03-05-2015, 09:47
A co mi tam. wieki całe nic tu nie publikowałam, a tekst jest w miarę świeży (wrzsień-październik 2014). Miał być dieselpunk, wyszło jak zwykle (czyli lekko zakamuflowane romansidło )
cdn.
***
Atom ryzyka
Rozdział I
Zamach w klubie Gold Vogel
Rozdział I
Zamach w klubie Gold Vogel
Poniedziałkowe wieczory w klubie Gold Vogel – najbardziej elitarnym i dekadenckim miejscu spotkań elity towarzysko-politycznej nie tylko Christiandorfu, ale całego Zjednoczonego Księstwa Köghlebergu i Düserlandu – nie należały do szczególnie pasjonujących. W poniedziałek wytworne towarzystwo odpoczywało jeszcze po szaleństwach weekendu, zbierając zapas sił na nadchodzący tydzień. Ale tylko w klubie, przy sztucznym świetle naftowych lamp i kryształowych żyrandoli, na miękkich sofach, w oparach opium, objęciach absyntu mogli zapomnieć o szarości świata, który zostawał za oknami zasłoniętymi ciężkimi kotarami, o świecie, z trudem dźwigającym się po Wielkiej Wojnie, o własnych ciężarach i zmartwieniach, które nie pozwalały im zasnąć w nocy.
Kto chciał liczyć się w jakimkolwiek kręgu, musiał bywać tu przynajmniej raz w tygodniu. Marzyciele tonęli w studniach nałogu, nieco dalej – w licznych zamkniętych pokojach – rodziły się polityczne sojusze i plany eliminacji wrogów.
Tego dnia było inaczej. Jutro pierwszy minister spraw zagranicznych – Aloysius von Schillingsfürst podpisywał w imieniu króla porozumienie gospodarcze z przedstawicielem Galbrazji, małego biednego księstewka przyczajonego u południowo–wschodniej granicy połączonych krajów, a dziś przyprowadził nowego znajomego, by pokazać mu jak się bawi stolica. Galbrazyjski dygnitarz okazał się jednak osobą mało interesującą. Poza osobliwym strojem, który w księstwie wyszedł z mody rok czy dwa temu – zatem można było go wyszydzić – jego prostoduszna nijaka twarz o szpakowatym zaroście i wodnistych błękitnych oczach znikała w pamięci, kiedy tylko jej właściciel się odwrócił.
Stali bywalcy ziewali przy barze, prowadzili zdawkowe rozmowy albo po prostu leżeli otępiali na szezlongach, gapiąc się w sufit, podczas gdy opium podsuwało im coraz to nowe wizje. Ale nikt nie mógł przegapić takiej sensacji.
Niezwykłe wydarzenie przyciągało gości, jacy na co dzień nie pojawiali się w klubie: zaściankową szlachtę i parweniuszy, którzy co prawda dorobili się przedrostka von poprzedzającego nazwisko, ale manier i dobrego smaku nie dało się załatwić jednym aktem urzędowym i huczną ceremonią nadania. Stali bywalcy gardzieli jednymi i drugimi, co nie przeszkadzało im posyłać sobie komplementów i przepijać do siebie ponad stolikami.
Tak, tego wieczora – pomimo wzmożonej ochrony – w Gold Vogel roiło się od wszelkiego robactwa. Ostatnie czego potrzebował rząd to skandal polityczny w przededniu podpisania traktatu, więc podejrzane jednostki wpuszczano do klubu, ale po uprzednim dokładnym przeszukaniu przez Gwardię Parlamentarną.
Jeden z takich ludzi właśnie ukazał się za uchyloną kotarą w kolorze czerwonego wina. Odprowadzany przez ponure miny odzianych w czarne zapinane na złote guziki mundury żołnierzy, a witany słodkimi jak trucizna minami zacnego towarzystwa, które patrzyło wilkiem na każdego poza własnym spojrzeniem w lustrze. Był to hrabia von Negendank, pan na podupadających włościach gdzieś na południu w górach Mond. Jak niosła wieść, załatwiał w stolicy jakieś sprawy spadkowe. Wysoki i ciemnowłosy miał nie więcej niż trzydzieści pięć lat, ale twarz człowieka, którzy używa życia – zmarszczki, bruzdy na policzkach, wyraz zrezygnowania w oczach postarzały go o jakieś dziesięć lat. Trudno się dziwić, walczył na wojnie, o której większość stałych bywalców tylko słyszała lub czytała. Wielka Wojna była dla nich – tak jak Żółta Zaraza w XVI wieku czy klęska głodu w XVIII – czymś nierzeczywistym. Dla zubożałego arystokraty z pewnością była czymś więcej. Na niej został kaleką.
Hrabia bywał w klubie od jakiegoś czasu. Zawsze siadywał sam przy stoliku, zamawiał absynt, który pił oszczędnie, obserwował… Rzadko wdawał się rozmowy, nie zawarł chyba żadnej poważniejszej znajomości, co dla każdego innego człowieka w jego sytuacji było nie tylko pożyteczne ale wręcz wskazane. Początkowo tajemniczości, jaką wokół siebie roztaczał, intrygowały towarzystwo. Mężczyźni toczyli ukradkowe rozmowy, próbując oszacować faktyczny rozmiar majątku przybysza z południa (podobno złoża na tym terenie dawno się wyczerpały, ale było paru takich, którzy twierdzili, że starczy ich co najmniej na dwadzieścia kolejnych lat) i plany, jakie kryły się za ekscentrycznym zachowaniem. Panie, zaintrygowane każdym przystojnym, tajemniczym mężczyzną – niezależnie od tego, czy miał wszystkie kończyny sprawne, czy nie – na krótki czas obrały von Negendanka za cel swoich podbojów. Spostrzegłszy jednak, że każda mniej lub bardziej wyrafinowana próba szturmu rozbija się o lodowaty mur obojętności, wnet wyczerpały arsenał min spojrzeń czy w końcu jawnej ignorancji. W końcu obie płcie znudziły się osobą hrabiego, przenosząc niezdrowe zainteresowanie na kogoś innego. On jednak nadal pojawiał się w klubie kilka razy w tygodniu; jak w dobrze skonstruowanym zegarku – zawsze punkt dwudziesta, by wypić swój absynt.
Gdy szatniarz pomagał arystokracie zdając płaszcz i kapelusz, była dokładnie jedna minuta po wyznaczonym czasie. Minęły kolejne dwie, nim von Negendank dotarł do stolika na samym środku sali, gdzie zwykł siadywać. Cokolwiek dało się o nim powiedzieć, na pewno nie należał do bojaźliwych. Bojaźliwy człowiek skryłby się gdzieś w mrocznym kącie sali, by obserwować, niewidziany przez nikogo. Siedząc na środku, von Negendank wystawiał się na widok wszystkich, nie wiedząc, z której strony może paść cios obmowy czy szyderczego śmiechu.
Towarzystwo zarejestrowało przybycie kolejnego gościa, a widząc, z kim ma do czynienia, poświęciło mu nie więcej niż pięć minut w myślach i jedno zdanie w dyskusjach. Panie myślały i patrzyły może troszkę dłużej, jednak na głos przyznawały, że hrabia to nieokrzesany gbur, z którym nie warto mieć do czynienia.
Mężczyzna, w tej chwili zajęty umieszczaniem prawej dłoni na stole, zdawał się egzystować poza tym światem. Ciężka proteza, z rodzaju tych które wyszły już z użycia, ale często spotykało się je u starych weteranów niezdolnych do wymiany na nowsze i kosztowniejsze, może ładnie błyszczała i generalnie oddawała wszystkie aspekty ludzkiej anatomii poza ruchem, ale była też piekielnie ciężka. Von Negendank ułożył ją na stole z wyraźną ulgą. Na drugiej ręce hrabia nosił rękawiczkę z czarnej skóry, której nigdy nie zdejmował, a co uchodziło za kolejne dziwactwo.
Nie składał żadnego zamówienia, ale niemal natychmiast pojawił się kelner z tacą, na której stał kryształowy kieliszek wypełniony zielonym trunkiem. W Gold Vogel personel wykazywał nadzwyczajną pamięć w temacie preferencji gości, mając nadzieję, że ci zrewanżują się, gdy przyjdzie rozdawać napiwki. Tak więc absynt trafił na stół nakryty czerwonym atłasem, a do kieszeni kelnera powędrowała błyszcząca moneta o dość wysokim nominale.
Mimo wszystko von Negendank jeszcze przez chwilę nie sięgał po kielich. Złośliwi twierdzili, że prowincjusz jest tak biedny, że stać go zaledwie na jedną lampkę tygodniowo, ale wielu z nich po cichu widziało w tym swoisty rytuał i opanowanie, jakiego brakowało w tym towarzystwie. Zamiast pić hrabia skupił się na wrażeniach słuchowych. Powszechnie sądzono, że w Górach Mond nie uświadczy się prawdziwej sztuki i hrabia tylko pozuje na konesera, jednak w tym zasłuchaniu było coś prawdziwego. Kiedy inni śmiali i się szeptali do siebie, a kilka kobiet wybuchało co chwila niepohamowanym śmiechem, on słuchał.
W oczekiwaniu na recital mechanicznej orkiestry, występ wieczoru i jedyne swego rodzaju widowisko, raczono się czymś mniej innowacyjnym. Na podwyższeniu stał stolik, na nim trzydzieści kieliszków wypełnionych w różnych proporcjach lśniącym płynem, który mógł być szampanem. Za nim – dziewczyna. Raz po raz maczając długie zgrabne, muśnięte czerwoną farbą palce w płynie, wodziła nimi po brzegach szkła kolistymi ruchami wydobywając z kieliszków dźwięki. Wibrujące tony – wysokie i niskie, tworzyły specyficzną melodię. Brzmiała jak pozytywka. Pozytywki były modne przed wojną, kiedy ludzie byli jeszcze sentymentalni, obecnie stanowiły jedynie relikt dawnych czasów. Wirtuozerka, z wyglądu i figury zaledwie nastoletnia panna, ubrana i umalowana jak pierwsza lepsza kokota, wykonywała ten osobliwy „taniec” ze skupieniem i nieobecnym wyrazem twarzy. Dzieło nie tylko talentu, ale i alkoholu zmieszanego z opium.
Von Negendank doszedł do wniosku, że chyba zna tę melodię. Tak, znał z całą pewnością. Przypominała pozytywkę, która należała do jego żony. Ale i żona i pozytywka zniknęły z jego życia. Tylko ta melodia nie chciała zamilknąć. Rozpłakałby się, gdyby jeszcze potrafił płakać. Po raz pierwszy zerknął na stojący przed sobą kieliszek. Zielony płyn zdawał się świecić wewnętrznym światłem.
Przy stoliku obok toczyła się gra w kości – jedna z tych, gdzie stawką są nie tylko pieniądze, potwornie drogie chronometry, ale i automobile albo rodowe posiadłości.
– Nie masz dziś szczęścia, Rudolfie – powiedział zadowolony z siebie głos, w którym hrabia rozpoznał Joachima von Obbersthaffa, dziedzica jednej z firm wydobywających ropę gdzieś na Morzu Tiefgehend. Nawet połowa rocznych dochodów przedsiębiorstwa wystarczyła, aby jedynym zmartwieniem kilkunastu następnych pokoleń von Obbersthaffów było to, czy ich wąsy są aby dostatecznie bujne.
Von Negendank nie musiał nawet odwracać się i bez tego wiedział, jak wygląda zadowolona mina młodego arystokraty. O tej porze musiał być już lekko wstawiony, ale jego fryzura i ubranie prezentowały się nienagannie. Tylko ciemne jak obsydian oczy iskrzyły się niepokojącym blaskiem.
– Jak tak dalej pójdzie, wrócisz do domu pieszo. – Wypowiedzi towarzyszyło przyjacielskie klepnięcie w ramię.
Rudolf, którego hrabia nie kojarzył, nie miał nastroju na dyskusję.
Wtrącił się ktoś inny:
– W przyszłym tygodniu wybieram się do Zakazanej Strefy – oświadczył obcym głosem.
Najwyraźniej w geście dobrej woli von Obbersthaff postanowił zaprosić do klubu kilku mniej znaczących przyjaciół.
