Minęła trzecia nad ranem, gdy starszy mężczyzna wbił łopatę w ziemię i oparł się o nią, ciężko dysząc. Otarł pot z czoła i sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki po papierosa. Chwilę delektował się smakiem najtańszego tytoniu dostępnego w sklepie w pobliżu ich domu, by zaraz splunąć siarczyście do wykopanego dołu, tuż obok stóp pracującego w nim młodego chłopaka. Stary popatrzył na niego z nieodgadnionym wyrazem twarzy i pokręcił głową. Schylił się, by podkręcić moc małej lampki z diodami LED, wszak księżyc schował się za chmurami i nie zanosiło się na jego szybki powrót.
O tej porze dwaj mężczyźni byli jedynymi żywymi na tym zapomnianym przez Boga i ludzi cmentarzu. Teren stał nieużywany od lat, a przyroda powoli odbierała to, co do niej należało. Nikt inny nie był na tyle głupi czy też pijany, by się tutaj zapuszczać. Wprawdzie młodzieniec też nie był, ale nie śmiał sprzeciwić się wujkowi (który na dobrą sprawę przyjechał tu w nocy tylko z przyzwyczajenia). Nauczył się tego już dawno, jeśli wuj każe coś zrobić, to się to robi. Obojętnie, co by to nie było.
Młody przerwał kopanie, by rozprostować zbolałe plecy. Ręcznikiem przerzuconym przez szyję otarł czoło i spojrzał na wujka.
- Mogę zrobić sobie chwilę przerwy, wuju? Już prawie rąk nie czuję.
Zbigniew spojrzał na bratanka. Rzeczywiście, pot ciekł z młodego czoła ciurkiem, zlepiwszy wcześniej włosy, które w połączeniu z brudem sprawiały wrażenie niemytych od miesięcy. Jednakże wuj nie należał do osób zbyt miłosiernych. Nie było ważne, że chłopak miał dopiero szesnaście lat, a jego wątłej postury zdawał się nie dostrzegać wcale – wiedział, że jest silny.
- Nie marudź. Twoi rodzice nie byliby zadowoleni, gdybym wychował ich syna na lebiodę – Spojrzał na młodzieńca z wyższością. – Kop, kop.
- Ale...
- Bez dyskusji – uciął, chwytając łopatę. Opuścił się do grobu. – Jeszcze tylko trochę, z metr głębiej i powinniśmy się dokopać do trumny.
Kacprowi na samą myśl o rodzicach zrobiło się smutno. Wiele by dał, żeby żyli, żeby mógł ich poznać. Im był starszy, tym częściej myślał o wypadku samochodowym, przez który stracił dwie najbliższe osoby. Marzył o normalnym domu, bo mieszkanie z wujem bardziej przypominało obóz dla niewolników, aniżeli normalną rodzinę. Przynajmniej jeśli chodziło o pracę, bo na brak żywności czy dóbr materialnych nie mógł narzekać. Jednak harówka od świtu do zmierzchu mogła zmęczyć nawet najwytrwalszych, a dodając do tego cotygodniowe nocne wyprawy... Chłopak westchnął tylko i wrócił do kopania.
Nie wiedział, czego tak właściwie szukali. Każdy z takich wypadów kończył się fiaskiem, po którym wuj spijał się do nieprzytomności w zamkniętej piwnicy, a mimo to nie tracił nadziei i wytrwale kontynuował poszukiwania tego zagadkowego czegoś.
Chłopak nie wiedział też, że wuj z każdej takiej eskapady jednak coś przywoził. Nie mógł wiedzieć, Zbigniew starannie ukrywał swoje prawdziwie zamiary. Zawsze po skończonym kopaniu, po kolejnym teoretycznym fiasku, po kolejnej wiązance przekleństw na niby źle wybrany grób, wysyłał bratanka do samochodu, by odniósł sprzęt, a sam na chwilę siadał w dole, odsapnąć. Wtedy to zabierał kilka potrzebnych mu kości i, jeśli takowe były, drogocennych przedmiotów mających, przynajmniej według niego, magiczną moc
W końcu łopata Kacpra uderzyła w coś metalowego. Nie od razu zdał sobie sprawę z tego, co się stało. Kopał dalej i dopiero po paru sekundach zamarł ze szpadlem w powietrzu. Metalowa trumna?
- Wujku?
- Odsuń się, chłopcze. – Zbigniew doskoczył do bratanka, odrzucając łopatę w bok. – To niemożliwe. To nie może być taka trumna, nie ma prawa tu... Przecież to osiemnastowieczny grób... Szlachcica... - Wyjął z kieszeni notesik. – Tak, tak, zgadza się. Herbu...
Chłopak wspiął się na powierzchnię. Wolał odejść na bezpieczną odległość, zwłaszcza, że wuj zaczął mówić bardziej do siebie, niż do niego.
Zbigniew padł na kolana i powoli odsłaniał znalezisko, odgrzebując ziemię gołymi dłońmi. Nie baczył na kamienie, które rozcinały skórę, pracował opętany jakąś dziwną siłą. Z coraz większą zapalczywością rozrzucał glebę na boki, aż jego oczom ukazała się sporych rozmiarów bomba lotnicza.
- Szlag! – Wyskoczył z grobu, dysząc ciężko. – Uff, dobrze, że nie odkopywałem tego łopatą. Jakbym uruchomił zapalnik...
Otarł czoło i wsparł dłonie na kolanach. Stał tak dłuższą chwilę, dysząc ciężko z opuszczoną głową. Mając sześćdziesiąt lat na karku, było to całkiem normalne, serce już nie to, a sprawa też niebłaha, to i tłukło się w piersi niesłabo.
Spojrzał na bratanka i uśmiechnął się krzywo.
- Dobra, wracamy. Zostaw sprzęt na dnie, nie będziemy ryzykować, w domu mamy tego sporo. Idę do auta, a ty szybko zasyp grób i przyjdź do mnie.
- Ale... łopaty są...
- Masz ręce. Dasz radę.
Kacper spojrzał z wyrzutem na wuja i niechętnie pokiwał głową. Nie było co dyskutować, im szybciej weźmie się do pracy, tym prędzej będzie w domu.
Wuj już oddalał się miarowym krokiem. Zabrał ze sobą lampkę, nie przejmując się chłopakiem, jednak księżyc, jakby widząc całą sytuację, wyszedł zza chmur, oświetlając okolicę.
Zakopywanie grobu bez łopaty zajęło Kacprowi kilka godzin, ale też dół był sporych rozmiarów. Chłopak, oblepiony błotem, opadł za ziemię. Bolały go wszystkie mięśnie, ledwo mógł ruszyć palcem. Położył głowę na mokrej od rosy trawie i wpatrzył się w niebo, które jaśniało z każdą chwilą, zdradzając bliskość dnia.
