po co ja się do liceum pchałem? Trzeba było iść do technikum i się nie męczyć. Ale „już po ptokach” - jak to mawiała moja świętej pamięci babcia. Pozostawało mi tylko przetrzymać ten jeden ostatni tydzień zawalony nauką.
        W środę zauważyłem coś dziwnego. Chociaż, może nie do końca aż tak dziwnego. Mianowicie Alicja znów chodziła przybita. Ale tym razem naprawdę to wyglądało poważnie - aż tak smętnej, to jeszcze jej nie widziałem, nigdy. Oczywiście, spytałem, co się stało. Westchnęła i spojrzała na mnie tymi swoimi wielkimi oczami. Nawet nie próbowała się uśmiechać. Od razu przyszedł mi do głowy zaszczuty szczeniak... Musiało być naprawdę źle. Patrzyła na mnie przez dłuższą chwilę.
        - To przez niego – wykrztusiła w końcu, spuszczając wzrok.
        - Przez kogo? - spytałem, znając już odpowiedź.
        Milczenie.
        - Magika? - naciskałem, chcąc to od niej usłyszeć.
        Skinęła głową.
        - Czemu nie powiedziałaś tego Dorocie?
        Pokręciła smutno głową.
        - Daj spokój. Ona tylko ma z tego niezłą polewę - spojrzała na mnie. – Właściwie, powiedz mi, dlaczego ty do tej pory mnie nie wyśmiałeś...?
        - Wiesz, powiem ci tak: kiedy mi o tym w piątek powiedziałaś, miałem ochotę wybuchnąć śmiechem – wyznałem szczerze. Westchnęła i uśmiechnęła się smutno.
        - Tak też myślałam... Ty też masz mnie za wariatkę.
        - Tylko, że teraz nie jest mi już tak wesoło. Myślę, że nawet cię trochę rozumiem.
        Uniosła brwi.
        - Tak? - spytała z nutką nadziei w głosie.
        - Tak – odparłem poważnie – Słuchałem “Plusa i Minusa” od tyłu. I muszę ci się przyznać, że czułem jakiś dyskomfort, niepokój…
        Alicja spojrzała na mnie zaintrygowana. Trudno się dziwić, wcześniej z moich ust nigdy nie usłyszała żadnych słów świadczących o jakichkolwiek uczuciach podobnych do strachu. Cóż. Ze wstydem muszę przyznać, że do pewnego stopnia nie byłem lepszy od moich kolegów wciąż grających kozaków. Zawsze próbowałem panować nad strachem.
        - No, co? Chyba wolno mi się czasem bać? Co to, nie jestem człowiekiem, czy jak?
Patrzyła na mnie, zdumiona tym moim otwarciem się wobec niej. Ale dostrzegłem też coś nowego w jej oczach. Jakby cieplejsze spojrzenie na moją osobę. Dziwne. Do tej pory byłem święcie przekonany, że okazywanie strachu w jej towarzystwie sprawi, że stracę u niej szacunek. A przecież nie raz widziała mnie w takich sytuacjach... Choćby kwestia wesołego miasteczka w naszym mieście. Zdarzało nam się tam chodzić większą ekipą. Kolejkę górską mają naprawdę niczego sobie i no…, bałem się nią jeździć, jak cholera. Ale jeździłem. Żeby przypodobać się Alicji... Idiota.
        - Jednak ciężko mi uwierzyć, że naprawdę prześladuje cię duch Magika – powiedziałem. – Nie wierzę w duchy, zjawy, zmory, wampiry, wilkołaki…
        Westchnęła.
        - To jak mam cię przekonać?
        Zwróciłem uwagę, że tym razem nie próbowała już zbagatelizować sprawy, jak podczas piątkowej rozmowy w autobusie.
        - Nie przekonasz mnie. No, chyba, żebym ja też go zobaczył. Ale to średnio możliwe raczej. Wybacz, ale jednak mi się zdaje, że sobie to uroiłaś...
