Nie każdy grudzień to czas sztychów łopatą w kopnym śniegu.
Pewnie prześlizgnę się w odtwarzanych dzwonkach janczarów
i płynności tradycji smażonego karpia. Bez wykartkowywania
Boga za przewiny z braku zdolności kredytowej u humanistów.
Ja półpoganin dobrze pocerowany tylko z jedną kobietą,
pierwszą która poszła ze mną w siano pod obrusem,
nie będę miał skeczów topowych kabaretów
przed boskim misterium szopki betlejemskiej.
Na początku i końcu maluśki, oj maluśki.
Nawet nieboszczka z głębi obrazów Beksińskiego
przesyła pozdrowienia. Pewnie zaistniała potrzeba
waloryzacji debetu na rachunku prawdopodobieństwa.