Młodzieniec nawet nie wiedział, kiedy zmorzył go sen, lecz gdy w końcu się obudził, słońce było już całkiem wysoko na niebie. Szybko poderwał się i pobiegł do auta.
Minął zniszczony mur i zatrzymał się, nie wierząc własnym oczom. Wuj odjechał. Zostawił go tutaj, kilometry od domu!
Usiadł na niższej partii cegieł, by się zastanowić. Nawet nie wiedział, gdzie jest ten cmentarz! Kiedyś była tu jakaś wioseczka, ale teraz podupadające domy zionęły pustką. Ludzie uciekli stąd już dawno temu, nikt nawet nie odwiedzał zmarłych na cmentarzu.
Wstał i rozejrzał się dookoła. Nic. Żadnych znaków, żadnych drogowskazów. Nie miał pojęcia, w którą stronę jest najbliższa miejscowość, więc ruszył w losowo wybranym kierunku.
Stary volkswagen transporter wtoczył się na podjazd, hałasując niemiłosiernie. Zbigniew zatrzymał pojazd, czekając, aż uniesie się brama garażowa.
Wjechał, wyłączył silnik i wysiadł z auta. Podszedł do blaszanej szafy, w której trzymał zapasowy sprzęt do rozkopywania grobów i zapakował go do tyłu. Wolał zrobić to od razu, żeby nie dopuścić do sytuacji, w której przejeżdża kilkadziesiąt kilometrów, by stwierdzić, że zapomniał łopat. Raz już tak zrobił, wystarczy.
Udał się do „gabinetu”, jak nazywał pokój, w którym trzymał swoje notatki. Było to niewielkie pomieszczenie, parę metrów kwadratowych zawalone stosami dokumentów i podniszczonych, opasłych tomów. Mebli nie było tam wcale, nie licząc małego stolika i krzesła, stojących pod jedną ze ścian.
Pospiesznie przeglądał zgromadzony materiał w poszukiwaniu właściwej książki. Gdy w końcu ją znalazł, wsadził tom pod pachę i udał się na ganek, biorąc po drodze piwo z lodówki.
Rozsiadł się na huśtawce i przez chwilę obserwował łąkę za domem, zwieńczoną potężną puszczą.
W zamyśleniu sączył złocisty trunek. Dopiero ryk dobiegający od strony lasu wyrwał go z tego stanu. Odstawił butelkę i chwycił księgę, której okładka pokryta była runicznymi znakami.
Otworzył ją w mniej więcej połowie objętości, zdawałoby się na chybił trafił, lecz szybko zaczął przeglądać wersety na prawej stronie, pomagając sobie palcem. Na jego twarzy pojawił się wyraz niezrozumienia.
- No tak, wszystko się zgadza. To na pewno był ten grób, ale ten pocisk... – Zasępił się. – Będzie trzeba wrócić tam samemu, nie ma co narażać na śmierć młodego.
Po chwili przypomniał sobie, że zostawił go w tej wymarłej wiosce i powiedział, jakby usprawiedliwiając samego siebie:
- Poradzi sobie. Musi tylko dojść do jakiejś drogi i złapać stopa. Tak... – Dopił piwo i udał się pod prysznic.
Zbliżał się wieczór, a ciemne, deszczowe chmury powoli zalewały niebo. Zbigniew robił kolację, wyglądając co chwilę przez okno na podjazd. Zaczynał się niepokoić o bratanka. Zbyt długo nie wracał. Jeśli dalej tak pójdzie, będzie musiał go szukać, a to nie bardzo mu się uśmiechało, zważając na bliskość ulewy.
Skończył jeść omlet i wyszedł przed dom.
- Chłopcze, gdzie ty się podziewasz? – wyszeptał, wpatrując się w zakręt oddalony o kilkaset metrów.
Wyciągnął komórkę. Zbigniew mimo swojego wieku, świetnie radził sobie z nowościami technologicznymi. Komputery, smartfony czy GPS-y nie były dla niego problemem.
Zegar wyświetlał godzinę dwudziestą. Mężczyzna pokręcił głową z niesmakiem. Nie miał wyboru, musiał go poszukać. Nie wybaczyłby sobie, gdyby coś stało się Kacprowi. Kochał go mimo tego, jak go traktował. Był dla niego twardy, dla jego dobra. Przynajmniej miał taką nadzieję.
Kilkanaście minut później Zbigniew był gotowy do drogi. Wskoczył na swojego choppera i ruszył w zapadającą noc.
Huk wybuchu dotarł do uszu chłopaka. Ten momentalnie zatrzymał się i odwrócił. Otworzył usta w niemym szoku. Nawet stąd widział słup dymu unoszący się na sporą wysokość. Sądząc po tempie marszu, cmentarz musiał być już jakieś dwadzieścia kilometrów za nim. Pokręcił z niedowierzaniem głową.
- Potężna bomba... - mruknął i ruszył w dalszą drogę.
Był wściekły na wujka, a do tego głodny. Od wczorajszego wieczora nie miał nic w ustach, a jeżynami rosnącymi przy drodze nie sposób było się najeść. Podniósł z asfaltu mały kamyczek i cisnął nim w drzewo, stojące obok.
To musiało się skończyć. Wuj tym razem przesadził. Chłopak zdecydował, że więcej nie pozwoli sobą tak pomiatać, nawet jeśli oznaczałoby to wyprowadzkę. Trudno, jakoś da radę. Przynajmniej nie będzie harował za darmo, a rola popychadła też się już znudziła.
Usiadł na poboczu, próbując opanować drżenie rąk i uspokoić oddech. Kogo on chciał oszukać? Rok temu skończył szkołę, na gimnazjum. Tak, był zdolnym uczniem, szybko wszystko chwytał i ostatnie dwie klasy wynudziły go niemożliwie, ale bez wykształcenia przynajmniej średniego miał nikłe szanse na przyjęcie gdziekolwiek. Umiał dobrze posługiwać się łopatą. Może kopanie rowów? Siekierą też władał. Zostanie drwalem?
Wstał. Nie pora na takie rozważania. Musiał wrócić do domu i... chociaż porozmawiać z wujkiem. Wątpił, by to odniosło skutek, ale spróbować nie zaszkodzi.
Zmierzch zbliżał się nieubłaganie, gdy z oddali zaczął dobiegać warkot silnika. Chłopak był potwornie wyczerpany, ale mimo to odgłos wydawał się znajomy. Pojawiła się nutka nadziei. Motocykl wujka? Niemożliwe. Stary przecież by po niego nie przyjechał...
Chopper wyłonił się zza zakrętu, furkocząc gniewnie. Chwilę później zatrzymał się przed chłopakiem.
- Wujku! - krzyknął Kacper, gdy mężczyzna na motocyklu zgasił przedni reflektor. – Tak się cieszę!
Cała złość wyparowała w moment. Chłopak rzucił się na szyję wuja, z trudem powstrzymując łzy. Nie chciał, by widziano go płaczącego.
