Od pół roku piszę jedno opowiadanie (wiem, długo), ale na początku pisałem po jednej stronie raz na tydzień, nareszcie skończyłem trzeci rozdział. Jest to mój pierwszy tekst, dlatego jestem świadom tego, iż zawiera dużą ilość błędów, ale właśnie, dlatego chciałem go tutaj umieścić. Największy kłopot miałem z układem dialogów, no i z czasami, nie wiedziałem czy w danym momencie mogę użyć jednego czy drugiego. Mimo wszystko mam nadzieję, że to co napisałem jest "strawne" i spędzicie miło czas . Zapraszam do zatopienia się w świecie Eathrabarii Rafała, który jest jednym z siedmiu miliardów:
Pociąg powoli rozszarpywał jego pokaleczone ciało. DMT drażniąc synapsy w mózgu wprowadzało go w stan euforyczny, mistyczny. Widok obdartej ze skóry ręki nie przeszkadzał mu w zatopieniu się w niebieskim ukojeniu. Przepełniony wewnętrzną miłością, pokojem i zjednoczeniem ze światem uśmiechnął się ostatni raz w swoim życiu. Lekki grymas na twarzy był wyrazem wieńczącego się szarego, zdeprawowanego świata, choć na koniec żywota doświadczył tego czego poszukiwał przez całe swoje życie - tego olbrzymiego szczęścia, które psychiatrzy zwą szczytem afektu i możliwości mózgu. Powoli odwrócił głowę, jego ostatnim widokiem był odjeżdżający pociąg, który pędził cały porośnięty pięknymi kwiatami. Tory zamieniły się w czarną plamę, w końcu cały świat zapełnił się mazią podobną do smoły, a w niej zatopione były błękitne róże, jaskrawe żonkile, które wręcz raziły go w oczy. Breja powoli stawała się coraz jaśniejsza, aż w końcu została tylko pustka.
- Panie ordynatorze mamy poród na piątce - powiedziała zdyszana pielęgniarka, ostatkami sił dobiegając do lekarza.
- Zaraz się tym zajmę, czy ma pani klucz do magazynu? - odparł z podnieceniem ordynator.
- Tak, zaraz przyniosę - posłusznie odrzekła położna kierując się w stronę sekretariatu.
Gdzie ten cholerny lekarz? - wrzeszczy na całą salę kobieta. Pielęgniarka podbiegła i zapewniła, że zaraz będzie. Ordynator wchodzi szybkim krokiem do piątki.
- Widzę, że droga pani dzisiaj nie w humorze - powiedział ironicznym głosem.
- Jak to argh... boli - krzyknęła młoda kobieta.
Do sali wchodzi młody lekarz, który dopiero co skończył specjalizację.
- Zajmie się panią ten miły dżentelmen - oznajmił ordynator szybkim krokiem kierując się w stronę magazynu.
Wreszcie, wolność! - myśli podekscytowany lekarz. Nikt mnie nie widzi? - rozgląda się niepewnie po składziku. Na piątce hałas, bo w końcu na świat przyszedł malec o imieniu Rafał, który w przyszłości będzie sądził, że jest wysłannikiem Jezusa.
In nomine Dei nostri Satanas Luciferi excelsi! W imię Szatana, Władcy ziemi, Króla świata, nakazuję siłom Ciemności obdarzyć mnie swoją Piekielną mocą! Otwórzcie szeroko bramy Piekła i wyjdźcie z otchłani, aby przywitać mnie jako swego brata i przyjaciela! - wypowiada pełen irracjonalności ordynator. Podwija rękaw, na ręce widać liczne rany cięte - to pozostałości po okresie burzenia jego psychiki. Wspomina czasy kiedy to pięciu chłopaków z jego klasy wsadziło mu patyk w odbyt. Gdy już odeszli leżał sam, zapłakany, na polanie oddalonej od miasta o 30 km. Próbował go wyciągnąć, ale nie dawał rady, czuł się bezsilny. Właśnie wtedy usłyszał pierwszy raz głos anioła, który zesłał na niego stan ekstatyczny. Uśmiechał się w stronę nieba, widział tyle piękna, ogarnął go spokój. Wreszcie zasnął. Śnił mu się transseksualista w spódniczce z nieogolonymi nogami, dławił się własną wątrobą. Obudziło go trzech rolników, którzy akurat szli na grzybobranie do lasu. Widząc go upuścili wiadra, które miały być wypełnione borowikami, prawdziwkami, jednak po chwili leżenia na ziemi zapełniły się krwią. Przeraził ich nie tylko widok kija, którego końcówka wystawała z jego odbytu. Jego szaleńczy wzrok pełen szczęścia i ukojenia napawał ich pewnego rodzaju odrazą.
- Panie ordynatorze, och... przepraszam, ale mamy nowego noworodka, jest taki śliczny! Musi go pan zobaczyć - powiedziała pielęgniarka.
- Dobrze, chwilka, tylko ubiorę kitel - odrzekł zamyślony lekarz.
Dotykam zakrwawionej klamki, powoli ją przekręcam, przez szyby widzę wnętrze domu całe spowite w czerwieni. Stawiam powolne kroki na wypełnionej śluzem podłodze, tapeta na ścianie zamiast koić kolorem kwiatów niepokoiła wystającym z niej łańcuchem, który oplata całe pomieszczenia. Pukam do drzwi od łazienki z nadzieją, że nikogo tam nie ma, z wolna otwieram je najszerzej jak się da. To noworodek - pomyślałem. Tak, to musi być on! To co leży w wannie oplecione pępowiną, sine i pokaleczone, to musi być on. Wokół mnie na ścianach pojawiają się twarze niemowląt, nie jestem w stanie powiedzieć, czy one płaczą, czy krzyczą.
Przerażona krzykami syna zatroskana matka budzi go z pytaniem w oczach - "To znowu one?". Po chwili beszta syna. Czy ty do cholery nie możesz być normalny? - wrzeszczy zrozpaczona. Do pokoju wkracza obrzydliwy mężczyzna, cały w pieprzach, tak, to on, to jego ojciec, tatuś. To ten, który je tak głośno, że czternastoletni Rafał słyszy to w swoim pokoju i płacze. To go boli psychicznie - wyobrażenie drogi chleba przez jego obślizgły przełyk aż do zniszczonej alkoholem wątroby. Gdy jego rodzice opuścili pokój odczuł ulgę, pała do nich pewnego rodzaju obrzydzeniem, każdy ich ruch, oddech wydaje się mu bardziej plugawy niż widok rozkładających się zwłok bezdomnego chorującego na syfilis. Po drodze słyszy jak jego matka otwiera kolejne piwo, powoli przelewa je do kubka, ten moment przypomina mu przelewanie się kwasu do jego mózgu. Ten odgłos bolał go niemiłosiernie, tak jak odgłos stawiania kufla na biurko.
Już 7 rano, pora do szkoły, do katowni - krzyczy poprzez nieznośny odgłos budzik.
Śniadanie już gotowe, może je zjeść, choć zawsze się zastanawia czy powinien, a może jego ojciec dotknął szynki, a może wpadł tam jego włos? Chyba lepiej będzie zrobić samemu kanapkę - właśnie tak zrobił. Zza okna widzi wyjeżdżający samochód, który będzie go prowadził jak co dzień do przypalania rozżarzonym prętem jego psychiki. Pora wziąć tornister, który wczoraj zapakował całkowicie mechanicznie, tak jak robi wszystko co mu przyszło czynić na tej planecie - bez emocji. Zbiega po schodach, wsiada do samochodu w którym śmierdzi potem, a z radia rozbrzmiewa orkiestra dęta. Wyruszajmy, niech ta droga trwa wiecznie, niech diabelski orszak ciągnie mnie jak najwolniej ku otchłani. Przez szybę widzi niebo, wyobraża sobie miliony osób powieszonych na metalowych łańcuchach, tak grubych, że mogłyby utrzymać i rozwścieczonego konia, pełnego szaleństwa, wijącego się i skowyczącego. Jednak ci wisielcy są tam całkowicie spokojni, on też chciałby doznać takiej błogości, jednak póki co musi wysiąść z samochodu i dojść jeszcze te parę metrów, tam, do celu, gdzie diabelski orszak się właśnie rozsiada - do szkoły.
Ha-ha, nawet pies cię nie lubi - śmieje się jego znajomy z klasy. Przechodzi właśnie razem z kolegami obok warczącego psa, który różni się od jego kumpli tym, że jest za metalową kratą, oni swojej kraty - moralności nie mają. Idzie szybszym krokiem, aby być na przedzie, wtedy szybciej dojdzie do domu, jednak co chwilę musi strzepywać podpalone zapałki z szyi, które parę sekund temu znajdowały się na dłoniach jego towarzyszy. Widzi już dom, tak, to ten, który widział także w dzisiejszym śnie, to jego bezpieczne miejsce, które mimo wszystko ocieka niewidzialną krwią, które jest jak wysuszona oaza na pustyni. Dotarł do celu, diabelski orszak da mu spokój, aż do 7 rano, a może nie, a może do tego azylu też mogą się dostać?
Rafał, Rafał! Patrz jaka dziwna żaba, cała w plamki - krzyczy Paweł. Masz słoik, powoli włóż ją do środka, tylko ostrożnie, nie dotykaj jej, rodzice mówili, że od dotykania niektórych można umrzeć. Poszukajmy jeszcze parę podobnych, będzie rodzinka - powiedział podekscytowany Rafał. Kto ostatni przy stawie koło Castoramy ten ciapa! - krzyknęli oboje, jakby doskonale wiedzieli co drugi powie. Po drodze spotkali Marcina i razem nałapali jeszcze parę małych żyjątek, w tym trzy ropuchy. Wkoło czuć było zapach kwitnącej wody, cały staw był zarośnięty glonami, które już od paru dni zaczęły się rozwijać. Lekkie promyki słońca oświetlały wodę, w jej odbiciu widać było troje dzieci pełnych beztroski, które umiały cieszyć się nawet z widoku powoli kołyszących się drzew.
- Dzień dobry panu - wszyscy mówią jednym tonem do przechodzącego obok staruszka poruszającego się o lasce, tak jak oni cieszył się rozkwitającą przyrodą i piękną pogodą, która była rzadkością od dłuższego czasu.
- Jak tam poszły łowy? - powiedział z nostalgią dziadek, on też kiedyś łapał żaby, tyle, że sam, ponieważ koło jego domu nie mieszkały żadne dzieci w jego wieku, teraz też spacerował samotnie. -
- Pan zobaczy, mamy tu jedną śmieszkę, dwie żaby jeziorowe i pięć wodnych - powiedział Rafał.
- O ile wzrok mnie jeszcze nie zawodzi, widzę tu trzy ropuchy, lepiej je wypuście, kiedyś dotknąłem takiej samej, a potem miałem plamy na całej ręce. Ja chyba pójdę już do domu, pora zrobić obiad, chociaż, no tak, miałem kupić kapustę do gołąbków, będę musiał wrócić się do marketu, miłych łowów życzę! - rzekł staruszek i wolnym krokiem pomaszerował w stronę centrum. My chyba też już pójdziemy, co nie chłopaki? - ze szczęściem w oczach powiedział Rafał. Ty Marcin, idź kup wodę do naszego samochodu, posłuży nam za benzynę.
Oboje z Pawłem poszli do jego domu wyjąć z garażu metalowego grata, którego dostał od dziadka. Przypominał amerykańskie samochody lat 70, różnił się tym, że nie miał silnika i był trochę mniejszy, no i miał w sobie pewną magię. Po drodze zawołamy Mateusza, będzie pchał nasz samochód! - pomyślał Rafał. Był on o parę lat starszy od nich, mimo, że zawsze wygrywał, to i tak lubili się z nim ścigać. Samochód gotowy do rajdu stał już na żwirowej drodze przed domem kiedy to przechodziły tamtędy dwie licealistki. To one razem z Mateuszem wprawią w ruch ich auto. Kierowcy totalnie zapomnieli o benzynie - wodzie, ale tak naprawdę ona nie była potrzebna, wystarczyła ludzka życzliwość i dziecięca wyobraźnia. Po krótkim rajdzie wrócili do domu gdzie mieli już kolejny pomysł - otworzyć kwiaciarnię, no tak, mamy kwiaty, przecież od paru lat stoją bezużytecznie koło wjazdu do garażu, to jego rodzice - maniacy ogrodnictwa je kupili. Na szczęście mieli drewniany domek, który w teorii powinien znajdować się na drzewie. Jednak stał w przydomowym ogrodzie, koło piaskownicy, gdzie zbierały się wszystkie dzieci z osiedla żeby stwarzać całe monstrualne budowle, które mogły zostać zburzone nieostrożnym dotykiem, zresztą była to jedyna piaskownica w okolicy, a dom był nie ogrodzony. Tak naprawdę otwarty dla wszystkich, nie tylko dla domowników. Jedno z okienek posłużyło za ladę, na kartce przyklejonej do ściany napisane było: "Wszystko po 2 zł!", taka sama informacja wisiała także na słupku przy domu. O dziwo nawet przechodzący dorośli chcieli kupić kwiaty. Jednak po paru minutach rodzice wyszli z domu i zamknęli im kwiaciarnię - nie byli tak beztroscy jak oni, zresztą te dzieci też tacy będą, gdy poznają lepiej świat, kiedy to urodzi się w nich przekonanie, że lepiej było żyć w nieświadomości.
Kolejny dzień powoli się kończył, młody Rafał pełen szczęścia kładł się spać. Jednak za ścianą słychać było skowyt nieszczęścia, kolejna kłótnia rodziców, tym razem o to, że jego ojciec daje się okradać przez wspólnika z którym kilkanaście lat temu założył firmę. On póki co tego nie pojmował, dlatego zasypiał szybko, jednak sny jego były pełne surrealizmu, obrazów ocierających się o granicę normalności.
No, nareszcie jestem już w domu, szybko zdejmę plecak i idę na dwór, przecież dzisiaj święto. Drewniany budynek jest już lekko zniszczony, przecież ma już kilka lat, tak jak Rafał starzeje się i niszczeje, cały jego środek jest spróchniały, pachnący zgnilizną, pomiędzy szczelinami przemykają małe robaki. W środku nie ma już zabawek, leżą tam już tylko stare graty, pełne rdzy. Pomiędzy dachem, a jedną ze ścian pająk stworzył pajęczynę, dzięki której jego ofiary stają się bezsilne i bezradne wobec niego jak młody Rafał wobec świata.
Wchodzi sam do środka, z kąta bierze długi kij dzięki któremu przenosi się w świat jego wyobraźni - Eathrabarii. Witam, dzisiaj twoja kolej na pilnowanie drzewa orzechowego - powiedział jeden z wielu krążących po jego podwórku wymyślonych ludzi. Dzisiaj święto chrześcijańskie i jak co roku do jego świata przybędą demony z którymi wszyscy będą musieli walczyć, on jak zwykle będzie się umartwiał jako mnich, siedząc nieruchomo przez parę godzin na parterze drewnianego domku. One go przerażają, czasem sam obawia się, że nie jest wysłannikiem Jezusa, a dzieckiem szatana. Jednak to wszystko dzieje się tylko w jego głowie, cały świat zewnętrzny stał się nie ważny, jednocześnie trochę groźny, ponieważ został sam. Bez Pawła, Marcina, Mateusza i innych dzieci z osiedla, kiedy oni ganiali za piłką, on modlił się o odejście demonów ze świata Eathrabarii - jego świata.