        - Myślisz, że kłamię?
        - Nie. Myślę, że coś ci się przywiduje. Sama to zresztą powiedziałaś. Przekazy w “Plus i Minus” to jedno, ale duch Magika to inna sprawa. Nie wydaje mi się, żeby to było jakoś powiązane.
        - Ja tam mówię, że to ma związek i tyle.
        Nie skomentowała mojej uwagi o jej słowach z piątku. Co potwierdziło moje przypuszczenia, że chciała w ten sposób przekonać też trochę samą siebie, ale nie wierzyła do końca we własne słowa. W zasadzie to chyba wcale w nie nie wierzyła.
        - Może ze śmiercią Magika tak, ale nie z duchem - powiedziałem.
        - A jak jest z tą śmiercią? - spytała.
        - Nie wiesz?
        Pokręciła głową.
        - To jak trafiłaś na przekazy w “Plus i Minus”? Tak o, sobie wzięłaś i przesłuchałaś od tyłu?
        - Tak, stuknij się w czoło. Aż tak nienormalna to jeszcze nie jestem. Przypadkiem na jakimś na to forum trafiłam, jak mi się nudziło w domu. Już nawet nie pamiętam gdzie.
        - To i tak dziwne, że nie wiesz, o co tu kaman. Ale dobra, powiem ci. Ja, jak tylko usłyszałem od ciebie o czymś takim, postanowiłem to sprawdzić. Ale że tej piosenki nie miałem, to wpisałem w Google'a: “Plus i Minus” od tyłu." Nie wiem w sumie, czemu, ale ciężko było znaleźć i musiałem zwiedzić masę stron. To musi być jakiś spisek... - Udało mi się tym stwierdzeniem wywołać uśmiech na jej twarzy. - I po drodze natknąłem się na mowę wsteczną. Wiesz, co to jest?
        Pokręciła głową. W tej chwili zadzwonił dzwonek na lekcje i długa przerwa poszła się... przejść.
        - Opowiem ci na następnej przerwie – obiecałem Alicji.
        - Trzymam cię za słowo – odparła i rozpromieniła się.
        Na następnej przerwie Alicja zdybała mnie jak tylko wyszliśmy na korytarz.
        - No, więc?
        - Aleś natarczywa – skomentowałem, unosząc lekko lewy kącik ust. – Chodź na ławkę, co będziemy stać.
        Przeszliśmy kawałek i usiedliśmy.
        - Więc... - zacząłem
        - Nie zaczynaj zdania od “więc”! - przerwała mi z uśmiechem Alicja. Uśmiechnąłem się również.
        - Widzę, że już ci się humor poprawił.
        - Trochę. To ty tak na mnie wpływasz.
        Hm, to było miłe. Ale nie skomentowałem. Tylko znów się uśmiechnąłem.
        - W takim razie bez “więc”. Jest taki motyw, że ludzki mózg, oprócz świadomie formułowanego przekazu werbalnego, tak jak ja rozmawiam teraz z tobą, czasem, choć nie jest to regułą, formułuje przekaz nieświadomy, wsteczny. Innymi słowy: być może, gdybyś odtworzyła wspak to, co ci teraz mówię, usłyszałabyś coś, co chcę ci przekazać podświadomie.
        - A jest coś takiego? - spytała z zaciekawieniem, uśmiechając się w taki... dziwny sposób.
        - Ale co? - odpowiedziałem pytaniem na pytanie, udając, że nie wiem, o co jej chodzi. Zresztą, może rzeczywiście nie wiedziałem.
        - Coś, co chcesz mi przekazać.
        - Może lepiej spytaj mojej podświadomości? – spojrzałem tajemniczo. I wyszczerzyłem się do niej.
        Zachichotała.
        - A tak w ogóle, to nie wiedziałam, że tak ładnie się umiesz wysławiać… “Formułowanego przekazu werbalnego” – całą lekcje nad tym myślałeś?
