Via Appia - Forum

Pełna wersja: Macki [uniwersum stworzone przez mistrza Howarda Phillipsa Lovecrafta]
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
Trzymanie go za rękę dawało mi poczucie spokoju. Spacerowaliśmy powoli po łące, ja podziwiałam wiosenne krajobrazy Providence, podczas gdy Howard, niezainteresowany zbudzoną złocistymi promieniami przyrodą, szedł koślawo ze spuszczoną głową. Bardzo często zdawał się być nieobecny, jakby myślami krążył po innym świecie. To normalne u dzieci - myślałam, choć momenty jego chłodnej obojętności wobec tego, co się wokół dzieje, bardzo mnie niepokoiły i zdawały się dziwne tym bardziej, iż kontrastowały z wrażliwą naturą chłopca. Ale nic tak nie budziło we mnie uczucia ambiwalentnego pomieszania obcości z czymś znajomym, jak kiedy z autystycznego stanu przechodził nagle w bardzo dojrzałą i pełną uwagi obserwację. Zdarzało się to zazwyczaj w przypadku zauważenia jakiegoś nietypowego przedmiotu bądź książki. Analizował je przenikającym wzrokiem, uprzednio wyprostowawszy plecy i kark, zupełnie jak jego pragmatyczny ojciec.
 
Po dojściu wąską ścieżką na ulicę ujrzeliśmy Roberta, kolegę Howarda.
              - Dzień dobry, pani Lovecraft. Czy mogę pobawić się z pani synem? – zapytało umorusane pacholę, przestępując z nogi na nogę. Można było dostrzec na pierwszy rzut oka, że matka o niego nie dba.
              Odwróciłam się w stronę Howarda, tym samym ucinając splot naszych rąk, aby poprawić mu szalik.
              - Tylko nie za długo – odparłam.
              Stałam jeszcze dłuższą chwilę, odprowadzając wzrokiem obu chłopców, bacząc by nic złego im się nie stało, po czym wytarłam o suknię klejącą się od potu dłoń.
 
              Siedząc samotnie w domu poczułam osobliwą pustkę. Ta beznadziejna szarość w głowie budziła we mnie narastającą panikę, jakby ten jeden ostatni element mojego szczęścia gdzieś przepadł. A skoro moje szczęście zależało wyłącznie od jednego okrucha, musiałam go za wszelką cenę chronić przed zagładą. Doskonale wiedziałam co za chwilę nastąpi, to nie pierwszy raz, kiedy ogarniał mną specyficzny lęk. Najpierw pojawia się dziwny niepokój, który następnie przywołuje do życia przerażające obrazy, o których nie jestem ośmielona opowiedzieć, a wszystkie mające jakiś związek z moim synem. Blokowanie owych zatrważających wizji ma skutek odwrotny, wobec czego napięcie wzrasta, co czyni obrazy jeszcze bardziej paskudnymi. Kończy się zawsze tak samo. Biegnę ratować mój skarb.
 
             Howard nie był zaskoczony moją prędką wizytą na podwórzu kolegi, gdzie dzieci razem rysowały w ziemi abstrakcyjne symbole za pomocą patyków, a obok tych symboli kładły najróżniejsze przedmioty. Chwyciłam synka za rękę i ruszyliśmy w kierunku domu. Poczułam się znowu bezpiecznie.
 
             Cieszyło mnie, że oprócz bawienia się z brudnym kolegą ziemią i spacerów pełnych dziecięcej kontemplacji Howard uwielbiał czytanie. Na strychu, gdzie podobnie do ojca zwykł się zamykać, by w ciszy i spokoju oddawać się wszelakim lekturom, znajdowały się tomiszcza, z których wiedzę czerpał między innymi wujek chłopca. Franklin dużo podróżował, i jako że również lubił książki, uzbierał ich na tyle dużo, że pewnego razu przyjechał do nas z pudłami wypełnionymi po brzegi. „Co jak co, ale na pewno młodemu się przydadzą” – powiedział.
 
              W pewnym momencie usłyszałam ciche skrzypienie schodów. Zza ściany wyłonił się mały czytelnik, trzymając w ręku kartkę. Zapytałam co to.
             - Narysowałem ciebie – odparł rzeczowo.
             Przeszedł mnie dziwny dreszcz, albowiem mówiąc to zimnym tonem, jego twarz była kamienna i niewzruszona, tymczasem oczy wpatrywały się we mnie w ten osobliwy analizujący sposób. Podeszłam bliżej, aby obejrzeć rysunek, i wyciągnąwszy rękę otrzymałam go.
            Zaprawdę nie wiem jakim tajemniczym sposobem jakiekolwiek ludzkie dziecko obdarzone nawet najbardziej kuriozalną wyobraźnią byłoby w stanie namalować coś tak bluźnierczego i niepokojącego w swej groteskowości. Była to postać, czy może rzecz, o nieregularnym i wykraczającym poza wszelkie pojmowanie fizyki kształcie, o kolorze zielonym, z wyjątkiem oczu świecących brutalną czerwienią. Z jej oślizłego ciała wychodziła niezliczona ilość długich macek, na których widok chciało się uciec, gdyż w przeciwnym razie ludzka fantazja wędrowała wprost w objęcia tejże niepojętej grozy, i okropna bestia stawała się rzeczywistością, co wybijało myśli poza elipsę rozumowania. Tak jak w zamyśle autora nie dało się uciec od głodnych kończyn, tak też pozbawiona byłam możliwości schować się przed skowyczącym we mnie dzikim lękiem, toteż upuściłam rysunek na podłogę. Pomimo to nadal miałam przed oczami okropny portret. Howard stał kamiennie i patrzył na mnie z zimną analizą. Chciałam zasłonić oczy spoconą dłonią, jednak gdy zbliżyłam ją do twarzy, spostrzegłam, że pot mój ma zieloną barwę.
" Cieszyło mnie, że oprócz bawienia się z brudnym kolegą ziemią i spacerów pełnych dziecięcej kontemplacji Howard uwielbiał czytanie." - w tym zdaniu chyba coś nie gra. Brudnym kolegą ziemią?

" Przeszedł mnie dziwny dreszcz, albowiem mówiąc to zimnym tonem, jego twarz była kamienna i niewzruszona, tymczasem oczy...." - Tu również jest coś nie tak ze składnią. Zdanie nie brzmi dobrze. Może lepiej było by napisać : ".....albowiem gdy mówił to zimnym tonem, jego twarz była niewzruszona, tymczasem......"

" Howard stał kamiennie i patrzył na mnie z zimną analizą." - pominąłbym "kamiennie" bo wydaje się nie pasować, jakby wciśnięto je na siłę.

Faktycznie tekst znacznie bardziej uporządkowany. Wydaje się być stylizowany na nieco archaiczny. Jeśli tak, to bardzo udatnie. Nie wiem czemu kojarzy mi się z wiktoriańską Anglią. Może to celowy zabieg?

W sumie całkiem zgrabnie napisany, taki "niby horror". Jest pewien dreszczyk emocji. Czyli chyba cel został osiągnięty.
Pozdrawiam serdecznie.
Dzięki za rady, zabieg celowy zważywszy na motyw konkursu - czyli opowiadanie/nowela inspirowana prozą mistrza grozy.

Swoją drogą są tu również nawiązania do wątków biograficznych samego autora.