Zbliżał się wieczór, jednak czarty nadal siedziały na orzechu, nie odeszły, wydawały okrzyki przypominające zdeformowany krzyk małego dziecka. On nie znosił tego dźwięku, kochał za to kolory, jakie świat miał na co dzień, niezależnie od pogody czuł się jak w raju, przez jego głowę przelatywało mnóstwo obrazów i myśli. Kładąc się spać usłyszał audycję radiową nadawaną po rosyjsku, jego mózg od razu pokazał mu ogromny las, położony gdzieś na terenach słowiańskich, owiany tajemnicą. Wokół było ciemno, nad nim przelatywały wiedźmy na miotłach.
- Znowu się zamyśliłeś, coś cię trapi? - powiedziała mama.
- Nie, wszystko jest dobrze, wiesz, może czasem nawet za dobrze - odrzekł Rafał i dalej próbował zasnąć, jednak nie mógł.
Jego mama grała na komputerze. Odgłos myszki, stukania klawiatury, stawiania kufla od piwa, jedzenia jabłka i jego powolnego obgryzania i przełykania doprowadzał go do szału. Przez to płakał, w takich chwilach marzył o wylaniu jego zawartości na jej głowę, a potem roztrzaskania go. Jednak tego nigdy nie zrobił, przez następne 4 lata, dzień w dzień musiał słuchać tej orkiestry cierpienia. Zasypiał dopiero kiedy procesor zmniejszał obroty do zera, a z przeciwnego pokoju dobiegał głos rozkładania łóżka, zwykle odbywało się to o 2 lub 3 w nocy.
Jego umysł powoli przechodzi w fazę REM, tworzą się obrazy, plama szarości tworzy mały ołtarz pośrodku piwnicy, wkoło zebrani są ludzie, wszyscy ubrani w szaty mnichów. Do kamienia przywiązana łańcuchami jest kobieta, jej oczy są wypełnione krwią. Ze ścian zaczęły wyrastać kłącza, które wyścieliły całe pomieszczenie. Teraz przypominało ono bardziej polanę usłaną kwiatami, aniżeli miejsce gdzie ludzie kierując się swoją irracjonalnością niszczą niewinność istoty jednej z siedmiu miliardów.
Drzwi powoli się uchylają, do domu wchodzi Rafał, chociaż nie, on sam od dłuższego czasu tak siebie nie nazywał, czuł się tak zjednoczony ze wszechświatem, że jego ja zostało unicestwione. Potworny fetor przedzierał się przez niedomknięte drzwi od piwnicy. Schodząc na dół po bokach można było zauważyć mnóstwo ksiąg w tym wydania biblii w kilkudziesięciu językach. Wokół, na ścianach widniały napisy w języku eathrabarskim, wiele z nich było mocno zniekształconych, widocznie przez wiele lat powoli się zacierały. Cała lewa strona była naszpikowana kolcami, które lśniły tak mocno, jakby były dopiero co kupione. W pierwszym pomieszczeniu, na wprost schodów, po środku znajduje się ołtarz, jeden z kielichów wypełniony jest krwią, wygląda na prawdziwą, choć już trochę skrzepłą. Cała ściana wokół była zabita deskami ułożonymi w kształt krzyży, do każdego przybite było jakieś zwierzę. Do jednego z nich przygwożdżony był kot, którego oczy obrazowały olbrzymi lęk, taki jakby zobaczył jednego z demonów, jednego ze sługów szatana. Stół umieszczony w kącie nie pasował do wystroju tego wnętrza, ponieważ było w nim coś pięknego, miłego, przecież to przy nim kiedyś jego rodzice jedli obiad. Rafał nigdy się do nich nie dosiadał, nie mógł znieść dźwięku przeżuwania i przełykania. Idąc dalej ciasnym korytarzem trafiamy do dużego prawie pustego pomieszczenia, to właśnie do niego teraz wchodzi.
Na małym stoliku, już lekko zakurzonym, znajduje się wiele narzędzi - lutownica, igły, obcążki, jednak dzisiaj posłuży się batem. To właśnie on posłuży mu do osiągnięcia ekstazy religijnej, każde kolejne uderzenie powoduje u niego wyrzut dopaminy i serotoniny do mózgu. Dzięki temu świat na chwilę staje się piękny, miły, przystępny, czuje się jak w raju, którego tak poszukuje od narodzin. Po parunastu minutach mdleje, ciało pokaleczone tak mocno zaczęło mu dostarczać tak ogromnego bólu, że jego organizm tego nie wytrzymał. Gdy leżał na podłodze jego koszula cała nasiąknęła krwią, kiedyś niebieska, kojąca, teraz czerwona, jednak to tylko kawałek materiału, zlepek atomów, dla niego liczyło się tylko to co duchowe, metafizyczne.
Po ocknięciu, jak gdyby nigdy nic poszedł na górę, przebrał koszulę, ubrał błękitne spodnie, wyszedł z domu, wsiadł na motocykl i pędził przed siebie - w stronę lasu. Mimo, że jechał bardzo szybko, to ta chwila była jak wieczność spędzona na medytacji, jakby przez ten moment odkrył sens istnienia, sekret piękna mistycznego. Powoli przejechał przez tory kolejowe, zsiadł z Yamahy R1, tak monstrualnej jak majestat demonów, które co roku nawiedzały świat Eathrabarii. Nożem rozerwał koszulę, przeciął spodnie w trzech miejscach, tak, że powoli zsunęły się z jego bioder. Chciał skończyć tak jak zaczął - w pełnej wolności i naturalności. Położył się na tory kolejowe, jeszcze bardzo zimne, ponieważ ostatnie dni były wyjątkowo mroźne, codziennie padało, jakby chmury dawały upust wszystkiemu co się w nich zgromadziło. Jakby ciążyło to im tak bardzo, że nie mogły już wytrzymać z tym co nagromadziło się wewnątrz, na pozór niewidocznego, dopiero po uwolnieniu w pełni okazałego. Wkoło przyroda powoli otrząsała się po zimie, dopiero zaczynała żyć, po raz kolejny, jak co roku. Głos ptaków pełnych wolności i radości mieszał się z piskiem nadjeżdżającego pociągu. Po chwili nieruchomego leżenia zaczęły przewijać się przez jego głowę niezwykłe obrazy, pełne surrealizmu i nieziemskiego piękna. Pod wpływem zimna jego ciało całe zesztywniało. Czuł się jakby jakaś siła przywiązała go do kawałka żeliwa. Maszynista widząc człowieka na torach zaczął hamować, jednak pociąg ani trochę nie zwalniał, jakby ktoś lub coś jeszcze bardziej go napędzało. Po chwili wszystko ucichło, oprócz olbrzymiej machiny, która zaczęła miażdżyć go kołami. Pociąg powoli rozszarpywał jego pokaleczone ciało.
Po bezdrożach Syberii z wolna maszeruje młodzieniec cały opatulony w skórę niedźwiedzia. Dzięki niej może przetrwać jeszcze parę dni, jednak potrzebna jest mu pomóc ludzka, musi znaleźć jakąś osadę lub przynajmniej jakąś siedzibę, gdzie ktoś uprzejmy mógłby go ugościć dając mu coś gorącego. Drewniana laska, która pomagała mu w marszu powoli zaczęła się łamać i kruszeć, a w koło tylko biały puch, który wyściela cały krajobraz, aż po horyzont. Na niebie pojawił się ptak, który według legend wyznacza drogę ku przyjaźniejszym miejscom. Ze szczytu, na którym wylądował widać drewniany statek, który przypomina tratwę, jednak różni się tym, że może latać. Podróżnik ostatkami sił dotarł do progu tej siedziby, która może przemieszczać się wraz z właścicielem, po całym świecie. Już przed wejściem bije ogromnym ciepłem ze środka, mrok zimnej Syberii rozświetlają chińskie lampiony zawieszone tuż przed wejściem. Nadają one klimat pewnej magii, uosabiają ciepło i przyjazność tego świata. Na jednej z beczek leży kamień w kształcie trójkąta, wyryty jest na nim jakiś dziwny symbol.
- Przebyłeś długą drogę podróżniku, może nie uwierzysz, ale ja również razem z tobą podróżowałem. Syberia to niebezpieczne miejsce, jednak dotarłeś tutaj, tam gdzie miałeś, to ty jesteś szafarzem świata - rzekł starzec cały czas medytujący.
- Kim ty jesteś i co oznaczają te kamienie na których wyryte są te symbole - pyta zdezorientowany podróżnik pokazując trzymany w ręku kawałek głazu.
- Zobaczysz, to część twojej drogi, widzisz świat jest nieco bardziej skomplikowany niż ci się wydaje, zresztą za chwilę wszystko się rozjaśni. - Widzisz światło i ciemność od wieków toczą ze sobą walkę, ty musisz pomóc jednej ze stron. Młody podróżnik skierował się ku okręgowi, któremu brakuje kilka części, jeden z kamieni pasuje tam jak ulał. Po chwili wewnątrz niego dzieje się coś dziwnego, jakby jego ja powoli stawało się jednością ze wszechświatem, a jego dusza zaczęła szybować w przestworzach. Przez pola irlandzkie pełne kwiatów wokół których zbierają się pszczoły jak co dzień zbierających miód, który zaniosą do ula znajdującego się koło jednego z gospodarstw mnichów. Jego dusza powędrowała aż tam, do jednej z materialnych powłok, ciała zakonnika.
- Bracie Finharze! Chodź, dzieją się naprawdę dziwne rzeczy- powiedział ze spokojem Defectus i pobiegł ku jednemu z wielu pobliskich pagórków.
Kieruję się do wyjścia ze słomianego domu, po drodze minąłem kamienny ołtarz, który jest bardzo dobrze oświetlony dzięki słońcu, którego promyki bez problemu przedzierają się przez dziury w dachu. Boli mnie ręka, jednak coś na niej jest, tak, to ten sam symbol jaki widziałem na jednym z kamieni na tamtej tratwie. Wychodząc na zewnątrz co chwilę przydeptywałem habit, jest odrobinę za duży jak na moje gabaryty. Oniemiałem gdy dotarłem do drzwi, których tak naprawdę nie było, bo stanowiła je dziura w ścianie w kształcie prostokąta. Wkoło rozpościerają się bezkresne zielone krainy, od czasu do czasu ścielone kwiatami od żółtych po czerwone. Niebo jest lekko zachmurzone, wygląda jakby miało za chwilę zacząć padać. Skierowałem się w stronę trzech uli, idąc po wydeptanej, żwirowej drodze co chwilę potykam się o kamienie, których jest tu aż za dużo. Nawet jeden z pobliskich budynków cały zbudowany jest z kilku ułożonych koło siebie głazów. Po drodze spotkałem także trzeciego brata, który swój wzrok ma skierowany ku niebu, jego usta są tak rozszerzone jakby ujrzał coś niezwykłego. Jego prawa ręka wyraźnie coś wskazuje, jednak ja widzę tam jedynie jedną z wielu chmur, która tak jak inne nabierała coraz ciemniejszych kolorów.
- Bracie, bracie! - powiedziałem do niego obcym głosem, przecież słyszę go po raz pierwszy odkąd stało się to - wcielenie mojej duszy do ciała innego człowieka. Tak naprawdę nie wiem nawet gdzie jestem, co się dzieje. Przecież jeszcze niedawno maszerowałem przez bezkres syberyjskiej pustki cały okryty skórą niedźwiedzia, a teraz jestem w jakiejś dziwnej, ale i pięknej krainie. Odpowiedzią Puentina był tylko niewyraźny bełkot w języku, który już kiedyś słyszałem. Skierowałem się ku Defectusowi, może on powie mu co tu się dzieje i spróbuję mu wyjaśnić wędrówkę mojego ja. Po drodze już nie potykałem się o kamienie, jakby cała droga została z nich oczyszczona, jednocześnie powoli traciłem tożsamość, jakbym od dawna już tu mieszkał, a to co się stało wcześniej - podróż po Syberii była tylko moją wyobraźnią.
- Bracie, co się dzieje z Puentinem, ostatnio wybełkotał tylko kilka słów - powiedziałem zdziwionym głosem.
Defectus przewertował jeszcze parę kartek jednej z ksiąg w której znajduje się dużo ilustracji. Na jednej z nich zauważyłem olbrzyma zastraszającego jakieś stworzenia.
- Tak, jak się czuje? - rzekł bez większych emocji zakonnik.
Pełen zaskoczenia całą tą sytuacją wykrzyknąłem: "Jak to jak? On wygląda tak jakby postradał zmysły, stoi i patrzy się w niebo."
- Wiesz, sam czuje się jakby połowa mojego ja pożerała jakaś bestia, założę się, że ta dziwna gwiazda, która świeci nawet za dnia ma z tym coś wspólnego. Przyszło ci żyć w ciekawych czasach Finharze - ze spokojem odrzekł, zapalił tylko jeszcze jedną ze świeczek na biurku i usiadł na krześle.
Gdy wyszedłem na zewnątrz koło jednego z uli zauważyłem pędzącego białego konia z siwą grzywą. Nagle słońce jakby zmieniło kąt padania swojego światła i zaczęło bardzo mocno oświetlać miejsce koło studni znajdującej się na środku placu wokół którego mieści się kwatera główna i trzy mniejsze budynki. Jest tu lasso! Tylko jak ja mam złapać tego konia? Przecież nigdy jeszcze żadnego nie osiedlałem, chociaż jednak może to robiłem, przecież sam nie znam swojej przeszłości. Wiem! Schowam się za jednym z tych stojących głazów, może koń mnie nie zauważy i przez pomyłkę wpadnie w moje sidła? Stoję tutaj, oparty całym ciałem o zimny kamień, po chwili się wychylam, myślę sobie teraz albo nigdy. Zamaszystym ruchem rzucam lasso jak najdalej, jego koniec uwiązał szyję konia. Szybkim krokiem podbiegam i bez chwili zastanowienia wsiadam na moją zdobycz. Szczerze mówiąc nie wiem nawet czemu to zrobiłem, dałem ponieść się chwili. Zwierzę zaczęło się rzucać, aż w końcu popędziło w stronę okolicznego jeziora. O dziwo przebrnięcie przez nie, nie było dla niego problemem, ponieważ jego kopyta nie zanurzały się w wodzie, a jakby szybowały lekko nad płaską taflą wody. Wyspa na której jestem przypomina mi Syberię, tak samo jest pusta i jakby umarła, ponieważ drzewa wkoło są bez liści, jakby były pokryte chorobą uniemożliwiającą im ujawnienie ich ukrytego piękna, pokazania zieleni, którą mogą zaprezentować. Na jednym z nich siedzi jakiś człowiek ubrany w szatę, jednak nie jest to habit, przypuszczam, że nie jest to żaden z mnichów. Z uprzejmym tonem pytam co tutaj robi i dlaczego samotnie siedzi na tym drzewie. W odpowiedzi usłyszałem imitację głosu ptaka, co prawda w koło kręci się mnóstwo wron i kruków, jednak to nie one mi to powiedziały. O co mu może chodzić? Nic z tego nie rozumiem, czyżbym znalazł się gdzieś na odludzi, gdzie zsyła się pensjonariuszy szpitala psychiatrycznego? Po chwili głosem ptaka powiedział coś jeszcze. Jednak teraz zaczęło mi się to układać w całość, mimo, że do końca nie rozumiałem co mówi, to miało to sens.