Nie lubiłem, kiedy przybierała ten swój drwiący ton... Ale to przynajmniej znaczyło, że już wraca do siebie. Postanowiłem nie komentować tej zaczepki.
        - W każdym razie tak rozkminili ludzie na różnych forach, że to mowa wsteczna. W sensie, że Magik, jak nagrywał tą piosenkę, to wiedział już, że się zabije. Nie ma to jak zaplanować własne samobójstwo...
        Tego dnia nie wracaliśmy już więcej do rozmowy na ten temat. Widząc jednak, że Alicja pokłóciła się z Dorotą, towarzyszyłem jej do końca dnia. Nie miała nic przeciwko i chyba faktycznie miałem na nią dobry wpływ, bo zauważalnie polepszył się jej nastrój.
        Następny dzień był dniem względnego spokoju. Dalej dotrzymywałem towarzystwa Alicji – widać żadna nie potrafiła ustąpić. Szlag by trafił te ich kłótnię... W każdym razie zaczynała zachowywać się już w swój normalny, optymistyczno-olewawczo-radosny sposób. Zresztą wszyscy byli jakby weselsi i nic dziwnego – nazajutrz były wigilie klasowe, a potem święta, no i Sylwester... Inaczej mówiąc – 11 dni wolnego, zakończone wielką popijawą. A po drodze spotkania z rodziną, wyżerka no i prezenty, czyli to, co wszyscy (nie wyłączając mnie) uwielbiają.
        Dwudziesty pierwszy grudnia dwa tysiące siódmego roku również zaczął się zwyczajnie. To co wydarzyło się wieczorem to inna sprawa... Ale po kolei.
        Wstałem rano o siódmej, żeby zdążyć do szkoły – chociaż był to ostatni dzień przed Świętami i każda klasa organizowała sobie Wigilię w grupie, to, oczywiście dyrektorka musiała dodać nam do tego normalne godziny lekcyjne... Umyłem się, po czym wziąłem barszczyk, zakupiony wczoraj specjalnie na tę imprezę (zgodnie z tym, co ktoś wpisał na listę obowiązków na wigilię klasową – barszcz czerwony z paczki, robiony w Radomiu - w ogóle nie smakuje jak domowy). Razem z kubkiem i czajnikiem elektrycznym spakowałem do plecaka – to chyba jasne, że zrezygnowałem z większości podręczników, jakoś musiałem to wszystko wepchnąć - i poleciałem na autobus.
        W szkole zostawiłem wszystko u wychowawczyni i podreptałem gwiżdżąc „Cichą noc” na lekcje. Dziewczyny nadal się na siebie boczyły, więc znów robiłem za najlepszego kumpla Alicji podczas tych strasznie długich lekcji, tak złośliwie dzielących nas od tej pięknej chwili, jaką była klasowa wigilia. Nie, żeby mi to przeszkadzało. Każdego, kto by tak pomyślał, wyśmiałbym z miejsca. Zawsze, nawet jeszcze zanim zacząłem się nią, powiedzmy, interesować, lubiłem jej towarzystwo. Ona wprost emanowała radością. A ta radość udzielała się innym obcującym z nią ludziom, w tym i mnie.