Zbigniew uśmiechnął się mimowolnie, całe szczęście chłopak tego nie dostrzegł.
- Wskakuj, łajzo – rzucił tylko, starając się opanować radość w głosie. - Już dość się ciebie naszukałem!
Odsunął chłopaka na długość ramion i przyjrzał mu się dokładnie.
- Masz szczęście, że nie zostałeś na tym cmentarzu, bo chyba bym cię zabił.
Zbigniew poczekał, aż chłopak zaśnie i, zostawiwszy w kuchni kartkę z informacją o wybyciu na zakupy, udał się do garażu. Po wybuchu bomby już nic mu tam nie zagrażało, musiał sprawdzić grób. Wiedział, że jest rozsadzony, ale może szczęście dopisze i coś znajdzie.
Nie chcąc hałasować, zwolnił hamulec ręczny i wypchnął auto na ulicę. W duchu chwalił się za zrobienie pochyłego podjazdu.
Trochę ponad godzinę później dojechał na miejsce. Ze schowka wyjął latarkę o największej mocy, wziął łopatę z tyłu i ruszył na cmentarz, dziękując Bogu, że deszcz jednak przeszedł bokiem, bo brodzenie po kostki w błocie nie było ciekawą perspektywą.
W powietrzu jeszcze było czuć zapach ziemi i spalenizny, a delikatna mgiełka utrudniała poszukiwania, rozpraszając snop światła. Cóż, będzie trzeba się nagimnastykować, pomyślał.
Doszedł do dziury po wybuchu, mającej średnicę co najmniej kilkunastu metrów. Na dno osypały się szczątki pobliskich nagrobków i część kości, resztę pewnie rozrzuciło dookoła.
Postanowił działać systematycznie. Wrócił na początek cmentarza i w myślach podzielił obszar na kilkadziesiąt sektorów, po mniej więcej metr kwadratowy każdy. Na krawędziach kwadratów powbijał walające się dookoła patyki i przystąpił do pracy, klucząc między nagrobkami.
Przy piątym sektorze w końcu na coś trafił. Podniósł fragment pogiętego wybuchem metalu. Czyżby szabla? Prawdopodobnie tak, ale w takim stanie, bez ponownego przetopienia nie nada się do niczego. Odłożył znalezisko na miejsce, by nie zaśmiecać niesprawdzonych obszarów poszukiwań i wrócił do przeczesywania okolicy.
Wbrew pozorom zajęcie było dość męczące, a z pewnością nużące. Po kilku godzinach bezustannych poszukiwań Zbigniew musiał zrobić przerwę. Wbił łopatę w sektor, w którym skończył poszukiwania, i udał się do auta.
Zaspokoiwszy głód, wypił półlitrową butelkę Coca-Coli. Miał nadzieję, że ta krztyna kofeiny wystarczy na rozbudzenie, bo o zabraniu prawdziwej kawy nie pomyślał.
Usiadł w otwartych tylnych drzwiach, postanawiając jeszcze trochę odpocząć. Przyglądał się gwiazdom, rozmyślając o kolejnej wyprawie, którą zaplanował już kilka tygodni temu.
Dobrze pamiętał, jak natknął się na wzmiankę o piorunowych strzałkach. Znalazł to w jednej ze swoich ksiąg, w takiej nowszej stażem, którą miał od niedawna. Od razu postanowił, że się tym zajmie. Nie mógł przejść obojętnie obok przedmiotu tak silnie magicznego i o tak wielkiej energii. W końcu to sam piorun zamknięty w kamieniu! Wprawdzie wiedział, co na ten temat sądzi nauka „To po prostu skamieniałe rostrum belemnita!”, ale mimo wszystko dawał wiarę wierzeniom Słowian. Musiał zdobyć ten amulet. Może dzięki niemu w końcu dopnie swego...
Wstał, rozruszał mięśnie i wrócił na cmentarz. Rozejrzał się i z zadowoleniem stwierdził, że lwią część roboty skończył przed przerwą. Zostało raptem parę nietkniętych obszarów.
Dwie godziny później, przeszukawszy ostatnią cześć cmentarza, zaklął jak szewc. Nie znalazł niczego, co byłoby godne uwagi! Pokręcił głową z niesmakiem i z nosem spuszczonym na kwintę wrócił do samochodu. Świtało.
Gdy Kacper wszedł do kuchni, na stole dostrzegł dwie torby z zakupami, jednak wujka nigdzie nie było. Sprawdził garaż. Motocykl i samochód stały nieruszone. Przeszedł się po domu, nawołując, lecz to też nie przyniosło skutku.
- Pewnie jest w tej swojej piwnicy – mruknął cicho.
Stanął przed drzwiami i położył dłoń na klamce. Zawahał się. Pamiętał wściekłość wuja, gdy ten zastał go na schodach prowadzących do piwnicy. Chłopak musiał przyznać, miał ciężko, harował jak wół przez większość dnia, ale nigdy nie był bity. Poza tym jednym, jedynym razem. Był niemal pewien, że wuj go zabije. Na szczęście skończyło się tylko na paru krwiakach i obolałych żebrach.
Wprawdzie po paru dniach doczekał się przeprosin, ale zapamiętał, by nawet nie zbliżać się do tych cholernych drzwi. Nieważne, co było za nimi. Nie interesowało go to.
Odstąpił i wrócił do kuchni. Wskazówki zegara ułożyły się w godzinę siódmą. Huh, nawet po tak wyczerpującym dniu wstałem o standardowej porze, zdziwił się.
Włączył radio i zabrał się za szykowanie śniadania dla siebie i wujka, a nim się spostrzegł, ten wszedł do kuchni, uśmiechnięty od ucha do ucha.
- No, chłopcze, czeka cię dziś robota! - krzyknął jak co rano, siadając przy stole.
- Wiem. Czy dziś mi pomożesz? - Chłopak położył talerze z parującą jajecznicą na blacie i usiadł naprzeciw wuja.
- Nie. Przygotowuję się do kolejnej wyprawy. I – zamyślił się na moment – mam dla ciebie dobrą wiadomość. Tym razem jadę sam.
Zbigniew spojrzał na bratanka szeroko otwartymi oczami, promieniującymi radością. Zastanawiał się, czy chłopak da po sobie poznać, że się cieszy, lecz ten siedział z nieprzeniknioną miną, wzruszywszy tylko ramionami.
- Myślałem, że się ucieszysz na chwilę wytchnienia, bez zrzędzenia starego pryka.
- Tak, ja... znaczy się... – Kacper sam nie wiedział, co myśleć. Do tej pory nie sądził, że lubił te ich wspólne wyprawy, ale teraz zrobiło mu się dziwnie przykro.
- No co się dzieje, chłopcze?
- Ja... jachcęjechaćztobą – wyrzucił jednym tchem.
- Że co proszę? - Wuj szczerze się roześmiał.
- Chciałbym pojechać z tobą. To fajniejsze od ciągłego siedzenia w domu i robienia tego samego.
- Nie ma takiej możliwości. Ta wyprawa nie będzie zwykłym kopaniem grobów... – Wstał i oparł dłonie o stół. Spoważniał. – No już, nie rób takiej miny. Powkładaj naczynia do zmywarki i bierz się za koszenie trawy i strzyżenie krzewów.
Chłopak podniósł się, niechętnie wykonując polecenie. Nie widział sensu dalszych starań, jak wuj się uprze, to jak osioł... A do tego jeszcze cały ogród do oporządzenia, hektar mozolnego koszenia!
Wuj poczekał, aż Kacper opuści kuchnię i wziął piwo z lodówki. Ledwo otworzył butelkę, odstawił ją na stół i wybiegł z pomieszczenia.
Nie ma co zwlekać, ostatnia wyprawa skończyła się totalną klapą, muszę to sobie odbić, pomyślał, wbiegając do garażu.
Półtorej godziny później wjechał do Jawora. Dawno nie odwiedzał tego miasta, więc chwilę kluczył między uliczkami, nim trafił pod właściwy adres. Jednak widząc obskurne kamienice i kilku szemranych typków, stojących pod jedną z bram wejściowych, odjechał kilka ulic dalej i zostawił samochód na rynkowym parkingu.
Dopiero po przejściu paru kroków stwierdził, że jednak zadzwoni do starego przyjaciela i powiadomi o swojej wizycie. Kto wie, może jest na wyprawie, jak nazywał swoje wędrówki po lasach w poszukiwaniu rupieci z przeszłości.
- Halo?
- Waldek? Tu Zbyszek.
- Zbyszek?! - Wybuch radości w głosie rozmówcy wywołał mimowolny uśmiech na twarzy Zbigniewa.
- Tak, pijaku. Jestem w Jaworze. Masz coś przeciwko wizycie?
- Co?! Nie, skądże, wpadaj! - Zakończył połączenie.
Zbigniew odsunął komórkę od ucha i wyszczerzył zęby. Nie zaszkodzi kupić flaszkę, pomyślał, wchodząc do sklepu monopolowego pod filarami. Przekraczając próg o mało nie wywinął orła – kiedyś tego stopnia tu nie było!
Kilka minut później zapukał w delikatnie nadgryzione zębem czasu drzwi, a te otworzyły się niemal natychmiast. Stojący w nich mężczyzna przypominał wyglądem niemieckiego emeryta. Oczywiście, gdyby nie zwracać uwagi na dziurawe dresy i wyświechtany podkoszulek. Pucołowate policzki zarumieniły się, napięte szerokim uśmiechem. Idealnie równe i białe zęby mocno kontrastowały z ciemniejszą cerą, a jeśli pomyśleć o tytoniowym nałogu znajomego, Zbigniew był szczerze zdumiony ich barwą. Sam przecież też nie ograniczał się z fajkami, ale zęby miał mocno zżółkłe.
Waldek odstąpił, robiąc miejsce do przejścia. Wnętrze mieszkania nie zachwycało, ale na pewno nie można mówić o zaniedbaniu. Zużyte meble czy stary dywan nie nosiły choćby śladu kurzu. Przynajmniej jeśli chodzi o salon. Zbigniew dalej się nie zapuszczał, ale wiedział, że w sypialni Waldek trzyma swoje trofea myśliwskie i różne śmieci, które zebrał przez lata przeszukiwań okolicznych lasów.
- Siadaj, przyjacielu. – Poklepał Zbigniewa po ramieniu, a ten przed usadowieniem się we wskazanym miejscu, wyciągnął zza pazuchy flaszkę i wręczył ją gospodarzowi.
- Proszę. Najlepsza, jaką mieli w sklepie.
- Oooo! – Waldek zatarł dłonie. – Lecę po kielonki.
Po kilku głębszych wypitych przez Waldemara i kilku wylanych do kwiatka przez Zbigniewa rozmowa ciągle oscylowała wokół przeróżnych tematów, ale ile można rozmawiać o polityce i przeszłości? Trzeba było to przerwać.
- Dobra, Waldek. Muszę się dowiedzieć kilku rzeczy.
- Wal śmiało – odrzekł, wymachując palcem przed oczami rozmówcy.
- Chodzi mi o przetrwanie w lesie. Zamierzam się wybrać na pewną wyprawę, przynajmniej tygodniową. Samemu.
- Hmm, las, tak, hyk, niebezpieszne bydlę dla laika. Dokąd, hyk, chcesz jechać? – Nie zwrócił uwagi na czknięcia.
- W okolice źródła Głomacz.
- Uu, hyk, za gramanicę się pcha, hyk – zasłonił usta – no żesz z tą szkawką!
Chwycił butelkę napoju, stojącą pod stołem, i jednym haustem opróżnił połowę, odczekał moment, czknął i opróżnił drugie pół. Odetchnął z zadowoleniem.
- No, w końcu przeszło. To o szym my tu... A tak, tak. Las, niebezpieszne bydlę dla laika. – Zbigniew uśmiechnął się nieznacznie, ale nie przerywał. – Szekaj moment.
Waldek wyszedł z pokoju sprężystym krokiem, wymachując rękami. Z drugiego pomieszczenia dochodziły odgłosy krzątaniny, jakieś stuki, puki, i w końcu, gdy Zbigniew zaczynał się już niecierpliwić, jego spec od survivalu wrócił, niosąc w ramionach pokaźnych rozmiarów plecak.
Rzucił tobołek na stół, zapominając o kieliszkach, które zwaliły się na parkiet. Odłamki szkła pomknęły we wszystkie strony. Gospodarz spojrzał na swoje dzieło, skwitował je najpopularniejszym polskim przekleństwem i zabrał się za prezentowanie sprzętu, który przyniósł.
- Patrz, mam tu wszystko, szego będziesz potrzebował. A może i więcej! – Ucieszył się, wyciągając co rusz inne przedmioty. – Krzesiwo magnezowe, flary, gaz pieprzowy. O, patrz, nawet poradnik survivalowy! Trzysta metrów dratwy, nad... nadmnagan... Tfu! Coś tam potasu w pastylkach do odkażania wody, do tego trochę glicerolu, jakbyś nie dał rady krzesiwu. Środek przeciw kleszszom i komarom. Małą butlę gazową i menażkę.
- Jezu, Waldek, ja nie jadę tam na stałe!
- Przezorny zawsze ubezpieszony, Zbigniewie. Zawsze!
- Dobra, dobra, nie wyciągaj reszty, jeśli coś tam jeszcze zostało.
- Jeszcze tylko namiot i śpiwór w piwnicy.
- No tak, to też ważne...
- A, jeszcze dubeltówka! – wdarł się w pół słowa Waldek.
- O nie, nie chcę broni!
- Tamte rejony są niebezpieszne! Bez nie możesz jechać!
- Jakbyś mógł mi zabronić – zaśmiał się Zbigniew.
- Jakbym mógł nie dać ci mojego sprzętu.
- Dobra, dobra – spuścił z tonu – dawaj tę pukawkę.
O tej porze dwaj mężczyźni byli jedynymi żywymi na tym zapomnianym przez Boga i ludzi cmentarzu. Teren stał nieużywany od lat, a przyroda powoli odbierała to, co do niej należało. Nikt inny nie był na tyle głupi czy też pijany, by się tutaj zapuszczać. Wprawdzie młodzieniec też nie był, ale nie śmiał sprzeciwić się wujkowi (który na dobrą sprawę przyjechał tu w nocy tylko z przyzwyczajenia). Nauczył się tego już dawno, jeśli wuj każe coś zrobić, to się to robi. Obojętnie, co by to nie było.
Młody przerwał kopanie, by rozprostować zbolałe plecy. Ręcznikiem przerzuconym przez szyję otarł czoło i spojrzał na wujka.
- Mogę zrobić sobie chwilę przerwy, wuju? Już prawie rąk nie czuję.
Zbigniew spojrzał na bratanka. Rzeczywiście, pot ciekł z młodego czoła ciurkiem, zlepiwszy wcześniej włosy, które w połączeniu z brudem sprawiały wrażenie niemytych od miesięcy. Jednakże wuj nie należał do osób zbyt miłosiernych. Nie było ważne, że chłopak miał dopiero szesnaście lat, a jego wątłej postury zdawał się nie dostrzegać wcale – wiedział, że jest silny.
- Nie marudź. Twoi rodzice nie byliby zadowoleni, gdybym wychował ich syna na lebiodę – Spojrzał na młodzieńca z wyższością. – Kop, kop.
- Ale...
- Bez dyskusji – uciął, chwytając łopatę. Opuścił się do grobu. – Jeszcze tylko trochę, z metr głębiej i powinniśmy się dokopać do trumny.
Kacprowi na samą myśl o rodzicach zrobiło się smutno. Wiele by dał, żeby żyli, żeby mógł ich poznać. Im był starszy, tym częściej myślał o wypadku samochodowym, przez który stracił dwie najbliższe osoby. Marzył o normalnym domu, bo mieszkanie z wujem bardziej przypominało obóz dla niewolników, aniżeli normalną rodzinę. Przynajmniej jeśli chodziło o pracę, bo na brak żywności czy dóbr materialnych nie mógł narzekać. Jednak harówka od świtu do zmierzchu mogła zmęczyć nawet najwytrwalszych, a dodając do tego cotygodniowe nocne wyprawy... Chłopak westchnął tylko i wrócił do kopania.
Nie wiedział, czego tak właściwie szukali. Każdy z takich wypadów kończył się fiaskiem, po którym wuj spijał się do nieprzytomności w zamkniętej piwnicy, a mimo to nie tracił nadziei i wytrwale kontynuował poszukiwania tego zagadkowego czegoś.
Chłopak nie wiedział też, że wuj z każdej takiej eskapady jednak coś przywoził. Nie mógł wiedzieć, Zbigniew starannie ukrywał swoje prawdziwie zamiary. Zawsze po skończonym kopaniu, po kolejnym teoretycznym fiasku, po kolejnej wiązance przekleństw na niby źle wybrany grób, wysyłał bratanka do samochodu, by odniósł sprzęt, a sam na chwilę siadał w dole, odsapnąć. Wtedy to zabierał kilka potrzebnych mu kości i, jeśli takowe były, drogocennych przedmiotów mających, przynajmniej według niego, magiczną moc
W końcu łopata Kacpra uderzyła w coś metalowego. Nie od razu zdał sobie sprawę z tego, co się stało. Kopał dalej i dopiero po paru sekundach zamarł ze szpadlem w powietrzu. Metalowa trumna?
- Wujku?
- Odsuń się, chłopcze. – Zbigniew doskoczył do bratanka, odrzucając łopatę w bok. – To niemożliwe. To nie może być taka trumna, nie ma prawa tu... Przecież to osiemnastowieczny grób... Szlachcica... - Wyjął z kieszeni notesik. – Tak, tak, zgadza się. Herbu...
Chłopak wspiął się na powierzchnię. Wolał odejść na bezpieczną odległość, zwłaszcza, że wuj zaczął mówić bardziej do siebie, niż do niego.
Zbigniew padł na kolana i powoli odsłaniał znalezisko, odgrzebując ziemię gołymi dłońmi. Nie baczył na kamienie, które rozcinały skórę, pracował opętany jakąś dziwną siłą. Z coraz większą zapalczywością rozrzucał glebę na boki, aż jego oczom ukazała się sporych rozmiarów bomba lotnicza.
- Szlag! – Wyskoczył z grobu, dysząc ciężko. – Uff, dobrze, że nie odkopywałem tego łopatą. Jakbym uruchomił zapalnik...
Otarł czoło i wsparł dłonie na kolanach. Stał tak dłuższą chwilę, dysząc ciężko z opuszczoną głową. Mając sześćdziesiąt lat na karku, było to całkiem normalne, serce już nie to, a sprawa też niebłaha, to i tłukło się w piersi niesłabo.
Spojrzał na bratanka i uśmiechnął się krzywo.
- Dobra, wracamy. Zostaw sprzęt na dnie, nie będziemy ryzykować, w domu mamy tego sporo. Idę do auta, a ty szybko zasyp grób i przyjdź do mnie.
- Ale... łopaty są...
- Masz ręce. Dasz radę.
Kacper spojrzał z wyrzutem na wuja i niechętnie pokiwał głową. Nie było co dyskutować, im szybciej weźmie się do pracy, tym prędzej będzie w domu.
Wuj już oddalał się miarowym krokiem. Zabrał ze sobą lampkę, nie przejmując się chłopakiem, jednak księżyc, jakby widząc całą sytuację, wyszedł zza chmur, oświetlając okolicę.
Zakopywanie grobu bez łopaty zajęło Kacprowi kilka godzin, ale też dół był sporych rozmiarów. Chłopak, oblepiony błotem, opadł za ziemię. Bolały go wszystkie mięśnie, ledwo mógł ruszyć palcem. Położył głowę na mokrej od rosy trawie i wpatrzył się w niebo, które jaśniało z każdą chwilą, zdradzając bliskość dnia.
Młodzieniec nawet nie wiedział, kiedy zmorzył go sen, lecz gdy w końcu się obudził, słońce było już całkiem wysoko na niebie. Szybko poderwał się i pobiegł do auta.
Minął zniszczony mur i zatrzymał się, nie wierząc własnym oczom. Wuj odjechał. Zostawił go tutaj, kilometry od domu!
Usiadł na niższej partii cegieł, by się zastanowić. Nawet nie wiedział, gdzie jest ten cmentarz! Kiedyś była tu jakaś wioseczka, ale teraz podupadające domy zionęły pustką. Ludzie uciekli stąd już dawno temu, nikt nawet nie odwiedzał zmarłych na cmentarzu.
Wstał i rozejrzał się dookoła. Nic. Żadnych znaków, żadnych drogowskazów. Nie miał pojęcia, w którą stronę jest najbliższa miejscowość, więc ruszył w losowo wybranym kierunku.
Stary volkswagen transporter wtoczył się na podjazd, hałasując niemiłosiernie. Zbigniew zatrzymał pojazd, czekając, aż uniesie się brama garażowa.
Wjechał, wyłączył silnik i wysiadł z auta. Podszedł do blaszanej szafy, w której trzymał zapasowy sprzęt do rozkopywania grobów i zapakował go do tyłu. Wolał zrobić to od razu, żeby nie dopuścić do sytuacji, w której przejeżdża kilkadziesiąt kilometrów, by stwierdzić, że zapomniał łopat. Raz już tak zrobił, wystarczy.
Udał się do „gabinetu”, jak nazywał pokój, w którym trzymał swoje notatki. Było to niewielkie pomieszczenie, parę metrów kwadratowych zawalone stosami dokumentów i podniszczonych, opasłych tomów. Mebli nie było tam wcale, nie licząc małego stolika i krzesła, stojących pod jedną ze ścian.
Pospiesznie przeglądał zgromadzony materiał w poszukiwaniu właściwej książki. Gdy w końcu ją znalazł, wsadził tom pod pachę i udał się na ganek, biorąc po drodze piwo z lodówki.
Rozsiadł się na huśtawce i przez chwilę obserwował łąkę za domem, zwieńczoną potężną puszczą.
W zamyśleniu sączył złocisty trunek. Dopiero ryk dobiegający od strony lasu wyrwał go z tego stanu. Odstawił butelkę i chwycił księgę, której okładka pokryta była runicznymi znakami.
Otworzył ją w mniej więcej połowie objętości, zdawałoby się na chybił trafił, lecz szybko zaczął przeglądać wersety na prawej stronie, pomagając sobie palcem. Na jego twarzy pojawił się wyraz niezrozumienia.
- No tak, wszystko się zgadza. To na pewno był ten grób, ale ten pocisk... – Zasępił się. – Będzie trzeba wrócić tam samemu, nie ma co narażać na śmierć młodego.
Po chwili przypomniał sobie, że zostawił go w tej wymarłej wiosce i powiedział, jakby usprawiedliwiając samego siebie:
- Poradzi sobie. Musi tylko dojść do jakiejś drogi i złapać stopa. Tak... – Dopił piwo i udał się pod prysznic.
Zbliżał się wieczór, a ciemne, deszczowe chmury powoli zalewały niebo. Zbigniew robił kolację, wyglądając co chwilę przez okno na podjazd. Zaczynał się niepokoić o bratanka. Zbyt długo nie wracał. Jeśli dalej tak pójdzie, będzie musiał go szukać, a to nie bardzo mu się uśmiechało, zważając na bliskość ulewy.
Skończył jeść omlet i wyszedł przed dom.
- Chłopcze, gdzie ty się podziewasz? – wyszeptał, wpatrując się w zakręt oddalony o kilkaset metrów.
Wyciągnął komórkę. Zbigniew mimo swojego wieku, świetnie radził sobie z nowościami technologicznymi. Komputery, smartfony czy GPS-y nie były dla niego problemem.
Zegar wyświetlał godzinę dwudziestą. Mężczyzna pokręcił głową z niesmakiem. Nie miał wyboru, musiał go poszukać. Nie wybaczyłby sobie, gdyby coś stało się Kacprowi. Kochał go mimo tego, jak go traktował. Był dla niego twardy, dla jego dobra. Przynajmniej miał taką nadzieję.
Kilkanaście minut później Zbigniew był gotowy do drogi. Wskoczył na swojego choppera i ruszył w zapadającą noc.
Huk wybuchu dotarł do uszu chłopaka. Ten momentalnie zatrzymał się i odwrócił. Otworzył usta w niemym szoku. Nawet stąd widział słup dymu unoszący się na sporą wysokość. Sądząc po tempie marszu, cmentarz musiał być już jakieś dwadzieścia kilometrów za nim. Pokręcił z niedowierzaniem głową.
- Potężna bomba... - mruknął i ruszył w dalszą drogę.
Był wściekły na wujka, a do tego głodny. Od wczorajszego wieczora nie miał nic w ustach, a jeżynami rosnącymi przy drodze nie sposób było się najeść. Podniósł z asfaltu mały kamyczek i cisnął nim w drzewo, stojące obok.
To musiało się skończyć. Wuj tym razem przesadził. Chłopak zdecydował, że więcej nie pozwoli sobą tak pomiatać, nawet jeśli oznaczałoby to wyprowadzkę. Trudno, jakoś da radę. Przynajmniej nie będzie harował za darmo, a rola popychadła też się już znudziła.
Usiadł na poboczu, próbując opanować drżenie rąk i uspokoić oddech. Kogo on chciał oszukać? Rok temu skończył szkołę, na gimnazjum. Tak, był zdolnym uczniem, szybko wszystko chwytał i ostatnie dwie klasy wynudziły go niemożliwie, ale bez wykształcenia przynajmniej średniego miał nikłe szanse na przyjęcie gdziekolwiek. Umiał dobrze posługiwać się łopatą. Może kopanie rowów? Siekierą też władał. Zostanie drwalem?
Wstał. Nie pora na takie rozważania. Musiał wrócić do domu i... chociaż porozmawiać z wujkiem. Wątpił, by to odniosło skutek, ale spróbować nie zaszkodzi.
Zmierzch zbliżał się nieubłaganie, gdy z oddali zaczął dobiegać warkot silnika. Chłopak był potwornie wyczerpany, ale mimo to odgłos wydawał się znajomy. Pojawiła się nutka nadziei. Motocykl wujka? Niemożliwe. Stary przecież by po niego nie przyjechał...
Chopper wyłonił się zza zakrętu, furkocząc gniewnie. Chwilę później zatrzymał się przed chłopakiem.
- Wujku! - krzyknął Kacper, gdy mężczyzna na motocyklu zgasił przedni reflektor. – Tak się cieszę!
Cała złość wyparowała w moment. Chłopak rzucił się na szyję wuja, z trudem powstrzymując łzy. Nie chciał, by widziano go płaczącego.
Zbigniew uśmiechnął się mimowolnie, całe szczęście chłopak tego nie dostrzegł.
- Wskakuj, łajzo – rzucił tylko, starając się opanować radość w głosie. - Już dość się ciebie naszukałem!
Odsunął chłopaka na długość ramion i przyjrzał mu się dokładnie.
- Masz szczęście, że nie zostałeś na tym cmentarzu, bo chyba bym cię zabił.
Zbigniew poczekał, aż chłopak zaśnie i, zostawiwszy w kuchni kartkę z informacją o wybyciu na zakupy, udał się do garażu. Po wybuchu bomby już nic mu tam nie zagrażało, musiał sprawdzić grób. Wiedział, że jest rozsadzony, ale może szczęście dopisze i coś znajdzie.
Nie chcąc hałasować, zwolnił hamulec ręczny i wypchnął auto na ulicę. W duchu chwalił się za zrobienie pochyłego podjazdu.
Trochę ponad godzinę później dojechał na miejsce. Ze schowka wyjął latarkę o największej mocy, wziął łopatę z tyłu i ruszył na cmentarz, dziękując Bogu, że deszcz jednak przeszedł bokiem, bo brodzenie po kostki w błocie nie było ciekawą perspektywą.
W powietrzu jeszcze było czuć zapach ziemi i spalenizny, a delikatna mgiełka utrudniała poszukiwania, rozpraszając snop światła. Cóż, będzie trzeba się nagimnastykować, pomyślał.
Doszedł do dziury po wybuchu, mającej średnicę co najmniej kilkunastu metrów. Na dno osypały się szczątki pobliskich nagrobków i część kości, resztę pewnie rozrzuciło dookoła.
Postanowił działać systematycznie. Wrócił na początek cmentarza i w myślach podzielił obszar na kilkadziesiąt sektorów, po mniej więcej metr kwadratowy każdy. Na krawędziach kwadratów powbijał walające się dookoła patyki i przystąpił do pracy, klucząc między nagrobkami.
Przy piątym sektorze w końcu na coś trafił. Podniósł fragment pogiętego wybuchem metalu. Czyżby szabla? Prawdopodobnie tak, ale w takim stanie, bez ponownego przetopienia nie nada się do niczego. Odłożył znalezisko na miejsce, by nie zaśmiecać niesprawdzonych obszarów poszukiwań i wrócił do przeczesywania okolicy.
Wbrew pozorom zajęcie było dość męczące, a z pewnością nużące. Po kilku godzinach bezustannych poszukiwań Zbigniew musiał zrobić przerwę. Wbił łopatę w sektor, w którym skończył poszukiwania, i udał się do auta.
Zaspokoiwszy głód, wypił półlitrową butelkę Coca-Coli. Miał nadzieję, że ta krztyna kofeiny wystarczy na rozbudzenie, bo o zabraniu prawdziwej kawy nie pomyślał.
Usiadł w otwartych tylnych drzwiach, postanawiając jeszcze trochę odpocząć. Przyglądał się gwiazdom, rozmyślając o kolejnej wyprawie, którą zaplanował już kilka tygodni temu.
Dobrze pamiętał, jak natknął się na wzmiankę o piorunowych strzałkach. Znalazł to w jednej ze swoich ksiąg, w takiej nowszej stażem, którą miał od niedawna. Od razu postanowił, że się tym zajmie. Nie mógł przejść obojętnie obok przedmiotu tak silnie magicznego i o tak wielkiej energii. W końcu to sam piorun zamknięty w kamieniu! Wprawdzie wiedział, co na ten temat sądzi nauka „To po prostu skamieniałe rostrum belemnita!”, ale mimo wszystko dawał wiarę wierzeniom Słowian. Musiał zdobyć ten amulet. Może dzięki niemu w końcu dopnie swego...
Wstał, rozruszał mięśnie i wrócił na cmentarz. Rozejrzał się i z zadowoleniem stwierdził, że lwią część roboty skończył przed przerwą. Zostało raptem parę nietkniętych obszarów.
Dwie godziny później, przeszukawszy ostatnią cześć cmentarza, zaklął jak szewc. Nie znalazł niczego, co byłoby godne uwagi! Pokręcił głową z niesmakiem i z nosem spuszczonym na kwintę wrócił do samochodu. Świtało.
Gdy Kacper wszedł do kuchni, na stole dostrzegł dwie torby z zakupami, jednak wujka nigdzie nie było. Sprawdził garaż. Motocykl i samochód stały nieruszone. Przeszedł się po domu, nawołując, lecz to też nie przyniosło skutku.
- Pewnie jest w tej swojej piwnicy – mruknął cicho.
Stanął przed drzwiami i położył dłoń na klamce. Zawahał się. Pamiętał wściekłość wuja, gdy ten zastał go na schodach prowadzących do piwnicy. Chłopak musiał przyznać, miał ciężko, harował jak wół przez większość dnia, ale nigdy nie był bity. Poza tym jednym, jedynym razem. Był niemal pewien, że wuj go zabije. Na szczęście skończyło się tylko na paru krwiakach i obolałych żebrach.
Wprawdzie po paru dniach doczekał się przeprosin, ale zapamiętał, by nawet nie zbliżać się do tych cholernych drzwi. Nieważne, co było za nimi. Nie interesowało go to.
Odstąpił i wrócił do kuchni. Wskazówki zegara ułożyły się w godzinę siódmą. Huh, nawet po tak wyczerpującym dniu wstałem o standardowej porze, zdziwił się.
Włączył radio i zabrał się za szykowanie śniadania dla siebie i wujka, a nim się spostrzegł, ten wszedł do kuchni, uśmiechnięty od ucha do ucha.
- No, chłopcze, czeka cię dziś robota! - krzyknął jak co rano, siadając przy stole.
- Wiem. Czy dziś mi pomożesz? - Chłopak położył talerze z parującą jajecznicą na blacie i usiadł naprzeciw wuja.
- Nie. Przygotowuję się do kolejnej wyprawy. I – zamyślił się na moment – mam dla ciebie dobrą wiadomość. Tym razem jadę sam.
Zbigniew spojrzał na bratanka szeroko otwartymi oczami, promieniującymi radością. Zastanawiał się, czy chłopak da po sobie poznać, że się cieszy, lecz ten siedział z nieprzeniknioną miną, wzruszywszy tylko ramionami.
- Myślałem, że się ucieszysz na chwilę wytchnienia, bez zrzędzenia starego pryka.
- Tak, ja... znaczy się... – Kacper sam nie wiedział, co myśleć. Do tej pory nie sądził, że lubił te ich wspólne wyprawy, ale teraz zrobiło mu się dziwnie przykro.
- No co się dzieje, chłopcze?
- Ja... jachcęjechaćztobą – wyrzucił jednym tchem.
- Że co proszę? - Wuj szczerze się roześmiał.
- Chciałbym pojechać z tobą. To fajniejsze od ciągłego siedzenia w domu i robienia tego samego.
- Nie ma takiej możliwości. Ta wyprawa nie będzie zwykłym kopaniem grobów... – Wstał i oparł dłonie o stół. Spoważniał. – No już, nie rób takiej miny. Powkładaj naczynia do zmywarki i bierz się za koszenie trawy i strzyżenie krzewów.
Chłopak podniósł się, niechętnie wykonując polecenie. Nie widział sensu dalszych starań, jak wuj się uprze, to jak osioł... A do tego jeszcze cały ogród do oporządzenia, hektar mozolnego koszenia!
Wuj poczekał, aż Kacper opuści kuchnię i wziął piwo z lodówki. Ledwo otworzył butelkę, odstawił ją na stół i wybiegł z pomieszczenia.
Nie ma co zwlekać, ostatnia wyprawa skończyła się totalną klapą, muszę to sobie odbić, pomyślał, wbiegając do garażu.
Półtorej godziny później wjechał do Jawora. Dawno nie odwiedzał tego miasta, więc chwilę kluczył między uliczkami, nim trafił pod właściwy adres. Jednak widząc obskurne kamienice i kilku szemranych typków, stojących pod jedną z bram wejściowych, odjechał kilka ulic dalej i zostawił samochód na rynkowym parkingu.
Dopiero po przejściu paru kroków stwierdził, że jednak zadzwoni do starego przyjaciela i powiadomi o swojej wizycie. Kto wie, może jest na wyprawie, jak nazywał swoje wędrówki po lasach w poszukiwaniu rupieci z przeszłości.
- Halo?
- Waldek? Tu Zbyszek.
- Zbyszek?! - Wybuch radości w głosie rozmówcy wywołał mimowolny uśmiech na twarzy Zbigniewa.
- Tak, pijaku. Jestem w Jaworze. Masz coś przeciwko wizycie?
- Co?! Nie, skądże, wpadaj! - Zakończył połączenie.
Zbigniew odsunął komórkę od ucha i wyszczerzył zęby. Nie zaszkodzi kupić flaszkę, pomyślał, wchodząc do sklepu monopolowego pod filarami. Przekraczając próg o mało nie wywinął orła – kiedyś tego stopnia tu nie było!
Kilka minut później zapukał w delikatnie nadgryzione zębem czasu drzwi, a te otworzyły się niemal natychmiast. Stojący w nich mężczyzna przypominał wyglądem niemieckiego emeryta. Oczywiście, gdyby nie zwracać uwagi na dziurawe dresy i wyświechtany podkoszulek. Pucołowate policzki zarumieniły się, napięte szerokim uśmiechem. Idealnie równe i białe zęby mocno kontrastowały z ciemniejszą cerą, a jeśli pomyśleć o tytoniowym nałogu znajomego, Zbigniew był szczerze zdumiony ich barwą. Sam przecież też nie ograniczał się z fajkami, ale zęby miał mocno zżółkłe.
Waldek odstąpił, robiąc miejsce do przejścia. Wnętrze mieszkania nie zachwycało, ale na pewno nie można mówić o zaniedbaniu. Zużyte meble czy stary dywan nie nosiły choćby śladu kurzu. Przynajmniej jeśli chodzi o salon. Zbigniew dalej się nie zapuszczał, ale wiedział, że w sypialni Waldek trzyma swoje trofea myśliwskie i różne śmieci, które zebrał przez lata przeszukiwań okolicznych lasów.
- Siadaj, przyjacielu. – Poklepał Zbigniewa po ramieniu, a ten przed usadowieniem się we wskazanym miejscu, wyciągnął zza pazuchy flaszkę i wręczył ją gospodarzowi.
- Proszę. Najlepsza, jaką mieli w sklepie.
- Oooo! – Waldek zatarł dłonie. – Lecę po kielonki.
Po kilku głębszych wypitych przez Waldemara i kilku wylanych do kwiatka przez Zbigniewa rozmowa ciągle oscylowała wokół przeróżnych tematów, ale ile można rozmawiać o polityce i przeszłości? Trzeba było to przerwać.
- Dobra, Waldek. Muszę się dowiedzieć kilku rzeczy.
- Wal śmiało – odrzekł, wymachując palcem przed oczami rozmówcy.
- Chodzi mi o przetrwanie w lesie. Zamierzam się wybrać na pewną wyprawę, przynajmniej tygodniową. Samemu.
- Hmm, las, tak, hyk, niebezpieszne bydlę dla laika. Dokąd, hyk, chcesz jechać? – Nie zwrócił uwagi na czknięcia.
- W okolice źródła Głomacz.
- Uu, hyk, za gramanicę się pcha, hyk – zasłonił usta – no żesz z tą szkawką!
Chwycił butelkę napoju, stojącą pod stołem, i jednym haustem opróżnił połowę, odczekał moment, czknął i opróżnił drugie pół. Odetchnął z zadowoleniem.
- No, w końcu przeszło. To o szym my tu... A tak, tak. Las, niebezpieszne bydlę dla laika. – Zbigniew uśmiechnął się nieznacznie, ale nie przerywał. – Szekaj moment.
Waldek wyszedł z pokoju sprężystym krokiem, wymachując rękami. Z drugiego pomieszczenia dochodziły odgłosy krzątaniny, jakieś stuki, puki, i w końcu, gdy Zbigniew zaczynał się już niecierpliwić, jego spec od survivalu wrócił, niosąc w ramionach pokaźnych rozmiarów plecak.
Rzucił tobołek na stół, zapominając o kieliszkach, które zwaliły się na parkiet. Odłamki szkła pomknęły we wszystkie strony. Gospodarz spojrzał na swoje dzieło, skwitował je najpopularniejszym polskim przekleństwem i zabrał się za prezentowanie sprzętu, który przyniósł.
- Patrz, mam tu wszystko, szego będziesz potrzebował. A może i więcej! – Ucieszył się, wyciągając co rusz inne przedmioty. – Krzesiwo magnezowe, flary, gaz pieprzowy. O, patrz, nawet poradnik survivalowy! Trzysta metrów dratwy, nad... nadmnagan... Tfu! Coś tam potasu w pastylkach do odkażania wody, do tego trochę glicerolu, jakbyś nie dał rady krzesiwu. Środek przeciw kleszszom i komarom. Małą butlę gazową i menażkę.
- Jezu, Waldek, ja nie jadę tam na stałe!
- Przezorny zawsze ubezpieszony, Zbigniewie. Zawsze!
- Dobra, dobra, nie wyciągaj reszty, jeśli coś tam jeszcze zostało.
- Jeszcze tylko namiot i śpiwór w piwnicy.
- No tak, to też ważne...
- A, jeszcze dubeltówka! – wdarł się w pół słowa Waldek.
- O nie, nie chcę broni!
- Tamte rejony są niebezpieszne! Bez nie możesz jechać!
- Jakbyś mógł mi zabronić – zaśmiał się Zbigniew.
- Jakbym mógł nie dać ci mojego sprzętu.
- Dobra, dobra – spuścił z tonu – dawaj tę pukawkę.