Liście wokół zaczęły się wzbijać w powietrze, po chwili utworzyły nade mną lekko zniekształcone koło, razem z nimi powędrowałem do środka tej wyspy, gdzie poniszczona już studnia zachęcała do zajrzenia w jej wnętrze. Do zatopienia się w zimnej wodzie, która już kilkaset lat obmywa te same kamienne ściany. Jednak po zajrzeniu do środka zauważyłem krążącego wkoło smoka, wygląda tak jakby został wprost przeniesiony z jednych z mitów chińskich. Krople rozpryskujące się o brzegi studni zaczęły moczyć mój habit. Gdy wracałem z nieba zaczął lać siarczysty deszcz, pożegnałem się z moim nowym znajomym, który mimo wszystko nadal siedział na jednej z gałęzi wysuszonego drzewa, które zaczęło kołysać się wraz z kierunkiem wiatru. Biały rumak nadal czeka na mnie przy brzegu, z nich wszystkich jest dla mnie najbardziej ludzki, oni przypominali bardziej duchy, aniżeli żywe istoty, których zachowanie uwarunkowane jest od odpowiedniej pracy mózgu i właściwego stosunku substancji chemicznych krążących między synapsami. Drażniąc wszystkie po kolei i zmieniając obraz świata co sekundę, nie tylko ten odbierany przez oczy, ale i w sferze emocjonalnej, duchowej. Oni wydawali się obcy, jakby tylko ich ciało zostało na tym świecie, a ich świadomość została tak poszerzona, jakby nie mogąc znieść ciężaru całego wszechświata uciekli w stan katatoniczny, tracąc tożsamość. Jednak może to ja śpię, może idąc właśnie w stronę rumaka nie widzę tego co oni, piękna wszechświata, nie tylko tego materialnego, ale i tego duchowego, może to nie oni są nienormalni, ale ludzie z którymi do tej pory żyłem. Może, gdy mieszkałem w Rosji, gdy codziennie chodziłem do pracy, do jednej z miejskich kostnic straciłem wzrok i dopiero teraz go odzyskuję, patrząc w niebo i widząc powoli spadające krople deszczu i przejaśniające się chmury.
Całkiem możliwe, jednak muszę się spieszyć, póki habit całkiem mi nie przemoknie i tak nadaje już się do suszenia. Dobrze, że za chwile powinno wyjść słońce to położę go na jednym z kamieni. Jestem już blisko rumaka, jednak zaczął zachowywać się jakoś dziwnie, nie naturalnie, tak jak ci ludzie, których do tej pory spotkałem. Po chwili uniżył głowę i z gracją oddał mi pokłon, idąc krokiem poloneza stanął tuż obok mnie i uniżył nogi tak abym swobodnie mógł na niego wejść. Pędźmy więc! - krzyknąłem, a koń zaczął galopować tak szybko, jakby szeregowy otrzymał rozkaz od samego generała. Już w połowie drogi, na środku jeziora słyszę dźwięki dochodzące z wyspy na której mieszkam. Nie są już to kojące dźwiękiem flety, a donośny chorał. Tak dostojny jakby zawartych w nim było kilkuset benedyktynów z akompaniamentem organ i zniekształconych dźwięków przyrody, dający efekt odrealnienia, jakbyśmy kroczyli po delikatnych ścieżkach między jawą, a snem, między poczytalnością, a szaleństwem, między światem pełnym zwykłych uczuć, a nirwaną i doznaniami mistycznymi. Dotarliśmy! Nareszcie, jest już cieplej, jednak chmury nadal są ciemne, takie złowrogie, jakby przyglądały się mnie i błagały abym je w końcu oswobodził. Tylko z czego mam je oswobodzić i jak?
Z dala już widzę nadbiegającego Defectusa, wita się ze mną i pyta czego się dowiedziałem od tamtego człowieka.
- On nic mi nie powiedział, chociaż coś tam śpiewał, jednak myślę, że tylko pobliskie kruki mogły go zrozumieć, ja drogi bracie nie jestem ptakiem jak widzisz - patrząc wprost w jego nieobecne oczy powiedziałem z pełnym spokojem. Powoli sam zacząłem zatapiać się w ten świat. Jest taki piękny, ten dawny, w Rosji, między kostnicą, a moim domem był taki zwykły, szary wypełniony takimi płytkimi emocjami jak zazdrość, złość, smutek, radość. Teraz cały czas odczuwałem głęboki relaks, jakbym doznał oświecenia. Pamiętam, że czasami jak zasypiałem w swoim łóżku to też doznawałem takich stanów, ale teraz przecież jestem w świecie rzeczywistym. Chociaż nie mam pewności, może leżę teraz gdzieś na środku Syberii nieprzytomny, a to wszystko omamy, odmienne stany świadomości spowodowane świadomością zbliżającej się śmierci? Chciałbym jednak łudzić się, ze to wszystko jest prawdziwe, a może właśnie tak wygląda raj? Te uczucia, czuję się jakbym zażył dużą dawkę LSD.
- Wiem Finhar, wiem, że nic z tego nie rozumiesz, ale trochę tutaj pobędziesz to wszystko się rozjaśni, jednak teraz proszę podejdź do tej księgi, o, tam, po lewej - odrzekł wskazując palcem w stronę jednego z pokoi.
Może tam będzie coś napisane, coś co wyjaśni to co się tu dzieje? Zaciekawiony idę w stronę ołtarza, zaraz po lewej jest wejście do prawie pustego pomieszczenia. Tak, to musi być tu, na środku stoi postument z księgą, na jej grzbiecie napisane jest: "Mastaza enda ot netrovt". Powoli wertuję jej karty, odkrywając powoli historię jednej z krain. W której świat rzeczywisty zlewa się z szaleńczymi majakami. Moje oczy są coraz cięższe, jakby ktoś powoli zawieszał na moje rzęsy ciężarki. Nagle straciłem świadomość, zasnąłem.
- Obcy! - krzyczy do mnie niebieska ludzka istota. Wkoło mnie znajdują się tylko ściany co kawałek podtrzymywane przez kamienne konstrukcje. Pospiesznie zaprzeczyłem i opowiedziałem o wydarzeniach na wyspie. - Ach, no tak, rzeczywiście to ty jesteś Finhar, jednym z tych trzech mnichów - rzekła niebieska istota pokazując na swoją szyję. - Widzisz? Ktoś ukradł mi mój naszyjnik, jeżeli go znajdziesz dam ci małą wskazówkę. Pospiesz się, te ściany nie są trwałe i co chwili zapadają się w czeluści załamań czasoprzestrzeni - wskazując na jedną ze ścian powiedziała i odeszła w stronę jednego z filarów.
Pode mną powoli zapadają się kawałki podłogi, a powstałe dziury powoli pokrywają chmury i kartki zapełnione ilustracjami przepełnionych kolorem bordowym i filetowym. Pospiesznie skierowałem się w stronę jednej ze ścian przy której stoi człowiek o monstrualnej budowie. Przed sobą trzyma tacę na której lśni naszyjnik, to pewnie go mam odzyskać.
- Witam, czy przypadkiem ta ozdoba nie należy do tamtej młodej damy - powiedziałem wskazując na stojącą obok niebieską istotę.
- Tak, rzeczywiście - odparł ze spokojem mężczyzna.
- Mógłby pan jej to oddać? - ze stanowczością odrzekłem.
- Pod jednym warunkiem, musisz mi wyjaśnić celowość waszego marnego żywota, od wieków zastanawiałem się dlaczego ci naczelni tak ślepo brną przed siebie nie zauważając tylu rzeczy - z zadziwieniem wyszeptał.
- No jak to na czym, polega na jak najdłuższym przetrwaniu, czyli codziennym mordowaniu innych w celu zdobycia pożywienia, potem spłodzenia potomstwa, aby mogło robić to samo i tak przez wieczność - powiedziałem to i zapłakałem, dopiero teraz zauważyłem, że nie mam po co wracać do świata realnego, do Rosji, przecież życie z powrotem będzie polegało na tym samym. Świat wkoło zaczął się rozpadać, podbiegła do mnie tylko niebieska istota i wyszeptała: "Odpowiedź znajdziesz w jednej z pobliskich kapliczek, w środku znajdziesz kogoś lub coś, kto powie ci resztę." Po ocknięciu zauważyłem, że księga jest zamknięta a na jej brzegu widnieje już inny napis: "Biedne te ludy noszone na ziemiach szarych".
Wybiegam z domu, w oddali pojawiła się kamienna budowla, to pewnie tam mam się udać. Po drodze spotkałem Defectusa zbierającego miód pszczeli, mimo, iż nie ma żadnych ochraniaczy małe żyjątka bez problemu oddają mu owoc swej pracy. Wkraczam powoli do środka, jest tu strasznie ciemno, ponieważ między głazami nie ma nawet najmniejszej szpary, nie widzę dokąd idę, ani czego mogę się spodziewać. Na kamiennym postumencie leży czaszka, po chwili nabiera żywych kolorów, okrywa się skórą, w ten sposób powstała ludzka głowa, do tego gadająca!
- Witaj Finharze, nareszcie ktoś mnie odwiedził, chociaż nie, Puentin już tutaj był i to dość niedawno, tak, teraz dobrze pamiętam, co u niego? - wyszeptał patrząc na mnie szaleńczym wzrokiem.
- Co się z nim stało? Czemu jest taki nieobecny, zresztą wszyscy tutaj tacy są - odrzekłem do niego, zresztą nie wiem, czy to był on, czy co to było, bynajmniej był to chyba człowiek.
- Chodź, rozsiądź się, tobie też opowiem historię świata waszego, ludzkiego i całą jego istotę, musisz tylko wyrazić chęć. Chcesz poznać ten sekret, który trapi cię od narodzin, od czasu przeżyć mistycznych w świecie Eathrabarii?
Przerażony tym widokiem i tym przeraźliwym głosem, jakby przemawiał do mnie sam szatan odrzuciłem jego propozycję i pobiegłem w stronę naszego domu. Zaczęło się ściemniać, księżyc zaczął oświetlać polany irlandzkie. Widzę Puentina i Defectusa tańczących przy ognisku, zdziwiony tym widokiem usiadłem na jednej z belek drewna. Koło leży harmonia, na której właśnie zaczynam grać, tak bezwiednie, oddaję się chwili, tej beztrosce i sielance. Moje ja powoli się ulatnia i z powrotem lecąc przez pola dociera do tratwy na Syberii.
Dokonałeś właściwego wyboru drogi podróżniku, twój mózg nie zniósłby takiej świadomości. Jednak to nie twoja jedyna wędrówka, wróć do koła i włóż jeszcze jeden brakujący kawałek. Tym razem w swoje objęcia weźmie cię świat jednego z azteckich miast, zapraszam do mocniejszego zagłębienia się tym razem w swoją świadomość. Podstawą jest usunięcie swojego ja, ono jest zbędne. Jest tylko świat w którym się znalazłeś, nie ma ciebie - pełen spokoju powiedział tybetański mnich.
Nie próbuję mu nawet odpowiedzieć, ani o coś zapytać, myślę, że ta cała sytuacja rozjaśni się, gdy ukończę swoją podróż. Wędrówkę ku nieznanemu, bo przecież nie wiem dokąd zmierzam, a może nie jest to miejsce, a stan, albo coś jeszcze innego? Nie wiem, lecz na tą chwilę nie mam większego wyboru, albo włożę kolejny brakujący fragment do koła albo zostanę tu z nim spędzając ostatnie chwile życia na medytacji. Myślę jednak, że warto spróbować, jeżeli mój mózg, ludzki mózg, zwierzęcy nie podoła nowym stanom świadomości po prostu zaszyję się gdzieś w kącie czekając na śmierć.
Właśnie wyciągam kolejny kawałek głazu z jednej z kieszeni, o dziwo nie jestem przyodziany w niedźwiedzią skórę, a w szatę średniowiecznych mnichów. Bardzo mi uwiera, włosiennica jakby w niektórych częściach aż wrastała w moje ciało. Patrzę jeszcze chwilę na symbol znajdujący się na kamieniu, jest to symboliczny układ planetarny, wkoło zapisane są jakieś liczby. Nie ma co tracić czasu, wkładam do jednej z dziur brakujący element, pasuje idealnie. Znak wyryty na nim staje się coraz jaśniejszy, aż przed sobą mam tylko biały obraz, jakby cały świat został wypełniony mlekiem. Po chwili pojawiają się pojedyncze kolory, a z nich tworzą się obrazy, czerwień, prawie bordowa tworzy niewielkie góry wkoło których rozpościerają się niziny pełne pomarańczowych kwiatów. W niektórych miejscach widać zielone przebłyski, to pewnie trawa. Niektóre miejsca zapełnione są błękitem, tworzonym przez rzekę płynącą znad wzniesień aż do końca horyzontu. Moje ja właśnie dociera do jej ujścia, cała wlewa się do płynącej lawy, jakby co chwilę ją studząc, sprawiając, że na chwilę się zatrzymuje i z cieczy staje się prawie ciałem stałym. Dalej jest coraz jaśniej, kolor jaśminowy, tworzony przez pola trawy zlewa się z pojedynczymi miejscami granatu. Jakby w niektórych miejscach w ziemi była olbrzymia dziura, a pod nią swobodnie płynęły gwiazdy.
Dowal mu! Mocniej! - wykrzykują okoliczni mieszkańcy. Zaciekawiony tymi okrzykami podchodzę nieco bliżej, jednak z pewną dozą niepewności, ponieważ ich nie znam, może to są jakieś prymitywne dzikusy, które przy najbliższej okazji mnie zjedzą? Chociaż z drugiej strony nie mam nic do stracenia, przecież nie wiem nawet czy to wszystko dzieje się naprawdę. Wkoło olbrzymiego dołu w kształcie prostokąta tryska krew, kawałek mojego unku zostało nią poplamione. Na dole właśnie walczy dwóch mężczyzn dzierżących buzdygany, które kaleczą ciało każdego z nich mniej więcej po równo. W międzyczasie tłum skanduje, aby walka była intensywniejsza, no, bo przecież oni się zaczynają nudzić. Ja nie miałem zamiaru tego robić, więc odszedłem w stronę jednej z trzech pobliskich piramid. Wchodzę właśnie po schodach jednocześnie rozglądając się po okolicy, w razie czego przecież muszę wiedzieć dokąd uciekać. Na szczycie, koło wejścia do budynku stoi jakiś człowiek dzierżący w ręku długą dzidę, która spokojnie mogłaby mnie przebić na wylot.
- Mistrz Tetzalipoca cię oczekuje, nie ma czasu, proszę wejdź do środka - rzekł strażnik usuwając mi się z drogi.
Zdziwiony jego nastawieniem wszedłem do środka już z nieco większą pewnością, iż nie będę w przeciągu najbliższych dziesięciu minut gotować się w kotle wraz z warzywami i przyprawami. W środku jest bardzo zimno, wkoło są tylko poniszczone kamienne ściany, na niektórych z nich widnieją obrazy walk ludzi z pobliskimi zwierzętami. Widocznie jest to dla nich bardzo ważne, że postanowili to uwiecznić. Jednak posuwając się naprzód dostrzegłem źródło światła i co ważniejsze - ciepła.
-Tepec, Tepec! Choć! Nareszcie jesteś, oczekiwałam na ciebie, nasz król jest coraz słabszy. Jego chulel się oddala, a bez tego jesteśmy coraz bardziej poddani atakom gepardów, no i wilków. Jesteś dzisiaj jakiś nieobecny, coś się stało? - powiedziała aztecka kobieta stojąca przy rozżarzonym ogniu.
-Wiesz, nie wiem kim jestem - właśnie to cisnęło mi się właśnie na usta, ale jednak się powstrzymałem i powiedziałem, że dzisiaj zbyt długo polowałem.