        Weszliśmy do sali udekorowanej uprzednio przez grupkę kolegów i koleżanek z klasy. Zdziwiłem się, bo nie spodziewałem się po tych niezbyt korzystnie w sferach manualnych zapowiadających się znajomych, aż takich efektów... Żaluzje były zasłonięte, więc panował półmrok. Pod sufitem wisiały białe serpentyny, na których powieszono wszelkiej maści i wielkości papierowe ozdóbki: dekoracje w kształcie bałwanków, choinek i płatków śniegu. Na tablicy bieliło się wykaligrafowanym pismem “Wesołych Świąt”, ozdobione z obu stron fantazyjnymi gałązkami i bombkami, również wyrysowanymi białą kredą. Oj, gdyby ktoś policzył ile tego szkolnego sprzętu zużyto, by każda gałązka miała równe igiełki, to chyba stracilibyśmy możliwość podchodzenia do tablic w całej szkole… Po lewej stała pokaźna choinka, z gałązkami aż uginającymi się od ozdób. Ławki zostały ustawione w podkowę wzdłuż ścian, w pewnym od nich oddaleniu, tak, żeby po obu stronach można było usiąść. Biurko nauczyciela ktoś przesunął do kąta po czym jakiś cudem zmieścił na nim pięć czajników. Wszystkie ławki pokryte były białymi obrusami; przez całą długość konstrukcji poustawiane były w równych odstępach małe świeczki, a przed każdym krzesłem położono papierowy talerzyk i plastikowy widelec. Poustawiali nawet nasze kubki, żeby uniknąć zamieszania przy wyborze miejsc. Zauważyłem, że mój stoi obok kubka Alicji. Czy to zbieg okoliczności, czy celowe działanie – nie wiem. W każdym razie, nie ukrywam, byłem z tego faktu co najmniej zadowolony. Pomiędzy tym wszystkim wdzięczyły się (bardziej lub mniej, zależy spod czyich dłoni wyszły) wigilijne “potrawy”, które w olbrzymiej większości były wszelkiego rodzaju ciastami i ciasteczkami.
        Zajęliśmy swoje miejsca. Wtedy wstała nasza jakże piękna, zachwycająca, czarująca, pełna wdzięku, itd. przewodnicząca, Ania, przeszła po klasie z talerzem pełnym opłatków, rozdając każdemu pół prostokąta. Kiedy skończyła spacer i na powrót zajęła swoje miejsce, wstała wychowawczyni. Rozmowy ucichły, rozległo się szuranie krzeseł i uczniowie wstali również.
        - Cieszę się, że mogę się z wami wszystkimi dzisiaj spotkać. Mam nadzieję, że za rok również będzie nam dane zobaczyć się w pełnym składzie. Co ja mogę rzec, jako wasz wychowawca? Sami wiecie, jak to jest – każdy ma swoje wzloty i upadki, chwile lepsze i gorsze. Nie inaczej jest z wami – i mam tu na myśli zarówno klasę jako całość, jak i pojedyncze osoby. Ale przychodzi taki czas, kiedy należy pogodzić się z tymi, z którymi jest się w niezgodzie, przeprosić za złe rzeczy, które się zrobiło. A przede wszystkim myśleć pozytywnie. Tym czasem są właśnie święta, które dla was niejako zaczynają się dzisiaj. Więc... podzielmy się opłatkiem, złóżmy życzenia i w miłej atmosferze siądźmy do stołu.
        Po tych słowach rozległ się głośny aplauz klasy, a kiedy przebrzmiał, wychowawczyni podeszła do Ani. Uznaliśmy to za sygnał i również zaczęliśmy składać sobie życzenia. Odwróciłem się w stronę Alicji.
        - No i cóż ja ci mogę życzyć? - odezwałem się pierwszy. – Chyba przede wszystkim, żeby powód twoich ostatnich zmartwień i smutków w końcu dał ci spokój. Życzę ci też, żeby wrócił ci ten twój śliczny uśmiech, który jeszcze niedawno tak często widziałem na twojej twarzy...
        - Dziękuję – Alicja uśmiechnęła się promiennie, właśnie tym uśmiechem, który miałem na myśli - A ja nie wiem, co mam ci życzyć. Może po prostu wszystkiego najlepszego, i... wszystkiego co sobie zamarzysz...
        W tonie, w jakim wypowiedziała tę drugą część dostrzegłem coś, jakby aluzję... A może tylko sobie uwidziałem...?