Na moment zapadła cisza, za to wibracje unoszące się nad kieliszkami wkroczyły w fazę finalną. Zdawało się, że dziewczyna nie wcale nie kontroluje melodii, a melodia zawładnęła nią. Lada chwila spodziewano się usłyszeć hałas rozbijanych trzydziestu szkieł, kiedy młoda dama zemdleje, wyczerpana psychicznie i fizycznie.
Tymczasem von Obbersthaff odzyskał nieco rezon.
– Moim zdaniem to przereklamowane – stwierdził, szykując się do następnego rzutu.
Zazwyczaj twierdzili tak wszyscy, którzy jeszcze nie uczestniczyli w coraz modniejszych ostatnio wycieczkach.
Skandal, który położył się cieniem na ostatnich miesiącach wojny, ośmieszając wywiad wojskowy i wprawiając w konsternację naród, kiedy düserlandzkie bombowce zamiast obozu wroga ostrzelały swój własny szpital pełen pielęgniarek i rannych, za jednym zamachem zmieniając w jałową pustynię całą prowincję, zaczął w końcu przynosić dochody.
Wszystko prędzej czy później zaczynało przynosić dochody.
– Naprawdę nie chciałbyś zobaczyć jak tam jest? – nie dawał za wygraną entuzjasta mocniejszych wrażeń.
– Nie – uciął krótko Joachim. – Mój kuzyn, Alexander, wiecie ten od sieci sklepów jubilerskich, uczestniczył w pierwszej wycieczce. Wszystkim kazali założyć workowate kombinezony, w których strasznie się pocili, a potem kazali oglądać pola i resztki fundamentów.
Prychnął ze znawstwem kogoś, kto woli prawdziwe rozrywki, na przykład upijanie się nieprzytomności absyntem i narkotyczne wizje opiumowe, o których człowiek przez miesiąc nie ma odwagi sypiać przy zgaszonym świetle.
– Spójrzcie na niego – von Obberstaff, który wyznaczał kurs dyskusji, uznał za stosowne zmienić temat. – To zwykły prowincjusz rządzący bandą wieśniaków.
Patrzył oczywiście na Galbrzayjczyka, który śmiał się głośno z dowcipów opowiadanych przez pierwszego ministra.
Wspomniany prowincjusz ocierał spocone czoło chusteczką. Monokl, z którym wyraźnie sobie nie radził, dyndał na wysokości jego piersi. Dygnitarz już dawno przekroczył granicę trzeźwości, ale to nie przeszkadzało mu patrzeć rozanielonym wzrokiem, na dwie urocze kobiety, siedzące po obu stronach i odwzajemniające jego spojrzenie, co można było uznać tylko i wyłącznie za efekt hojności ministra von Schillingsfürsta.
– Wieśniacy czy nie – amator wycieczek najwyraźniej postawił sobie za cel wyprowadzenie z równowagi przywódcy towarzystwa – ale mają spichlerze pełne ziarna i tego wszystkiego, czego nam brakuje. Podobno w Galbrazji nikt nie głoduje.
Powiedział to jakby Galbrazja była krajem z bajek.
– A widzisz, żeby tu ktoś głodował? – zapytał von Obberstaff ze zdziwieniem naturalnym dla każdego, kto w życiu nie poczuł nawet burczenia w żołądku ani nie przepracował uczciwie jednego dnia. – Niech więc robotnicy zapraszają do siebie tego tłuściocha skoro są głodni albo niech więcej pracują – zaśmiał się, a potem dodał: – Nudno tu. Chodźmy poszukać lepszych rozrywek.
Zaszurało kilka krzeseł, odgłos oddalających kroków sugerował, że towarzystwo rozpierzchło się i nie będzie dłużej przeszkadzać hrabiemu w kontemplowaniu muzyki.
Po ostatnich trzech wysokich tonach melodia umilkła i gdyby nie zgromadzone towarzystwo, w sali zapadłaby całkowita cisza. Dziewczyna znieruchomiała na moment, wpatrując się w stół i nie bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić; jedno uderzenie serca dalej ocknęła się, rozejrzała dookoła, a potem wolniutko, kołyszącym krokiem, ruszyła w stronę schodów, gdzie ktoś podał jej rękę, pomagając zejść. Tak zniknęła. Kilka osób biło nawet brawo.
Von Negendank sięgnął po kieliszek. Zazwyczaj robił to nieco później, ale podsłuchana rozmowa wytrąciła go z równowagi. Przypominała zbyt wiele rzeczy, które w życiu hrabiego oficjalnie nie istniały.
Tymczasem kilku odzianych w czarne uniformy pracowników klubu wkroczyło na scenę, uwijając się w tempie skazańców z kopalni diamentów – z tą tylko różnicą, że im płacono. Ustawiali statywy, nosili instrumenty, mocowali je, podłączali przewody. Wszystko trwało nie więcej niż kwadrans.
Podczas tego kwadransa w zachowaniu mężczyzny zaszła jakaś zmiana. Niemal nieludzko opanowany hrabia zaczął zdradzać objawy podenerwowania. Lewa sztuczna dłoń nadal spoczywała bezwładnie na blacie stolika; palce prawej niespokojnie bębniły o przysłoniętą kosztowną materią powierzchnię.
Na cenie ukazał się konferansjer – chudy wysoki mężczyzna w czarnym fraku i ekscentrycznym, nawet jak na standardy panujące w Gold Vogel, wyglądzie. Biały puder podkreślał naturalną bladość twarzy i cienie pod oczami. Same oczy, obwiedzione czarną kredką, wydawały się przeszywać na wylot. Róż na policzkach dopełniał osobliwego efektu.
– Moje panie i panowie – powiedział teatralnym głosem, który zdradzał miejsce poprzedniego zatrudnienia. – Specjalnie na cześć naszego wyjątkowego gościa, mam zaszczyt zaprezentować jedyną w swoim rodzaju Mechaniczną Orkiestrę.
Znikł równie szybko, jak się pojawił, kiedy wszyscy wpatrywali się w galbrazyjczyka.
Niespokojna prawa dłoń hrabiego nakryła lewą, tak pozostała przez większość występu.
Mechaniczna Orkiestra faktycznie była czymś nadzwyczajnym. Była arcydziełem z pogranicza kultury i nauki. Była pierwszym na świecie zespołem muzycznym, który nie potrzebował muzyków. Niezbędne do wydobywania z instrumentów dźwięków powietrze dostarczały rurki przytwierdzone do ustników każdego z instrumentów, te z kolei podtrzymywały statywy i mechaniczne ramiona zakończone czymś na kształt palców, co zaciskało się i prostowało uruchamiając klapy w saksofonie sopranowym, tłoki w trąbce, inne ramię poruszało suwakiem puzonu. Taka orkiestra mogła grać całą noc, a nawet dłużej, a przynajmniej tak długo jak zasilającej ją maszynerii – ukrytej za połyskującą kotarą – nie skończy się paliwo.
Nastrój na sali zmienił się, zawładnęła nim wesoła, skoczna muzyka. Jakaś para odważyła się wejść na parkiet. Drobna brunetka w przykrótkiej sukni, potężnym boa zarzuconym na plecy i zdecydowanie zbyt pełnej figurze ciągnęła za sobą partnera, który nie bardzo wiedział, jak się zachować. Skończyło się na tym, że kobieta krążyła – jak atom – wokół nieruchomego mężczyzny, a po jednym tańcu miała zwyczajnie dość, bo pociągnęła go z powrotem do stolika. Popis tanecznych umiejętności nie udał się, nie został nawet zauważony, bowiem większość gości patrzyła jak zahipnotyzowana na instrumenty, które grały mimo braku nut i muzyków.
Von Negendankowi bardziej podobał się pierwszy występ. Anonimowa dziewczyna wkładała w grę serce, a jego zdaniem tym właśnie powinna być muzyka – wyrażeniem uczuć. Nie chodziło o samą czystość tonów, dobór dźwięków, ale to co muzyk chciał w ten sposób przekazać. Co powiedzieć o melodii, którą wygrywała bezduszna maszyna?
Von Negendank nie znał się na muzyce, nawet nieszczególnie ją lubił.
Ten prawdziwy.
Prawdziwy hrabia był niższy i nie tak szczupły, jak człowiek, który przejął jego tożsamość łatwiej niż garderobę. Miał orli nos, mniej zarysowany podbródek i nie tak bardzo zapadłe policzki. No i nie musiał farbować włosów na ciemny kolor. Był, bo nie żył od trzech miesięcy. Za bardzo lubił opium i hazard. To ostatecznie go zgubiło.
Mężczyzna, który siedział na sali, słuchał muzyki i coraz większym wysiłkiem starał się wyglądać na opanowanego został wybrany do tego zadania ze względu na jako takie fizyczne podobieństwo. Prawdziwy hrabia od lat nie pokazywał się w stolicy, nie istniało więc niebezpieczeństwo, że któryś ze stałych bywalców przejrzy mistyfikację.
Kim więc był? Wrakiem zamieszkiwanym niegdyś przez ducha. Byłym żołnierzem, któremu ojczyzna odpłaciła za wierną służbę odebraniem najbliższej osoby. Skrzypkiem, nie mającym już nigdy zagrać. Fałszywy hrabia także stracił rękę, ale nie wojnie, okrywając się sławą, a w obozie kopalni złota na północy, gdzie trafił za dezercję.
Brak lewej dłoni – to przesądziło o wyborze. Zresztą zgłosił się sam.
Przybył tu w jednym konkretnym celu – żeby się zabić, przy okazji pociągając za sobą wszystkich arystokratów i polityków, jakich tylko się da.
Palce prawej dłoni zaczęły bębnić o lśniącą stal, w miejscu gdzie kiedyś była ciepła skóra. Gdzieś tam, pod mankietem znajdował się mechanizm zapalający bombę. Żołnierze Gwardii mieli opinię służbistów, ale nawet oni nie odważyliby się zażądać od arystokraty odkręcenia protezy, żeby zobaczyć, czy aby nic nie ukrywa w środku. Wniesienie bomby w ten sposób wydawało się wspaniałym pomysłem.
Było wspaniałym pomysłem, który za chwilę miał dostąpić ukoronowania.
Człowiek, który podawał się za hrabiego, po raz ostatni rozejrzał się po klubie. Tu miało skończyć się jego życie; życie żywego trupa, jakim się stał. Wśród oparów cygar i opium, śmiechów i niedorzecznych dyskusji. Miał odejść przy akompaniamencie mechanicznej orkiestry. Trudno.
Dopił absynt, podniósł głowę, spoglądając na stolik przed sobą, który dotychczas rozmyślnie omijał. Hałaśliwa grupa zebrana wokół von Krugenberga – członka parlamentu o opinii karierowicza i łamacza damskich serc składała się, jak nie trudno zgadnąć, głównie z kobiet. Każdy amator niewieścich wdzięków mógł wybierać wśród brunetek, blondynek i rudzielców, rozmaitych kolorach oczu, wykroju ust, kształtów brwi.
Mężczyzna zatrzymał wzrok tylko na jednej.
Nie była duchem, bo duchy się nie starzeją. Ten sam podbródek, maleńki nosek, skupienie na twarzy. Te same włosy, chociaż krótsze, ułożone w zgrabne fale przetrzymywane opaską ozdobioną broszą w kształcie skarabeusza;. Drobne białe ramiona odkryte dzięki sukni bez rękawów. Wyglądała tak, jak mogłaby wyglądać Gretchen teraz – dziesięć lat o swojej śmierci – i w mocniejszym makijażu. Na pozór siedziała, słuchając nabożnie paplaniny przystojnego parlamentarzysty, ale sposób, w jaki bawiła się sznurem pereł zdradzał, że myślami jest dokładnie gdzie indziej.
Orkiestra grała dalej.
Prawa dłoń hrabiego spoczęła bezpiecznie na blacie stołu.
Nie zdetonował bomby. Wiedział, że nie zrobi tego dziś wieczorem. Nie dopóki nie dowie się, kim jest kobieta wyglądająca jak jego żona.