- Musisz to przetrzymać, wiesz, że nasze zapasy się kończą, a mięso lwów jest jednym z najlepszych - odrzekła.
-Wiem, wiem, a co mam teraz zrobić? - powiedziałem jednocześnie wystawiając ręce nad ognisko.
- Pójdź do Tetzalipoca, naszego króla, chyba wiesz które to pomieszczenie? - rzekła patrząc na jedno z ośmiu wejść do komnat.
Odpowiedziałem, iż oczywiście, że wiem i od razu skierowałem się w stronę wskazanej przezeń pokoju.
Już przed wejściem na moją twarz zaczęło padać olbrzymie światło, w środku znajduje się mnóstwo świec. Podłogę wyściela skóra geparda, czarna jak smoła. Przede mną pojawił się widok czterech osób, znaczy się pięciu, bo wkoło biega małe dziecko ubrane w typowy strój aztecki. Na tronie siedzi Tetzalipoca, obok niebo czuwa dwóch strażników, na jednym z dywanów siedzi jego syn, który dopiero co osiągnął dorosłość. Szczerze mówiąc nie wiem skąd to wiem, ale przecież wcieliłem się w ciało, które już nie raz stąpało po zimnej podłodze tej piramidy.
- Przybyłeś Tepecu, oczekiwałem na ciebie siedząc tutaj, na tym tronie koło tych roślin i ścian kamiennych powoli tracąc siły, jednak nie zawiodłeś mnie mój przyjacielu. Oto jesteś! - rzekł wzruszony król unosząc ręce ku górze, na jego nadgarstkach widać było parę nacięć, widocznie oddał część swojej krwi, która posłużyła kapłanom za ofiarę dla bogów.
- Oddaję hołd, waszej czcigodności - mówię dostojnie kłaniając się.
- Zostawmy te oficjalności Tepecu, nie mamy czasu, musisz odnaleźć moje chulel, teraz jest gdzieś w dżungli, czuję to. Pomoże ci w tym ta kobieta stojąca przy tamtym ognisku - powiedział patrząc w stronę kobiety, która wskazała mi to pomieszczenie.
Ukłoniłem się raz jeszcze i poszedłem w stronę ciepła, do jednego z rozwidleń, gdzie właśnie młoda aztecka przygotowywała jakieś wywary.
- Posłuchaj, musisz teraz trzymać ręce w ognisku, przez chwilę będzie to niemiłosiernie bolało, jednak nie martw się, to będzie tylko moment, a po ranach nie będziesz miał żadnego śladu - powiedziała pełna przekonania kobieta.
- Ale..., ale po co to? - powiedziałem zdziwiony.
- Zobaczysz, rób to co ci każę to wszystko będzie dobrze - rzekła raz jeszcze.
Nie pewnie skierowałem swe dłonie ku rozżarzonemu ognisku. Nagle całe zanurzyły się w płomieniach, krew powoli zaczęła wrzeć, a białko zaczynało się ścinać. Straciłem przytomność.
Po pewnej chwili się ocknąłem. Wokół nie ma już ścian z kamieni, płomieni zamiast nich pojawiły się krzewy, roślinność tak bujna jak w zwrotnikowych lasach afrykańskich. Koło mnie zatrzymał się właśnie kolorowy ptak, szczerze mówiąc jeszcze nigdy nie widziałem zwierzęcia o tak barwnych odcieniach błękitu i zieleni. Myślę, że przybył tutaj wraz ze mną, całą tą wędrówkę od piramidy aż do tutaj mi towarzyszył. Sądzę, iż nie warto zapuszczać się w puszczę, bo znajdę tam tylko śmierć, albo ona znajdzie mnie. Rozglądam się wkoło, zauważam tylko wąską wydeptaną w trawie ścieżkę, jest to jedyna droga, która wydaje mi się warta sprawdzenia. Po drodze jestem co chwilę przez coś kąsany, jednak nie zwracam na to uwagi, bo nie mogę się zatrzymać, muszę brnąć naprzód, przed siebie. Z wolna obraz zaczyna mi się zamazywać, zacząłem widzieć latające wkoło mnie jednorożce i latające węże. Kolory świata ze zwykłych, wyblakłych, zamieniły się w intensywne, wszystko stało się bardzo jaskrawe. Myślę, że ukąsił mnie jakiś pająk i wstrzyknął mi neurotoksynę, muszę to przeczekać, usiadłem więc na jednym z pobliskich kamieni. Spędziłem tak kolejne cztery godziny, od czasu do czasu strzepując z siebie różne robactwo, które czasem było zwykłą halucynacją, a czasami było jak najbardziej prawdziwe. Pora ruszać w drogę, myślę, że teraz odbieram świat jak najbardziej trzeźwo. Zbliżam się do końca puszczy, ścieżka powoli znika, a na jej miejsce pojawia się czysty piasek, jestem na jakimś wybrzeżu. Nad wodą stoi łódka, właśnie na niej siedzi teraz dziwny ptak. Myślę, że nie mam wyboru, zaszedłem tak daleko, muszę iść dalej. Wchodzę więc do drewnianej tratwy, przy rufie znajduje się jedno wiosło, już trochę spróchniałe, musiało dość długo leżeć w wodzie. Mam nadzieję, że ptak siedzący obok ma wobec mnie przyjazne zamiary, albo przynajmniej neutralne. Płynę tak z moim towarzyszem kolejne trzy godziny, aż dotarłem do następnego brzegu przy którym dało się zatrzymać. Tak samo jak tam, tutaj też jest wydeptana ścieżka, ciekawe dokąd prowadzi? Nie mam wyboru muszę to sprawdzić, więc idę przed siebie zostawiając tratwę wraz z moim kompanem. O dziwo po drodze już nic mnie nie kąsało, jakby całe robactwo albo wyginęło, albo nagle stało się przyjazne, uprzejme. Gdy dotarłem do końca puszczy moim oczom ukazał się niesamowity widok. Obok rozpościera się olbrzymia pajęczyna, na której krąż kilka pająków wielkości połowy człowieka, są naprawdę monstrualne. Na środku tej pajęczyny dostrzegam coś jaskrawego, póki co nie jestem w stanie powiedzieć co to jest. Tym razem także nie mam wyboru, muszę tam pójść, nie wiem czemu, ale po prostu nie mam innego pomysłu co zrobić. Powoli wspinam się na przędzę, wywołując drgania zwracam na siebie uwagę pająków. Szybko biegnę na środek, jednak po drodze jeden z nich mnie powala i zaczyna mnie oplatać.
- Mówiłem drogi podróżniku, nie kieruj się własnym ja, jest tyko świat w którym się znalazłeś. Niestety, ale Tetzalipoca umarł, a jego syn został zjedzony przez stado wilków, po ich osadzie dzisiaj nie ma żadnego śladu. Teraz grasują tam wilki i gepardy, jedynie piramidy i rysunki w ich środku się zachowały - rzekł tybetański mnich. Odpowiedziałem mu, że przecież nie miałem innego wyjścia, to była jedyna możliwa droga, oprócz oczywiście ścieżki prowadzącej do tratwy kołysającej się na niestabilnej wodzie. - Póki co tego nie pojmujesz, ale była inna droga i nie prowadziła ona przez dżunglę. Teraz opowiem ci historię chińskiego rachmistrza - Zesveva, który mieszka w małej wiosce. Gdzieś na pustkowiach niziny mandżurskiej, wkoło od czasu do czasu płaski teren zaburzają niewielkie pagórki. To będzie już twoja ostatnia podróż Rafale. W czasie, gdy twoje ciało znajdzie się w stanie katatonii, a twoja dusza będzie wędrowała po ich domostwach ja przygotuję tę tratwę do lotu. Już dawno jej nie używałem, muszę naprawić skrzydła, nie bez powodu znalazłem się akurat tutaj. Podczas jednej z wędrówek tratwa ta rozbiła się o jeden z okolicznych pagórków - rzekł wskazując palcem przez okno na niewielkie wzniesienie na którym siedzi ptak o pięknych kolorach. Barwach kontrastujących z białym puchem i szarymi przebłyskami ziemi. Ostatni z brakujących kawałków znajduje się obok beczki - powiedział i poszedł w stronę pomieszczenia sterowniczego. Nie jestem już odziany w niewygodną włosiennicę, a w hanfu, a w ręce trzymam kartkę zapełnioną podliczeniami podatkowymi. Szczerze mówiąc nie wiem kiedy zmieniłem strój, ani wziąłem tę kartkę. Nie ważne. Chwytam jeszcze zimny kamień na którym tak jak na poprzednich też jest wyryty biały znak. Podchodzę do koła, wkładam już ostatni kawałek, myślę, że teraz historia będzie już pełna i nareszcie zrozumiem o czym cały czas mówi ten mnich. Po chwili poczułem mocny ból z tyłu głowy, straciłem przytomność, a ostatni z głazów spadając na podłogę roztrzaskał się na drobne kawałki.
Nadal przyodziany w ten sam strój, dzierżąc tę samą kartkę stoję tuż przed wejściem do jednego z chińskich budynków. Przede mną stoi prostokątne lustro, takie jakie nadal wisi w łazience mojego domu, znajdującego się trzy przecznice od kostnicy. Na czerwonym stroju widnieje kształt słońca, którego promyki sięgają aż do krawędzi moich szat. Tak jakbym z każdym ruchem oświetlał ciemność wokół mnie, mimo, iż teraz jest widno. Nie mam wyboru, muszę iść przed siebie do domu, choć, przecież tybetański mnich mówił, że to nie była jedyna droga. No tak! Na jednym z balkonów stoi inny rachmistrz powoli sączący sake, oparty o drewnianą barierkę. Podchodzę do niego i grzecznie się witam - przecież nie wiem jakie stosunki mnie z nim wiążą.
- Cześć, chcesz sake? - powiedział podnosząc kubek i biorąc kolejny łyk.
- Dzięki, ale nie chcę, mój trzeźwy umysł jest niestabilny, a jaki by był po wypiciu tego - pełnym ironii głosem powiedziałem.
- Ty i trzeźwy umysł? Ha-ha - roześmiał się gromkim śmiechem.
Pomyślałem sobie czy nie powiedziałem coś nieodpowiedniego, ale chyba nie. Zapytałem się jeszcze tylko o ostatnie wydarzenia i dowiedziałem się o duchu nie pozwalającym opuścić tego miasteczka. Legenda głosi, iż mieszkańcy wychodzący główną bramą są porywani przez cienia do jego krainy ciemności, a tam przez wieczność muszą siedzieć na drzewie i naśladować głosy pobliskich ptaków. Mimo tego co mnie spotkało to trudno mi było w to uwierzyć. Nie chciałem jednak po raz kolejny zawieść człowieka, który tak dużo dla mnie zrobił - wpuścił do wnętrza tratwy i pokazał mi niezwykłość świata. Któż z innych ludzi doświadczył tyle piękna w tak krótkim okresie? Myślę, że muszę wypędzić tego demona, a do wypędzania jego najbardziej nadałby się egzorcysta.
Właśnie idę w stronę jednego z gongów, który cały czas wydaje charakterystyczny dźwięk mimo, iż nikt w niego nie uderza. Nic tu nie ma. Oprócz napisu: "Pagoda znajduje się po lewej stronie niziny, tuż przy jednym z pagórków". W niczym mi ten napis nie pomógł, idę więc dalej, tym razem nie mam wyboru muszę wejść do środka. Już przy wejściu czuję zapach kadzideł. Przy każdej ze ścian wisi po parę takich, z każdych wydobywa się gęsty dym przypominający poranną mgłę. W jednym z pomieszczeń widzę jakiegoś siedzącego staruszka, zapytam się go o wskazówkę.
Gdy jestem już w środku powoli, wspierając się o podłużną, drewnianą laskę podchodzi do mnie. Powiedział do mnie: "Żółw idzie zieloną ścieżką przez środek równiny, po swojej lewej stronie ma jeden z pagórków, zaś po drugiej rzekę niebieską. Cel podróży żółwia jest i twoim celem." Zaskoczony całą sytuacją nie zapamiętałem prawie nic z tej opowieści, wiem tylko, że muszę iść ściśle wytyczoną trasą. Na środku pokoju stoi makieta hinduskiej świątyni. Na każdej ze ścian wypisane są jakieś wyrazy, które nie mają ładu ani szyku. Staruszek ciągnąc mnie za rękę ustawia mnie tuż przy tekturowej budowli. Rzekł tylko: "Jeżeli zawiedziesz dom tygrysa na zawsze pozostanie zamknięty" Od teraz wpatrywał się w każdy mój ruch, nawet najmniejszy. Pora rozpocząć swoją wędrówkę. Po chwili przypomniałem sobie tekst wyryty na gongu, tak, teraz może mi się przydać. Na podłodze widnieje sieć linii, to po nich mam się poruszać. Robię jeden krok w przód, dwa w lewo, potem trzy kroki w stronę rzeki, cofam się w stronę środka niziny, teraz idę tylko prosto, przed siebie, aż do ściany. Wyczytuję z niej na głos: "natryvce, piekoa enda svetovyc" Przeniosłem się do jakiejś innej krainy, nade mną co chwila przelatuje chiński smok. Wkoło tylko jeziora, a przejście przez nie umożliwia most, który uniesiony jest lekko w górę, dlatego póki co nie można z niego skorzystać. Podczas marszu w stronę jednego z brzegów moje ja zaczęło się rozsypywać, powoli zacząłem wracać do swojego ciała.
Po powrocie tybetański mnich powiedział: "Przepraszam, że przerwałem ci twoją wędrówkę, ale musimy się spieszyć okoliczni rabusie nas znaleźli. Ja zdążyłem się ukryć, ale jak widać ciebie mocno uderzyli w głowę."
- Myślałem, że to był jeden ze sposobów przejścia duszy do innego ciała - pełen przerażenia, ale i zdziwienia odrzekłem.
- Nie ma czasu, chyba już sobie poszli, machina jest gotowa do podróży, ty usiądź w środku koła. Nie bój się, nie zamoczysz się - powiedział wskazując na wypełniony wodą okrągły głaz. Przytrzymując niedźwiedzią skórę siadam właśnie koło kwitnącej lilli, swobodnie pływającej i co chwilę obijającej się o kamienne brzegi. Po chwili mnich zniknął mi z pola widzenia, chyba poszedł do sterowni, bo właśnie czuję, że się podnosimy. Zaczęliśmy lecieć z taką prędkością, że przewróciłem się i zamoczyłem całe swoje ubranie. Zresztą niedźwiedzia skóra nie jest już potrzebna, jest coraz cieplej, więc ją zdejmuję. Przez resztę drogi siedzę skulony nago w środku głazu.
- Dotarliśmy! To koniec twojej wędrówki, ale to tylko jedna z licznych, do pełnego poznania, oświecenia potrzebujesz ich więcej - krzyknął mnich.
Obraz zaczął mi się zamazywać, a wnętrze tratwy zamieniło się w gumową ścianę, wkoło nie ma żadnych przedmiotów, są tylko te ściany. Pielęgniarka krzyczy na cały odział: "Panie ordynatorze Rafał ma kolejny atak psychotyczny"
- Wiem, widzę - odparł lekarz i po chwili dodał: "proszę podać 4 mg rispoleptu, nie jest to nagły przypadek, więc nie potrzeba stosować leku dożylnie"
To nie porozumienie! Gdzie się podział tybetański mnich i jego tratwa? Gdzie podział się Puentin, Defectus, Zesvev, Venominus, Finhar i Aztecy? Czemu tu jest tak biało i czemu patrzycie na mnie takim dziwnym wzrokiem? Gdzie ja jestem? Kim ja jestem?