        Przysunąłem się i objąłem ją. Przełamaliśmy się opłatkiem i poszliśmy każde w inną stronę na obchód klasy. Nie chciało mi się bawić w drobiazgowe i oryginalne życzenia, więc przeważnie załatwiałem sprawę zwykłym: “wszystkiego najlepszego”. Robiła tak zresztą olbrzymia większość klasy, jeden tylko Maciek – nie licząc wychowawczyni – życzył każdemu co innego. Potem każdy po kolei nasypał sobie barszczyku do kubka, wrzucił jedno czy dwa mrożone uszka z paczki i zalał gorącą wodą, którą ktoś w międzyczasie zagotował w czajnikach podłączonych do zwiniętego od konserwatora przedłużacza. Zabraliśmy się do jedzenia, czy, jeśli ktoś by się uparł, raczej picia wspomnianej zupki.
        Ogólnie spotkanie upłynęło w przyjemnej atmosferze. Dwie osoby przyniosły gitary, więc oprócz wycia kolęd razem z płytą CD obracającą się w odtwarzaczu, pośpiewaliśmy trochę bardziej przystępnych piosenek.
        Całość trwała jakieś 3 godziny. W każdym razie, kiedy już zaczęliśmy się stamtąd zbierać, było już porządnie ciemno. Wyszedłem z sali razem z Alicją.
        - I co, pogodziłaś się z Dorotą? - spytałem, kiedy szliśmy korytarzem. Po drodze minęliśmy nauczyciela od niemieckiego niosącego gigantyczną michę pierogów. Była tak duża, że ledwo mógł ją unieść obiema rękami. Szykowała się niezła nauczycielska wigilia...
        - Weeeź. Z nią się nie da. - żachnęła się – Zresztą, co mi tam ona - dodała wesoło, wzruszając przy tym ramionami. Tak, właśnie o to mi chodziło - radosna olewka.
        - Ok... O szczegóły nie pytam – odparłem z uśmiechem. Wyszliśmy na zewnątrz. Pełną piersią zaczerpnąłem mroźnego powietrza. Śnieg zdążył już stopnieć, ale mimo to było cholernie zimno. Dopiąłem kurtkę i ruszyliśmy w stronę przystanku. Alicja milczała, więc ja też się nie odzywałem. Widziałem, że zbiera się, żeby coś powiedzieć, więc czekałem i nie rozpraszałem jej. W końcu, kiedy już dotarliśmy na miejsce, przemogła się.
        - Karol... - zaczęła. Cały radosny nastrój, jaki wyniosła z wigilii, gdzieś zniknął.
        - Hm?
        - Jedź ze mną do domu. Boję się siedzieć sama... A rodziców nie ma i mówili, że wieczorem dopiero wrócą...
        - To może ty przyjedziesz do mnie? - zaproponowałem.
        - Nie! - spojrzała na mnie ze zdecydowaniem.
        - Ale... Dlaczego? - spytałem, zbity z tropu.
        - Nie chcę cię narażać. Boję się, że jeśli pojadę do twojego domu, ciebie też zacznie prześladować.
        Nie mogłem się powstrzymać i parsknąłem śmiechem.
        - Ty też!? To nie jest śmieszne! - krzyknęła na mnie, bliska już płaczu. Zrobiło mi się głupio.
        - Przepraszam... - zbliżyłem się i przytuliłem ją do siebie. Zdziwiłem się trochę, bo zupełnie nie oponowała. - Dobrze, pojadę z tobą. No, uspokój się już…
        Spojrzała na mnie oczami jak, nie przymierzając, kot ze Shreka. Cała ta sytuacja wydała mi się idiotyczna. Dziewczyna prawie osiemnaście lat, a boi się duchów... Ale nic już nie mówiłem. Jeśli moja obecność ma jej pomóc, to z nią pojadę.
