24-06-2011, 22:44
W odległej krainie zza horyzontu – tak dalekiej, że słońce zachodziło tam na wschodzie, a gwiazdy unosiły się nisko, niczym świetliki – rósł czarodziejski ogród. Najpiękniejszy ze wszystkich najpiękniejszych ogrodów. Tam, na liściu delikatnej, błękitnej róży wznosiło się filigranowe miasto elfów. Żyły one światłem drgającym w zachwyconych oczach pielęgnujących kwiat ogrodniczek i ich świeżym, porannym rumieńcem.
Któregoś słonecznego dnia na łodyżce ich błękitnej, delikatnej rośliny pojawiła się karnawałowa gąsienica. Zdobna przepychem, feerią barw, piękniejsza była od królowej. Elfy – zachwycone – podróżowały w swych drobniutkich, mniejszych od pyłków kwiatowych karocach na sam skraj liścia, by stamtąd dojrzeć cudowną istotę. Ona zaś, olbrzymia niczym przy dźwięku trąb, pięła się ku górze, w stronę zauroczonych różanych duszków. Dotarłszy doń, zaczęła zgniatać swym cielskiem porcelanowe miasto i pożerać szmaragdowy liść, tak, jak wcześniej, niedostrzeżona, wgryzła się w łodygę. Przerażone ogrodniczki szybko zdjęły ją, lecz różane miasto zostało już zburzone i zgładzone. Zaczęły płakać nad błękitnym kwiatem, lecz ten nieubłaganie marniał, zamierał, obumierał, obsychał, usychał, uginał się. Coraz mniej w nim było piękna, coraz więcej smutku.
Po kilku straszliwych dniach wszystkie elfiki skulone były w ostatnim zielonym jeszcze krańcu liścia, czekając nieuchronnego, gdy nagle – spod słońca – nadleciał niebiański, stworzony ze złota, rubinów i uśmiechu powietrznych bożków motyl. Na skrzydłach jego wznosiło się olbrzymie, puste, królewskie miasto pałaców oblanych perłą i strumieni, w których mieniły się brylanty. Wszystkie duchy wdrapały się nań, zaś motyl odleciał wysoko ku słońcu, żegnany wdzięcznym śmiechem ogrodniczek i cichym szumem wiatru wśród różanych krzewów najpiękniejszego, zaczarowanego ogrodu w odległej krainie zza horyzontu.
Któregoś słonecznego dnia na łodyżce ich błękitnej, delikatnej rośliny pojawiła się karnawałowa gąsienica. Zdobna przepychem, feerią barw, piękniejsza była od królowej. Elfy – zachwycone – podróżowały w swych drobniutkich, mniejszych od pyłków kwiatowych karocach na sam skraj liścia, by stamtąd dojrzeć cudowną istotę. Ona zaś, olbrzymia niczym przy dźwięku trąb, pięła się ku górze, w stronę zauroczonych różanych duszków. Dotarłszy doń, zaczęła zgniatać swym cielskiem porcelanowe miasto i pożerać szmaragdowy liść, tak, jak wcześniej, niedostrzeżona, wgryzła się w łodygę. Przerażone ogrodniczki szybko zdjęły ją, lecz różane miasto zostało już zburzone i zgładzone. Zaczęły płakać nad błękitnym kwiatem, lecz ten nieubłaganie marniał, zamierał, obumierał, obsychał, usychał, uginał się. Coraz mniej w nim było piękna, coraz więcej smutku.
Po kilku straszliwych dniach wszystkie elfiki skulone były w ostatnim zielonym jeszcze krańcu liścia, czekając nieuchronnego, gdy nagle – spod słońca – nadleciał niebiański, stworzony ze złota, rubinów i uśmiechu powietrznych bożków motyl. Na skrzydłach jego wznosiło się olbrzymie, puste, królewskie miasto pałaców oblanych perłą i strumieni, w których mieniły się brylanty. Wszystkie duchy wdrapały się nań, zaś motyl odleciał wysoko ku słońcu, żegnany wdzięcznym śmiechem ogrodniczek i cichym szumem wiatru wśród różanych krzewów najpiękniejszego, zaczarowanego ogrodu w odległej krainie zza horyzontu.