Kto chciał liczyć się w jakimkolwiek kręgu, musiał bywać tu przynajmniej raz w tygodniu. Marzyciele tonęli w studniach nałogu, nieco dalej – w licznych zamkniętych pokojach – rodziły się polityczne sojusze i plany eliminacji wrogów.
Tego dnia było inaczej. Jutro pierwszy minister spraw zagranicznych – Aloysius von Schillingsfürst podpisywał w imieniu króla porozumienie gospodarcze z przedstawicielem Galbrazji, małego biednego księstewka przyczajonego u południowo–wschodniej granicy połączonych krajów, a dziś przyprowadził nowego znajomego, by pokazać mu jak się bawi stolica. Galbrazyjski dygnitarz okazał się jednak osobą mało interesującą. Poza osobliwym strojem, który w księstwie wyszedł z mody rok czy dwa temu – zatem można było go wyszydzić – jego prostoduszna nijaka twarz o szpakowatym zaroście i wodnistych błękitnych oczach znikała w pamięci, kiedy tylko jej właściciel się odwrócił.
Stali bywalcy ziewali przy barze, prowadzili zdawkowe rozmowy albo po prostu leżeli otępiali na szezlongach, gapiąc się w sufit, podczas gdy opium podsuwało im coraz to nowe wizje. Ale nikt nie mógł przegapić takiej sensacji.
Niezwykłe wydarzenie przyciągało gości, jacy na co dzień nie pojawiali się w klubie: zaściankową szlachtę i parweniuszy, którzy co prawda dorobili się przedrostka von poprzedzającego nazwisko, ale manier i dobrego smaku nie dało się załatwić jednym aktem urzędowym i huczną ceremonią nadania. Stali bywalcy gardzieli jednymi i drugimi, co nie przeszkadzało im posyłać sobie komplementów i przepijać do siebie ponad stolikami.
Tak, tego wieczora – pomimo wzmożonej ochrony – w Gold Vogel roiło się od wszelkiego robactwa. Ostatnie czego potrzebował rząd to skandal polityczny w przededniu podpisania traktatu, więc podejrzane jednostki wpuszczano do klubu, ale po uprzednim dokładnym przeszukaniu przez Gwardię Parlamentarną.
Jeden z takich ludzi właśnie ukazał się za uchyloną kotarą w kolorze czerwonego wina. Odprowadzany przez ponure miny odzianych w czarne zapinane na złote guziki mundury żołnierzy, a witany słodkimi jak trucizna minami zacnego towarzystwa, które patrzyło wilkiem na każdego poza własnym spojrzeniem w lustrze. Był to hrabia von Negendank, pan na podupadających włościach gdzieś na południu w górach Mond. Jak niosła wieść, załatwiał w stolicy jakieś sprawy spadkowe. Wysoki i ciemnowłosy miał nie więcej niż trzydzieści pięć lat, ale twarz człowieka, którzy używa życia – zmarszczki, bruzdy na policzkach, wyraz zrezygnowania w oczach postarzały go o jakieś dziesięć lat. Trudno się dziwić, walczył na wojnie, o której większość stałych bywalców tylko słyszała lub czytała. Wielka Wojna była dla nich – tak jak Żółta Zaraza w XVI wieku czy klęska głodu w XVIII – czymś nierzeczywistym. Dla zubożałego arystokraty z pewnością była czymś więcej. Na niej został kaleką.
Hrabia bywał w klubie od jakiegoś czasu. Zawsze siadywał sam przy stoliku, zamawiał absynt, który pił oszczędnie, obserwował… Rzadko wdawał się rozmowy, nie zawarł chyba żadnej poważniejszej znajomości, co dla każdego innego człowieka w jego sytuacji było nie tylko pożyteczne ale wręcz wskazane. Początkowo tajemniczości, jaką wokół siebie roztaczał, intrygowały towarzystwo. Mężczyźni toczyli ukradkowe rozmowy, próbując oszacować faktyczny rozmiar majątku przybysza z południa (podobno złoża na tym terenie dawno się wyczerpały, ale było paru takich, którzy twierdzili, że starczy ich co najmniej na dwadzieścia kolejnych lat) i plany, jakie kryły się za ekscentrycznym zachowaniem. Panie, zaintrygowane każdym przystojnym, tajemniczym mężczyzną – niezależnie od tego, czy miał wszystkie kończyny sprawne, czy nie – na krótki czas obrały von Negendanka za cel swoich podbojów. Spostrzegłszy jednak, że każda mniej lub bardziej wyrafinowana próba szturmu rozbija się o lodowaty mur obojętności, wnet wyczerpały arsenał min spojrzeń czy w końcu jawnej ignorancji. W końcu obie płcie znudziły się osobą hrabiego, przenosząc niezdrowe zainteresowanie na kogoś innego. On jednak nadal pojawiał się w klubie kilka razy w tygodniu; jak w dobrze skonstruowanym zegarku – zawsze punkt dwudziesta, by wypić swój absynt.
Gdy szatniarz pomagał arystokracie zdając płaszcz i kapelusz, była dokładnie jedna minuta po wyznaczonym czasie. Minęły kolejne dwie, nim von Negendank dotarł do stolika na samym środku sali, gdzie zwykł siadywać. Cokolwiek dało się o nim powiedzieć, na pewno nie należał do bojaźliwych. Bojaźliwy człowiek skryłby się gdzieś w mrocznym kącie sali, by obserwować, niewidziany przez nikogo. Siedząc na środku, von Negendank wystawiał się na widok wszystkich, nie wiedząc, z której strony może paść cios obmowy czy szyderczego śmiechu.
Towarzystwo zarejestrowało przybycie kolejnego gościa, a widząc, z kim ma do czynienia, poświęciło mu nie więcej niż pięć minut w myślach i jedno zdanie w dyskusjach. Panie myślały i patrzyły może troszkę dłużej, jednak na głos przyznawały, że hrabia to nieokrzesany gbur, z którym nie warto mieć do czynienia.
Mężczyzna, w tej chwili zajęty umieszczaniem prawej dłoni na stole, zdawał się egzystować poza tym światem. Ciężka proteza, z rodzaju tych które wyszły już z użycia, ale często spotykało się je u starych weteranów niezdolnych do wymiany na nowsze i kosztowniejsze, może ładnie błyszczała i generalnie oddawała wszystkie aspekty ludzkiej anatomii poza ruchem, ale była też piekielnie ciężka. Von Negendank ułożył ją na stole z wyraźną ulgą. Na drugiej ręce hrabia nosił rękawiczkę z czarnej skóry, której nigdy nie zdejmował, a co uchodziło za kolejne dziwactwo.
Nie składał żadnego zamówienia, ale niemal natychmiast pojawił się kelner z tacą, na której stał kryształowy kieliszek wypełniony zielonym trunkiem. W Gold Vogel personel wykazywał nadzwyczajną pamięć w temacie preferencji gości, mając nadzieję, że ci zrewanżują się, gdy przyjdzie rozdawać napiwki. Tak więc absynt trafił na stół nakryty czerwonym atłasem, a do kieszeni kelnera powędrowała błyszcząca moneta o dość wysokim nominale.
Mimo wszystko von Negendank jeszcze przez chwilę nie sięgał po kielich. Złośliwi twierdzili, że prowincjusz jest tak biedny, że stać go zaledwie na jedną lampkę tygodniowo, ale wielu z nich po cichu widziało w tym swoisty rytuał i opanowanie, jakiego brakowało w tym towarzystwie. Zamiast pić hrabia skupił się na wrażeniach słuchowych. Powszechnie sądzono, że w Górach Mond nie uświadczy się prawdziwej sztuki i hrabia tylko pozuje na konesera, jednak w tym zasłuchaniu było coś prawdziwego. Kiedy inni śmiali i się szeptali do siebie, a kilka kobiet wybuchało co chwila niepohamowanym śmiechem, on słuchał.
W oczekiwaniu na recital mechanicznej orkiestry, występ wieczoru i jedyne swego rodzaju widowisko, raczono się czymś mniej innowacyjnym. Na podwyższeniu stał stolik, na nim trzydzieści kieliszków wypełnionych w różnych proporcjach lśniącym płynem, który mógł być szampanem. Za nim – dziewczyna. Raz po raz maczając długie zgrabne, muśnięte czerwoną farbą palce w płynie, wodziła nimi po brzegach szkła kolistymi ruchami wydobywając z kieliszków dźwięki. Wibrujące tony – wysokie i niskie, tworzyły specyficzną melodię. Brzmiała jak pozytywka. Pozytywki były modne przed wojną, kiedy ludzie byli jeszcze sentymentalni, obecnie stanowiły jedynie relikt dawnych czasów. Wirtuozerka, z wyglądu i figury zaledwie nastoletnia panna, ubrana i umalowana jak pierwsza lepsza kokota, wykonywała ten osobliwy „taniec” ze skupieniem i nieobecnym wyrazem twarzy. Dzieło nie tylko talentu, ale i alkoholu zmieszanego z opium.
Von Negendank doszedł do wniosku, że chyba zna tę melodię. Tak, znał z całą pewnością. Przypominała pozytywkę, która należała do jego żony. Ale i żona i pozytywka zniknęły z jego życia. Tylko ta melodia nie chciała zamilknąć. Rozpłakałby się, gdyby jeszcze potrafił płakać. Po raz pierwszy zerknął na stojący przed sobą kieliszek. Zielony płyn zdawał się świecić wewnętrznym światłem.
Przy stoliku obok toczyła się gra w kości – jedna z tych, gdzie stawką są nie tylko pieniądze, potwornie drogie chronometry, ale i automobile albo rodowe posiadłości.
– Nie masz dziś szczęścia, Rudolfie – powiedział zadowolony z siebie głos, w którym hrabia rozpoznał Joachima von Obbersthaffa, dziedzica jednej z firm wydobywających ropę gdzieś na Morzu Tiefgehend. Nawet połowa rocznych dochodów przedsiębiorstwa wystarczyła, aby jedynym zmartwieniem kilkunastu następnych pokoleń von Obbersthaffów było to, czy ich wąsy są aby dostatecznie bujne.
Von Negendank nie musiał nawet odwracać się i bez tego wiedział, jak wygląda zadowolona mina młodego arystokraty. O tej porze musiał być już lekko wstawiony, ale jego fryzura i ubranie prezentowały się nienagannie. Tylko ciemne jak obsydian oczy iskrzyły się niepokojącym blaskiem.
– Jak tak dalej pójdzie, wrócisz do domu pieszo. – Wypowiedzi towarzyszyło przyjacielskie klepnięcie w ramię.
Rudolf, którego hrabia nie kojarzył, nie miał nastroju na dyskusję.
Wtrącił się ktoś inny:
– W przyszłym tygodniu wybieram się do Zakazanej Strefy – oświadczył obcym głosem.
Najwyraźniej w geście dobrej woli von Obbersthaff postanowił zaprosić do klubu kilku mniej znaczących przyjaciół.
Na moment zapadła cisza, za to wibracje unoszące się nad kieliszkami wkroczyły w fazę finalną. Zdawało się, że dziewczyna nie wcale nie kontroluje melodii, a melodia zawładnęła nią. Lada chwila spodziewano się usłyszeć hałas rozbijanych trzydziestu szkieł, kiedy młoda dama zemdleje, wyczerpana psychicznie i fizycznie.
Tymczasem von Obbersthaff odzyskał nieco rezon.
– Moim zdaniem to przereklamowane – stwierdził, szykując się do następnego rzutu.
Zazwyczaj twierdzili tak wszyscy, którzy jeszcze nie uczestniczyli w coraz modniejszych ostatnio wycieczkach.
Skandal, który położył się cieniem na ostatnich miesiącach wojny, ośmieszając wywiad wojskowy i wprawiając w konsternację naród, kiedy düserlandzkie bombowce zamiast obozu wroga ostrzelały swój własny szpital pełen pielęgniarek i rannych, za jednym zamachem zmieniając w jałową pustynię całą prowincję, zaczął w końcu przynosić dochody.
Wszystko prędzej czy później zaczynało przynosić dochody.
– Naprawdę nie chciałbyś zobaczyć jak tam jest? – nie dawał za wygraną entuzjasta mocniejszych wrażeń.
– Nie – uciął krótko Joachim. – Mój kuzyn, Alexander, wiecie ten od sieci sklepów jubilerskich, uczestniczył w pierwszej wycieczce. Wszystkim kazali założyć workowate kombinezony, w których strasznie się pocili, a potem kazali oglądać pola i resztki fundamentów.
Prychnął ze znawstwem kogoś, kto woli prawdziwe rozrywki, na przykład upijanie się nieprzytomności absyntem i narkotyczne wizje opiumowe, o których człowiek przez miesiąc nie ma odwagi sypiać przy zgaszonym świetle.
– Spójrzcie na niego – von Obberstaff, który wyznaczał kurs dyskusji, uznał za stosowne zmienić temat. – To zwykły prowincjusz rządzący bandą wieśniaków.
Patrzył oczywiście na Galbrzayjczyka, który śmiał się głośno z dowcipów opowiadanych przez pierwszego ministra.
Wspomniany prowincjusz ocierał spocone czoło chusteczką. Monokl, z którym wyraźnie sobie nie radził, dyndał na wysokości jego piersi. Dygnitarz już dawno przekroczył granicę trzeźwości, ale to nie przeszkadzało mu patrzeć rozanielonym wzrokiem, na dwie urocze kobiety, siedzące po obu stronach i odwzajemniające jego spojrzenie, co można było uznać tylko i wyłącznie za efekt hojności ministra von Schillingsfürsta.
– Wieśniacy czy nie – amator wycieczek najwyraźniej postawił sobie za cel wyprowadzenie z równowagi przywódcy towarzystwa – ale mają spichlerze pełne ziarna i tego wszystkiego, czego nam brakuje. Podobno w Galbrazji nikt nie głoduje.
Powiedział to jakby Galbrazja była krajem z bajek.
– A widzisz, żeby tu ktoś głodował? – zapytał von Obberstaff ze zdziwieniem naturalnym dla każdego, kto w życiu nie poczuł nawet burczenia w żołądku ani nie przepracował uczciwie jednego dnia. – Niech więc robotnicy zapraszają do siebie tego tłuściocha skoro są głodni albo niech więcej pracują – zaśmiał się, a potem dodał: – Nudno tu. Chodźmy poszukać lepszych rozrywek.
Zaszurało kilka krzeseł, odgłos oddalających kroków sugerował, że towarzystwo rozpierzchło się i nie będzie dłużej przeszkadzać hrabiemu w kontemplowaniu muzyki.
Po ostatnich trzech wysokich tonach melodia umilkła i gdyby nie zgromadzone towarzystwo, w sali zapadłaby całkowita cisza. Dziewczyna znieruchomiała na moment, wpatrując się w stół i nie bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić; jedno uderzenie serca dalej ocknęła się, rozejrzała dookoła, a potem wolniutko, kołyszącym krokiem, ruszyła w stronę schodów, gdzie ktoś podał jej rękę, pomagając zejść. Tak zniknęła. Kilka osób biło nawet brawo.
Von Negendank sięgnął po kieliszek. Zazwyczaj robił to nieco później, ale podsłuchana rozmowa wytrąciła go z równowagi. Przypominała zbyt wiele rzeczy, które w życiu hrabiego oficjalnie nie istniały.
Tymczasem kilku odzianych w czarne uniformy pracowników klubu wkroczyło na scenę, uwijając się w tempie skazańców z kopalni diamentów – z tą tylko różnicą, że im płacono. Ustawiali statywy, nosili instrumenty, mocowali je, podłączali przewody. Wszystko trwało nie więcej niż kwadrans.
Podczas tego kwadransa w zachowaniu mężczyzny zaszła jakaś zmiana. Niemal nieludzko opanowany hrabia zaczął zdradzać objawy podenerwowania. Lewa sztuczna dłoń nadal spoczywała bezwładnie na blacie stolika; palce prawej niespokojnie bębniły o przysłoniętą kosztowną materią powierzchnię.
Na cenie ukazał się konferansjer – chudy wysoki mężczyzna w czarnym fraku i ekscentrycznym, nawet jak na standardy panujące w Gold Vogel, wyglądzie. Biały puder podkreślał naturalną bladość twarzy i cienie pod oczami. Same oczy, obwiedzione czarną kredką, wydawały się przeszywać na wylot. Róż na policzkach dopełniał osobliwego efektu.
– Moje panie i panowie – powiedział teatralnym głosem, który zdradzał miejsce poprzedniego zatrudnienia. – Specjalnie na cześć naszego wyjątkowego gościa, mam zaszczyt zaprezentować jedyną w swoim rodzaju Mechaniczną Orkiestrę.
Znikł równie szybko, jak się pojawił, kiedy wszyscy wpatrywali się w galbrazyjczyka.
Niespokojna prawa dłoń hrabiego nakryła lewą, tak pozostała przez większość występu.
Mechaniczna Orkiestra faktycznie była czymś nadzwyczajnym. Była arcydziełem z pogranicza kultury i nauki. Była pierwszym na świecie zespołem muzycznym, który nie potrzebował muzyków. Niezbędne do wydobywania z instrumentów dźwięków powietrze dostarczały rurki przytwierdzone do ustników każdego z instrumentów, te z kolei podtrzymywały statywy i mechaniczne ramiona zakończone czymś na kształt palców, co zaciskało się i prostowało uruchamiając klapy w saksofonie sopranowym, tłoki w trąbce, inne ramię poruszało suwakiem puzonu. Taka orkiestra mogła grać całą noc, a nawet dłużej, a przynajmniej tak długo jak zasilającej ją maszynerii – ukrytej za połyskującą kotarą – nie skończy się paliwo.
Nastrój na sali zmienił się, zawładnęła nim wesoła, skoczna muzyka. Jakaś para odważyła się wejść na parkiet. Drobna brunetka w przykrótkiej sukni, potężnym boa zarzuconym na plecy i zdecydowanie zbyt pełnej figurze ciągnęła za sobą partnera, który nie bardzo wiedział, jak się zachować. Skończyło się na tym, że kobieta krążyła – jak atom – wokół nieruchomego mężczyzny, a po jednym tańcu miała zwyczajnie dość, bo pociągnęła go z powrotem do stolika. Popis tanecznych umiejętności nie udał się, nie został nawet zauważony, bowiem większość gości patrzyła jak zahipnotyzowana na instrumenty, które grały mimo braku nut i muzyków.
Von Negendankowi bardziej podobał się pierwszy występ. Anonimowa dziewczyna wkładała w grę serce, a jego zdaniem tym właśnie powinna być muzyka – wyrażeniem uczuć. Nie chodziło o samą czystość tonów, dobór dźwięków, ale to co muzyk chciał w ten sposób przekazać. Co powiedzieć o melodii, którą wygrywała bezduszna maszyna?
Von Negendank nie znał się na muzyce, nawet nieszczególnie ją lubił.
Ten prawdziwy.
Prawdziwy hrabia był niższy i nie tak szczupły, jak człowiek, który przejął jego tożsamość łatwiej niż garderobę. Miał orli nos, mniej zarysowany podbródek i nie tak bardzo zapadłe policzki. No i nie musiał farbować włosów na ciemny kolor. Był, bo nie żył od trzech miesięcy. Za bardzo lubił opium i hazard. To ostatecznie go zgubiło.
Mężczyzna, który siedział na sali, słuchał muzyki i coraz większym wysiłkiem starał się wyglądać na opanowanego został wybrany do tego zadania ze względu na jako takie fizyczne podobieństwo. Prawdziwy hrabia od lat nie pokazywał się w stolicy, nie istniało więc niebezpieczeństwo, że któryś ze stałych bywalców przejrzy mistyfikację.
Kim więc był? Wrakiem zamieszkiwanym niegdyś przez ducha. Byłym żołnierzem, któremu ojczyzna odpłaciła za wierną służbę odebraniem najbliższej osoby. Skrzypkiem, nie mającym już nigdy zagrać. Fałszywy hrabia także stracił rękę, ale nie wojnie, okrywając się sławą, a w obozie kopalni złota na północy, gdzie trafił za dezercję.
Brak lewej dłoni – to przesądziło o wyborze. Zresztą zgłosił się sam.
Przybył tu w jednym konkretnym celu – żeby się zabić, przy okazji pociągając za sobą wszystkich arystokratów i polityków, jakich tylko się da.
Palce prawej dłoni zaczęły bębnić o lśniącą stal, w miejscu gdzie kiedyś była ciepła skóra. Gdzieś tam, pod mankietem znajdował się mechanizm zapalający bombę. Żołnierze Gwardii mieli opinię służbistów, ale nawet oni nie odważyliby się zażądać od arystokraty odkręcenia protezy, żeby zobaczyć, czy aby nic nie ukrywa w środku. Wniesienie bomby w ten sposób wydawało się wspaniałym pomysłem.
Było wspaniałym pomysłem, który za chwilę miał dostąpić ukoronowania.
Człowiek, który podawał się za hrabiego, po raz ostatni rozejrzał się po klubie. Tu miało skończyć się jego życie; życie żywego trupa, jakim się stał. Wśród oparów cygar i opium, śmiechów i niedorzecznych dyskusji. Miał odejść przy akompaniamencie mechanicznej orkiestry. Trudno.
Dopił absynt, podniósł głowę, spoglądając na stolik przed sobą, który dotychczas rozmyślnie omijał. Hałaśliwa grupa zebrana wokół von Krugenberga – członka parlamentu o opinii karierowicza i łamacza damskich serc składała się, jak nie trudno zgadnąć, głównie z kobiet. Każdy amator niewieścich wdzięków mógł wybierać wśród brunetek, blondynek i rudzielców, rozmaitych kolorach oczu, wykroju ust, kształtów brwi.
Mężczyzna zatrzymał wzrok tylko na jednej.
Nie była duchem, bo duchy się nie starzeją. Ten sam podbródek, maleńki nosek, skupienie na twarzy. Te same włosy, chociaż krótsze, ułożone w zgrabne fale przetrzymywane opaską ozdobioną broszą w kształcie skarabeusza;. Drobne białe ramiona odkryte dzięki sukni bez rękawów. Wyglądała tak, jak mogłaby wyglądać Gretchen teraz – dziesięć lat o swojej śmierci – i w mocniejszym makijażu. Na pozór siedziała, słuchając nabożnie paplaniny przystojnego parlamentarzysty, ale sposób, w jaki bawiła się sznurem pereł zdradzał, że myślami jest dokładnie gdzie indziej.
Orkiestra grała dalej.
Prawa dłoń hrabiego spoczęła bezpiecznie na blacie stołu.
Nie zdetonował bomby. Wiedział, że nie zrobi tego dziś wieczorem. Nie dopóki nie dowie się, kim jest kobieta wyglądająca jak jego żona.
*
Nazywali ją siostrą Gretchen. Tak po prostu. Podczas wojny, na froncie, kiedy ludzie walczyli ze wspólnym wrogiem, razem znosili wszelkie przeciwności, jakoś dziwnie zbliżali się do siebie. Znikały podziały na lepszych i gorszych, zacierały się granice, a magiczny tytuł von stanowiący kryterium różnicujące wypowiadano rzadko; prawie nigdy wśród zwykłych szeregowców.
Siostra Gretchen, wysoka, smukła blondynka o szlachetnych rysach twarzy i ujmującym uśmiechu nieczęsto goszczącym na bladej twarzy, na pozór nie różniła się od innych pielęgniarek. Asystowała przy zabiegach, zmieniała opatrunki, pomagała karmić najciężej rannych, pisać listy do rodzin. Pocieszała, wysłuchiwała żalów, a czasem potrafiła nawet podnieść głos, kiedy któryś z mężczyzn uparł się po dziecinnemu, że ma już dość przymusowego leżenia. Ale wiedzieli, że jest kimś innym. Kimś lepszym. Może przez wygląd, maniery, barwę głosu albo spojrzenie. Nie potrafili określić, ale coś rzeczywiście powodowało, że ta niepozorna, eteryczna dziewczyna budziła respekt w stadzie mężczyzn, które nie wahało się zabijać nieprzyjaciela na polu bitwy.
Nie było w tym nic dziwnego. Wiele arystokratek i panien z dobrego domu uległo wezwaniu ojczyzny (albo po prostu własnym kaprysom) i porzuciło ciepłe domowe zacisza, gdzie o wojnie słuchało się tylko w radiu i plotkowało na salonach, ale tak żeby dzieci nie słyszały. Ale z nią sprawa miała się zupełnie inaczej. Wyraźnie nie pasowała do całej reszty, przez co pacjenci – nawet najwięksi łamacze niewieścich serc – pozwalali sobie na nie więcej niż zdawkową rozmowę. Na początku jeden czy drugi zaprosił ją gdzieś wieczorem, ale jeśli już pojawiała się w kantynie, najczęściej trzymała się towarzystwa koleżanek, albo stała samotnie przy barze, obserwując salę. Dziwne, ale nigdy nie wzywała się smutna z faktu, że żaden z chłopców, których niewybredne żarty była czasem zmuszona słuchać, nie odważy się poprosić jej do tańca.
Jeden się odważył.
Tydzień temu wrócił z frontu i powoli zaczynał mieć wszystkiego dość. Nigdy nie chciał zostać żołnierzem. Kiedy inni chłopcy strugali karabiny z kijków i ganiali się po ulicach, naśladując strzały, on miał swoje nuty. Ogólnie rzecz biorąc uważał się za pacyfistę, gdyby ktoś pytał. Ale nie zapytał. Ledwo skończył studia, a zamiast w filharmonii wylądował na zachodnim froncie, broniąc linii, która przez ostatni rok nie przesunęła się ani o centymetr. Tam przekonał się, że wojna to nie taka wzniosła sprawa, jak wynikało z natchnionych kronik, puszczanych na czarno–iałych projektorach, w kinach dokąd chodzili w weekendy. Nikt nie powiedział, że będzie musiał zabijać młodych chłopaków – równie niedoświadczonych i przerażonych jak on sam.
Podczas kilkutygodniowego urlopu – w sam raz aby wyleczyć postrzelenie i podreperować morale, było mu właściwie wszystko jedno. Chłopak zwykle śpiący na prczy obok – syn prowincjonalnego rzeźnika – nie doczekał tego luksusu, podobnie kilku innych, z którymi zaczynał służbę.
Skrzypce wyjmował ostatnio tylko po to, żeby uczcić jakieś smutne wydarzenie. Chyba nie umiał już grać niczego wesołego.
Podejście do najładniejszej i najbardziej niedostępnej pielęgniarki wydawało się pomysłem równie dobrym jak wypicie całej zawartości baru albo skok z dachu. Kiedy człowiek nie ma pewności, czy za dwa tygodnie jakiś düserlandczyk nie zrobi z niego sita, odkrywa nagle istnienie tak wielu rzeczy, których nigdy nie spróbował.
Grono stojących pod ścianą kolegów, którzy mieli mniej szczęścia, nie mogło doczekać się, kiedy kolejny nieszczęśnik podzieli ich los. Robili nawet zakłady.
Krzesło obok miejsca, gdzie siedziała pielęgniarka, cudem okazało się wolne. Nie miał ochoty wykazywać się głupotą już na starcie i pytać: „Przepraszam, czy to miejsce jest zajęte?”. Po prostu usiadł. Dziewczyna, pogrążona we własnych myślach, zauważyła, że ma towarzystwo, dopiero, kiedy powiedział:
– Dzień dobry.
Siostra Gretchen zareagowała na powitanie niepewnym uśmiechem.
Problem z tą kobietą, jaki mieli chyba wszyscy, którym odmówiła, polegał na tym, że zawsze robiła to grzecznie, jakby ich przepraszała. Chociaż chcieli, nie potrafili jej za to znienawidzić.
– Dzień dobry? – zapytała bardziej niż stwierdziła, zakładając za ucho kosmyk blond loków, który wymknął się z nienagannego upięcia.
Później wyznawała mu, że sama miała nie mniejszy problem z odrzucaniem propozycji – na szczęście z biegiem czasu coraz rzadszych. Ludzie różnie reagują w krępujących sytuacjach: jedni krzyczą, inni milkną, jeszcze inni pąsowieją albo się jąkają. Gretchen uśmiechała się, licząc, że to pomoże, i czuła nieodpartą chęć ciągłego poprawiania fryzury.
Pielęgniarka zmrużyła oczy, prawdopodobnie próbowała dopasować nieznajomą twarz do jednej z setek ran, które opatrywała.
– To smutne – stwierdził, kiedy chciała odwrócić się.
Pielęgniarka znów poprawiła fryzurę.
– Co takiego? – zapytała.
– Nie ma muzyki.
Dziewczyna spojrzała przed siebie – w miejsce, gdzie stało kilka na wpół opróżnionych butelek stanowiących wyposażenie kantyny.
– Czasem jest. – Fachowym okiem spojrzała na jego ramię. – Może będzie się miał pan okazję przekonać.
Wszystko, co mówiła i robiła, było uprzejme. Tylko uprzejme.
Gdzieś z tyłu dobiegło parsknięcie. Siostra Gretchen, zerknęła przez ramię, przy okazji poprawiając kolejny kosmyk włosów.
– Chyba przyjaciele na pana czekają – powiedziała.
W idealny wizerunek obojętności wkradła się pierwsza rysa. Coś jakby… złość.
– Znam ich od wczoraj. – Nie wyznał, że postanowił już z nikim się nie zaprzyjaźnić. – Miałem nadzieję posłuchać muzyki.
– Nic pan nie stracił – rzekła zniecierpliwiona, odstawiając swój kieliszek. – Jest kiepska.
– Żadna muzyka nie jest kiepska.
Kobieta zaczęła się zbierać do wyjścia, a on wpadać w panikę.
– Mam jutro poranny dyżur – wyjaśniła z przepraszającym wyrazem twarzy, widząc jego zdziwioną minę.
Sam natychmiast zeskoczył z wysokiego krzesła.
– Więc niech pozwoli się pani odprowadzić.
Siostra Gretchen sięgała po torebkę, jej dłoń zamarła na chwilę, ale wahanie nie trwało długo.
– Nie trzeba. Mieszkam blisko. Dobranoc.
– Nalegam – powiedział błagalnie już do jej pleców.
Wtedy stało się coś, czego wcześniej nie robiła. Wcześniej zawsze odchodziła z zakłopotaną miną, patrząc tępo przed siebie, żeby nie widzieć wszystkich tych, który patrzyli na nią i szeptali coś do siebie. Teraz pierwszy raz się odwróciła. Być może miała dość głupawych żołnierzyków, którzy sądzili, że umówi się z nimi tylko dlatego, że spędzili kilka tygodni na froncie. Może coś innego.
– Po co? – syknęła. – Żeby pańscy koledzy mieli uciechę. Ile postawili na to, że panu odmówię?
Wiedziała o zakładach. Naturalnie, w takim małym świecie, gdzie wszyscy byli sobie równi nic nie mogło ukryć się zbyt długo.
Nie odeszła jeszcze. Stała z wojowniczą miną, którą przybierała tylko, w szpitalu, wyraźnie domagając się odpowiedzi. Zawstydzona dziewczyna gdzieś zniknęła.
– Zbyt mało – powiedział powoli. – Ale nawet jeśli się podzielimy pieniędzmi, wyjdzie z tego niezła sumka. Do licha, może pani nawet wziąć wszystko. Mnie pewnie i tak się nie przydadzą.
Zamrugała. Wyraźnie nie takiej odpowiedzi się spodziewała.
Głosy pod ścianą zamilkły.
– Dobrze – oświadczyła w końcu siostra Gretchen. – Robi się późno. Ale proszę sobie niczego nie obiecywać.
Skinął głową, co było wierutnym kłamstwem, bo obiecywał sobie bardzo wiele.
Siostra Gretchen, wysoka, smukła blondynka o szlachetnych rysach twarzy i ujmującym uśmiechu nieczęsto goszczącym na bladej twarzy, na pozór nie różniła się od innych pielęgniarek. Asystowała przy zabiegach, zmieniała opatrunki, pomagała karmić najciężej rannych, pisać listy do rodzin. Pocieszała, wysłuchiwała żalów, a czasem potrafiła nawet podnieść głos, kiedy któryś z mężczyzn uparł się po dziecinnemu, że ma już dość przymusowego leżenia. Ale wiedzieli, że jest kimś innym. Kimś lepszym. Może przez wygląd, maniery, barwę głosu albo spojrzenie. Nie potrafili określić, ale coś rzeczywiście powodowało, że ta niepozorna, eteryczna dziewczyna budziła respekt w stadzie mężczyzn, które nie wahało się zabijać nieprzyjaciela na polu bitwy.
Nie było w tym nic dziwnego. Wiele arystokratek i panien z dobrego domu uległo wezwaniu ojczyzny (albo po prostu własnym kaprysom) i porzuciło ciepłe domowe zacisza, gdzie o wojnie słuchało się tylko w radiu i plotkowało na salonach, ale tak żeby dzieci nie słyszały. Ale z nią sprawa miała się zupełnie inaczej. Wyraźnie nie pasowała do całej reszty, przez co pacjenci – nawet najwięksi łamacze niewieścich serc – pozwalali sobie na nie więcej niż zdawkową rozmowę. Na początku jeden czy drugi zaprosił ją gdzieś wieczorem, ale jeśli już pojawiała się w kantynie, najczęściej trzymała się towarzystwa koleżanek, albo stała samotnie przy barze, obserwując salę. Dziwne, ale nigdy nie wzywała się smutna z faktu, że żaden z chłopców, których niewybredne żarty była czasem zmuszona słuchać, nie odważy się poprosić jej do tańca.
Jeden się odważył.
Tydzień temu wrócił z frontu i powoli zaczynał mieć wszystkiego dość. Nigdy nie chciał zostać żołnierzem. Kiedy inni chłopcy strugali karabiny z kijków i ganiali się po ulicach, naśladując strzały, on miał swoje nuty. Ogólnie rzecz biorąc uważał się za pacyfistę, gdyby ktoś pytał. Ale nie zapytał. Ledwo skończył studia, a zamiast w filharmonii wylądował na zachodnim froncie, broniąc linii, która przez ostatni rok nie przesunęła się ani o centymetr. Tam przekonał się, że wojna to nie taka wzniosła sprawa, jak wynikało z natchnionych kronik, puszczanych na czarno–iałych projektorach, w kinach dokąd chodzili w weekendy. Nikt nie powiedział, że będzie musiał zabijać młodych chłopaków – równie niedoświadczonych i przerażonych jak on sam.
Podczas kilkutygodniowego urlopu – w sam raz aby wyleczyć postrzelenie i podreperować morale, było mu właściwie wszystko jedno. Chłopak zwykle śpiący na prczy obok – syn prowincjonalnego rzeźnika – nie doczekał tego luksusu, podobnie kilku innych, z którymi zaczynał służbę.
Skrzypce wyjmował ostatnio tylko po to, żeby uczcić jakieś smutne wydarzenie. Chyba nie umiał już grać niczego wesołego.
Podejście do najładniejszej i najbardziej niedostępnej pielęgniarki wydawało się pomysłem równie dobrym jak wypicie całej zawartości baru albo skok z dachu. Kiedy człowiek nie ma pewności, czy za dwa tygodnie jakiś düserlandczyk nie zrobi z niego sita, odkrywa nagle istnienie tak wielu rzeczy, których nigdy nie spróbował.
Grono stojących pod ścianą kolegów, którzy mieli mniej szczęścia, nie mogło doczekać się, kiedy kolejny nieszczęśnik podzieli ich los. Robili nawet zakłady.
Krzesło obok miejsca, gdzie siedziała pielęgniarka, cudem okazało się wolne. Nie miał ochoty wykazywać się głupotą już na starcie i pytać: „Przepraszam, czy to miejsce jest zajęte?”. Po prostu usiadł. Dziewczyna, pogrążona we własnych myślach, zauważyła, że ma towarzystwo, dopiero, kiedy powiedział:
– Dzień dobry.
Siostra Gretchen zareagowała na powitanie niepewnym uśmiechem.
Problem z tą kobietą, jaki mieli chyba wszyscy, którym odmówiła, polegał na tym, że zawsze robiła to grzecznie, jakby ich przepraszała. Chociaż chcieli, nie potrafili jej za to znienawidzić.
– Dzień dobry? – zapytała bardziej niż stwierdziła, zakładając za ucho kosmyk blond loków, który wymknął się z nienagannego upięcia.
Później wyznawała mu, że sama miała nie mniejszy problem z odrzucaniem propozycji – na szczęście z biegiem czasu coraz rzadszych. Ludzie różnie reagują w krępujących sytuacjach: jedni krzyczą, inni milkną, jeszcze inni pąsowieją albo się jąkają. Gretchen uśmiechała się, licząc, że to pomoże, i czuła nieodpartą chęć ciągłego poprawiania fryzury.
Pielęgniarka zmrużyła oczy, prawdopodobnie próbowała dopasować nieznajomą twarz do jednej z setek ran, które opatrywała.
– To smutne – stwierdził, kiedy chciała odwrócić się.
Pielęgniarka znów poprawiła fryzurę.
– Co takiego? – zapytała.
– Nie ma muzyki.
Dziewczyna spojrzała przed siebie – w miejsce, gdzie stało kilka na wpół opróżnionych butelek stanowiących wyposażenie kantyny.
– Czasem jest. – Fachowym okiem spojrzała na jego ramię. – Może będzie się miał pan okazję przekonać.
Wszystko, co mówiła i robiła, było uprzejme. Tylko uprzejme.
Gdzieś z tyłu dobiegło parsknięcie. Siostra Gretchen, zerknęła przez ramię, przy okazji poprawiając kolejny kosmyk włosów.
– Chyba przyjaciele na pana czekają – powiedziała.
W idealny wizerunek obojętności wkradła się pierwsza rysa. Coś jakby… złość.
– Znam ich od wczoraj. – Nie wyznał, że postanowił już z nikim się nie zaprzyjaźnić. – Miałem nadzieję posłuchać muzyki.
– Nic pan nie stracił – rzekła zniecierpliwiona, odstawiając swój kieliszek. – Jest kiepska.
– Żadna muzyka nie jest kiepska.
Kobieta zaczęła się zbierać do wyjścia, a on wpadać w panikę.
– Mam jutro poranny dyżur – wyjaśniła z przepraszającym wyrazem twarzy, widząc jego zdziwioną minę.
Sam natychmiast zeskoczył z wysokiego krzesła.
– Więc niech pozwoli się pani odprowadzić.
Siostra Gretchen sięgała po torebkę, jej dłoń zamarła na chwilę, ale wahanie nie trwało długo.
– Nie trzeba. Mieszkam blisko. Dobranoc.
– Nalegam – powiedział błagalnie już do jej pleców.
Wtedy stało się coś, czego wcześniej nie robiła. Wcześniej zawsze odchodziła z zakłopotaną miną, patrząc tępo przed siebie, żeby nie widzieć wszystkich tych, który patrzyli na nią i szeptali coś do siebie. Teraz pierwszy raz się odwróciła. Być może miała dość głupawych żołnierzyków, którzy sądzili, że umówi się z nimi tylko dlatego, że spędzili kilka tygodni na froncie. Może coś innego.
– Po co? – syknęła. – Żeby pańscy koledzy mieli uciechę. Ile postawili na to, że panu odmówię?
Wiedziała o zakładach. Naturalnie, w takim małym świecie, gdzie wszyscy byli sobie równi nic nie mogło ukryć się zbyt długo.
Nie odeszła jeszcze. Stała z wojowniczą miną, którą przybierała tylko, w szpitalu, wyraźnie domagając się odpowiedzi. Zawstydzona dziewczyna gdzieś zniknęła.
– Zbyt mało – powiedział powoli. – Ale nawet jeśli się podzielimy pieniędzmi, wyjdzie z tego niezła sumka. Do licha, może pani nawet wziąć wszystko. Mnie pewnie i tak się nie przydadzą.
Zamrugała. Wyraźnie nie takiej odpowiedzi się spodziewała.
Głosy pod ścianą zamilkły.
– Dobrze – oświadczyła w końcu siostra Gretchen. – Robi się późno. Ale proszę sobie niczego nie obiecywać.
Skinął głową, co było wierutnym kłamstwem, bo obiecywał sobie bardzo wiele.
*
Fałszywy hrabia von Negendank sięgnął po papierosa i drżącą ręką wepchnął go sobie do ust. Zapalił zapalniczkę – wymarzony wynalazek dla każdego kto ma tylko jedną dłoń. Opierał się o uliczną latarnię, w dzielnicy robotniczej, która o tej porze zdawała się martwa. Robotnicy, jeśli ominęła ich nocna zmiana, nie wykazywali zbyt wielkiej ochoty do wieczornych burd. Byli zbyt zmęczeni po przepracowaniu dziesięciu godzin przy produkcyjnych taśmach.
W centrum, gdzie modne towarzystwo dopiero rozpoczynało noc.
Mężczyzna przytrzymał palący się papieros w ustach, jedną ręką poprawiając kołnierz płaszcza. Nie wiedział, czy marznie z powodu temperatury czy przeżytego szoku.
Kobieta – wciąż opierał się przed nazwaniem jej Gretchen – zniknęła chwilę wcześniej w drzwiach jednej z sypiących się czynszówek. Właśnie w tym momencie w oknie z wykuszem na trzecim piętrze zapaliło się światło.
Czekał w Gold Vogel aż kobieta opuści lokal. Teraz też czekał, chociaż sam nie wiedział na co. W głowie miał setki pytań, które daremnie próbował utopić cały wieczór w absyncie. Gretchen żyła, mimo że na liście pracowników zbombardowanego szpitala widniało jej imię i nazwisko. Chociaż przez ponad dziesięć lat nie dawała znaku życia – żyła. Zostawiła go bez słowa. Kazała myśleć, że umarła… I tego nie mógł jej wybaczyć.
Musiał poznać powód.
Wątły słup dymu wzbił się w powietrze, a potem całkiem rozpłynął. Fałszywy hrabia zaklął. Noc zdecydowanie nie miała się tak skończyć. W ogóle nie miało być nocy. Hrabia powinien już właściwie nie istnieć, zamiast opierać się o latarnię, bo po zdecydowanie zbyt dużej dawce trunku, nogi odmawiały mu posłuszeństwa, podglądając snujące się za podniszczoną firanką ciało, które znał aż do bólu. Aż do tego wieczoru nie miał dla kogo żyć, ale miał cel. A ona pojawiła się jak gdyby nigdy nic i wszystko zniweczyła, bo wiedząc o jej obecności nie mógł zrobić już tego, czego od niego wymagano. Nie póki nie pozna odpowiedzi.
Gretchen pojawiła się na moment w oknie, tylko po to by je zamknąć. Zdążyła pozbyć się sukni, miała na sobie tylko cienką halkę, pod którą odznaczały się drobne piersi.
Ten widok bolał. Prawie tak jak wtedy, gdy stracił dłoń. Bolała świadomość jej niewiedzy. Przecież musiała go widzieć klubie. W ciągu dziesięciu lat ludzie nie zmieniają się tak bardzo.
Wiedział, że nie powinien iść tam dzisiaj. Nie, gdy jest prawie pijany, ale to właśnie wypity absynt dodał mu odwagi. Ruszył.
Światło w mieszaniu na trzecim piętrze wciąż się świeciło.
Trzy tygodnie po wieczorze w kantynie byli już małżeństwem. W tym czasie Geretchen – już nie siostra tylko po prostu Geretchen – wiedziała o przyszłym mężu niemal wszystko, a on o niej nic, z wyjątkiem tego, że lubi czekoladę, poezję i boi się pływać. Raczej kiepskie fundamenty pod budowę wspólnej przyszłości, ale w czasie wojny zawierano wiele ekspresowych ślubów, gdzie obie strony wiedziały o sobie niewiele więcej. Przyszłość była niepewna i każdy chciał korzystać z życia, póki je miał.
Rozkaz przyszedł rano, równo szesnaście dni, licząc od tego, kiedy się pobrali. Wszyscy zdolni do walki mężczyźni mieli udać się na front.
Od trzech dni – tyle upłynęło od czasu lekarskiego orzeczenia – był zdolny do walki. Wiedzieli, że coś takiego zdarzy się prędzej czy później – rozłąka, może na zawsze. Tym intensywniej więc przeżywali każdą chwilę. Ale nawet w najgorszych koszmarach nie przypuszczali że to wszystko co będą mieli: trzy tygodnie i kolejne dwa jako małżeństwo.
Do użytku par oddawano zwykle małe nędzne pokoiki, które zapewniały prywatność jedynie w tym stopniu, że nikt nikogo nie widział. Ściany były cienkie i nocami słyszano rozmaite odgłosy.
Tam spędzali ostatnie wspólne chwile – w małej klitce z brzydką zieloną farbą opadająca ze ścian, wytartym dywanem, skrzypiącym łóżkiem i oknem wychodzącym na przygnębiającą elewację sąsiedniego budynku. Cały ich świat. Wtedy świat był jeszcze piękny.
Półleżał na łóżku, próbując zagrać jakąś melodię na skrzypcach, ale każdy dźwięk brzmiał jak fragment żałobnego marsza. Gretchen przycupnęła na chybotliwym drewnianym krześle – jedynym jakie mieli – obejmując podkurczone kolana. Ostatnio popadała w coraz częstsze chwile dziwnej zadumy. Gdyby jej nie znał, jeśli w ogóle mógł mówić o czymś takim, z pewnością zacząłby martwić się o zdrowie psychiczne żony.
– Co robisz? – zapytał, patrząc z ukosa na Gretchen.
W świetle starej gazowej lampy, która śmierdziała bardziej niż świeciła, twarz kobiety wydawała się jeszcze bledsza niż zwykle.
– Próbuję zapamiętać. – Skupiła się jeszcze bardziej, zacieśniając uścisk wokół chudych nóg.
Czerwona sukienka w białe grochy podwinęła się do góry, ukazując zgrabne białe uda.
– Co? – Jednocześnie z tym pytaniem wydobył ze skrzypiec fałszywy dźwięk.
– Ciebie.
W jej głosie było coś ponurego i nieuchronnego. Roześmiał się, chcąc rozproszyć nastrój, ale zaległ nad nimi jak mgła.
– Chodź – odłożywszy instrument, wyciągnął rękę.
Nie odpowiedziała i nie ruszyła się.
– No… – Usiadł prosto, chcąc jej dotknąć; krzesło niemal stykało się z łóżkiem.
Nie udało się nawet musnąć rąbka sukni.
Potrząsnęła głową, wokół której zawirowały jasne loki.
Za ścianą inna para dawała doskonały przykład, jak powinno się spędzać ostatnie chwile przed długą rozłąką.
Kobieta przytuliła policzek do kolan, wyglądało na to, że nigdzie się nie wybiera. Spoglądali na siebie w takiej ciszy, jaką oferował pokoik i wyglądało na to, że mogą tak jeszcze długie godziny.
– Christoph? – Kobieta odezwała się pierwsza. – Będziesz uważał, prawda i wrócisz? – Popatrzyła tym swoim błagalnym wzrokiem, któremu nie można było domówić.
Wszyscy składali sobie podobne obietnice, nie wiedząc, co zastaną na miejscu, więc i on skinął głowa, ale pewne tematy i tak trzeba było poruszyć.
– Ale gdyby… – zaczął, ale nie pozwoliła dokończyć.
– Twoja rodzina – nie dawał za wygraną.
– Ty jesteś moją jedyną rodziną.
Wiedział, że Gretchen wywodzi się z arystokracji. Znał nazwisko, które wpisano do aktu ślubu, ale von Wernerowie wciąż byli pustym słowem, za którym nie kryły się żadne twarze ani uczucia. Żona nie wyznała dotąd, dlaczego poróżniła się z rodziną, ale domyślał się powodu. Uważała, że ma czas.
Być może nie było o czym. Być może bogaci, zmanierowani arystokraci wyparli się córki, która wolała łatać rannych żołnierzy zamiast wyjść za księcia z bajki – przypadkiem syna starych przyjaciół i partnerów finansowych w jednym. Niezależnie od przyczyny Gretchen umarła dla nich na długo zanim bomba naprawdę położyła kres jej życiu.
Miał więc powody, by martwić się, co będzie jeśli z tej wojny nie wróci. Nie miał majątku, z wyjątkiem skrzypiec, które przedstawiały większą wartość sentymentalną niż materialną. Przysięgał opiekować się tą drobną, kruchą kobietą i tylko od czasu do czasu przypominał sobie, że jeszcze dwa miesiące temu, zanim go spotkała, radziła sobie bardzo dobrze. Sama.
– Za dużo mówisz. – Gretchen przysiadła na skraju wąskiego łóżka, które z największym trudem mieściło dwie osoby.
Uśmiechała się. Ten uśmiech do dziś prześladował go w snach.
Zanim zdążył powiedzieć coś jeszcze, położyła mu palec na ustach.
W centrum, gdzie modne towarzystwo dopiero rozpoczynało noc.
Mężczyzna przytrzymał palący się papieros w ustach, jedną ręką poprawiając kołnierz płaszcza. Nie wiedział, czy marznie z powodu temperatury czy przeżytego szoku.
Kobieta – wciąż opierał się przed nazwaniem jej Gretchen – zniknęła chwilę wcześniej w drzwiach jednej z sypiących się czynszówek. Właśnie w tym momencie w oknie z wykuszem na trzecim piętrze zapaliło się światło.
Czekał w Gold Vogel aż kobieta opuści lokal. Teraz też czekał, chociaż sam nie wiedział na co. W głowie miał setki pytań, które daremnie próbował utopić cały wieczór w absyncie. Gretchen żyła, mimo że na liście pracowników zbombardowanego szpitala widniało jej imię i nazwisko. Chociaż przez ponad dziesięć lat nie dawała znaku życia – żyła. Zostawiła go bez słowa. Kazała myśleć, że umarła… I tego nie mógł jej wybaczyć.
Musiał poznać powód.
Wątły słup dymu wzbił się w powietrze, a potem całkiem rozpłynął. Fałszywy hrabia zaklął. Noc zdecydowanie nie miała się tak skończyć. W ogóle nie miało być nocy. Hrabia powinien już właściwie nie istnieć, zamiast opierać się o latarnię, bo po zdecydowanie zbyt dużej dawce trunku, nogi odmawiały mu posłuszeństwa, podglądając snujące się za podniszczoną firanką ciało, które znał aż do bólu. Aż do tego wieczoru nie miał dla kogo żyć, ale miał cel. A ona pojawiła się jak gdyby nigdy nic i wszystko zniweczyła, bo wiedząc o jej obecności nie mógł zrobić już tego, czego od niego wymagano. Nie póki nie pozna odpowiedzi.
Gretchen pojawiła się na moment w oknie, tylko po to by je zamknąć. Zdążyła pozbyć się sukni, miała na sobie tylko cienką halkę, pod którą odznaczały się drobne piersi.
Ten widok bolał. Prawie tak jak wtedy, gdy stracił dłoń. Bolała świadomość jej niewiedzy. Przecież musiała go widzieć klubie. W ciągu dziesięciu lat ludzie nie zmieniają się tak bardzo.
Wiedział, że nie powinien iść tam dzisiaj. Nie, gdy jest prawie pijany, ale to właśnie wypity absynt dodał mu odwagi. Ruszył.
Światło w mieszaniu na trzecim piętrze wciąż się świeciło.
*
Trzy tygodnie po wieczorze w kantynie byli już małżeństwem. W tym czasie Geretchen – już nie siostra tylko po prostu Geretchen – wiedziała o przyszłym mężu niemal wszystko, a on o niej nic, z wyjątkiem tego, że lubi czekoladę, poezję i boi się pływać. Raczej kiepskie fundamenty pod budowę wspólnej przyszłości, ale w czasie wojny zawierano wiele ekspresowych ślubów, gdzie obie strony wiedziały o sobie niewiele więcej. Przyszłość była niepewna i każdy chciał korzystać z życia, póki je miał.
Rozkaz przyszedł rano, równo szesnaście dni, licząc od tego, kiedy się pobrali. Wszyscy zdolni do walki mężczyźni mieli udać się na front.
Od trzech dni – tyle upłynęło od czasu lekarskiego orzeczenia – był zdolny do walki. Wiedzieli, że coś takiego zdarzy się prędzej czy później – rozłąka, może na zawsze. Tym intensywniej więc przeżywali każdą chwilę. Ale nawet w najgorszych koszmarach nie przypuszczali że to wszystko co będą mieli: trzy tygodnie i kolejne dwa jako małżeństwo.
Do użytku par oddawano zwykle małe nędzne pokoiki, które zapewniały prywatność jedynie w tym stopniu, że nikt nikogo nie widział. Ściany były cienkie i nocami słyszano rozmaite odgłosy.
Tam spędzali ostatnie wspólne chwile – w małej klitce z brzydką zieloną farbą opadająca ze ścian, wytartym dywanem, skrzypiącym łóżkiem i oknem wychodzącym na przygnębiającą elewację sąsiedniego budynku. Cały ich świat. Wtedy świat był jeszcze piękny.
Półleżał na łóżku, próbując zagrać jakąś melodię na skrzypcach, ale każdy dźwięk brzmiał jak fragment żałobnego marsza. Gretchen przycupnęła na chybotliwym drewnianym krześle – jedynym jakie mieli – obejmując podkurczone kolana. Ostatnio popadała w coraz częstsze chwile dziwnej zadumy. Gdyby jej nie znał, jeśli w ogóle mógł mówić o czymś takim, z pewnością zacząłby martwić się o zdrowie psychiczne żony.
– Co robisz? – zapytał, patrząc z ukosa na Gretchen.
W świetle starej gazowej lampy, która śmierdziała bardziej niż świeciła, twarz kobiety wydawała się jeszcze bledsza niż zwykle.
– Próbuję zapamiętać. – Skupiła się jeszcze bardziej, zacieśniając uścisk wokół chudych nóg.
Czerwona sukienka w białe grochy podwinęła się do góry, ukazując zgrabne białe uda.
– Co? – Jednocześnie z tym pytaniem wydobył ze skrzypiec fałszywy dźwięk.
– Ciebie.
W jej głosie było coś ponurego i nieuchronnego. Roześmiał się, chcąc rozproszyć nastrój, ale zaległ nad nimi jak mgła.
– Chodź – odłożywszy instrument, wyciągnął rękę.
Nie odpowiedziała i nie ruszyła się.
– No… – Usiadł prosto, chcąc jej dotknąć; krzesło niemal stykało się z łóżkiem.
Nie udało się nawet musnąć rąbka sukni.
Potrząsnęła głową, wokół której zawirowały jasne loki.
Za ścianą inna para dawała doskonały przykład, jak powinno się spędzać ostatnie chwile przed długą rozłąką.
Kobieta przytuliła policzek do kolan, wyglądało na to, że nigdzie się nie wybiera. Spoglądali na siebie w takiej ciszy, jaką oferował pokoik i wyglądało na to, że mogą tak jeszcze długie godziny.
– Christoph? – Kobieta odezwała się pierwsza. – Będziesz uważał, prawda i wrócisz? – Popatrzyła tym swoim błagalnym wzrokiem, któremu nie można było domówić.
Wszyscy składali sobie podobne obietnice, nie wiedząc, co zastaną na miejscu, więc i on skinął głowa, ale pewne tematy i tak trzeba było poruszyć.
– Ale gdyby… – zaczął, ale nie pozwoliła dokończyć.
– Twoja rodzina – nie dawał za wygraną.
– Ty jesteś moją jedyną rodziną.
Wiedział, że Gretchen wywodzi się z arystokracji. Znał nazwisko, które wpisano do aktu ślubu, ale von Wernerowie wciąż byli pustym słowem, za którym nie kryły się żadne twarze ani uczucia. Żona nie wyznała dotąd, dlaczego poróżniła się z rodziną, ale domyślał się powodu. Uważała, że ma czas.
Być może nie było o czym. Być może bogaci, zmanierowani arystokraci wyparli się córki, która wolała łatać rannych żołnierzy zamiast wyjść za księcia z bajki – przypadkiem syna starych przyjaciół i partnerów finansowych w jednym. Niezależnie od przyczyny Gretchen umarła dla nich na długo zanim bomba naprawdę położyła kres jej życiu.
Miał więc powody, by martwić się, co będzie jeśli z tej wojny nie wróci. Nie miał majątku, z wyjątkiem skrzypiec, które przedstawiały większą wartość sentymentalną niż materialną. Przysięgał opiekować się tą drobną, kruchą kobietą i tylko od czasu do czasu przypominał sobie, że jeszcze dwa miesiące temu, zanim go spotkała, radziła sobie bardzo dobrze. Sama.
– Za dużo mówisz. – Gretchen przysiadła na skraju wąskiego łóżka, które z największym trudem mieściło dwie osoby.
Uśmiechała się. Ten uśmiech do dziś prześladował go w snach.
Zanim zdążył powiedzieć coś jeszcze, położyła mu palec na ustach.
*
Wnętrze kamienicy tonęło w mroku; schody skrzypiały przy każdym kroku. Stał na klatce schodowej, nie mogąc zdecydować się czy zapukać, czy odejść i spróbować szczęścia innego dnia.
Na drzwiach nie było żadnej tabliczki.
Zapukał cicho, nie chcąc budzić sąsiadów. Co prawda nie miałby trudności z wyjaśnieniem, dlaczego arystokrata z prowincji dobija się ciemną nocą do mieszkania bywalczyni Gold Vogel. Arystokratom wiele uchodziło na sucho, ale wolał nie ryzykować.
Przyłożył ucho do drzwi, jednak słyszał tylko własny przyspieszony oddech i bicie serca, w chwilę potem dołączył do niech odgłos zdejmowanego łańcucha
Drzwi otworzyły się bezceremonialnie, zalewając korytarz bladym światłem i odsłaniając połowę kobiecej twarzy. Drugą połowę doskonale mógł sobie wyobrazić. Przez szparę w drzwiach zauważył, że narzuciła na siebie aksamitny szlafrok.
– No tak – powiedziała, a kiedy przez dłuższą chwilę nie mógł dojść do słowa, dodała: – Proszę wejść.
Nie wydawała się zaskoczona odwiedzinami. Łańcuch zdjęła bez zawahania. Odsunęła się, by zrobić miejsce.
Wszedł.
Wciąż pachniała perfumami, którymi skropiła się tego wieczoru. Były orientalne i mocne, zupełnie inne niż zapamiętał.
Po odbyciu wyroku Christoph uważał, że przeżył już wszystko i że nic go nie zaskoczy. Tymczasem stanął na środku pokoju, depcząc czerwony wyblakły dywanik, i czuł się jak głupek. Małe pomieszczenie niemal w całości wypełniało duże łóżko, jakby przeniesione tu z innej rzeczywistości. Resztę umeblowania stanowiła niedomknięta szafa, z której wystawała para ciemnych pończoch, toaletka z pękniętym lustrem, wypełniona pudrem różem i innymi typowo kobiecymi drobiazgami. Przy oknie stała miednica z wodą, dzbanek i biały ręcznik. Nieco z boku wyglądający na nowy samowar. Umeblowanie wskazywało, że lokatorka mieszka sama.
To nie był pokoik, który zapamiętał z tamtej nocy, ale obudził wiele wspomnień. Wiele bolesnych wspomnień, które nie wytrzymały starcia z teraźniejszością.
– Przyszedł pan zobaczyć jak mieszkam?
Mężczyzna odwrócił się. Gretchen zapaliła papierosa, przyglądając mu się wyczekująco.
Swobodne, niemal prowokujące zachowanie kobiety – mało która szanująca się dama umiała prezentować się tak władczo w samym szlafroku – czerwone wydęte wargi, wyzywający wzrok wskazywały, że tego typu sceny to dla niej nie pierwszyzna. Nie poznawał osoby, która stała się jego żona.
– Nie wydajesz się zdziwiona – powiedział.
Zauważył niechętny grymas, kiedy nazwał ją po imieniu.
– Czy my się znamy? – zapytała, okrążając go, wciąż z tym samym czujnym spojrzeniem.
To odebrało mu resztki zdecydowania.
– Nie pamiętasz?
Gretchen przystanęła.
– Nie – oświadczyła, posyłając w eter kolisty obłoczek dymu. – A chyba powinnam?
I znów podjęła marsz.
– Jak możesz? – niemal załgał.
– Jak mogę co? – w głowie kobiety zabrzmiała szydercza nuta. – Pierwszy raz widziałam pana dziś w klubie. Gapił się pan na mnie pół wieczoru – stwierdziła bez fałszywej skromności. – Czasem przesadzam z absyntem, ale nie aż tak…
Tego było już za wiele. Kiedy zbliżyła się na wyciągnięcie ręki, brutalnie chwycił ją za przegub i przyciągnął do siebie. Krzyknęła, upuszczając na wpół wypalonego papierosa, który poleciał na dywan, wypalając w nim kolejną dziurę.
– Co się z tobą stało?! – krzyknął jej prosto w twarz.
– Niech mnie pan puści! – prawą ręką próbowała dosięgnąć twarzy agresora.
Zasadniczy problem z posiadania jednej sprawnej dłoni wiązał się z tym, że każdy przeciwnik posiadający dwie z miejsca zyskiwał kilka bonusowych punktów w starciu, chociażby był drobną słabą kobietą.
Gretchen okazała się nadspodziewanie silna. Szamotała się i przeklinała. Puścił, kiedy jej paznokcie pozostawiły na policzku krwawy, piekący ślad.
Poleciała do tyłu z impetem, potykając się. W końcu zatrzymała się na ścianie. Walka zniszczyła misternie ułożone loki, które teraz zasłaniały jej pół twarzy. Próbowała palcami doprowadzić je do porządku, ale efekt okazał się marny. Oddychała ciężko, patrzyła na intruza zagniewanym spojrzeniem, ale nie krzyczała.
Jeszcze.
– Nie jestem taką dziewczyną – powiedziała, co zabrzmiało jak groźba. – Najlepiej będzie, jak pan już pójdzie. Jeśli nie obudzę pół kamienicy, a żadne z nas nie chce skandalu.
Mówiła stanowczo i opanowaniem, mimo to kilka razy zadrżał jej głos.
Mężczyzna znany jako hrabia von Negendank wciąż stał tam gdzie przed chwilą. Policzek piekł coraz bardziej. Ten ból był dobry, realny – bardziej niż wszystko co zobaczył i usłyszał tego wieczora.
– Nie rozumiem… – wyjąkał. – Jesteś… Gretchen.
Nie miał pojęcia, po co używa prawdziwego imienia kobiety. Już otwierając usta czuł, że bruka coś świętego. Dotychczas mógł jeszcze oszukiwać się. Teraz nie miał już wątpliwości. Głupi myślał, że to coś zmieni, że imię podziała na nią jak zaklęcie; że Gretchen ocknie się i znów będzie tak jak dawniej, że zamieszkają w tym pokoiku, zapomną o minionych dziesięciu latach, powodach jej odejścia i jego zobowiązaniach wobec sprawy.
Kobieta, która już nabierała powietrze w płuca, aby zrealizować swój zamiar, wstrzymała oddech.
Spojrzała na niego inaczej. Dziwnie. Jakby zobaczyła ducha.
– Jestem sobą. Mam na imię Liselotte. Gretchen jest… była moją siostrą.
Na drzwiach nie było żadnej tabliczki.
Zapukał cicho, nie chcąc budzić sąsiadów. Co prawda nie miałby trudności z wyjaśnieniem, dlaczego arystokrata z prowincji dobija się ciemną nocą do mieszkania bywalczyni Gold Vogel. Arystokratom wiele uchodziło na sucho, ale wolał nie ryzykować.
Przyłożył ucho do drzwi, jednak słyszał tylko własny przyspieszony oddech i bicie serca, w chwilę potem dołączył do niech odgłos zdejmowanego łańcucha
Drzwi otworzyły się bezceremonialnie, zalewając korytarz bladym światłem i odsłaniając połowę kobiecej twarzy. Drugą połowę doskonale mógł sobie wyobrazić. Przez szparę w drzwiach zauważył, że narzuciła na siebie aksamitny szlafrok.
– No tak – powiedziała, a kiedy przez dłuższą chwilę nie mógł dojść do słowa, dodała: – Proszę wejść.
Nie wydawała się zaskoczona odwiedzinami. Łańcuch zdjęła bez zawahania. Odsunęła się, by zrobić miejsce.
Wszedł.
Wciąż pachniała perfumami, którymi skropiła się tego wieczoru. Były orientalne i mocne, zupełnie inne niż zapamiętał.
Po odbyciu wyroku Christoph uważał, że przeżył już wszystko i że nic go nie zaskoczy. Tymczasem stanął na środku pokoju, depcząc czerwony wyblakły dywanik, i czuł się jak głupek. Małe pomieszczenie niemal w całości wypełniało duże łóżko, jakby przeniesione tu z innej rzeczywistości. Resztę umeblowania stanowiła niedomknięta szafa, z której wystawała para ciemnych pończoch, toaletka z pękniętym lustrem, wypełniona pudrem różem i innymi typowo kobiecymi drobiazgami. Przy oknie stała miednica z wodą, dzbanek i biały ręcznik. Nieco z boku wyglądający na nowy samowar. Umeblowanie wskazywało, że lokatorka mieszka sama.
To nie był pokoik, który zapamiętał z tamtej nocy, ale obudził wiele wspomnień. Wiele bolesnych wspomnień, które nie wytrzymały starcia z teraźniejszością.
– Przyszedł pan zobaczyć jak mieszkam?
Mężczyzna odwrócił się. Gretchen zapaliła papierosa, przyglądając mu się wyczekująco.
Swobodne, niemal prowokujące zachowanie kobiety – mało która szanująca się dama umiała prezentować się tak władczo w samym szlafroku – czerwone wydęte wargi, wyzywający wzrok wskazywały, że tego typu sceny to dla niej nie pierwszyzna. Nie poznawał osoby, która stała się jego żona.
– Nie wydajesz się zdziwiona – powiedział.
Zauważył niechętny grymas, kiedy nazwał ją po imieniu.
– Czy my się znamy? – zapytała, okrążając go, wciąż z tym samym czujnym spojrzeniem.
To odebrało mu resztki zdecydowania.
– Nie pamiętasz?
Gretchen przystanęła.
– Nie – oświadczyła, posyłając w eter kolisty obłoczek dymu. – A chyba powinnam?
I znów podjęła marsz.
– Jak możesz? – niemal załgał.
– Jak mogę co? – w głowie kobiety zabrzmiała szydercza nuta. – Pierwszy raz widziałam pana dziś w klubie. Gapił się pan na mnie pół wieczoru – stwierdziła bez fałszywej skromności. – Czasem przesadzam z absyntem, ale nie aż tak…
Tego było już za wiele. Kiedy zbliżyła się na wyciągnięcie ręki, brutalnie chwycił ją za przegub i przyciągnął do siebie. Krzyknęła, upuszczając na wpół wypalonego papierosa, który poleciał na dywan, wypalając w nim kolejną dziurę.
– Co się z tobą stało?! – krzyknął jej prosto w twarz.
– Niech mnie pan puści! – prawą ręką próbowała dosięgnąć twarzy agresora.
Zasadniczy problem z posiadania jednej sprawnej dłoni wiązał się z tym, że każdy przeciwnik posiadający dwie z miejsca zyskiwał kilka bonusowych punktów w starciu, chociażby był drobną słabą kobietą.
Gretchen okazała się nadspodziewanie silna. Szamotała się i przeklinała. Puścił, kiedy jej paznokcie pozostawiły na policzku krwawy, piekący ślad.
Poleciała do tyłu z impetem, potykając się. W końcu zatrzymała się na ścianie. Walka zniszczyła misternie ułożone loki, które teraz zasłaniały jej pół twarzy. Próbowała palcami doprowadzić je do porządku, ale efekt okazał się marny. Oddychała ciężko, patrzyła na intruza zagniewanym spojrzeniem, ale nie krzyczała.
Jeszcze.
– Nie jestem taką dziewczyną – powiedziała, co zabrzmiało jak groźba. – Najlepiej będzie, jak pan już pójdzie. Jeśli nie obudzę pół kamienicy, a żadne z nas nie chce skandalu.
Mówiła stanowczo i opanowaniem, mimo to kilka razy zadrżał jej głos.
Mężczyzna znany jako hrabia von Negendank wciąż stał tam gdzie przed chwilą. Policzek piekł coraz bardziej. Ten ból był dobry, realny – bardziej niż wszystko co zobaczył i usłyszał tego wieczora.
– Nie rozumiem… – wyjąkał. – Jesteś… Gretchen.
Nie miał pojęcia, po co używa prawdziwego imienia kobiety. Już otwierając usta czuł, że bruka coś świętego. Dotychczas mógł jeszcze oszukiwać się. Teraz nie miał już wątpliwości. Głupi myślał, że to coś zmieni, że imię podziała na nią jak zaklęcie; że Gretchen ocknie się i znów będzie tak jak dawniej, że zamieszkają w tym pokoiku, zapomną o minionych dziesięciu latach, powodach jej odejścia i jego zobowiązaniach wobec sprawy.
Kobieta, która już nabierała powietrze w płuca, aby zrealizować swój zamiar, wstrzymała oddech.
Spojrzała na niego inaczej. Dziwnie. Jakby zobaczyła ducha.
– Jestem sobą. Mam na imię Liselotte. Gretchen jest… była moją siostrą.
*
Kiedy ma się tylko kilka godzin do rozstania, każda sekunda wydaje się zbyt ważna by marnować ją na sen.
– Nigdy nie mówisz o swojej rodzinie – powiedział, błądząc niespokojnie po gładkim białym ramieniu żony.
Nawet w ciemności poczuł na sobie niechętny wzrok kobiety.
– Ożeniłeś się ze mną, a nie z moją rodziną – Odwróciła się na drugi bok.
– Nie tęsknisz za nimi? – O to dotychczas nie pytał i w gruncie rzeczy nie spodziewał się otrzymać odpowiedzi właśnie teraz. Ale tym razem nie natrafił na twardy mur niechęci i milczenia. Coś – bliskość rozstania, albo zmęczenie Gretchen ciągłym zbywaniem coraz to nowych pytań – spowodowało wyrwę. Jedną. Maleńką.
– Nie chcą mieć ze mną do czynienia, więc ja też nie chcę… – powiedziała płaczliwym głosem.
Christoph miał pewne wyobrażenia o obłudzie arystokratów, rekcja żony potwierdzała je w stu procentach. Objął jej szczupłe ciało, przytulając policzek do miękkich włosów.
Sądził, że to koniec, ale żona chciała powiedzieć coś jeszcze.
– Ale czasem tęsknię za siostrą.
– Nie wiedziałem, że masz siostrę? – zdziwił się, a przecież taka wiedza należała do najbardziej prozaicznych.
– Tak. Lotte jest… trochę szalona.
– Nigdy nie mówisz o swojej rodzinie – powiedział, błądząc niespokojnie po gładkim białym ramieniu żony.
Nawet w ciemności poczuł na sobie niechętny wzrok kobiety.
– Ożeniłeś się ze mną, a nie z moją rodziną – Odwróciła się na drugi bok.
– Nie tęsknisz za nimi? – O to dotychczas nie pytał i w gruncie rzeczy nie spodziewał się otrzymać odpowiedzi właśnie teraz. Ale tym razem nie natrafił na twardy mur niechęci i milczenia. Coś – bliskość rozstania, albo zmęczenie Gretchen ciągłym zbywaniem coraz to nowych pytań – spowodowało wyrwę. Jedną. Maleńką.
– Nie chcą mieć ze mną do czynienia, więc ja też nie chcę… – powiedziała płaczliwym głosem.
Christoph miał pewne wyobrażenia o obłudzie arystokratów, rekcja żony potwierdzała je w stu procentach. Objął jej szczupłe ciało, przytulając policzek do miękkich włosów.
Sądził, że to koniec, ale żona chciała powiedzieć coś jeszcze.
– Ale czasem tęsknię za siostrą.
– Nie wiedziałem, że masz siostrę? – zdziwił się, a przecież taka wiedza należała do najbardziej prozaicznych.
– Tak. Lotte jest… trochę szalona.
cdn.
Are You Watching Closely?