        Przyjechał nasz autobus. Wsiedliśmy do niego i parę minut później, idąc bardzo blisko siebie, tak, że mógłbym ja objąć w pasie, gdybym się trochę nie peszył, zmierzaliśmy między blokowiskami do domu Alicji - która wróciła już do siebie i znów była wesoła. Nie rozmawialiśmy o niczym ważnym – takie tam gadki szmatki. I dobrze, bo i tak nie mogłem się do końca skupić. Jej bliskość sprawiała, że było mi tak dobrze, byłem taki spokojny... Panował całkowity mrok. Szliśmy niespiesznie, podziwiając świąteczne kreacje ze światełek w oknach i na balkonach. Co prawda, do samej Wigilii Bożego Narodzenia jeszcze trochę czasu zostało, ale już w wielu oknach można było takie ozdoby zobaczyć. Choć patrząc na niektóre „dzieła sztuki świątecznej”, można było pomyśleć, że niektórzy ludzie mają naprawdę nie po kolei w głowach. Choćby balkon całkowicie obwieszony światełkami, w każdym dosłownie miejscu - na szybach balkonowych okien, przeszklonych drzwiach, balustradzie, ścianie, a nawet na ścianach budynku, wokół balkonu. Niby nic złego, ale biorąc pod uwagę, że to było na siódmym piętrze... Ja w każdym razie nie odważyłbym się wychylić za balustradę, żeby zrobić coś takiego. Dodatkowo na balkonie stała pokaźna choinka, również w całości obwieszona światełkami. Nie mam pojęcia, ile tam mogło być kompletów, ale byłem pewny, że gość musiał płacić krocie za elektryczność.
        - I po co to? - mówiłem do Alicji - Naprawdę nie rozumiem takich ludzi.
        - Może dla szpanu przed sąsiadami? - odparła z uśmiechem.
        - Ale naprawdę, że nie szkoda mu na to kasy... A ile miał przy tym roboty. A przecież i tak...
        Nagle Alicja wciągnęła głośno powietrze i przylgnęła do mnie. Zatrzymałem się.
        - Co się stało? - spytałem zaniepokojony, zerkając na nią.
        - On tu jest... - odparła szeptem, patrząc przed siebie.




CIĄG DALSZY NASTĄPI
"Jeśli serca Wam nie spłoną, to na darmo szukam słów..."

http://www.cuentos.aq.pl
Odpowiedz


Wiadomości w tym wątku
Też nie wierzysz, co...? - przez hasan - 12-04-2010, 15:49
RE: Też nie wierzysz, co...? - przez Pan Kracy - 13-04-2010, 21:10
RE: Też nie wierzysz, co...? - przez Ero - 14-04-2010, 10:17
RE: Też nie wierzysz, co...? - przez hasan - 22-04-2010, 11:42
RE: Też nie wierzysz, co...? - przez Pan Kracy - 29-04-2010, 07:07
RE: Też nie wierzysz, co...? - przez Ero - 29-04-2010, 08:37
RE: Też nie wierzysz, co...? - przez Pan Kracy - 29-04-2010, 11:47
RE: Też nie wierzysz, co...? - przez Ero - 29-04-2010, 15:14
RE: Też nie wierzysz, co...? - przez hasan - 30-04-2010, 11:26
RE: Też nie wierzysz, co...? - przez Pan Kracy - 30-04-2010, 15:38
RE: Też nie wierzysz, co...? - przez hasan - 04-05-2010, 19:22
RE: Też nie wierzysz, co...? - przez Pan Kracy - 05-05-2010, 11:02
RE: Też nie wierzysz, co...? - przez hasan - 05-05-2010, 15:10
RE: Też nie wierzysz, co...? - przez Pan Kracy - 05-05-2010, 15:37
RE: Też nie wierzysz, co...? - przez hasan - 14-05-2010, 18:44
RE: Też nie wierzysz, co...? - przez Ero - 15-05-2010, 11:22
RE: Też nie wierzysz, co...? - przez Pan Kracy - 16-05-2010, 18:48
RE: Też nie wierzysz, co...? - przez Mirrond - 18-05-2010, 11:16
RE: Też nie wierzysz, co...? - przez hasan - 20-05-2010, 17:56

Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości