Via Appia - Forum
Rykowisko - Wersja do druku

+- Via Appia - Forum (https://www.via-appia.pl/forum)
+-- Dział: EPIKA (https://www.via-appia.pl/forum/Forum-EPIKA)
+--- Dział: Inne Epickie (https://www.via-appia.pl/forum/Forum-Inne-Epickie)
+--- Wątek: Rykowisko (/Thread-Rykowisko)

Strony: 1 2 3


Rykowisko - burak - 05-11-2016

Nie jest to opowiadanie s-f, chociaż na takie może wyglądać. Postanowiłem jednak zamieścić je w tym dziale.

Rykowisko

A więc jadę, w końcu jadę na zasłużony wypoczynek. Czy zasłużony? Może nie, ale jadę, JADĘ i nic tego nie zmieni. Czy wszystko wziąłem? Jasiek jest, fajki są, zapas czerwonej też, no i puzzle, czegoż mi więcej trzeba? Niczego. Mam wszystko.
Spojrzałem na szkic planu, który otrzymałem razem z zaproszeniem. Droga trochę kręta, ale dość przyjemna. Dookoła gęste lasy, gdzieniegdzie parking, przy którym stoją tirówki, ale do tego już się przyzwyczaiłem, nie przyglądam się, i tak nic ciekawego. Stare, zniszczone, kuso ubrane - nie dla mnie. Już nie dla mnie. Jak tam będzie? Mam nadzieję, że cicho i spokojnie. Rykowisko – fajna nazwa.
Jeszcze jedna, przecież nie miałem zwracać uwagi. Co przykuło moją uwagę? Już wiem – ta kartka z napisem. „Rykowisko”. Jak to rykowisko? Stanąłem.
– Cześć. Jestem Lesmi.
Przedstawiłem się.
– Jedziemy razem – nie zapytała, lecz stwierdziła.
– Dlaczego razem?
– Przecież masz tablicę rejestracyjną „Rykowisko”.
Zdębiałem, chyba wiem, jaką mam tablicę i co na niej jest napisane. Spojrzałem na dziewczynę. Muszę to sprawdzić. Na wszelki wypadek wyjąłem kluczyki, zapiąłem blokadę skrzyni biegów, przełączyłem ukryty wyłącznik odcinający zapłon, rozejrzałem się dookoła – żadnych podejrzanych osób, nikogo, pustka. Mogę wysiąść i sprawdzić tablicę.
Jak wół napisano „Rykowisko". Kto i kiedy zmienił mi tablice? I po co?
O nie, nie dam się, urlop to urlop. Chciał, to zmienił a co mi tam. Jadę dalej. Dziewczyna niczego sobie.
Wyłącznik. Czy zauważyła mój ruch? Blokada, kluczyki i jadę dalej, właściwie jedziemy. Zacząłem obserwować kątem oka pasażerkę. Nie zwracała na mnie żadnej uwagi i na drogę też. Usiadła, a właściwie rozsiadła się, zapięła pasy i przymknęła oczy. Była całkowicie wyizolowana, odpłynęła w swój świat. Mogłem się jej spokojnie przyjrzeć.
Wiek – ponad trzydzieści, wzrost – niski, budowa ciała – drobna, włosy – ciemne, krótkie, oczy – zamknięte. Zamknięte, ale czy duże, czy małe, jakiego koloru? Nie wiem, lecz czy jest to istotne.
Po pół godziny spokojnej jazdy dotarłem do celu. Leśna polana, ogrodzona drewnianym parkanem, na środku szopa, do której prowadzi droga. Podjechałem bliżej, wrota otworzyły się automatycznie. Wjechałem do środka. Wzdłuż ścian zaparkowało już parę samochodów, znalazłem wolne miejsce i ustawiłem się obok innych.
Ciekawe skąd przyjechali, spojrzałem na rejestracje, … wszystkie miały taką samą ”Rykowisko”.
– Witamy na parkingu hotelu „Rykowisko”. – Z głośników zawieszonych pod strzechą rozległ się niski, męski głos. – Proszę wypakować podręczne bagaże, postawić na wadze. Jeżeli zapali się czerwone światełko, uprzejmie proszę o przepakowanie bagażu tak, aby jego waga wynosiła najwyżej dziesięć kilogramów. Następnie proszę postępować według instrukcji.
To, dlatego na zaproszeniu była uwaga o zabraniu jedynie niezbędnych rzeczy – pomyślałem. Zabrałem swój plecak.
Przy wadze stała już Lesmi. Paliła się czerwona lampka. Na jej twarzy pojawił się grymas niezadowolenia. Otworzyła swoją torbę i dość długo w niej grzebała. Po chwili wyjęła pokaźny mikser. Ponownie postawiła torbę na wadze. Czerwone. Ceremonia powtórzyła się. Tym razem wyjęła siekierę.
Jak jej się zmieściła do tej torby? –– Przez chwilę się zastanawiałem.
Zielone. Wyrok wagi przyjęła bez optymizmu. Teraz moja kolej. Zielone.
– Proszę wybrać sposób dotarcia do hotelu – rozległ się głos. – Macie państwo do wyboru: wędrówka pieszo – osiemnastominutowy spacer, rower górski – trzydzieści cztery minuty, kajak, to zajmie jedną godzinę oraz śmigłowiec – czas przelotu – sześć godzin i piętnaście minut.
Byłem lekko zmęczony, więc zdecydowałem się na pieszą wycieczkę. Chciałem, jak najszybciej dotrzeć do hotelu. Na stole obok wagi leżały: mapa i kompas.
Moja towarzyszka wolała podróż śmigłowcem.
– Skoro pozbawiono mnie niezbędnych rzeczy, to się przelecę – stwierdziła obojętnie, ubierając kurtkę lotniczą i mocując się ze spadochronem.
Wyszedłem z szopy, spojrzałem na mapę – była dokładna, nie będę musiał korzystać z kompasu. Zerknąłem na zegarek. Była szesnasta siedemnaście.
Rzeczywiście o szesnastej trzydzieści pięć stanąłem przed drzwiami hotelu. Ktoś miał potężną wyobraźnię, nazywając ten barak hotelem. Jedyne, co było godne uwagi to stromy dach. Mam nadzieję, że będę miał pokój na poddaszu – pomyślałem.
Pchnąłem drzwi i dziarsko wkroczyłem do środka. Na wprost wejścia była recepcja.
– Czym mogę służyć?– Zwróciła się do mnie niewiasta stojąca za ladą. Była to kobieta średniego wzrostu, farbowana szatynka o dość miłej powierzchowności. Przyglądałem się jej chyba zbyt długo, bo usłyszałem:
– Co się tak gapisz? Byłam tu pierwsza i kazano mi witać następnych. Nazwisko.
Podałem.
– Pokój numer trzynaście, trzynaste piętro. Drzwi na lewo. Nie ma żadnej windy – uprzedziła moje pytanie.
Nie będę zadawał pytań – pomyślałem, kierując się do drzwi. Trzynaste piętro – chyba na słuch mi padło, tu nie ma żadnych pięter, ale jest poddasze. Więc jednak mam pokój na poddaszu, skoro mam iść po schodach.
Otworzyłem drzwi, klatka schodowa dość wąska, ściany pomalowane na beżowy kolor, oświetlenie dyskretne. Ruszyłem, czułem się, jak w jakiejś wieży, schody zakręcały.
Po kilku minutach poczułem zmęczenie. Nie minąłem żadnych drzwi, ciągle byłem na klatce. Chyba już parę pięter przeszedłem – stwierdziłem. Stanąłem, powoli wstąpiłem na schodek, odniosłem wrażenie, jakbym był na steperze. Naciskam, a schodek idzie w dół, stoję – stoi. Przyjrzałem się ścianie, chcąc dojrzeć jakiś charakterystyczny punkt, jakąś plamkę. Nic. Idealna gładź, żadnych rys, niczego. Zaczynam iść szybciej, schody umykają, a ja jestem ciągle w tym samym miejscu. Zwolniłem i znowu to samo uczucie. Postanowiłem pobiec – nic, nadal to samo.
To jakieś przywidzenia, iść, ciągle iść w stronę nieba – pomyślałem, stawiając kolejne kroki. Po kilku minutach wielka ulga, drzwi a za nimi długi, szeroki korytarz z kilkunastoma drzwiami.
Jest trzynastka. Wchodzę. Duży, przejrzysty pokój, okno w suficie, a jednak poddasze – od razu humor mi się poprawił. W rogu drewniane łóżko, wąskie. Pod ścianą ustawiona szafa trzydrzwiowa, dębowa. Na środku stół – za mały, za mały jak na moje potrzeby, będę musiał poszukać większego – zanotowałem w pamięci. W kącie stoi zegar, popsuty – nie zauważyłem, aby wahadło wykonywało jakiś ruch, a na wskazówki były ustawione na godzinie siedemnastej trzydzieści. Spojrzałem na swój – ta sama. Czyżby chodził?
Trzeba się rozpakować. Zajrzałem do szafy. Kilka wieszaków a na jednym zawieszona kamizelka kuloodporna. Po jakiego grzyba mi kamizelka? Może poprzednik zostawił.
A gdzie jest łazienka? Nie widzę żadnych drzwi poza wejściowymi. Musi być na korytarzu, zapewne wspólna dla wszystkich. Ciekawe, kto mieszka po sąsiedzku.
– Kolacja o godzinie dziewiętnastej w sali bankietowej na pierwszym piętrze. Obecność obowiązkowa – zaszczekał głośnik hotelowego radiowęzła.
Mam godzinę na małe odświeżenie się. Chwyciłem ręcznik i wybiegłem na korytarz. Trzeba się pośpieszyć. Na końcu korytarza zauważyłem kilka osób – tam będzie łazienka. Podszedłem bliżej. Ustawiłem się na końcu kolejki.
Przede mną stała młoda dziewczyna.
– Przepraszam, czy to męska łazienka? – zapytałem.
– Tak. Damskiej tu nie ma, więc musisz poczekać, aż się umyjemy. Uśmiechnęła się uroczo. – Znam cię, a ja jestem Chijo.
– Miło mi.
Skąd mnie zna? Widzę ją pierwszy raz. Powoli przestaje mnie to wszystko dziwić.
– Teraz biorą prysznic bliźniacy. Trochę to potrwa. Musisz cierpliwie czekać na swoją kolej.
Po kilku minutach drzwi się otworzyły i wyszli.
– Sorki, że nam tak długo zeszło, ale woda wolno płynie – przeprosił pierwszy.
– I była dość zimna – dodał drugi.
– Lecz nam to nie przeszkadzało – rzucił trzeci.
– Jesteśmy zahartowani – czwarty.
– Mieszkamy nad zatoką – wyjaśnił piąty.
Wbrew danej sobie obietnicy nie wytrzymałem i zapytałem Chijo.
– Ilu ich jest, tych bliźniaków?
– Tego nikt nie wie, ostatnio było ich ponad dwudziestu. Na kolacji będziesz mógł policzyć – dodała z uśmiechem.
Po pięćdziesięciu pięciu minutach wparowałem pod prysznic. Zdążyłem jedynie pociągnąć za dźwignię, gdy rozległ się głos.
– Brak wody. Następna dostawa po kolacji o godzinie dwudziestej trzeciej zero osiem.
Wyszedłem szczęśliwy, że nie zdążyłem się namydlić. Zostało mi niewiele czasu. Wróciłem do pokoju, rzuciłem ręcznik.
– Ostatni kurs windy za dwie minuty – znowu ten głośnik.
Wybiegłem, przed drzwiami windy stało kilka osób. Podbiegłem.
– Jestem Rodo.
– Witam.
– A ja Bełku, my zawsze razem.
– Witam.
– Laco.
– Borse.
– Witam, wy też zawsze razem?
– Tak, niedługo się pobieramy – pochwalił się Borse.
Drzwi się otworzyły. Wsiedliśmy. Spojrzałem na zegarek dwudziesta trzecia zero, zero. Jak ten czas szybko leci. Lesmi była na kolacji, a miała lecieć ponad sześć godzin. Jednak zdążyła. Nieważne. Zostało mi osiem minut. Zerwałem się od stołu i biegiem do windy. Niestety nie było możliwości jej ściągnięcia. Czyżby winda poruszała się tylko w dół?
Udałem się na schody. Tym razem biegłem po nich od samego początku do końca. Dwudziesta trzecia zero siedem – pokój, ręcznik i do łazienki.
Cholera już jest kolejka. Przede mną stoi blondyna o zabójczo niebieskich oczach – znowu nie ubrałem kamizelki.
– Tasmar – przedstawiła się i uśmiechnęła – widzę, że się śpieszysz, jeżeli nie masz nic przeciwko, to możemy wejść razem pod prysznic, ale ostrzegam, ja kąpię się w zimnej wodzie.
Przyjrzałem się jej dokładniej. Babka pierwsza klasa. Tylko że ja kąpię się w ciepłej wodzie.
– Nie, dziękuję. Poczekam na swoją kolej.
Cwana z niej bestyjka. Doskonale wie, jak działa zimny prysznic na faceta.
Z łazienki wyszła Czkaka a za nią Risk. Niósł dwa ręczniki, koszyk z kosmetykami, przenośny TV, DVD, kino domowe z sześcioma głośnikami, cztery albumy, pudło z farbami, sztalugę,
komputer i kosz z jabłkami. Czkaka nie zwracała na niego najmniejszej uwagi, nadal suszyła swoje długie blond włosy suszarką marki Braun.
Teraz będzie moja kolej. Nie mogłem się doczekać, czas się dłużył. W końcu wyszła Tasmar.
Wpadam pod prysznic, chwytam za wajchę i jest, leci cieplutka, idealna. Namydlam się w ekspresowym tempie, w oddali słyszę gwizd Orient Ekspresu i pod strumyczek. Co za ulga. Powtarzam tę czynność kilkakrotnie. Przewiązuję się ręcznikiem i wychodzę. Pod drzwiami łazienki gigantyczna kolejka, jakieś sto pięćdziesiąt osób patrzy na mnie dość dziwnie.
Cholera, kiedy wreszcie nałożę tę kamizelkę. Wrzucam na twarz uśmiech numer sto trzydzieści cztery i spokojnym krokiem udaję się do swojego pokoju.
Coś tu nie gra, zauważyłem jakieś zmiany. Aha, już wiem, mam w pokoju kominek. Teraz mam, a nie miałem, tego jestem pewien. Nieważne.
Delikatnie siadam na łóżku, bojąc się, że będzie niemiłosiernie skrzypiało. Cisza. Kładę się. Cisza. Znowu siadam, już energiczniej. Cisza. Podskakuję. Cisza. Skaczę. Cisza. Żadnego dźwięku. Skąd mają takie łoża – muszę je mieć.
Ległem z myślą, iż powinienem wstać o czwartej i udać się na śniadanie. Jak urlop to urlop. Szkoda każdej minuty.