Niestety trzeci rozdział już się nie zmieścił, mogę go wrzucić dopiero pod postem kogoś innego, dlatego jeżeli jesteście ciekawi dalszej historii to piszcie .
"Jeden z 7 miliardów"
Pociąg powoli rozszarpywał jego pokaleczone ciało. DMT drażniąc synapsy w mózgu wprowadzało go w stan euforyczny, mistyczny. Widok obdartej ze skóry ręki nie przeszkadzał mu w zatopieniu się w niebieskim ukojeniu. Przepełniony wewnętrzną miłością, pokojem i zjednoczeniem ze światem uśmiechnął się ostatni raz w swoim życiu. Lekki grymas na twarzy był wyrazem wieńczącego się szarego, zdeprawowanego świata, choć na koniec żywota doświadczył tego czego poszukiwał przez całe swoje życie - tego olbrzymiego szczęścia, które psychiatrzy zwą szczytem afektu i możliwości mózgu. Powoli odwrócił głowę, jego ostatnim widokiem był odjeżdżający pociąg, który pędził cały porośnięty pięknymi kwiatami. Tory zamieniły się w czarną plamę, w końcu cały świat zapełnił się mazią podobną do smoły, a w niej zatopione były błękitne róże, jaskrawe żonkile, które wręcz raziły go w oczy. Breja powoli stawała się coraz jaśniejsza, aż w końcu została tylko pustka.
- Panie ordynatorze mamy poród na piątce - powiedziała zdyszana pielęgniarka, ostatkami sił dobiegając do lekarza.
- Zaraz się tym zajmę, czy ma pani klucz do magazynu? - odparł z podnieceniem ordynator.
- Tak, zaraz przyniosę - posłusznie odrzekła położna kierując się w stronę sekretariatu.
Gdzie ten cholerny lekarz? - wrzeszczy na całą salę kobieta. Pielęgniarka podbiegła i zapewniła, że zaraz będzie. Ordynator wchodzi szybkim krokiem do piątki.
- Widzę, że droga pani dzisiaj nie w humorze - powiedział ironicznym głosem.
- Jak to argh... boli - krzyknęła młoda kobieta.
Do sali wchodzi młody lekarz, który dopiero co skończył specjalizację.
- Zajmie się panią ten miły dżentelmen - oznajmił ordynator szybkim krokiem kierując się w stronę magazynu.
Wreszcie, wolność! - myśli podekscytowany lekarz. Nikt mnie nie widzi? - rozgląda się niepewnie po składziku. Na piątce hałas, bo w końcu na świat przyszedł malec o imieniu Rafał, który w przyszłości będzie sądził, że jest wysłannikiem Jezusa.
In nomine Dei nostri Satanas Luciferi excelsi! W imię Szatana, Władcy ziemi, Króla świata, nakazuję siłom Ciemności obdarzyć mnie swoją Piekielną mocą! Otwórzcie szeroko bramy Piekła i wyjdźcie z otchłani, aby przywitać mnie jako swego brata i przyjaciela! - wypowiada pełen irracjonalności ordynator. Podwija rękaw, na ręce widać liczne rany cięte - to pozostałości po okresie burzenia jego psychiki. Wspomina czasy kiedy to pięciu chłopaków z jego klasy wsadziło mu patyk w odbyt. Gdy już odeszli leżał sam, zapłakany, na polanie oddalonej od miasta o 30 km. Próbował go wyciągnąć, ale nie dawał rady, czuł się bezsilny. Właśnie wtedy usłyszał pierwszy raz głos anioła, który zesłał na niego stan ekstatyczny. Uśmiechał się w stronę nieba, widział tyle piękna, ogarnął go spokój. Wreszcie zasnął. Śnił mu się transseksualista w spódniczce z nieogolonymi nogami, dławił się własną wątrobą. Obudziło go trzech rolników, którzy akurat szli na grzybobranie do lasu. Widząc go upuścili wiadra, które miały być wypełnione borowikami, prawdziwkami, jednak po chwili leżenia na ziemi zapełniły się krwią. Przeraził ich nie tylko widok kija, którego końcówka wystawała z jego odbytu. Jego szaleńczy wzrok pełen szczęścia i ukojenia napawał ich pewnego rodzaju odrazą.
- Panie ordynatorze, och... przepraszam, ale mamy nowego noworodka, jest taki śliczny! Musi go pan zobaczyć - powiedziała pielęgniarka.
- Dobrze, chwilka, tylko ubiorę kitel - odrzekł zamyślony lekarz.
Dotykam zakrwawionej klamki, powoli ją przekręcam, przez szyby widzę wnętrze domu całe spowite w czerwieni. Stawiam powolne kroki na wypełnionej śluzem podłodze, tapeta na ścianie zamiast koić kolorem kwiatów niepokoiła wystającym z niej łańcuchem, który oplata całe pomieszczenia. Pukam do drzwi od łazienki z nadzieją, że nikogo tam nie ma, z wolna otwieram je najszerzej jak się da. To noworodek - pomyślałem. Tak, to musi być on! To co leży w wannie oplecione pępowiną, sine i pokaleczone, to musi być on. Wokół mnie na ścianach pojawiają się twarze niemowląt, nie jestem w stanie powiedzieć, czy one płaczą, czy krzyczą.
Przerażona krzykami syna zatroskana matka budzi go z pytaniem w oczach - "To znowu one?". Po chwili beszta syna. Czy ty do cholery nie możesz być normalny? - wrzeszczy zrozpaczona. Do pokoju wkracza obrzydliwy mężczyzna, cały w pieprzach, tak, to on, to jego ojciec, tatuś. To ten, który je tak głośno, że czternastoletni Rafał słyszy to w swoim pokoju i płacze. To go boli psychicznie - wyobrażenie drogi chleba przez jego obślizgły przełyk aż do zniszczonej alkoholem wątroby. Gdy jego rodzice opuścili pokój odczuł ulgę, pała do nich pewnego rodzaju obrzydzeniem, każdy ich ruch, oddech wydaje się mu bardziej plugawy niż widok rozkładających się zwłok bezdomnego chorującego na syfilis. Po drodze słyszy jak jego matka otwiera kolejne piwo, powoli przelewa je do kubka, ten moment przypomina mu przelewanie się kwasu do jego mózgu. Ten odgłos bolał go niemiłosiernie, tak jak odgłos stawiania kufla na biurko.
Już 7 rano, pora do szkoły, do katowni - krzyczy poprzez nieznośny odgłos budzik.
Śniadanie już gotowe, może je zjeść, choć zawsze się zastanawia czy powinien, a może jego ojciec dotknął szynki, a może wpadł tam jego włos? Chyba lepiej będzie zrobić samemu kanapkę - właśnie tak zrobił. Zza okna widzi wyjeżdżający samochód, który będzie go prowadził jak co dzień do przypalania rozżarzonym prętem jego psychiki. Pora wziąć tornister, który wczoraj zapakował całkowicie mechanicznie, tak jak robi wszystko co mu przyszło czynić na tej planecie - bez emocji. Zbiega po schodach, wsiada do samochodu w którym śmierdzi potem, a z radia rozbrzmiewa orkiestra dęta. Wyruszajmy, niech ta droga trwa wiecznie, niech diabelski orszak ciągnie mnie jak najwolniej ku otchłani. Przez szybę widzi niebo, wyobraża sobie miliony osób powieszonych na metalowych łańcuchach, tak grubych, że mogłyby utrzymać i rozwścieczonego konia, pełnego szaleństwa, wijącego się i skowyczącego. Jednak ci wisielcy są tam całkowicie spokojni, on też chciałby doznać takiej błogości, jednak póki co musi wysiąść z samochodu i dojść jeszcze te parę metrów, tam, do celu, gdzie diabelski orszak się właśnie rozsiada - do szkoły.
Ha-ha, nawet pies cię nie lubi - śmieje się jego znajomy z klasy. Przechodzi właśnie razem z kolegami obok warczącego psa, który różni się od jego kumpli tym, że jest za metalową kratą, oni swojej kraty - moralności nie mają. Idzie szybszym krokiem, aby być na przedzie, wtedy szybciej dojdzie do domu, jednak co chwilę musi strzepywać podpalone zapałki z szyi, które parę sekund temu znajdowały się na dłoniach jego towarzyszy. Widzi już dom, tak, to ten, który widział także w dzisiejszym śnie, to jego bezpieczne miejsce, które mimo wszystko ocieka niewidzialną krwią, które jest jak wysuszona oaza na pustyni. Dotarł do celu, diabelski orszak da mu spokój, aż do 7 rano, a może nie, a może do tego azylu też mogą się dostać?
Rafał, Rafał! Patrz jaka dziwna żaba, cała w plamki - krzyczy Paweł. Masz słoik, powoli włóż ją do środka, tylko ostrożnie, nie dotykaj jej, rodzice mówili, że od dotykania niektórych można umrzeć. Poszukajmy jeszcze parę podobnych, będzie rodzinka - powiedział podekscytowany Rafał. Kto ostatni przy stawie koło Castoramy ten ciapa! - krzyknęli oboje, jakby doskonale wiedzieli co drugi powie. Po drodze spotkali Marcina i razem nałapali jeszcze parę małych żyjątek, w tym trzy ropuchy. Wkoło czuć było zapach kwitnącej wody, cały staw był zarośnięty glonami, które już od paru dni zaczęły się rozwijać. Lekkie promyki słońca oświetlały wodę, w jej odbiciu widać było troje dzieci pełnych beztroski, które umiały cieszyć się nawet z widoku powoli kołyszących się drzew.
- Dzień dobry panu - wszyscy mówią jednym tonem do przechodzącego obok staruszka poruszającego się o lasce, tak jak oni cieszył się rozkwitającą przyrodą i piękną pogodą, która była rzadkością od dłuższego czasu.
- Jak tam poszły łowy? - powiedział z nostalgią dziadek, on też kiedyś łapał żaby, tyle, że sam, ponieważ koło jego domu nie mieszkały żadne dzieci w jego wieku, teraz też spacerował samotnie. -
- Pan zobaczy, mamy tu jedną śmieszkę, dwie żaby jeziorowe i pięć wodnych - powiedział Rafał.
- O ile wzrok mnie jeszcze nie zawodzi, widzę tu trzy ropuchy, lepiej je wypuście, kiedyś dotknąłem takiej samej, a potem miałem plamy na całej ręce. Ja chyba pójdę już do domu, pora zrobić obiad, chociaż, no tak, miałem kupić kapustę do gołąbków, będę musiał wrócić się do marketu, miłych łowów życzę! - rzekł staruszek i wolnym krokiem pomaszerował w stronę centrum. My chyba też już pójdziemy, co nie chłopaki? - ze szczęściem w oczach powiedział Rafał. Ty Marcin, idź kup wodę do naszego samochodu, posłuży nam za benzynę.
Oboje z Pawłem poszli do jego domu wyjąć z garażu metalowego grata, którego dostał od dziadka. Przypominał amerykańskie samochody lat 70, różnił się tym, że nie miał silnika i był trochę mniejszy, no i miał w sobie pewną magię. Po drodze zawołamy Mateusza, będzie pchał nasz samochód! - pomyślał Rafał. Był on o parę lat starszy od nich, mimo, że zawsze wygrywał, to i tak lubili się z nim ścigać. Samochód gotowy do rajdu stał już na żwirowej drodze przed domem kiedy to przechodziły tamtędy dwie licealistki. To one razem z Mateuszem wprawią w ruch ich auto. Kierowcy totalnie zapomnieli o benzynie - wodzie, ale tak naprawdę ona nie była potrzebna, wystarczyła ludzka życzliwość i dziecięca wyobraźnia. Po krótkim rajdzie wrócili do domu gdzie mieli już kolejny pomysł - otworzyć kwiaciarnię, no tak, mamy kwiaty, przecież od paru lat stoją bezużytecznie koło wjazdu do garażu, to jego rodzice - maniacy ogrodnictwa je kupili. Na szczęście mieli drewniany domek, który w teorii powinien znajdować się na drzewie. Jednak stał w przydomowym ogrodzie, koło piaskownicy, gdzie zbierały się wszystkie dzieci z osiedla żeby stwarzać całe monstrualne budowle, które mogły zostać zburzone nieostrożnym dotykiem, zresztą była to jedyna piaskownica w okolicy, a dom był nie ogrodzony. Tak naprawdę otwarty dla wszystkich, nie tylko dla domowników. Jedno z okienek posłużyło za ladę, na kartce przyklejonej do ściany napisane było: "Wszystko po 2 zł!", taka sama informacja wisiała także na słupku przy domu. O dziwo nawet przechodzący dorośli chcieli kupić kwiaty. Jednak po paru minutach rodzice wyszli z domu i zamknęli im kwiaciarnię - nie byli tak beztroscy jak oni, zresztą te dzieci też tacy będą, gdy poznają lepiej świat, kiedy to urodzi się w nich przekonanie, że lepiej było żyć w nieświadomości.
Kolejny dzień powoli się kończył, młody Rafał pełen szczęścia kładł się spać. Jednak za ścianą słychać było skowyt nieszczęścia, kolejna kłótnia rodziców, tym razem o to, że jego ojciec daje się okradać przez wspólnika z którym kilkanaście lat temu założył firmę. On póki co tego nie pojmował, dlatego zasypiał szybko, jednak sny jego były pełne surrealizmu, obrazów ocierających się o granicę normalności.
No, nareszcie jestem już w domu, szybko zdejmę plecak i idę na dwór, przecież dzisiaj święto. Drewniany budynek jest już lekko zniszczony, przecież ma już kilka lat, tak jak Rafał starzeje się i niszczeje, cały jego środek jest spróchniały, pachnący zgnilizną, pomiędzy szczelinami przemykają małe robaki. W środku nie ma już zabawek, leżą tam już tylko stare graty, pełne rdzy. Pomiędzy dachem, a jedną ze ścian pająk stworzył pajęczynę, dzięki której jego ofiary stają się bezsilne i bezradne wobec niego jak młody Rafał wobec świata.
Wchodzi sam do środka, z kąta bierze długi kij dzięki któremu przenosi się w świat jego wyobraźni - Eathrabarii. Witam, dzisiaj twoja kolej na pilnowanie drzewa orzechowego - powiedział jeden z wielu krążących po jego podwórku wymyślonych ludzi. Dzisiaj święto chrześcijańskie i jak co roku do jego świata przybędą demony z którymi wszyscy będą musieli walczyć, on jak zwykle będzie się umartwiał jako mnich, siedząc nieruchomo przez parę godzin na parterze drewnianego domku. One go przerażają, czasem sam obawia się, że nie jest wysłannikiem Jezusa, a dzieckiem szatana. Jednak to wszystko dzieje się tylko w jego głowie, cały świat zewnętrzny stał się nie ważny, jednocześnie trochę groźny, ponieważ został sam. Bez Pawła, Marcina, Mateusza i innych dzieci z osiedla, kiedy oni ganiali za piłką, on modlił się o odejście demonów ze świata Eathrabarii - jego świata.
Zbliżał się wieczór, jednak czarty nadal siedziały na orzechu, nie odeszły, wydawały okrzyki przypominające zdeformowany krzyk małego dziecka. On nie znosił tego dźwięku, kochał za to kolory, jakie świat miał na co dzień, niezależnie od pogody czuł się jak w raju, przez jego głowę przelatywało mnóstwo obrazów i myśli. Kładąc się spać usłyszał audycję radiową nadawaną po rosyjsku, jego mózg od razu pokazał mu ogromny las, położony gdzieś na terenach słowiańskich, owiany tajemnicą. Wokół było ciemno, nad nim przelatywały wiedźmy na miotłach.