RE: Rykowisko - skrobipiórek - 05-11-2016

jeleni


RE: Rykowisko - BEL6 - 05-11-2016

"czerwonej też (przecinek) no i puzzle"
"szkic planu, jaki otrzymałem" osobiście ładniej by mi się czytało "który"
"nie przyglądam się (przecinek) i tak nic ciekawego"
"kuso ubrane, nie dla mnie, już nie dla mnie" - dałabym myślnik zamiast pierwszego przecinka, a zamiast drugiego - kropkę
"chciał, to zmienił a co mi tam" zmienił mu "acomitam"? Big Grin kropka albo przecinek imho Smile

" wyłącznik (kropka)"
"(kropka) właściwie jedziemy" - nie podoba mi się pisanie tych autopoprawek narratora swjednym ciągu. Rozumiem, że tempo, że rozbiegane myśli itd., ale po prostu odruchowo czytam jakby tam były kropki, a jak ich nie widzę, to się mój wewnętrzny lektor denerwuje. Nie na lekko Big Grin

"zadnej uwagi i na drogę też" spójnik można zastąpić przecinkiem, bo masz 3 zdania, każde z "i", a to daje mi wrażenie nagminnych powtórzeń

Przywidzenie, nie "przewidzenie".

Dalej nie chciało mi się wyłapywać albo błędy nie były rażące.

Ciekawe opko, wciąga, bo szuka się jakiejś puenty, odpowiedzi na zadawane sobie pytania. Oryginalne, z dobrą narracją, wbrew pozorom przemyślane. Lubię takie teksty. Zastanawia mnie brak opisu kolacji, ale rozpisywanie się na schodach i pod prysznicem. Ogółem dużo zastanawia. To dobrze. Smile

Swoją drogą, przeczytałam tylko dlatego, że zainteresował mnie komentarz Skrobipiórka.
Skrobipiórku, proszę o rozbudowany, konstruktywny komentarz. Następny taki post po prostu usunę, bo nie wnosi nic do tematu. W ogóle nie wiem, czemu ma służyć. :p watch out!


RE: Rykowisko - burak - 05-11-2016

Dzień dobry.
Dziękuję za uwagi, większość z nich naniosłem poza " a co mi tam".
No cóż, rykowisko kojarzy się z jeleniami Smile


RE: Rykowisko - gorzkiblotnica - 06-11-2016

jazdy dojechałem - może lepiej dotarłem.

Takie to surrealistyczne, ale fajne. Tak jakby trochę przypominało mi oglądane wieki temu "Miasteczko Twin Peaks" w sumie nie wiem czemu. Wszak tam chodziło o jakieś morderstwo, a u Ciebie "tylko" rzeczywistość wywraca się na lewą stronę.
Innymi słowy - podoba mi się. Mam nadzieję, że będzie kontynuacja.


RE: Rykowisko - burak - 06-11-2016

Dzień pierwszy

Punktualnie o godzinie czwartej obudził mnie zegar. Poczułem orzeźwiający wiaterek, jaki powstaje przy delikatnym trzepotaniu skrzydełek motyla. Już pora podnieść się z wyra. Chociaż to była pierwsza noc w nowym łożu, nie miałem żadnego snu, kompletna plaża jak nad Bałtykiem w marcu.
Wstałem, chwyciłem ręcznik i tradycyjny już bieg do łazienki. Po drodze przeskoczyłem przez leżącego na wycieraczce Riska. W ręce trzymał opasły album „Życie i twórczość Leonarda diCaprio”, obok dogasała świeca. Spał i chrapał jak dobrze wypasiony warchlak. Spod wycieraczki dobiegały dźwięki hejnału mariackiego. A zza drzwi, pod którymi leżał, przebijał intensywny zapach Macintosha. Pachniało applem na całym korytarzu.
Na szczęście pod łazienką było pusto, żadnej znajomej czy nieznajomej gęby. Wparowałem pod prysznic. Poranną toaletę załatwiłem w pięć minut. Droga powrotna do pokoju; Risk zmienił pozycję, obejmował teraz wycieraczkę, ogarek zgasł, a on jak chrapał, tak chrapał.
Przez kilka chwil zastanawiałem się, czy ubrać kamizelkę. Zdecydowałem jednak, że nie tym razem. W hotelu panowała grobowa cisza, nawet odgłosy zza ściany, które trochę mi dokuczały, umilkły. Ciekawe, kto tam mieszka? Na pewno był to pokój dwuosobowy.
Zjechałem windą na śniadanie. Na sali szczere pustki, wiatr hulał niczym halny w Szczecinie. Wszystkie stoły zastawione wazami, talerzykami, sztućcami, kubkami, kuflami. Unosił się zapach świeżego pieczywa. Usiadłem przy swoim stole i zajrzałem do wazy. Zupa mleczna z ryżem. Paskudztwo. Na talerzyku kawałek białego sera, dwa plasterki żółtego i trochę dżemu. Żadnej wędliny. Trudno. Coś trzeba zjeść. Nalałem sobie kufel mleka i przygotowałem kanapkę.
– Witaj, smacznego.
– Dzięki.
Do stołu przysiadła się Siro, zdążyła podać swoje imię, zajmując krzesło.
– Co tu takie pustki?
– Widocznie jeszcze śpią, nie każdy lubi poranne śniadanka.
Wyspałaś się? – zagaiłem.
– O tak, bardzo wygodne mają tutaj łoża, tylko zbyt mało wody jest w moim materacu. Miałam koszmarny sen.
– Śniło ci się coś? Mnie nic.
– Tak: morze, piraci, wyspy zaczarowane, skarby. Takie różne bzdurki.
Na salę weszło dwóch bliźniaków.
– Popatrz, rozdzielili się, nie ma wszystkich. Znasz ich?
– Nie.
– Czy znasz tamtą samotnie siedzącą dziewczynę? Przyjrzyj się, tę w sukni wieczorowej. – Wskazałem delikatnym ruchem głowy.
– Tak. To moja sąsiadka – Kaszem. Wczoraj była na jakimś balu. Na siódmym piętrze.
– Znasz rozkład hotelu?
– Nie, wiem tylko, że na parterze jest recepcja, na pierwszym ta sala, na siódmym sale balowe, a na trzynastym sypialnie. Też chciałam udać się na bal, bo znalazłam w szafie piękną suknię z potężnym dekoltem – mówiąc to, delikatnie przechyliła się w moim kierunku – ale nie wiedziałam, jak dotrzeć na salę. Cały wieczór mierzyłam różne kreacje, które mam w szafie. I o dziwo, pasują na mnie, jak ulał.
– Ja mam tylko kamizelkę.
To było moja ostatnia wypowiedź przy śniadaniu. Siro opowiadała cały czas o strojach, jakie przymierzała, o dekoltach, o długościach spódnic, począwszy od krótkich mini do sukien balowych, o kostiumach. Po kilkunastu minutach znałem prawie całą jej garderobę. Nie wspominała nic o bieliźnie. A szkoda.
Wspólnie udaliśmy się na feralne – a może nie – trzynaste piętro. Z tej sali nie było innej możliwości wyjścia jak jedynie na klatkę schodową i korytarz sypialniany.
Pożegnaliśmy się. Postanowiłem znaleźć jakiś duży stół, abym mógł rozpocząć zmagania z puzzlami, nie byle jakimi, pięć tysięcy, to jest coś. Te dwa tygodnie urlopu powinno wystarczyć na ich ułożenie, ale nie mogę marnować czasu.
Wziąłem pudełko i udałem się do windy. Drzwi otworzyły się automatycznie. Niestety, nadal nie ma żadnych przycisków, a winda ani drgnie. Co jest grane? Pomyślmy spokojnie, tu musi być jakieś logiczne rozwiązanie. W porze posiłku rusza sama. Wie, gdzie ma zawieźć. Teraz nie wie, więc muszę jej powiedzieć.
– Biblioteka.
Ruszyła. Bingo. Po kilku sekundach zatrzymała się, wysiadam. Duża, ciemna w wystroju sala z licznymi ciężkimi regałami. Czy znajdę jakiś duży stół z dobrym światłem?
Jest, jest. I to lekko pochylony – idealny do układania puzzli. A nad nim okno. Już mnie to nie dziwi. Ważne, że jest. Siadam przy stole, otwieram pudełko i wyciągam 5000 kawałeczków. Teraz muszę podzielić według kształtu, kolorów i do dzieła. Wydzielenie krawędzi zajęło mi ponad godzinkę, ale to jest doskonały wynik.
W międzyczasie do biblioteki weszło parę osób. Jedna wydała mi się znajoma. Młoda, bardzo młoda, drobna dziewczyna o rudych włosach. Spojrzałem na nią, odwzajemniła mi się uśmiechem.
Postanowiłem zrobić sobie małą przerwę i podszedłem do jej stolika. Trzymała w ręce opasły tom poezji.
– Witaj.
– Cześć. Zgubiłeś gdzieś parasol – stwierdziła.
– O tak, już dawno go nie używam. Pogoda teraz taka nijaka ani słońca, ani deszczu, to po co mi parasol.
– Miło, że wpadłeś, ale ja już muszę wracać. Do zobaczenia później.
Nie zdążyłem wydusić z siebie słowa, a ona już zniknęła za drzwiami. Skąd wiedziała, że czasami chodzę z parasolem?
Wróciłem do puzzli. Zawsze zaczynam od krawędzi, bo to najłatwiejsze. Ułożyłem je w kilkanaście minut. Spojrzałem na zegarek. Zbliżało się południe. Czas na obiad, a właściwie mało czasu pozostało do obiadu. Zostawiłem rozrzucone puzzle i pobiegłem do pokoju. Tylko stamtąd mogłem udać się do sali.
Winda i już jest sala restauracyjna.
Widok, jaki zastałem, zmroził mnie. Znowu żałowałem, że nie ubrałem kamizelki. Już wiedziałem – będzie mi niezbędna. Nie bez kozery znalazła się w szafie.
Na środku sali, przy okrągłym stole zawzięcie kłócili się bracia bliźniacy. Co chwilę wyrywali sobie talerz z zupą, a dokładniej mówiąc dwa talerze, bo tylko tyle było na ich stole. Rzuciłem okiem na swój. Tu też stały dwa. Na moim miejscu i na miejscu Siro. Przed Riskiem i Czkaką nie było nakrycia, lecz oni spokojnie czekali. Risk jak zwykle zapatrzony w sąsiadkę, a ta również, jak zwykle obojętna na jego spojrzenia. Krzesło Siro było puste.
– To jest mój talerz! – wrzasnął jeden z braci.
– Dlaczego ma być to twój? – zapytało kilku.
– Bo ja jestem najstarszy, jam jest Moel.
– Też mi coś – odrzekł najbardziej zadziorny i kopytami walnął w blat stołu. Wykonał przy tym gwałtowny ruch i ogonem przewrócił kilka krzeseł, z których pospadali kolejni bliźniacy. Jeden zaczął wrzeszczeć:
– Lekarza, lekarza, mam złamaną nogę!
– Zaraz ci nastawię – odrzekł braciszek-bliźniak ubrany w kitel lekarski.
Przy innych stolikach sytuacja nie wyglądała lepiej.
– To jest szczyt szczytów. – Głośno wyrażała swoją opinię Tasmar. – Na zaproszeniu pisało jak wół: zapewniamy trzy posiłki dziennie, trzy, a tu nie ma obiadu.
– Masz rację – poparła ją poważnie wyglądająca dama.
– Nie musisz mnie popierać Katylpasko, sama wiem, co tam napisano.
– Może źle odczytałaś?
– Dobrze. Ja im tego nie daruję.
– Komu?
– Nie wiem, ale nie daruję!
Tymczasem przy stoliku usiadła Siro.
– O co tu chodzi, dlaczego tak się awanturują?
– Widzisz, nie potrafią zrozumieć tego, co zostało napisane. Niedokładnie czytają. Nie słuchają komunikatów. Organizator napisał, że zapewnia trzy posiłki dziennie, poprosił o przestrzeganie regulaminu. Zapewnia trzy, a nie dwa, czy jeden. Jeżeli nie zjadłaś śniadania, to nie masz obiadu i kolacji. Trzeba zjeść zapewnione trzy posiłki.
Siro dłużej nie słuchała mojego wywodu, szybko zjadła zupę, a następnie drugie danie. Miała rację, trzeba było się śpieszyć, bo coraz więcej osób oblizywało usta i spoglądało na nas z wyraźnym grymasem na twarzach.
Tylko Risk spoglądał na Czkakę oczami pełnymi oddania, wręcz miłość. Po obiedzie tradycyjnie pobiegłem na poddasze, do windy, potem powiedziałem magiczne słowo – biblioteka. Z nadzieją czekałem, aż otworzą się drzwi. Sala była pusta. Tylko na moim stole leżały rozrzucone puzzle. Ktoś jednak umieścił na miejscu kilkadziesiąt. Jak tak dalej pójdzie, to nie będę miał problemów z ułożeniem całości. Światło było już nieodpowiednie, nie na moje oczy. Wśród puzzli dojrzałem płatek róży. Już wiem, kto jest krasnoludkiem. Poszukam jej, może znajdę.
Wróciłem do pokoju. W kominku paliło się drewno. Brzoza. Postanowiłem chwilkę odpocząć. Usiadłem w bujanym fotelu – skąd się wziął? Nieważne. Nic nie było w stanie mnie zaskoczyć. Przymknąłem oczy i usłyszałem krzyk, a właściwie ryk. Wybiegłem na korytarz, który po chwili zapełnił się gośćmi hotelu. Część współlokatorów trzymała w rękach jakieś ostre przedmioty. Dojrzałem noże kuchenne – chyba się dożywiają – tasaki, toporki. Tasmar dzierżyła gaśnicę samochodową. Jeden z braci trzymał kopię, drugi strzykawkę, trzeci stanik, czwarty IQ, piąty 180, szósty kopyto, siódmy pestkę dyni, ósmy pałkę policyjną, dziewiąty... Nie zobaczyłem. Już miałem nadzieję, że się ich doliczę, ale tłum na korytarzu zgęstniał, zrobiło się ciemno, jak w dupie u murzyna. Wszyscy z wolna kierowali się do pokoju numer czternaście. Do sąsiedniego. Nagle otworzyły się drzwi, a w nich stanął Boser i z zawstydzoną miną wydusił z siebie:
– Przepraszam. – Po czym szybko zatrzasnął drzwi do apartamentu zajmowanego przez bliźniaków.
Korytarz powoli opustoszał, tylko w oddali pozostała grupka półnagich, tłoczących się pod drzwiami łazienki. Wróciłem do pokoju. Usiadłem w fotelu i się zdrzemnąłem. Obudziłem się w odpowiednim momencie. Zbliżała się pora kolacji. Otworzyłem szafę i przymierzyłem kamizelkę. Idealnie pasowała do mojej budowy. Zapiąłem rzepy, poszedłem do windy.
Dochodziła godzina osiemnasta pięćdziesiąt dziewięć. Zjechałem do sali, była w połowie wypełniona, lecz nikt nie siedział, każdy oczekiwał w napięciu, gdzie o godzinie dziewiętnastej pojawią się półmiski z jedzeniem. Wykorzystałem tę minutę na przyjrzenie się uczestnikom turnusu i zająłem miejsce przy swoim stoliku. Na stole pojawiły się dwa komplety zastawy i kilka półmisków pełnych wędlin, sera, owoców. Unosił się wspaniały zapach. Nie zdążyłem nacieszyć się ich widokiem, gdy obok z wielkim hukiem ulokowała się Siro, przewracając po drodze kilku rywali.
– Gratuluję refleksu.
– Dzięki, spodziewałam się takiej sytuacji. Spójrz, jaki mam piękny gorsecik.
Rzeczywiście był niesamowity, wyraźnie podkreślał jej kształty. Nie wiedziałem, że produkuje się damskie modele kamizelek kuloodpornych. To nie kamizelka, tylko gorsecik. Spojrzałem jeszcze raz na Siro. Jednak to nie był gorsecik, tylko gorset. Wokół nas było coraz więcej wygłodniałych gąb.
– Lepiej jedzmy z obrzydzeniem – zaproponowałem.
– Masz rację. Jakaś śmierdząca ta wędlina – powiedziała głośno i wyraźnie.
– A serek wyschnięty, banany zgniłe – dorzuciłem.
Nagle poczułem potężne uderzenie w plecy. Delikatnie odwróciłem głowę i zauważyłem wbitą w kamizelkę siekierę. Już ją kiedyś widziałem – przemknęło mi przez myśl. Do trzonka przyczepiona była Lesmi.
– Ja... ja tylko chcia... chciałam upolować muchę – jąkając, usprawiedliwiała się z niewinną miną.
– Nie szkodzi – odrzekłem i szybko odwróciłem głowę. Zdążyłem. Obok mojego ucha przeleciała strzała i utkwiła w lewej pierś Siro. Kątem oka dojrzałem, jak Chijo chowa za siebie łuk.
– Przepraszam, celowałam w kaczkę – wyjaśniła dość bezczelnie.
Siro energicznym ruchem wyrwała strzałę, jednocześnie ją łamiąc. Z głośników dolatywała westernowa muzyczka.
– To chyba z „Bonanzy” – zauważyła.
– A mi się wydaję, że to kawałek ze „Złamanej strzały"”– odparłem.
– Cisza! – Ponad ogólnym hałasem przebił się kobiecy głos.
– Cisza! – wrzasnął jeden z braci. – Posłuchajcie, co Sesen nam powie.
– Chcę we własnym imieniu zaprotestować przeciwko praktykom, jakie tutaj są stosowane. Nie dość, że podmieniono mi bagaż i teraz zamiast najnowszych edycji dzieł literatury światowej mam dziewięć, powtarzam, dziewięć kilogramów stringów i kilogram proszku do pieczenia ciasta a na domiar tego, to jeszcze nie dostaję posiłków. Powiem krótko – mam w dupie takie wczasy.
Każdy spojrzał na kształtna pupę Sesen a ta, jakby tego nie widząc, wykonała kilka ruchów hula hop. Wszyscy siedli z wrażenia. Tylko jeden z braci stał jak wmurowany.
– Siadaj Kapest! – krzyknęła, Sesen. – Dziękuję za uwagę.
Większość oczekiwała na dalszy rozwój wypadków. Sesen jednak usiadła i nie zamierzała zabierać głosu.
– Czy nie uważasz, że ta kawa jest stęchła?
Tłum wokół naszego stolika gęstniał, gdy nagle w drugim kącie sali dał się słyszeć potężny ryk.
– Nieeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeee, to nie jaaaaaaaaaaaaaaaaa!
Wszyscy odwrócili głowę w tamtą stronę. Na podłodze leżał jakiś osobnik płci męskiej, a nad nim z napiętą kuszą stała Chijo. Lesmi trzymała w jednej ręce sześciocalowy gwóźdź, a w drugiej młot pneumatyczny i usiłowała nieszczęśnika przygwoździć do podłogi. Mało tego, w owego osobnika zamierzał się skrzydłem z wiatraka jeden z braci.
– Ja... ja tu nie gotuję, ja tylko dałem przepisy, ja nic nie wiem ––jąkał się prawie przygwożdżony.
– Nie kłam Pir, dawaj żarcie – wysyczała Chijo.
– To nie on – stanęła w jego obronie Katylpaska. – On nie umie gotować, to kucharz teoretyk, naukowiec, wybitny znawca, ale to nie jest praktyk – tłumaczyła.
Atmosfera powoli się przejaśniała, nad salą zwolna unosiła się biała mgła łagodząca obyczaje.
– To już drugi ryk w tym dniu – stwierdziłem.
– Tak – potwierdziła Siro – jak na rykowisko przystało – dodała. – Lepiej znikajmy, póki nie jesteśmy w centrum zainteresowania.
Powoli stosując liczne zwody, ruszyliśmy do drzwi, kilkakrotnie chowając się za stolikami, tudzież się czołgając. Siro wykorzystała także elementy maskujące jednostki specjalnej Grom. Najgorszy odcinek stanowiło ostatnie dziesięć metrów. Rozciągnięty na wysokości pięćdziesięciu centymetrów drut kolczasty zmusił Siro do zdjęcia gorsetu. Niestety mgła była tak gęsta, iż nie widziałem, jak sprytnie falowała między kolcami drutu. Odłamki wybuchających, co chwilę granatów hukowych dezorientowały mnie. Poniosłem drobne straty – rozdarłem spodnie na tyłku, ale uratowałem kamizelkę. Zdążyliśmy przed nadlatującymi dronami.
Do schodów dotarliśmy szczęśliwie. Wejście na poddasze zajęło nam dużo czasu. Szedłem pierwszy, gdyż Siro mnie o to poprosiła. Zauważyłem, że trzymała w garści dwa granaty obronne. Tak mi się przynajmniej zdawało, gdy przyciskała je do nagich piersi. Gdy w końcu dotarliśmy na szczyt klatki schodowej, szybko pożegnaliśmy się i udaliśmy do swoich kwater. Wieczór był pełen wrażeń i zasłużyłem na wypoczynek. Jeszcze tylko bieg do łazienki, skok przez Riska – czytał „Życie i twórczość Michała Anioła”, wycieraczka nuciła hejnał mariacki, a zza drzwi wydobywał się zapach Macintosha. Powrót, skok i łoże.
Zasnąłem w ciągu minuty.


RE: Rykowisko - gorzkiblotnica - 07-11-2016

Poziom surrealizmu jeszcze wzrósł ale jest fajnie. Na razie stwierdzam, że potrafisz nad tym panować i trzyma to swoją logikę. Tak trzymaj Wink


RE: Rykowisko - burak - 11-11-2016

Dzień drugi

Obudził mnie hejnał mariacki. Widocznie Risk zmienił pozycję na wycieraczce – pomyślałem. Spojrzałem na zegar – trzecia pięćdziesiąt. Pora.
Wyskoczyłem z super łoża, bieg do łazienki – dziwne, nie ma Riska – prysznic i już jestem gotowy.
Winda jak zwykle bezszelestnie zawiozła mnie do sali. Gdy wysiadłem, usłyszałem rytmiczny hałasoszelest – Rrrazzzzz, dwwwwwwa, rrrazzzzz, dwwwwwwa...
Wszystkie stoliki zajęte, każdy trzyma w dłoni suchary wojskowe i rrrrrrrazzzzzz, dwwwwwwa.
Są wszyscy, jedyna okazja, aby znaleźć właścicielkę różanego płatka.
Powoli, dokładnie przyglądając się wszystkim biesiadnikom, obchodziłem salę. Wszystkie stoliki zajęte, na każdym cztery nakrycia, żadnego wolnego miejsca.
Musi tu być – pomyślałem. Jednak moja nadzieja malała z każdym krokiem, pozostało mi kilka stolików. Jest, jest, jest stolik, przy którym siedzą trzy osoby. Są też tylko trzy talerze, brak czwartego nakrycia. Zrezygnowany odwróciłem się… chwila, coś tu nie gra, były cztery kartki z numerami pokoi. Podbiegam do stolika, chwytam tę, która stała przed pustym krzesłem i spoglądam: trzynaście. Wróciłem do swojego stolika. Nie zwracałem uwagi na sąsiadów, łyk kawy zbożowej, kęs suchara – obiad zapewniony i biegiem do pokoju.
Ostrożnie otworzyłem drzwi. Żadnych zmian, wszystko na swoim miejscu. Skoro mieszka pod trzynastką, to znaczy tu. Musi być jakieś tajne przejście do drugiego pokoju.
Rozpocząłem poszukiwania, metodycznie obejrzałem każdą rzecz, dotknąłem wszystkiego, co mogło być ukrytą dźwignią, zajrzałem we wszystkie kąty. Nic.
Ponownie postukałem w ściany – taki sam pogłos, żadnej różnicy, nic nie znalazłem.
Wybiegłem na korytarz, mając nadzieję, że jest drugi pokój, tak samo oznakowany. Nie. Tylko jedna trzynastka i to moja. Totalna klęska. Zrezygnowany wróciłem do pokoju. Na stoliku znalazłem nabitą fajkę a obok płatek róży. Co jest grane? Była tu, musiała być, ale kiedy i jak tu weszła?
Kolejne poszukiwania i znowu zmarnowana godzina. Niczego nie znalazłem. Usiadłem na fotelu i zapaliłem fajkę. Spokojnie. Tu musi być jakieś logiczne wytłumaczenie. Musi być.
Dochodziła dwunasta. Pora obiadu.
Przy stole siedzieli już wszyscy. Milczeli. Nawet Siro na mnie nie spojrzała zajęta pałaszowaniem kurczaka. Risk usłużnie podawał Czkace co lepsze kęski ze swojego talerza, a ta przyjmowała je z obojętnością godną tybetańskiego mnicha.
Chyba ta roślinność wpłynęła na złagodzenie obyczajów. Stoliki stały wśród bogatych w kwiecie bzów, tylko pośrodku stołu bliźniaków lekko kołysała się wierzba płacząca nad przepływającym strumykiem.
Skończyłem. Podziękowałem i udałem się do pokoju. Postanowiłem zrelaksować się i odpocząć. Ręcznik i tym razem do windy.
– Basen – zażyczyłem sobie.
Po kilku sekundach byłem na miejscu. Basen o wymiarach pięćdziesiąt na dwadzieścia metrów po brzegi wypełniony był innymi urlopowiczami. Znalazłem wolny leżak wśród bujnej, morskiej trawy. Słońce niemiłosiernie grzało, już po kilku minutach postanowiłem pochlapać się w wodzie. Temperatura wzrosła, a kąpiących się nie przybywało. Co za ulga, mogłem swobodnie popływać na plecach – to mi najlepiej wychodziło. A może spróbować klasycznym?
Przewróciłem się na brzuch, głowa pod wodę i… na dnie zobaczyłem poukładanych wczasowiczów. Sami faceci. Teraz do mnie dotarło, że na basenie byli sami faceci, żadnej kobietki, żadnej dziewczyny.
Co oni robią tam na tym dnie? Zanurkowałem. Dno szklane. Przytknąłem nos do szyby i ujrzałem.
Pod spodem był drugi basen. Znacznie ładniejszy od naszego – tak go już nazwałem, naszego – męskiego. To nie był basen, to były dwa baseny w kształcie kół, połączonych ze sobą przesmykiem. Na plaży rozłożone materace, łóżka, koce, a na nich i w wodzie… nagie kobitki. Nie wszystkie, część ubrana jedynie w majteczki. Wszystkie miały odkryte piersi. Co za widok. Zabrakło mi powietrza. Wypłynąłem na powierzchnie, wielki wdech i pod wodę. Teraz dojrzałem, że niektórzy z kolegów mieli pozakładane skafandry płetwonurków, inni byli w kombinezonach nurków głębinowych, kilka osób w batyskafie, obok przepłynęła jednoosobowa łódź podwodna.
Biedny Risk – przemknęło mi przez myśl, nie może być razem z Czkaką. Rozejrzałem się dookoła, może go gdzieś zobaczę, nie, chyba go nie ma. Jest Borse, Artqu, Bełku, są bracia i wielu innych. Riska nigdzie nie ma.
Ponownie nabrałem powietrza w płuca i na dno.
Zacząłem dokładnie przyglądać się dziewczynom, na starsze nie zwracałem uwagi, może tu ją znajdę.
Lesmi bawiła się maskotką w kształcie tygrysa, Tasmar puszczała na wodzie samochodziki, Chijo topiła w basenie lalki, Katylpaska czytała książką, a Siro... położyła się na brzuchu.
Zobaczyłem Czkakę, obok niej jakaś otyła blondyna w majteczkach. Nie rozmawiały. Blondyna próbowała przepchnąć Czkakę wąskim przesmykiem do drugiego basenu. Nurt był tutaj dość silny i w pewnym momencie spadła jej peruka. Nie jej, to był on. To był Risk.
A to cwaniak, cycki sobie przyprawił, żeby dostać się na basen.
Ostatkiem sił wypłynąłem na powierzchnię. Dosyć tych przyjemności. Słońce powoli zachodziło. Opuściłem z pozoru pusty basen.
Udałem się do biblioteki. Znowu przybyło trochę puzzli, ale dziewczyny nie było. Rozczarowany zabrałem się za układanie kolejnych części. Z niecierpliwością czekałem na wieczorny posiłek. Na kolację były pieczone kiełbaski. Na miejscu stołów paliły się ogniska. Tym razem każdy musiał trzymać kij nad ogniem. Usiadłem obok Siro.
– Dlaczego opalałaś tylko plecy? – zapytałem, nawiązując rozmowę.
– Wiesz, w trakcie ewakuacji pod ostrzałem straciłam gorset i...
– Zauważyłem – przerwałem jej.
Spojrzała na mnie bykiem. Usłyszałem, przebiegającego obok ogniska potężnego byka. Przystanął na chwilę, spojrzał na mnie spode łba przekrwionymi ślepiami. Asekuracyjnie zasłoniłem się kijem z nabitą kiełbasą. Byk dojrzał mój ruch i wycofał się na z góry upatrzone pozycje. Po chwili widziałem go na szczycie Łysicy. Odetchnąłem z ulgą.
– I co widziałeś? – dopytywała się Siro.
– Dwa granaty, obronne.
– No, uspokoiłam się, nic nie widziałeś. Gdy straciłam gorset – kontynuowała swoją opowieść – w trakcie czołgania się na plecach pod drutami kolczastymi, z lekka porysowałam sobie prawą pierś. W lewej mam dziurkę po strzale, no i summa summarum wolałam opalać plecy. Jutro – dodała – będę opalała przód.
Kiełbaska doszła. Była chrupiąca, ociekała wytopionym tłuszczem. Z wielkim apetytem zatopiłem w niej zęby.
Risk podał lekko spaloną swojej towarzyszce, ta z niesmakiem wrzuciła ją do ogniska. Nabił kolejną i dzielnie trzymał nad żarem.
Ciekawe, która to już z kolei? – Zastanowiłem się. Z coraz większym podziwem patrzyłem na tego trochę podstarzałego już młodzieńca o głębokim, smutnym spojrzeniu. Był wytrwały jak skalny słup.
Nagle obok naszego ogniska runął wielki głaz. Nie wywołało to w nas żadnej reakcji. Powoli przyzwyczajaliśmy się do warunków , z jakimi mieliśmy do czynienie w hotelu „Rykowisko”.
W sali panowała sielska atmosfera, w oddali rżały konie, gęgały gęsi, kogut piał kukurykuuuuu, kukurykuuuuu, a ptaszki ćwierkały międzynarodówkę. Ktoś zaintonował „Płonie ognisko w lesie” i po chwili wszyscy próbowali swoich sił.
Bełku siłował się na ręce z Artqu, a Tasmar śpiewała „Bogurodzicę”. Od ogniska do ogniska, niosąc plecak ze stringami i proszkiem do pieczenia ciasta, wędrowała Sesen. Czegoś szukała a może kogoś?
Punktualnie o północy zgasły ogniska, ucichły wszelkie głosy, zapanowała głęboka cisza.
Wszyscy z wolna udali się na klatkę schodową. W milczeniu i z osobistą godnością ustawiliśmy się w kolejce. Po trzech godzinach byłem w pokoju. Padłem na łoże kompletnie wykończony. Nie zdążyłem się rozebrać.


RE: Rykowisko - gorzkiblotnica - 12-11-2016

Ogniska na sali... No ładnie. Do tego jeszcze wkurzony byk. Bardzo fajne to opowiadanie. Ja nie umiem pisać na takim poziomie surrealizmu, a zazdroszczę. Oczywiście w taki pozytywny sposób.


RE: Rykowisko - burak - 13-11-2016

Dzień trzeci

Obudziłem się o piątej. Wstałem zaspany, niewiele widziałem, złapałem patrzałki, nałożyłem i stanąłem przed lustrem. Oczy podkrążone, włos zmierzwiony, ale to normalka. Piżamka krzywo zapięta. Zapięta?
Nie przypominam sobie, abym się rozbierał.
Spodnie ułożone na krześle w kostkę. Nie, tego na pewno nie zrobiłem. To nie w moim stylu. Ktoś mnie rozebrał.
Energicznym ruchem odciągnąłem gumkę, zajrzałem... Wszystko w porządku, przynajmniej tak mi się wydaje.
– Co jest grane?
Z głośnika usłyszałem Bolero Ravela. Od razu nabrałem chęci do życia.
Na stole wazonik z różami, dogasający ogień w kominku. Chce się żyć. Tu ktoś mieszka ze mną. Wiem kto, ale gdzie? Gdzie jest?
Przeszukiwanie pokoju nie ma sensu. Nie tą metodą dotrę do prawdy. Muszę pomyśleć, logicznie pomyśleć, gdzieś jest jakiś klucz, musi być. Nie miałem żadnego pomysłu.
Śniadanie!
Bieg do łazienki, skok przez Riska – czytał „Życie i twórczość Lukrecji”, prysznic, i jużem gotowy.
Śniadanie bez rewelacji, spożyłem w samotności, byłem ostatni. Po powrocie do pokoju postanowiłem, udać się na safari. Na stołach w stołówce biuro turystyczne „Rykowisko” rozrzuciło ulotki, zapraszało gości na przejażdżkę po pustyni. Ubrałem kamizelkę i marsz do windy.
– Safari – kilka sekund i wychodzę na skraj pustyni.
– Szybciej, szybciej, jak długo mamy czekać – pogonił mnie Borse.
Przy kilku wielbłądach czekała już grupka urlopowiczów. Zostałem posadzony razem z jednym bliźniakiem. Ruszyliśmy. Niestety widok miałem ograniczony, siedziałem z tyłu, praktycznie na zadku wielbłąda i cała moja uwaga skupiona była, na kurczowym trzymaniu się siedzenia. Zbroja braciszka a szczególnie hełm z wielkim pióropuszem, przysłaniał mi widoczki.
Po kilkunastu minutach – postój. Z ulgą zeskoczyłem z wielbłąda, raczej zsunąłem się po jego ogonie. Nie miał, kiedy to zrobić, garbus jeden. Teraz mogłem ze spokojem przyjrzeć się innym uczestnikom wycieczki.
W typowy strój do safari ubrany był tylko Borse.
Jego partnerka – Loca, nałożyła mundur galowy górnika. Na głowie miała kask z lampką górniczą, przy pasie przypięty oskard, piłę łańcuchową, przenośny mały kombajn górniczy i taśmociąg. Wokół szyi pas z kilkudziesięcioma laskami dynamitu.
Nie znałem pozostałych uczestników. Postanowiłem się przedstawić.
Ruszyłem w kierunku seksownej brunetki.
Wciągnąłem powietrze – och, co za smród – poprawiłem kamizelkę. Obciągnąłem ją, jeżeli mam być precyzyjny. Przedstawiłem się, kłaniając głęboko.
– Chocia – dygnęła równie elegancko.
– Szormy – przedstawił się przystojniak w chińskim stroju ludowym.
Słońce prażyło niemiłosiernie i nikt z nas nie miał ochoty na kontynuowanie rozmowy. Może był inny powód. Nieważne.
Po kilkuminutowym postoju ruszyliśmy dalej.
I znowu postój, tym razem wymuszony. Zgubiła się Loca wraz z Borsem. Zostaliśmy zmuszeni do powrotu. Wszędzie piaski i ani śladu nieszczęśników.
Na horyzoncie ukazała się czarna plama. Miraż. Zbliżyliśmy się, plama wyraźnie się powiększyła. Jednak to nie jest złudzenie. Powoli przed nami rosła hałda. Miała jakieś 50 m wysokości i ciągle rosła. Potężny taśmociąg uginał się pod zwałami górniczego miału. Okrążyliśmy hałdę i znaleźliśmy bieda szyb. Przy wejściu do szybu, na kołku przybita była tablica ostrzegawcza:
Wykopaliska.
Zakaz wstępu.
– To coś dla mnie – z uśmiechem na twarzy stwierdził Szormy i zdecydowanie wkroczył w głąb szybu.
– Ja za tobą – rzuciła Chocia.
Nie pozostało nam nic innego, jak udać się za nimi. Nie mieliśmy zamiaru, znowu kogoś szukać.
Tunel gwałtownie opadał. Słyszałem tupot małych stóp. Chyba mi się tylko zdawało. Taśmociąg pracował bezustannie. Przesuwaliśmy się wzdłuż niego, szybko i sprawnie. Temperatura wzrastała. Braciszek zdjął hełm. Przystojny młodzian, łysy jak kolano. Twarz zacięta, średniowieczna, po prostu – zakuty łeb.
Zrzuciłem kamizelkę. Upał dokuczał niemiłosiernie. Szormy był już prawie nagi, miał mocno obrośnięty tors. To była szczecina, stamtąd pochodził. Tylko Chocia nie nic zdejmowała. Podziwialiśmy ją, ale marzyliśmy o dalszym wzroście temperatury. Przecież musi w końcu ustąpić.
Przystanęła. Jednak nie wytrzymała.
– Nie zdejmę. Nie mam bielizny. Ktoś mi zamienił bagaż.
Ślina spadła mi na podłogę. Piękna staroegipska mozaika powoli stawała się śliska.
– Zdejmij – krzyknęliśmy chórem – przez twoje nierozsądne zachowanie, misja się nie powiedzie.
Misja? Jaka znowu misja? – Pomyślałem. Nieważne.
Uległa naszej argumentacji. Postanowiłem zamknąć oczy, aby potem jednym ruchem powiek, ujrzeć cały obraz. Po chwili otworzyłem – co się będę męczył – stała naga, jak ją stworzono. Prawie naga, zamiast stringów miała okładkę książki. Niestety, nie dojrzałem tytułu.
Czas nas gonił. Ruszyliśmy dalej. Usłyszałem potężny wybuch, to był dynamit. Na taśmociągu pojawiły się większe bryły węgla. Idziemy dalej. Jest przodek. Dwoje ludzi intensywnie pracuje.
Loca nie wypuszcza z rąk oskarda, a Borse przygotowuje następny ładunek. Dojrzeli nas i przyspieszyli prace.
Kolejny wybuch. Taśmociąg obciążony do granic wytrzymałości.
Już ich mamy.
– Ile? No ile? Mówcie. – Loca zapytała i jednocześnie poprosiła, odwracając do nas czarną twarz. Jej oczy były pełne nadziei i oczekiwania.
– Ile? Powiedzcie ile? – Teraz już z rezygnacją.
Nie bardzo wiedzieliśmy, o co jej chodzi. Nastała grobowa cisza. Jakiś duch przemknął, ciągnąc na długim łańcuchu żelazną kulę.
– Proszę, bardzo proszę, powiedzcie ile? – Wtrącił się Borse.
– Czy pobiliśmy dzienną normę urobku Pstrowskiego? Powiedzcie – błagała Loca.
Uklękła na twarzy Nefretete, ułożonej z ceramiki. Posadzka była już bardzo śliska.
Dla świętego spokoju, mając nadzieję, że to załatwi sprawę, powiedziałem:
– Tak, wykonaliście 5469 % normy.
Chyba przesadziłem. To był wybuch radości. Podmuch był tak silny, że znaleźliśmy się na powierzchni, tuż obok spokojnie stojących wielbłądów.
W drodze powrotnej Chocia przerzucała kartkę za kartką, w trakcie wybuchu straciła okładki. Ledwo nadążyliśmy czytać.
Obejrzałem się za siebie. Na niebie unosił się wielki słup dymu. Dym przybierał kształty liczb. Najpierw pojawiła się trzynastka, potem dwadzieścia trzy, a na końcu dwadzieścia sześć. To miało, jakieś znaczenie, tylko, jakie?
– Wiem! – wrzasnąłem i znowu zsunąłem się po ognie. Na szczęście, tym razem bez gównianych niespodzianek. Udało mi się, ponownie wciągnąć na wielbłąda. Skorzystałem z kopii braciszka.
Do bazy powróciliśmy w górniczych nastrojach, już bez przygód. A miało być, tak ciekawie.
Po przybyciu do hotelu zrezygnowałem z obiadu. Wziąłem długą kąpiel. Miałem, co zmywać z siebie. Że też musiał to robić w momencie, gdy byłem na jego wysokości.
Postanowiłem udać się na drobne zakupy.
– Sklepik hotelowy.
Wysiadłem w centrum handlowym. Wkurzyłem się niemiłosiernie. Chciałem dostać się do małego, dobrze zaopatrzonego sklepiku, a nie do centrum handlowego. Na półkach zalegało mnóstwo kurzu. Dziwne, czyżby to była moja zasługa? Nieważne.
W każdym sklepiku hotelowym są kwiaty. W centrum nie było, w końcu kupiłem drobny prezent i sztuczną różę. Powróciłem do siebie.
Jeżeli dobrze rozumowałem, to dzisiaj jest dwudziesty szósty czerwca.
Dwadzieścia sześć. Dwadzieścia trzy? Dzisiaj ma dwudzieste trzecie urodziny. Skąd mi to przyszło do głowy? Nieważne. Trzynaście. Mieszka w pokoju pod numerem trzynastym.
Dzisiaj ją znajdę. Wejście musi być przez pokój dwudziesty trzeci lub dwudziesty szósty.
Ostatni szlif. Wyłączyłem szlifierkę i na korytarz.
Zapukałem pod numer dwudziesty szósty. Cisza, kompletna cisza. Lekko nacisnąłem klamkę, popchnąłem drzwi i niesamowity hałas wdarł się do moich uszu.
To był pokój braci bliźniaków. Pod sufitem unosił się Moel i przymierzał jedną za drugą aureolkę. Nie był zadowolony. Na środku pokoju stał policjant, kierował ruchem. W oddali widniał wiatrak, który szturmował znajomy z wycieczki.
Nie, to nie tędy – pomyślałem.
Zamknąłem drzwi i zastukałem pod dwudziesty trzeci.
Cisza. Klamka. Drzwi otwarte. Za nimi wąski korytarz. Wchodzę. Korytarz był długi, kręty, jak wąż boa. Na końcu zobaczyłem drzwi ze złotą klamką. Już ją miałem oburącz chwycić i do ust przycisnąć. Wzdąłem tylko policzki i nacisnąłem. Wszedłem. To jest pokój a w nim kominek, stół. Dwie palące się świece. Dwa kieliszki z czerwonym winem.
– Jesteś, witaj. Długo na ciebie czekałam.
Tak, to była ona, dziewczyna z płatkami róży. Na jej twarzy dojrzałem maleńki grymas niezadowolenia. Po chwili ustąpił, uśmiechnęła się do mnie.
– Witaj – odpowiedziałem, niezmiernie szczęśliwy. – Mam dla ciebie ten skromny prezent, ale najpierw przyjmij różę.
– Dziękuję.
Wręczyłem jej różę, a prezentu nie znalazłem, zgubiłem.
Rozejrzałem się po pokoju. To był mój pokój, nie – to był nasz pokój, lecz panował tutaj całkiem inny nastrój. Zauważyłem ingerencję kobiecej dłoni.
– Wytłumacz mi, jak to jest – mieszkamy w tym samym pokoju, ale nigdy ciebie nie spotkałem.
– Przecież jesteśmy razem. Są dwa wejścia do tego pokoju. Musimy wejść tym samym – to takie proste. Musisz wejść przez drzwi oznaczone numerem dwadzieścia trzy. Postaram się to wytłumaczyć. Ja mogę wejść tylko tym wejściem, którym przyszedłeś teraz – nazwijmy ten pokój „mój”. Mogę wyjść z „mojego” pokoju przez „twój”. Ty możesz wejść do „swojego” tylko przez drzwi oznaczone trzynastką, ale wtedy nie wejdziesz do „mojego” pokoju, w którym ja jestem. Ale to jest ten sam pokój. Proste.
Łatwo jej powiedzieć proste. Zapamiętałem to, że aby być razem z nią muszę wejść przez tamte drzwi. To mi wystarczy.
Usiedliśmy przy stole, wypiliśmy po lampce wina. Po chwili zaczęła opowiadać, to był niekończący się szczebiot. Słuchałem i słuchałem. Nadeszła pora kolacji, lecz nie byłem głodny.
– Zmęczyłam się i odczuwam ssanie w dołku. Zaraz będzie kolacja. Nie martw się, jeszcze chwilka i pojawi się na stoliku.
Rzeczywiście stoliczek nakrył się, dla jednej osoby.
– Chyba nie jadłeś dzisiaj obiadu. Poczęstuj się, ja jem bardzo mało.
– Otrzymujesz posiłki w pokoju? – Zapytałem.
– Tak. Poprosiłam, aby mi je tu dostarczano. Czy to takie dziwne?
Oczywiście, to takie proste rozwiązanie, że też nikt na ten pomysł nie wpadł. Przecież to jest hotel, a nie obóz wojskowy.
Czułem się wspaniale.


RE: Rykowisko - BEL6 - 13-11-2016

Risk przebrany za kobietę - hahaha. Big Grin

Uwielbiam abstrakcyjne teksty. Przyznam, że po pierwszym fragmencie byłam nieco sceptycznie nastawiona, ale widzę, że świetnie się czujesz pisząc coś takiego, bo też ja, jako czytelnik, z przyjemnością poruszam się po utworze.
Trochę mały nacisk na głównego bohatera, przez co czasem odechciewa się śledzić jego konkretnie i tonie się w wydarzeniach wokół, a czasem wręcz odrywa myśli od sensu i tylko przyswaja się obrazy. Dobrze, że był wątek kobiety od róż, to wyraźnie trzymało w tekście, zakotwiczało koncentrację. Ale wątek już rozwiązany, więc ciekawa jestem, co teraz wymyślisz. Smile


RE: Rykowisko - burak - 13-11-2016

Czy jest rozwiązany? To się dopiero okaże.

Dzień czwarty

Obudziłem się przed wschodem słońca. Położyłem rękę na poduszce – była pusta. Usiadłem. Nie ma jej. Zacząłem przypominać sobie wczorajszy wieczór.
Przed północą ogarnęła nas senność. Postanowiliśmy się położyć. Każde w swoim łożu, ale łoże było jedno, nasze. Dziewczyna nie czuła żadnego skrępowania w przeciwieństwie do mnie. Zdmuchnąłem świece i pierwszy wskoczyłem pod kołderkę. Zegar wybijał północ. Niecierpliwie liczyłem uderzenia. Przy dziesiątym poczułem, jak się wsunęła. Jedenaste. Dwuna…
Dalej niczego nie pamiętam. Czyżbym usnął?
Spojrzałem na poduszkę, zobaczyłem płatek róży. Ostał mi się ino płatek.
O nie, nie, tak nie będzie.
Szybko się ubrałem i pobiegłem pod dwudziesty trzeci. Nie było drzwi, żadnych drzwi. Na ścianie wisiały dwie cyferki, dwa i trzy. Usiłowałem pchnąć ścianę. Na nic się zadały moje wysiłki.
Zrezygnowany udałem się na śniadanie.
Sala tonęła w wodzie. Był komplet. Usiadłem przy stoliku, spojrzałem na sąsiadów. Siro porozumiewawczo się do mnie uśmiechnęła i zwróciła mi uwagę na szyję. Nie wiedziałem, o co jej chodzi. Risk jak zwykle zapatrzony w Czkakę. Dzisiaj nie podawał jej najsmaczniejszych kęsków. Dzisiaj to on jadł z jej ręki, to, co uznała za niesmaczne i nieapetyczne.
W końcu sali słychać było szloch. To Borse ronił łzy i zalewał posadzkę. Loca zniknęła.
Po śniadaniu wróciłem do pokoju. Byłem wściekły. Postanowiłem wyładować swoją złość. Nałożyłem kamizelkę i do windy.
– Polowanie.
Ledwo wysiadłem, a do nóg rzuciła mi się Lesmi.
– Ratuj, błagam, ratuj, zrób coś!
– Co się dzieje? – zapytałem.
– Chcą mnie upolować. Gdzie się nie ruszę, tam grad kul. Rzeczywiście z nieba padał potężny grad, już po chwili wszystko było białe. Na szczęście było ciepło i kule gradowe momentalnie się zamieniały w puszysty śnieg. Nachyliłem się i zobaczyłem ślady stóp.
– Nie dziwię się, że na ciebie polują, skoro na śniegu zostawiasz królicze stopki. Lepiej uciekaj, bo ja nie mam zamiaru nikogo ratować, raczej mam wielką ochotę na upolowanie jakiegoś łosia.
– To poluj na tamtego – wskazała mi Riska, stojącego na skraju lasu.
To był zaiste interesujący widok. Risk z pięknym porożem, prężył się niczym przywódca stada. Od czasu do czasu nadymał nozdrza, buchając parą, lewą stopą kopał potężny dół. Przed nim za rozłożoną sztalugą siedziała Czkaka. W lewej ręce paletę, w prawej tuzin pędzelków. Obok była wbita tablica ostrzegawcza.
Nie przeszkadzać
Maluję „Łosia na rykowisku"
Z zainteresowaniem zbliżałem się do nich, gdy nagle zza drzew z potężnym świstem wyleciała strzała i ugodziła Riska w tylnią część ciała.
– Aaaaauuuuuuuu! – ryknął ze wszystkich sił i uciekł. Za nim biegła Chijo napinając łuk.
– Stój! -
Stanąłem jak wryty. Znałem ten głos. Powoli się odwróciłem. Tuż za moimi plecami stał Zerdo. Chłop na schwał. Prawie dwumetrowe dziadzisko. Klata jak u byka. Łapy wioślarza. Brzuch sumo. Tylko te cienkie nóżki w krótkich spodenkach demolowały ogólny widok.
– Wlazłeś na mój teren. Broń się!
Wyciągnął z kieszeni scyzoryk, zręcznym ruchem otworzył nożyk. Półtorametrowe ostrze zrobiło na mnie wrażenie. Nogi mi się ugięły.
Nie czekałem na dalszy rozwój wypadków – czmychnąłem do lasu.
Co jest grane? Przybyłem tu na polowanie, to ja miałem polować, a nie być zwierzyną – pomyślałem, uważnie rozglądając się dookoła.
Czołgałem się przez gęste zarośla. Usłyszałem tętent kopyt. Obok przebiegł Risk – w zadku tkwiło już pięć strzał, policzyłem następne, wbite w tarczę strzelecką – trójka, siódemka, dwie ósemki i dwie czwórki. W sumie trzydzieści punktów. Dziesiątki jeszcze nie było. Co to będzie, jak Chijo trafi? Żal mi się go zrobiło. A swoją drogą, to po cholerę przyczepił sobie do dupy tarczę. W końcu dotarłem do klatki schodowej. Z wielką ulgą pomyślałem o kąpieli.
Obiad.
Przy stole zabrakło Siro. Siedzieliśmy we dwoje, Czkaka i ja. Risk spożywał obiad na stojąco.
Na środki sali stał jakiś pomnik, a przy nim klęczał Borse.
– Spójrzcie, jaka piękna rzeźba – po raz pierwszy zagaiła Czkaka. – Człowiek z marmuru.
Te potężne ramiona trzymające kilof, to spojrzenie. W tych oczach tkwi siła, siła woli. Te muskularne nogi, tylko kobieta może tak pięknie wyglądać.
Risk spojrzał na rzeźbę z zazdrością, następnie na Czkakę, zmarszczył czoło – myślał.
Po obiedzie pojechałem do biblioteki.
Niestety, tutaj też jej nie było. Usiadłem i pomimo marnego oświetlenie zacząłem układać puzzle. Co za dziwny świat? Cholerny matrix. Niby jeden a dwa. Niby jest, a jej nie ma.
Późno wróciłem do pokoju. Zrezygnowałem z kolacji. Wykąpałem się, Riska nie było pod drzwiami. Dziwne.


RE: Rykowisko - BEL6 - 13-11-2016

Fakt, pospieszyłam się z tym rozwiązaniem. Big Grin

Jeju, okropnie śmieję się z Riska! Bardzo zabawny fragment, skąd Ty masz takie pomysły? Big Grin Tarcza na tyłku, liczenie punktów i to wymowne spożywanie obiadu na stojąco, hahaha! Big Grin
No nie mogę, made my day! :'D

Jak widać - nie szukam już sensu, tylko bawię się przy lekturze. Doskonale się bawię. Smile


RE: Rykowisko - burak - 13-11-2016

Chwila spokoju a potem pojedziemy dalej.

Dzień piąty

Na śniadaniu był tłum, ale przy naszym stoliku tylko Czkaka i ja.
– Czy masz zbędną kołdrę? – zapytała.
– Po co ci? – odpowiedziałem pytaniem, nie było to zbyt grzeczne.
– Od kilku dni nie mogę się wyspać. Risk leży pod moimi drzwiami i albo kuje, albo chrapie. Obiłam drzwi, czym tylko mogłam, ale na niewiele się to zdało. Dzisiejsza noc była wyjątkowo spokojna i mogłam się wyspać.
– A czy nie możesz mu po prostu powiedzieć, aby spał u siebie?
– Ja go bardzo lubię i żal mi go. To taki rozkoszny dzieciak. Często dyskutujemy o sztuce. Risk wiele czasu spędza nad książkami, stara się jak najwięcej nauczyć. Kuje całymi dniami i nocami, oczywiście w wolnych chwilach. Niestety, nie rozumie pojęć, myli epoki i twórców. Jest wtedy taki słodziutki. Gdy nie wie, co powiedzieć, to usteczka robi w dzióbeczek, marszczy czółko, drapie się po łysinie. A gdy zacznie opowiadać, to tak szybciutko przebiera nóżkami. Jest wtedy poważny i z niepokojem czeka na moją reakcję. Natomiast, gdy skrytykuję go, to rzuca się na ziemię i bije główką o podłoże. Jest taki usłużny, czasami, aż zanadto, ale to jego błagalne spojrzenie… ech. Teraz też mi już jego brak, chociaż to taka ulga, gdy go nie ma.
– Przecież to dorosły człowiek.
– Tak, niby tak, lecz niektórzy ciągle są tacy dziecinni, tacy słodziutcy.
Jeszcze nigdy Czkaka nie była taka rozmowna.
Po śniadaniu pobiegłem do biblioteki. Nad puzzlami zobaczyłem pochyloną sylwetkę dziewczyny.
– Nareszcie cię spotkałem. Gdzie mi znikasz?
– Jestem zawsze w naszym pokoju, ale dobrze wiesz, że ja nie mogę wejść twoimi drzwiami, tylko swoimi.
– A ja nie mogę wejść twoimi.
– Nie marudź, tylko bierz się za układanie puzzli, bo nie zdążysz do końca urlopu, a ja pójdę teraz na basen. Nie mam stroju kąpielowego – dodała, wychodząc z biblioteki.
To nie było zaproszenie do układanki, pobiegłem za nią, ale już jej nie znalazłem. Wpadłem do pokoju, slipy, znalazłem kawał rurki – zastąpi butlę tlenową i do windy.
– Basen.
Nieczynny.
Dzisiaj o godz. 8.00 w basenie zwodowano stutysięcznik
o wdzięcznej nazwie „Teluczka”
– Co za cholerny pech – pomyślałem. – Co za burdel! – krzyknąłem.
Winda ruszyła i po kilku sekundach się zatrzymała. Światło z delikatnego, ciepłobiałego zmieniło się na agresywne, czerwone. Z niepokojem oczekiwałem na otwarcie drzwi, gdzie też mnie zawiozło?
Zobaczyłem dwudziestu facetów z rozdziawionymi pyskami, ślina im kapała, ochlapując ściany i sufit. Spojrzeli na mnie z nadzieją i ciekawością, a po chwili z ogromnym rozczarowaniem.
– Panowie, co się dzieje? – zapytałem z głupia frant.
– Szkoda słów – odpowiedział najbardziej przygnębiony z nich.
Przedstawiłem się, bo nie znałem gościa. W odpowiedzi usłyszałem – Toredot.
– Byłem tu pierwszy, siedzę tutaj już piąty dzień i jeszcze nie spotkałem żadnej dziwki, a przecież to jest burdel, zwykły hotelowy burdel do jasnej cholery.
– To tu nie ma żadnej panienki?
– Nie ma ani jednej spódniczki, a właściwie powinienem powiedzieć, ani jednej „bez spódniczki”. I to ma być urlop? Nie to mi obiecywano w ulotce reklamowej. Tu miał być raj. I do tego barek jest już pusty. Piwko wyszło, gorzała też, tylko mineralna została. Można chociaż ubytki wody w organizmie uzupełnić.
I to dość duże – pomyślałem, obserwując płynące po ścianie strumyki.
– Żadna kobietka tu nie zagląda? Wszystkie takie cnotliwe?
– Przychodzą takie jedne, szowinistki, mociumpanie, damy z kółka różańcowego. Szczególnie aktywna jest taka jedna, co się nazywa...
– Milcz! – Jednym głosem ryknęli pozostali. – Nie wywołuj wilka z lasu.
Rozejrzałem się dookoła. W oddali na skraju lasu zobaczyłem trzy wilki, raczej wilczyce, identyczne trzy siostrzyczki. Czarne jak smoła z białymi kołnierzami. Były wygłodzone, zabiedzone i wściekłe.
Zrobiłem rachunek sumienia, dawno nie byłem w kościele, więcej grzechów nie pamiętam.
Czekały tylko na komendę, aby się na nas rzucić.
– Ja tu jestem przypadkowo – zacząłem się tłumaczyć.
– To tak, jak my – wtrącili pozostali.
– Lepiej już sobie pójdę. Do widzenia – dokończyłem na klatce schodowej.
No tak, wszystkie siedzą na pewno na basenie i opalają się w najlepsze. Takie widoczki straciłem, a w naszym zwodowali statek. Nie mieli, kiedy. Niech no dorwę tych stoczniowców.
Zrezygnowany wróciłem do biblioteki. Układałem puzzle, ale szło mi mizernie. Nie mogłem dopasować wzoru, widziałem tylko kształtne piersi. Pieściłem je, aż do obiadu.
Przy naszym stoliku zastałem już Riska i Czkakę.
Ciekawe, co się dzieje z Siro? Dawno jej nie widziałem… a może to ona jest tą, której imienia nie wolno wymieniać? Nie, to jest niemożliwe.
Risk wyglądał bardzo mizernie – ręce obandażowane, drżące jak galareta, oczy podkrążone, twarz poszarzała. W łysinę wbite opiłki metalu.
Czyżby tak intensywnie studiował życie i twórczość jakiegoś geniusza? Tak kuł, że aż wióry leciały? Co to znaczy mieć ambicję, a może coś innego?
Dużo pytań, oj stanowczo za dużo.
Oczy mętne, ale ich blask wyraźnie nie pasował do zgarbionej sylwetki, biła z nich niesamowita duma. Biła – to mało powiedziane, to była nawałnica dumy. Katiusze przy niej, to fajerwerki.
Z trudem unikałem ciosów, chwila nieuwagi i mnie znokautuje – pomyślałem.
Co gorsza, nie dostał dzisiaj obiadu, więc bił tą dumą na prawo i lewo. Pomimo ogromnego zmęczenia, co chwilę podnosił lewą rękę, pragnąc zwrócić naszą uwagę na środek sali. Nie patrzyłem tam, byłem skupiony na unikach. Walczyłem przecież o swoje życie.
Natomiast Czkaka ze spokojem kończyła pierwsze danie. Zjadła zupę, to znaczy dwie łyżki zupy, drugie danie odstawiła i wzięła się za trzecie. Biedak nie potrafił oderwać jej od jedzenia.
Byłem, coraz bardziej głodny. Zupa stygła, schabowy też. Moje zdenerwowanie rosło. Risk zaczął się słaniać, już nie miał siły podnosić ręki. Poczułem smak zupki. Jeszcze chwila, a będzie moja.
W końcu padł jak długi. Rzuciłem się na jedzenie.
Czkaka skończyła torcik i spojrzała na leżącego nieboraka.
Podniosła wzrok i...
– Jaki piękny pomnik – zauważyła. – To człowiek z żelaza.
Zaintrygowany spojrzałem i ja. Rzeczywiście na miejscu człowieka z marmuru, stał człowiek z żelaza. Postać, jakby znajoma, przyjrzałem się, przecież to jest… nie dokończyłem. Poczułem potężny cios dumy Riska, który nagle zmartwychwstał.
Gdy doszedłem do siebie, zobaczyłem wokół liczne twarze w ciemnych okularach.
– Żyje, nałóżcie mu natychmiast okulary, bo ten blask bijący od Riska zabije go – usłyszałem.
Za późno, znowu zemdlałem.
Obudziłem się w pokoju. Spojrzałem w lustro, limono podbite, siniak na szyi – dziwny kształt, jakby usta. To, o to chodziło Siro, to ten ślad zauważyła. Szkoda, że nie pamiętam okoliczności, w jakich powstał.
– A niech to dunder świśnie – wyrwało się mi.
– Oj nieładnie, tak przy damie się wyrażać – usłyszałem znany mi doskonale świergot.
Gwałtownie się odwróciłem – siedziała przy kominku.
– Byłeś nieprzytomny i poprosiłam, aby cię tutaj przynieśli. Długo bujałeś w obłokach, ale już, jak widzę, wszystko jest w porządku. Odpocznij, nabierz sił, a ja wyskoczę na chwilkę.
– Poczekaj – krzyknąłem i wybiegłem za nią na korytarz.
Niestety, już jej tam nie było. Wróciłem do pokoju. Poczekam, przecież powiedziała, że zaraz wróci. Wróci, ale którędy? Ależ ze mnie dureń. Wróci, ale przez drzwi numer dwadzieścia trzy, a ja wszedłem przez trzynaście. Moja głupota nie zna granic. Z głośnika dolatywały rosyjskie piosenki i idee Lenina.
Oczekiwanie na dziewczynę nie miało sensu, zmarnowałem okazję. Postanowiłem poćwiczyć umysł.
– Będę ćwiczył, to nie popełnię takich prostych błędów – pomyślałem.
Wsiadłem do windy.
– Sala gimnastyczna.
Na sali ruch jak na Marszałkowskiej w szczycie. Co chwilę pędziło jakieś auto na sygnale, straż pożarna na sygnale, policja na sygnale, BOR na sygnale, dzieciak na hulajnodze na sygnale, Tasmar na sygnale.
Nie przyszedłem tu obserwować ruchu ulicznego, ale poćwiczyć.
Wszystkie przyrządy były zajęte.
Loca i Borse trzymali się za ręce, z wysiłkiem je podnosili. Ciekawe, jakie obciążenie założyli. Eeeee, to tylko dwie obrączki.
Bełku i Rodo biegli na bieżni. Tempo mieli raczej umiarkowane, powoli zbliżali się do rowu z wodą.
Jakaś bliżej nieznana mi para ćwiczyła na koniu z łękami. To były pierwsze próby ujeżdżania. Nie potrafili ujarzmić konia i co chwila z niego spadali.
Dwaj bracia bujali się na huśtawce. Trzeci bawił się w piaskownicy.
Kaszem obserwowała, jak seksowna brunetka męczy się z pasem cnoty.
– Thilil, uważaj, bo spadnie – ostrzegła ją.
W końcu znalazłem wolny przyrząd. Położyłem się na ławeczce.
Ciekawe, dlaczego tak intensywnie ćwiczą – pomyślałem – czyżby, jakieś zawody miały się wkrótce odbyć? Moje dalsze intensywne ćwiczenia przerwał sen.
Obudziła mnie kompletna cisza. Rozejrzałem się – pusto, tylko ja. Tak, ja byłem, bo zauważyłem siebie w lustrach, którymi była oblepiona sala. Nie byłem głodny, więc udałem się do swojego pokoju.
Pora na kąpiel. Risk leżał już pod drzwiami i niemiłosiernie chrapał. Obok niego Moel odprawiał egzorcyzmy.
– Co robisz? – zapytałem.
– Zsyłam na niego łaskę miłosierdzia – odpowiedział.
Wyczułem, iż jestem niepożądanym świadkiem.
– Ciebie też nawrócę – usłyszałem, zamykając drzwi do łazienki.
Gorąca kąpiel dobrze mi zrobiła. Gdy wracałem do siebie, Moela już nie było, a Risk chrapał miłosiernie. Wiara czyni cuda – pomyślałem. Siła oddziaływania Moela była ogromna, nie byłem już świadkiem.


RE: Rykowisko - BEL6 - 14-11-2016

Chrapanie miłosierne. Drugi raz chyba się pojawia, nie? Poprzednio też się uśmiechnęłam. Smile
Hulajnoga na sygnale. XD