- Znowu się zamyśliłeś, coś cię trapi? - powiedziała mama.
- Nie, wszystko jest dobrze, wiesz, może czasem nawet za dobrze - odrzekł Rafał i dalej próbował zasnąć, jednak nie mógł.
Jego mama grała na komputerze. Odgłos myszki, stukania klawiatury, stawiania kufla od piwa, jedzenia jabłka i jego powolnego obgryzania i przełykania doprowadzał go do szału. Przez to płakał, w takich chwilach marzył o wylaniu jego zawartości na jej głowę, a potem roztrzaskania go. Jednak tego nigdy nie zrobił, przez następne 4 lata, dzień w dzień musiał słuchać tej orkiestry cierpienia. Zasypiał dopiero kiedy procesor zmniejszał obroty do zera, a z przeciwnego pokoju dobiegał głos rozkładania łóżka, zwykle odbywało się to o 2 lub 3 w nocy.
Jego umysł powoli przechodzi w fazę REM, tworzą się obrazy, plama szarości tworzy mały ołtarz pośrodku piwnicy, wkoło zebrani są ludzie, wszyscy ubrani w szaty mnichów. Do kamienia przywiązana łańcuchami jest kobieta, jej oczy są wypełnione krwią. Ze ścian zaczęły wyrastać kłącza, które wyścieliły całe pomieszczenie. Teraz przypominało ono bardziej polanę usłaną kwiatami, aniżeli miejsce gdzie ludzie kierując się swoją irracjonalnością niszczą niewinność istoty jednej z siedmiu miliardów.
Drzwi powoli się uchylają, do domu wchodzi Rafał, chociaż nie, on sam od dłuższego czasu tak siebie nie nazywał, czuł się tak zjednoczony ze wszechświatem, że jego ja zostało unicestwione. Potworny fetor przedzierał się przez niedomknięte drzwi od piwnicy. Schodząc na dół po bokach można było zauważyć mnóstwo ksiąg w tym wydania biblii w kilkudziesięciu językach. Wokół, na ścianach widniały napisy w języku eathrabarskim, wiele z nich było mocno zniekształconych, widocznie przez wiele lat powoli się zacierały. Cała lewa strona była naszpikowana kolcami, które lśniły tak mocno, jakby były dopiero co kupione. W pierwszym pomieszczeniu, na wprost schodów, po środku znajduje się ołtarz, jeden z kielichów wypełniony jest krwią, wygląda na prawdziwą, choć już trochę skrzepłą. Cała ściana wokół była zabita deskami ułożonymi w kształt krzyży, do każdego przybite było jakieś zwierzę. Do jednego z nich przygwożdżony był kot, którego oczy obrazowały olbrzymi lęk, taki jakby zobaczył jednego z demonów, jednego ze sługów szatana. Stół umieszczony w kącie nie pasował do wystroju tego wnętrza, ponieważ było w nim coś pięknego, miłego, przecież to przy nim kiedyś jego rodzice jedli obiad. Rafał nigdy się do nich nie dosiadał, nie mógł znieść dźwięku przeżuwania i przełykania. Idąc dalej ciasnym korytarzem trafiamy do dużego prawie pustego pomieszczenia, to właśnie do niego teraz wchodzi.
Na małym stoliku, już lekko zakurzonym, znajduje się wiele narzędzi - lutownica, igły, obcążki, jednak dzisiaj posłuży się batem. To właśnie on posłuży mu do osiągnięcia ekstazy religijnej, każde kolejne uderzenie powoduje u niego wyrzut dopaminy i serotoniny do mózgu. Dzięki temu świat na chwilę staje się piękny, miły, przystępny, czuje się jak w raju, którego tak poszukuje od narodzin. Po parunastu minutach mdleje, ciało pokaleczone tak mocno zaczęło mu dostarczać tak ogromnego bólu, że jego organizm tego nie wytrzymał. Gdy leżał na podłodze jego koszula cała nasiąknęła krwią, kiedyś niebieska, kojąca, teraz czerwona, jednak to tylko kawałek materiału, zlepek atomów, dla niego liczyło się tylko to co duchowe, metafizyczne.
Po ocknięciu, jak gdyby nigdy nic poszedł na górę, przebrał koszulę, ubrał błękitne spodnie, wyszedł z domu, wsiadł na motocykl i pędził przed siebie - w stronę lasu. Mimo, że jechał bardzo szybko, to ta chwila była jak wieczność spędzona na medytacji, jakby przez ten moment odkrył sens istnienia, sekret piękna mistycznego. Powoli przejechał przez tory kolejowe, zsiadł z Yamahy R1, tak monstrualnej jak majestat demonów, które co roku nawiedzały świat Eathrabarii. Nożem rozerwał koszulę, przeciął spodnie w trzech miejscach, tak, że powoli zsunęły się z jego bioder. Chciał skończyć tak jak zaczął - w pełnej wolności i naturalności. Położył się na tory kolejowe, jeszcze bardzo zimne, ponieważ ostatnie dni były wyjątkowo mroźne, codziennie padało, jakby chmury dawały upust wszystkiemu co się w nich zgromadziło. Jakby ciążyło to im tak bardzo, że nie mogły już wytrzymać z tym co nagromadziło się wewnątrz, na pozór niewidocznego, dopiero po uwolnieniu w pełni okazałego. Wkoło przyroda powoli otrząsała się po zimie, dopiero zaczynała żyć, po raz kolejny, jak co roku. Głos ptaków pełnych wolności i radości mieszał się z piskiem nadjeżdżającego pociągu. Po chwili nieruchomego leżenia zaczęły przewijać się przez jego głowę niezwykłe obrazy, pełne surrealizmu i nieziemskiego piękna. Pod wpływem zimna jego ciało całe zesztywniało. Czuł się jakby jakaś siła przywiązała go do kawałka żeliwa. Maszynista widząc człowieka na torach zaczął hamować, jednak pociąg ani trochę nie zwalniał, jakby ktoś lub coś jeszcze bardziej go napędzało. Po chwili wszystko ucichło, oprócz olbrzymiej machiny, która zaczęła miażdżyć go kołami. Pociąg powoli rozszarpywał jego pokaleczone ciało.
"Atlanta"
Po bezdrożach Syberii z wolna maszeruje młodzieniec cały opatulony w skórę niedźwiedzia. Dzięki niej może przetrwać jeszcze parę dni, jednak potrzebna jest mu pomóc ludzka, musi znaleźć jakąś osadę lub przynajmniej jakąś siedzibę, gdzie ktoś uprzejmy mógłby go ugościć dając mu coś gorącego. Drewniana laska, która pomagała mu w marszu powoli zaczęła się łamać i kruszeć, a w koło tylko biały puch, który wyściela cały krajobraz, aż po horyzont. Na niebie pojawił się ptak, który według legend wyznacza drogę ku przyjaźniejszym miejscom. Ze szczytu, na którym wylądował widać drewniany statek, który przypomina tratwę, jednak różni się tym, że może latać. Podróżnik ostatkami sił dotarł do progu tej siedziby, która może przemieszczać się wraz z właścicielem, po całym świecie. Już przed wejściem bije ogromnym ciepłem ze środka, mrok zimnej Syberii rozświetlają chińskie lampiony zawieszone tuż przed wejściem. Nadają one klimat pewnej magii, uosabiają ciepło i przyjazność tego świata. Na jednej z beczek leży kamień w kształcie trójkąta, wyryty jest na nim jakiś dziwny symbol.
- Przebyłeś długą drogę podróżniku, może nie uwierzysz, ale ja również razem z tobą podróżowałem. Syberia to niebezpieczne miejsce, jednak dotarłeś tutaj, tam gdzie miałeś, to ty jesteś szafarzem świata - rzekł starzec cały czas medytujący.
- Kim ty jesteś i co oznaczają te kamienie na których wyryte są te symbole - pyta zdezorientowany podróżnik pokazując trzymany w ręku kawałek głazu.
- Zobaczysz, to część twojej drogi, widzisz świat jest nieco bardziej skomplikowany niż ci się wydaje, zresztą za chwilę wszystko się rozjaśni. - Widzisz światło i ciemność od wieków toczą ze sobą walkę, ty musisz pomóc jednej ze stron. Młody podróżnik skierował się ku okręgowi, któremu brakuje kilka części, jeden z kamieni pasuje tam jak ulał. Po chwili wewnątrz niego dzieje się coś dziwnego, jakby jego ja powoli stawało się jednością ze wszechświatem, a jego dusza zaczęła szybować w przestworzach. Przez pola irlandzkie pełne kwiatów wokół których zbierają się pszczoły jak co dzień zbierających miód, który zaniosą do ula znajdującego się koło jednego z gospodarstw mnichów. Jego dusza powędrowała aż tam, do jednej z materialnych powłok, ciała zakonnika.
- Bracie Finharze! Chodź, dzieją się naprawdę dziwne rzeczy- powiedział ze spokojem Defectus i pobiegł ku jednemu z wielu pobliskich pagórków.
Kieruję się do wyjścia ze słomianego domu, po drodze minąłem kamienny ołtarz, który jest bardzo dobrze oświetlony dzięki słońcu, którego promyki bez problemu przedzierają się przez dziury w dachu. Boli mnie ręka, jednak coś na niej jest, tak, to ten sam symbol jaki widziałem na jednym z kamieni na tamtej tratwie. Wychodząc na zewnątrz co chwilę przydeptywałem habit, jest odrobinę za duży jak na moje gabaryty. Oniemiałem gdy dotarłem do drzwi, których tak naprawdę nie było, bo stanowiła je dziura w ścianie w kształcie prostokąta. Wkoło rozpościerają się bezkresne zielone krainy, od czasu do czasu ścielone kwiatami od żółtych po czerwone. Niebo jest lekko zachmurzone, wygląda jakby miało za chwilę zacząć padać. Skierowałem się w stronę trzech uli, idąc po wydeptanej, żwirowej drodze co chwilę potykam się o kamienie, których jest tu aż za dużo. Nawet jeden z pobliskich budynków cały zbudowany jest z kilku ułożonych koło siebie głazów. Po drodze spotkałem także trzeciego brata, który swój wzrok ma skierowany ku niebu, jego usta są tak rozszerzone jakby ujrzał coś niezwykłego. Jego prawa ręka wyraźnie coś wskazuje, jednak ja widzę tam jedynie jedną z wielu chmur, która tak jak inne nabierała coraz ciemniejszych kolorów.
- Bracie, bracie! - powiedziałem do niego obcym głosem, przecież słyszę go po raz pierwszy odkąd stało się to - wcielenie mojej duszy do ciała innego człowieka. Tak naprawdę nie wiem nawet gdzie jestem, co się dzieje. Przecież jeszcze niedawno maszerowałem przez bezkres syberyjskiej pustki cały okryty skórą niedźwiedzia, a teraz jestem w jakiejś dziwnej, ale i pięknej krainie. Odpowiedzią Puentina był tylko niewyraźny bełkot w języku, który już kiedyś słyszałem. Skierowałem się ku Defectusowi, może on powie mu co tu się dzieje i spróbuję mu wyjaśnić wędrówkę mojego ja. Po drodze już nie potykałem się o kamienie, jakby cała droga została z nich oczyszczona, jednocześnie powoli traciłem tożsamość, jakbym od dawna już tu mieszkał, a to co się stało wcześniej - podróż po Syberii była tylko moją wyobraźnią.
- Bracie, co się dzieje z Puentinem, ostatnio wybełkotał tylko kilka słów - powiedziałem zdziwionym głosem.
Defectus przewertował jeszcze parę kartek jednej z ksiąg w której znajduje się dużo ilustracji. Na jednej z nich zauważyłem olbrzyma zastraszającego jakieś stworzenia.
- Tak, jak się czuje? - rzekł bez większych emocji zakonnik.
Pełen zaskoczenia całą tą sytuacją wykrzyknąłem: "Jak to jak? On wygląda tak jakby postradał zmysły, stoi i patrzy się w niebo."
- Wiesz, sam czuje się jakby połowa mojego ja pożerała jakaś bestia, założę się, że ta dziwna gwiazda, która świeci nawet za dnia ma z tym coś wspólnego. Przyszło ci żyć w ciekawych czasach Finharze - ze spokojem odrzekł, zapalił tylko jeszcze jedną ze świeczek na biurku i usiadł na krześle.
Gdy wyszedłem na zewnątrz koło jednego z uli zauważyłem pędzącego białego konia z siwą grzywą. Nagle słońce jakby zmieniło kąt padania swojego światła i zaczęło bardzo mocno oświetlać miejsce koło studni znajdującej się na środku placu wokół którego mieści się kwatera główna i trzy mniejsze budynki. Jest tu lasso! Tylko jak ja mam złapać tego konia? Przecież nigdy jeszcze żadnego nie osiedlałem, chociaż jednak może to robiłem, przecież sam nie znam swojej przeszłości. Wiem! Schowam się za jednym z tych stojących głazów, może koń mnie nie zauważy i przez pomyłkę wpadnie w moje sidła? Stoję tutaj, oparty całym ciałem o zimny kamień, po chwili się wychylam, myślę sobie teraz albo nigdy. Zamaszystym ruchem rzucam lasso jak najdalej, jego koniec uwiązał szyję konia. Szybkim krokiem podbiegam i bez chwili zastanowienia wsiadam na moją zdobycz. Szczerze mówiąc nie wiem nawet czemu to zrobiłem, dałem ponieść się chwili. Zwierzę zaczęło się rzucać, aż w końcu popędziło w stronę okolicznego jeziora. O dziwo przebrnięcie przez nie, nie było dla niego problemem, ponieważ jego kopyta nie zanurzały się w wodzie, a jakby szybowały lekko nad płaską taflą wody. Wyspa na której jestem przypomina mi Syberię, tak samo jest pusta i jakby umarła, ponieważ drzewa wkoło są bez liści, jakby były pokryte chorobą uniemożliwiającą im ujawnienie ich ukrytego piękna, pokazania zieleni, którą mogą zaprezentować. Na jednym z nich siedzi jakiś człowiek ubrany w szatę, jednak nie jest to habit, przypuszczam, że nie jest to żaden z mnichów. Z uprzejmym tonem pytam co tutaj robi i dlaczego samotnie siedzi na tym drzewie. W odpowiedzi usłyszałem imitację głosu ptaka, co prawda w koło kręci się mnóstwo wron i kruków, jednak to nie one mi to powiedziały. O co mu może chodzić? Nic z tego nie rozumiem, czyżbym znalazł się gdzieś na odludzi, gdzie zsyła się pensjonariuszy szpitala psychiatrycznego? Po chwili głosem ptaka powiedział coś jeszcze. Jednak teraz zaczęło mi się to układać w całość, mimo, że do końca nie rozumiałem co mówi, to miało to sens.
Liście wokół zaczęły się wzbijać w powietrze, po chwili utworzyły nade mną lekko zniekształcone koło, razem z nimi powędrowałem do środka tej wyspy, gdzie poniszczona już studnia zachęcała do zajrzenia w jej wnętrze. Do zatopienia się w zimnej wodzie, która już kilkaset lat obmywa te same kamienne ściany. Jednak po zajrzeniu do środka zauważyłem krążącego wkoło smoka, wygląda tak jakby został wprost przeniesiony z jednych z mitów chińskich. Krople rozpryskujące się o brzegi studni zaczęły moczyć mój habit. Gdy wracałem z nieba zaczął lać siarczysty deszcz, pożegnałem się z moim nowym znajomym, który mimo wszystko nadal siedział na jednej z gałęzi wysuszonego drzewa, które zaczęło kołysać się wraz z kierunkiem wiatru. Biały rumak nadal czeka na mnie przy brzegu, z nich wszystkich jest dla mnie najbardziej ludzki, oni przypominali bardziej duchy, aniżeli żywe istoty, których zachowanie uwarunkowane jest od odpowiedniej pracy mózgu i właściwego stosunku substancji chemicznych krążących między synapsami. Drażniąc wszystkie po kolei i zmieniając obraz świata co sekundę, nie tylko ten odbierany przez oczy, ale i w sferze emocjonalnej, duchowej. Oni wydawali się obcy, jakby tylko ich ciało zostało na tym świecie, a ich świadomość została tak poszerzona, jakby nie mogąc znieść ciężaru całego wszechświata uciekli w stan katatoniczny, tracąc tożsamość. Jednak może to ja śpię, może idąc właśnie w stronę rumaka nie widzę tego co oni, piękna wszechświata, nie tylko tego materialnego, ale i tego duchowego, może to nie oni są nienormalni, ale ludzie z którymi do tej pory żyłem. Może, gdy mieszkałem w Rosji, gdy codziennie chodziłem do pracy, do jednej z miejskich kostnic straciłem wzrok i dopiero teraz go odzyskuję, patrząc w niebo i widząc powoli spadające krople deszczu i przejaśniające się chmury.
Całkiem możliwe, jednak muszę się spieszyć, póki habit całkiem mi nie przemoknie i tak nadaje już się do suszenia. Dobrze, że za chwile powinno wyjść słońce to położę go na jednym z kamieni. Jestem już blisko rumaka, jednak zaczął zachowywać się jakoś dziwnie, nie naturalnie, tak jak ci ludzie, których do tej pory spotkałem. Po chwili uniżył głowę i z gracją oddał mi pokłon, idąc krokiem poloneza stanął tuż obok mnie i uniżył nogi tak abym swobodnie mógł na niego wejść. Pędźmy więc! - krzyknąłem, a koń zaczął galopować tak szybko, jakby szeregowy otrzymał rozkaz od samego generała. Już w połowie drogi, na środku jeziora słyszę dźwięki dochodzące z wyspy na której mieszkam. Nie są już to kojące dźwiękiem flety, a donośny chorał. Tak dostojny jakby zawartych w nim było kilkuset benedyktynów z akompaniamentem organ i zniekształconych dźwięków przyrody, dający efekt odrealnienia, jakbyśmy kroczyli po delikatnych ścieżkach między jawą, a snem, między poczytalnością, a szaleństwem, między światem pełnym zwykłych uczuć, a nirwaną i doznaniami mistycznymi. Dotarliśmy! Nareszcie, jest już cieplej, jednak chmury nadal są ciemne, takie złowrogie, jakby przyglądały się mnie i błagały abym je w końcu oswobodził. Tylko z czego mam je oswobodzić i jak?
Z dala już widzę nadbiegającego Defectusa, wita się ze mną i pyta czego się dowiedziałem od tamtego człowieka.
- On nic mi nie powiedział, chociaż coś tam śpiewał, jednak myślę, że tylko pobliskie kruki mogły go zrozumieć, ja drogi bracie nie jestem ptakiem jak widzisz - patrząc wprost w jego nieobecne oczy powiedziałem z pełnym spokojem. Powoli sam zacząłem zatapiać się w ten świat. Jest taki piękny, ten dawny, w Rosji, między kostnicą, a moim domem był taki zwykły, szary wypełniony takimi płytkimi emocjami jak zazdrość, złość, smutek, radość. Teraz cały czas odczuwałem głęboki relaks, jakbym doznał oświecenia. Pamiętam, że czasami jak zasypiałem w swoim łóżku to też doznawałem takich stanów, ale teraz przecież jestem w świecie rzeczywistym. Chociaż nie mam pewności, może leżę teraz gdzieś na środku Syberii nieprzytomny, a to wszystko omamy, odmienne stany świadomości spowodowane świadomością zbliżającej się śmierci? Chciałbym jednak łudzić się, ze to wszystko jest prawdziwe, a może właśnie tak wygląda raj? Te uczucia, czuję się jakbym zażył dużą dawkę LSD.
- Wiem Finhar, wiem, że nic z tego nie rozumiesz, ale trochę tutaj pobędziesz to wszystko się rozjaśni, jednak teraz proszę podejdź do tej księgi, o, tam, po lewej - odrzekł wskazując palcem w stronę jednego z pokoi.
Może tam będzie coś napisane, coś co wyjaśni to co się tu dzieje? Zaciekawiony idę w stronę ołtarza, zaraz po lewej jest wejście do prawie pustego pomieszczenia. Tak, to musi być tu, na środku stoi postument z księgą, na jej grzbiecie napisane jest: "Mastaza enda ot netrovt". Powoli wertuję jej karty, odkrywając powoli historię jednej z krain. W której świat rzeczywisty zlewa się z szaleńczymi majakami. Moje oczy są coraz cięższe, jakby ktoś powoli zawieszał na moje rzęsy ciężarki. Nagle straciłem świadomość, zasnąłem.
- Obcy! - krzyczy do mnie niebieska ludzka istota. Wkoło mnie znajdują się tylko ściany co kawałek podtrzymywane przez kamienne konstrukcje. Pospiesznie zaprzeczyłem i opowiedziałem o wydarzeniach na wyspie. - Ach, no tak, rzeczywiście to ty jesteś Finhar, jednym z tych trzech mnichów - rzekła niebieska istota pokazując na swoją szyję. - Widzisz? Ktoś ukradł mi mój naszyjnik, jeżeli go znajdziesz dam ci małą wskazówkę. Pospiesz się, te ściany nie są trwałe i co chwili zapadają się w czeluści załamań czasoprzestrzeni - wskazując na jedną ze ścian powiedziała i odeszła w stronę jednego z filarów.
Pode mną powoli zapadają się kawałki podłogi, a powstałe dziury powoli pokrywają chmury i kartki zapełnione ilustracjami przepełnionych kolorem bordowym i filetowym. Pospiesznie skierowałem się w stronę jednej ze ścian przy której stoi człowiek o monstrualnej budowie. Przed sobą trzyma tacę na której lśni naszyjnik, to pewnie go mam odzyskać.
- Witam, czy przypadkiem ta ozdoba nie należy do tamtej młodej damy - powiedziałem wskazując na stojącą obok niebieską istotę.
- Tak, rzeczywiście - odparł ze spokojem mężczyzna.
- Mógłby pan jej to oddać? - ze stanowczością odrzekłem.
- Pod jednym warunkiem, musisz mi wyjaśnić celowość waszego marnego żywota, od wieków zastanawiałem się dlaczego ci naczelni tak ślepo brną przed siebie nie zauważając tylu rzeczy - z zadziwieniem wyszeptał.
- No jak to na czym, polega na jak najdłuższym przetrwaniu, czyli codziennym mordowaniu innych w celu zdobycia pożywienia, potem spłodzenia potomstwa, aby mogło robić to samo i tak przez wieczność - powiedziałem to i zapłakałem, dopiero teraz zauważyłem, że nie mam po co wracać do świata realnego, do Rosji, przecież życie z powrotem będzie polegało na tym samym. Świat wkoło zaczął się rozpadać, podbiegła do mnie tylko niebieska istota i wyszeptała: "Odpowiedź znajdziesz w jednej z pobliskich kapliczek, w środku znajdziesz kogoś lub coś, kto powie ci resztę." Po ocknięciu zauważyłem, że księga jest zamknięta a na jej brzegu widnieje już inny napis: "Biedne te ludy noszone na ziemiach szarych".
Wybiegam z domu, w oddali pojawiła się kamienna budowla, to pewnie tam mam się udać. Po drodze spotkałem Defectusa zbierającego miód pszczeli, mimo, iż nie ma żadnych ochraniaczy małe żyjątka bez problemu oddają mu owoc swej pracy. Wkraczam powoli do środka, jest tu strasznie ciemno, ponieważ między głazami nie ma nawet najmniejszej szpary, nie widzę dokąd idę, ani czego mogę się spodziewać. Na kamiennym postumencie leży czaszka, po chwili nabiera żywych kolorów, okrywa się skórą, w ten sposób powstała ludzka głowa, do tego gadająca!
- Witaj Finharze, nareszcie ktoś mnie odwiedził, chociaż nie, Puentin już tutaj był i to dość niedawno, tak, teraz dobrze pamiętam, co u niego? - wyszeptał patrząc na mnie szaleńczym wzrokiem.
- Co się z nim stało? Czemu jest taki nieobecny, zresztą wszyscy tutaj tacy są - odrzekłem do niego, zresztą nie wiem, czy to był on, czy co to było, bynajmniej był to chyba człowiek.
- Chodź, rozsiądź się, tobie też opowiem historię świata waszego, ludzkiego i całą jego istotę, musisz tylko wyrazić chęć. Chcesz poznać ten sekret, który trapi cię od narodzin, od czasu przeżyć mistycznych w świecie Eathrabarii?
Przerażony tym widokiem i tym przeraźliwym głosem, jakby przemawiał do mnie sam szatan odrzuciłem jego propozycję i pobiegłem w stronę naszego domu. Zaczęło się ściemniać, księżyc zaczął oświetlać polany irlandzkie. Widzę Puentina i Defectusa tańczących przy ognisku, zdziwiony tym widokiem usiadłem na jednej z belek drewna. Koło leży harmonia, na której właśnie zaczynam grać, tak bezwiednie, oddaję się chwili, tej beztrosce i sielance. Moje ja powoli się ulatnia i z powrotem lecąc przez pola dociera do tratwy na Syberii.
Dokonałeś właściwego wyboru drogi podróżniku, twój mózg nie zniósłby takiej świadomości. Jednak to nie twoja jedyna wędrówka, wróć do koła i włóż jeszcze jeden brakujący kawałek. Tym razem w swoje objęcia weźmie cię świat jednego z azteckich miast, zapraszam do mocniejszego zagłębienia się tym razem w swoją świadomość. Podstawą jest usunięcie swojego ja, ono jest zbędne. Jest tylko świat w którym się znalazłeś, nie ma ciebie - pełen spokoju powiedział tybetański mnich.
Nie próbuję mu nawet odpowiedzieć, ani o coś zapytać, myślę, że ta cała sytuacja rozjaśni się, gdy ukończę swoją podróż. Wędrówkę ku nieznanemu, bo przecież nie wiem dokąd zmierzam, a może nie jest to miejsce, a stan, albo coś jeszcze innego? Nie wiem, lecz na tą chwilę nie mam większego wyboru, albo włożę kolejny brakujący fragment do koła albo zostanę tu z nim spędzając ostatnie chwile życia na medytacji. Myślę jednak, że warto spróbować, jeżeli mój mózg, ludzki mózg, zwierzęcy nie podoła nowym stanom świadomości po prostu zaszyję się gdzieś w kącie czekając na śmierć.
Właśnie wyciągam kolejny kawałek głazu z jednej z kieszeni, o dziwo nie jestem przyodziany w niedźwiedzią skórę, a w szatę średniowiecznych mnichów. Bardzo mi uwiera, włosiennica jakby w niektórych częściach aż wrastała w moje ciało. Patrzę jeszcze chwilę na symbol znajdujący się na kamieniu, jest to symboliczny układ planetarny, wkoło zapisane są jakieś liczby. Nie ma co tracić czasu, wkładam do jednej z dziur brakujący element, pasuje idealnie. Znak wyryty na nim staje się coraz jaśniejszy, aż przed sobą mam tylko biały obraz, jakby cały świat został wypełniony mlekiem. Po chwili pojawiają się pojedyncze kolory, a z nich tworzą się obrazy, czerwień, prawie bordowa tworzy niewielkie góry wkoło których rozpościerają się niziny pełne pomarańczowych kwiatów. W niektórych miejscach widać zielone przebłyski, to pewnie trawa. Niektóre miejsca zapełnione są błękitem, tworzonym przez rzekę płynącą znad wzniesień aż do końca horyzontu. Moje ja właśnie dociera do jej ujścia, cała wlewa się do płynącej lawy, jakby co chwilę ją studząc, sprawiając, że na chwilę się zatrzymuje i z cieczy staje się prawie ciałem stałym. Dalej jest coraz jaśniej, kolor jaśminowy, tworzony przez pola trawy zlewa się z pojedynczymi miejscami granatu. Jakby w niektórych miejscach w ziemi była olbrzymia dziura, a pod nią swobodnie płynęły gwiazdy.
Dowal mu! Mocniej! - wykrzykują okoliczni mieszkańcy. Zaciekawiony tymi okrzykami podchodzę nieco bliżej, jednak z pewną dozą niepewności, ponieważ ich nie znam, może to są jakieś prymitywne dzikusy, które przy najbliższej okazji mnie zjedzą? Chociaż z drugiej strony nie mam nic do stracenia, przecież nie wiem nawet czy to wszystko dzieje się naprawdę. Wkoło olbrzymiego dołu w kształcie prostokąta tryska krew, kawałek mojego unku zostało nią poplamione. Na dole właśnie walczy dwóch mężczyzn dzierżących buzdygany, które kaleczą ciało każdego z nich mniej więcej po równo. W międzyczasie tłum skanduje, aby walka była intensywniejsza, no, bo przecież oni się zaczynają nudzić. Ja nie miałem zamiaru tego robić, więc odszedłem w stronę jednej z trzech pobliskich piramid. Wchodzę właśnie po schodach jednocześnie rozglądając się po okolicy, w razie czego przecież muszę wiedzieć dokąd uciekać. Na szczycie, koło wejścia do budynku stoi jakiś człowiek dzierżący w ręku długą dzidę, która spokojnie mogłaby mnie przebić na wylot.
- Mistrz Tetzalipoca cię oczekuje, nie ma czasu, proszę wejdź do środka - rzekł strażnik usuwając mi się z drogi.
Zdziwiony jego nastawieniem wszedłem do środka już z nieco większą pewnością, iż nie będę w przeciągu najbliższych dziesięciu minut gotować się w kotle wraz z warzywami i przyprawami. W środku jest bardzo zimno, wkoło są tylko poniszczone kamienne ściany, na niektórych z nich widnieją obrazy walk ludzi z pobliskimi zwierzętami. Widocznie jest to dla nich bardzo ważne, że postanowili to uwiecznić. Jednak posuwając się naprzód dostrzegłem źródło światła i co ważniejsze - ciepła.
-Tepec, Tepec! Choć! Nareszcie jesteś, oczekiwałam na ciebie, nasz król jest coraz słabszy. Jego chulel się oddala, a bez tego jesteśmy coraz bardziej poddani atakom gepardów, no i wilków. Jesteś dzisiaj jakiś nieobecny, coś się stało? - powiedziała aztecka kobieta stojąca przy rozżarzonym ogniu.
-Wiesz, nie wiem kim jestem - właśnie to cisnęło mi się właśnie na usta, ale jednak się powstrzymałem i powiedziałem, że dzisiaj zbyt długo polowałem.
- Musisz to przetrzymać, wiesz, że nasze zapasy się kończą, a mięso lwów jest jednym z najlepszych - odrzekła.
-Wiem, wiem, a co mam teraz zrobić? - powiedziałem jednocześnie wystawiając ręce nad ognisko.
- Pójdź do Tetzalipoca, naszego króla, chyba wiesz które to pomieszczenie? - rzekła patrząc na jedno z ośmiu wejść do komnat.
Odpowiedziałem, iż oczywiście, że wiem i od razu skierowałem się w stronę wskazanej przezeń pokoju.
Już przed wejściem na moją twarz zaczęło padać olbrzymie światło, w środku znajduje się mnóstwo świec. Podłogę wyściela skóra geparda, czarna jak smoła. Przede mną pojawił się widok czterech osób, znaczy się pięciu, bo wkoło biega małe dziecko ubrane w typowy strój aztecki. Na tronie siedzi Tetzalipoca, obok niebo czuwa dwóch strażników, na jednym z dywanów siedzi jego syn, który dopiero co osiągnął dorosłość. Szczerze mówiąc nie wiem skąd to wiem, ale przecież wcieliłem się w ciało, które już nie raz stąpało po zimnej podłodze tej piramidy.
- Przybyłeś Tepecu, oczekiwałem na ciebie siedząc tutaj, na tym tronie koło tych roślin i ścian kamiennych powoli tracąc siły, jednak nie zawiodłeś mnie mój przyjacielu. Oto jesteś! - rzekł wzruszony król unosząc ręce ku górze, na jego nadgarstkach widać było parę nacięć, widocznie oddał część swojej krwi, która posłużyła kapłanom za ofiarę dla bogów.
- Oddaję hołd, waszej czcigodności - mówię dostojnie kłaniając się.
- Zostawmy te oficjalności Tepecu, nie mamy czasu, musisz odnaleźć moje chulel, teraz jest gdzieś w dżungli, czuję to. Pomoże ci w tym ta kobieta stojąca przy tamtym ognisku - powiedział patrząc w stronę kobiety, która wskazała mi to pomieszczenie.
Ukłoniłem się raz jeszcze i poszedłem w stronę ciepła, do jednego z rozwidleń, gdzie właśnie młoda aztecka przygotowywała jakieś wywary.
- Posłuchaj, musisz teraz trzymać ręce w ognisku, przez chwilę będzie to niemiłosiernie bolało, jednak nie martw się, to będzie tylko moment, a po ranach nie będziesz miał żadnego śladu - powiedziała pełna przekonania kobieta.
- Ale..., ale po co to? - powiedziałem zdziwiony.
- Zobaczysz, rób to co ci każę to wszystko będzie dobrze - rzekła raz jeszcze.
Nie pewnie skierowałem swe dłonie ku rozżarzonemu ognisku. Nagle całe zanurzyły się w płomieniach, krew powoli zaczęła wrzeć, a białko zaczynało się ścinać. Straciłem przytomność.
Po pewnej chwili się ocknąłem. Wokół nie ma już ścian z kamieni, płomieni zamiast nich pojawiły się krzewy, roślinność tak bujna jak w zwrotnikowych lasach afrykańskich. Koło mnie zatrzymał się właśnie kolorowy ptak, szczerze mówiąc jeszcze nigdy nie widziałem zwierzęcia o tak barwnych odcieniach błękitu i zieleni. Myślę, że przybył tutaj wraz ze mną, całą tą wędrówkę od piramidy aż do tutaj mi towarzyszył. Sądzę, iż nie warto zapuszczać się w puszczę, bo znajdę tam tylko śmierć, albo ona znajdzie mnie. Rozglądam się wkoło, zauważam tylko wąską wydeptaną w trawie ścieżkę, jest to jedyna droga, która wydaje mi się warta sprawdzenia. Po drodze jestem co chwilę przez coś kąsany, jednak nie zwracam na to uwagi, bo nie mogę się zatrzymać, muszę brnąć naprzód, przed siebie. Z wolna obraz zaczyna mi się zamazywać, zacząłem widzieć latające wkoło mnie jednorożce i latające węże. Kolory świata ze zwykłych, wyblakłych, zamieniły się w intensywne, wszystko stało się bardzo jaskrawe. Myślę, że ukąsił mnie jakiś pająk i wstrzyknął mi neurotoksynę, muszę to przeczekać, usiadłem więc na jednym z pobliskich kamieni. Spędziłem tak kolejne cztery godziny, od czasu do czasu strzepując z siebie różne robactwo, które czasem było zwykłą halucynacją, a czasami było jak najbardziej prawdziwe. Pora ruszać w drogę, myślę, że teraz odbieram świat jak najbardziej trzeźwo. Zbliżam się do końca puszczy, ścieżka powoli znika, a na jej miejsce pojawia się czysty piasek, jestem na jakimś wybrzeżu. Nad wodą stoi łódka, właśnie na niej siedzi teraz dziwny ptak. Myślę, że nie mam wyboru, zaszedłem tak daleko, muszę iść dalej. Wchodzę więc do drewnianej tratwy, przy rufie znajduje się jedno wiosło, już trochę spróchniałe, musiało dość długo leżeć w wodzie. Mam nadzieję, że ptak siedzący obok ma wobec mnie przyjazne zamiary, albo przynajmniej neutralne. Płynę tak z moim towarzyszem kolejne trzy godziny, aż dotarłem do następnego brzegu przy którym dało się zatrzymać. Tak samo jak tam, tutaj też jest wydeptana ścieżka, ciekawe dokąd prowadzi? Nie mam wyboru muszę to sprawdzić, więc idę przed siebie zostawiając tratwę wraz z moim kompanem. O dziwo po drodze już nic mnie nie kąsało, jakby całe robactwo albo wyginęło, albo nagle stało się przyjazne, uprzejme. Gdy dotarłem do końca puszczy moim oczom ukazał się niesamowity widok. Obok rozpościera się olbrzymia pajęczyna, na której krąż kilka pająków wielkości połowy człowieka, są naprawdę monstrualne. Na środku tej pajęczyny dostrzegam coś jaskrawego, póki co nie jestem w stanie powiedzieć co to jest. Tym razem także nie mam wyboru, muszę tam pójść, nie wiem czemu, ale po prostu nie mam innego pomysłu co zrobić. Powoli wspinam się na przędzę, wywołując drgania zwracam na siebie uwagę pająków. Szybko biegnę na środek, jednak po drodze jeden z nich mnie powala i zaczyna mnie oplatać.
- Mówiłem drogi podróżniku, nie kieruj się własnym ja, jest tyko świat w którym się znalazłeś. Niestety, ale Tetzalipoca umarł, a jego syn został zjedzony przez stado wilków, po ich osadzie dzisiaj nie ma żadnego śladu. Teraz grasują tam wilki i gepardy, jedynie piramidy i rysunki w ich środku się zachowały - rzekł tybetański mnich. Odpowiedziałem mu, że przecież nie miałem innego wyjścia, to była jedyna możliwa droga, oprócz oczywiście ścieżki prowadzącej do tratwy kołysającej się na niestabilnej wodzie. - Póki co tego nie pojmujesz, ale była inna droga i nie prowadziła ona przez dżunglę. Teraz opowiem ci historię chińskiego rachmistrza - Zesveva, który mieszka w małej wiosce. Gdzieś na pustkowiach niziny mandżurskiej, wkoło od czasu do czasu płaski teren zaburzają niewielkie pagórki. To będzie już twoja ostatnia podróż Rafale. W czasie, gdy twoje ciało znajdzie się w stanie katatonii, a twoja dusza będzie wędrowała po ich domostwach ja przygotuję tę tratwę do lotu. Już dawno jej nie używałem, muszę naprawić skrzydła, nie bez powodu znalazłem się akurat tutaj. Podczas jednej z wędrówek tratwa ta rozbiła się o jeden z okolicznych pagórków - rzekł wskazując palcem przez okno na niewielkie wzniesienie na którym siedzi ptak o pięknych kolorach. Barwach kontrastujących z białym puchem i szarymi przebłyskami ziemi. Ostatni z brakujących kawałków znajduje się obok beczki - powiedział i poszedł w stronę pomieszczenia sterowniczego. Nie jestem już odziany w niewygodną włosiennicę, a w hanfu, a w ręce trzymam kartkę zapełnioną podliczeniami podatkowymi. Szczerze mówiąc nie wiem kiedy zmieniłem strój, ani wziąłem tę kartkę. Nie ważne. Chwytam jeszcze zimny kamień na którym tak jak na poprzednich też jest wyryty biały znak. Podchodzę do koła, wkładam już ostatni kawałek, myślę, że teraz historia będzie już pełna i nareszcie zrozumiem o czym cały czas mówi ten mnich. Po chwili poczułem mocny ból z tyłu głowy, straciłem przytomność, a ostatni z głazów spadając na podłogę roztrzaskał się na drobne kawałki.
Nadal przyodziany w ten sam strój, dzierżąc tę samą kartkę stoję tuż przed wejściem do jednego z chińskich budynków. Przede mną stoi prostokątne lustro, takie jakie nadal wisi w łazience mojego domu, znajdującego się trzy przecznice od kostnicy. Na czerwonym stroju widnieje kształt słońca, którego promyki sięgają aż do krawędzi moich szat. Tak jakbym z każdym ruchem oświetlał ciemność wokół mnie, mimo, iż teraz jest widno. Nie mam wyboru, muszę iść przed siebie do domu, choć, przecież tybetański mnich mówił, że to nie była jedyna droga. No tak! Na jednym z balkonów stoi inny rachmistrz powoli sączący sake, oparty o drewnianą barierkę. Podchodzę do niego i grzecznie się witam - przecież nie wiem jakie stosunki mnie z nim wiążą.
- Cześć, chcesz sake? - powiedział podnosząc kubek i biorąc kolejny łyk.
- Dzięki, ale nie chcę, mój trzeźwy umysł jest niestabilny, a jaki by był po wypiciu tego - pełnym ironii głosem powiedziałem.
- Ty i trzeźwy umysł? Ha-ha - roześmiał się gromkim śmiechem.
Pomyślałem sobie czy nie powiedziałem coś nieodpowiedniego, ale chyba nie. Zapytałem się jeszcze tylko o ostatnie wydarzenia i dowiedziałem się o duchu nie pozwalającym opuścić tego miasteczka. Legenda głosi, iż mieszkańcy wychodzący główną bramą są porywani przez cienia do jego krainy ciemności, a tam przez wieczność muszą siedzieć na drzewie i naśladować głosy pobliskich ptaków. Mimo tego co mnie spotkało to trudno mi było w to uwierzyć. Nie chciałem jednak po raz kolejny zawieść człowieka, który tak dużo dla mnie zrobił - wpuścił do wnętrza tratwy i pokazał mi niezwykłość świata. Któż z innych ludzi doświadczył tyle piękna w tak krótkim okresie? Myślę, że muszę wypędzić tego demona, a do wypędzania jego najbardziej nadałby się egzorcysta.
Właśnie idę w stronę jednego z gongów, który cały czas wydaje charakterystyczny dźwięk mimo, iż nikt w niego nie uderza. Nic tu nie ma. Oprócz napisu: "Pagoda znajduje się po lewej stronie niziny, tuż przy jednym z pagórków". W niczym mi ten napis nie pomógł, idę więc dalej, tym razem nie mam wyboru muszę wejść do środka. Już przy wejściu czuję zapach kadzideł. Przy każdej ze ścian wisi po parę takich, z każdych wydobywa się gęsty dym przypominający poranną mgłę. W jednym z pomieszczeń widzę jakiegoś siedzącego staruszka, zapytam się go o wskazówkę.
Gdy jestem już w środku powoli, wspierając się o podłużną, drewnianą laskę podchodzi do mnie. Powiedział do mnie: "Żółw idzie zieloną ścieżką przez środek równiny, po swojej lewej stronie ma jeden z pagórków, zaś po drugiej rzekę niebieską. Cel podróży żółwia jest i twoim celem." Zaskoczony całą sytuacją nie zapamiętałem prawie nic z tej opowieści, wiem tylko, że muszę iść ściśle wytyczoną trasą. Na środku pokoju stoi makieta hinduskiej świątyni. Na każdej ze ścian wypisane są jakieś wyrazy, które nie mają ładu ani szyku. Staruszek ciągnąc mnie za rękę ustawia mnie tuż przy tekturowej budowli. Rzekł tylko: "Jeżeli zawiedziesz dom tygrysa na zawsze pozostanie zamknięty" Od teraz wpatrywał się w każdy mój ruch, nawet najmniejszy. Pora rozpocząć swoją wędrówkę. Po chwili przypomniałem sobie tekst wyryty na gongu, tak, teraz może mi się przydać. Na podłodze widnieje sieć linii, to po nich mam się poruszać. Robię jeden krok w przód, dwa w lewo, potem trzy kroki w stronę rzeki, cofam się w stronę środka niziny, teraz idę tylko prosto, przed siebie, aż do ściany. Wyczytuję z niej na głos: "natryvce, piekoa enda svetovyc" Przeniosłem się do jakiejś innej krainy, nade mną co chwila przelatuje chiński smok. Wkoło tylko jeziora, a przejście przez nie umożliwia most, który uniesiony jest lekko w górę, dlatego póki co nie można z niego skorzystać. Podczas marszu w stronę jednego z brzegów moje ja zaczęło się rozsypywać, powoli zacząłem wracać do swojego ciała.
Po powrocie tybetański mnich powiedział: "Przepraszam, że przerwałem ci twoją wędrówkę, ale musimy się spieszyć okoliczni rabusie nas znaleźli. Ja zdążyłem się ukryć, ale jak widać ciebie mocno uderzyli w głowę."
- Myślałem, że to był jeden ze sposobów przejścia duszy do innego ciała - pełen przerażenia, ale i zdziwienia odrzekłem.
- Nie ma czasu, chyba już sobie poszli, machina jest gotowa do podróży, ty usiądź w środku koła. Nie bój się, nie zamoczysz się - powiedział wskazując na wypełniony wodą okrągły głaz. Przytrzymując niedźwiedzią skórę siadam właśnie koło kwitnącej lilli, swobodnie pływającej i co chwilę obijającej się o kamienne brzegi. Po chwili mnich zniknął mi z pola widzenia, chyba poszedł do sterowni, bo właśnie czuję, że się podnosimy. Zaczęliśmy lecieć z taką prędkością, że przewróciłem się i zamoczyłem całe swoje ubranie. Zresztą niedźwiedzia skóra nie jest już potrzebna, jest coraz cieplej, więc ją zdejmuję. Przez resztę drogi siedzę skulony nago w środku głazu.
- Dotarliśmy! To koniec twojej wędrówki, ale to tylko jedna z licznych, do pełnego poznania, oświecenia potrzebujesz ich więcej - krzyknął mnich.
Obraz zaczął mi się zamazywać, a wnętrze tratwy zamieniło się w gumową ścianę, wkoło nie ma żadnych przedmiotów, są tylko te ściany. Pielęgniarka krzyczy na cały odział: "Panie ordynatorze Rafał ma kolejny atak psychotyczny"
- Wiem, widzę - odparł lekarz i po chwili dodał: "proszę podać 4 mg rispoleptu, nie jest to nagły przypadek, więc nie potrzeba stosować leku dożylnie"
To nie porozumienie! Gdzie się podział tybetański mnich i jego tratwa? Gdzie podział się Puentin, Defectus, Zesvev, Venominus, Finhar i Aztecy? Czemu tu jest tak biało i czemu patrzycie na mnie takim dziwnym wzrokiem? Gdzie ja jestem? Kim ja jestem?
Niestety trzeci rozdział już się nie zmieścił, mogę go wrzucić dopiero pod postem kogoś innego, dlatego jeżeli jesteście ciekawi dalszej historii to piszcie .