Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
"Forever"
#1

Po powrocie z pracy usiadłem przed komputerem. Jak co dzień, przejrzałem w necie swoje ulubione strony. Na koniec wszedłem na norwich.pl, aby dowiedzieć się, co słychać u Polaków, mieszkających w hrabstwie Norfolk. Na portalu odwiedzałem regularnie tylko jedną kolumnę, w której rodacy informowali o nowych propozycjach pracy. Nie, żebym chciał koniecznie zmienić zajęcie, ale gdyby trafiło się coś lepszego...

Pracowałem jako elektronik w dużym serwisie telefonii komórkowej. Może nie zarabiałem kokosów, znudziło też trochę grzebanie w płytach głównych naprawianych urządzeń, ale rynek pracy w UK mocno się skurczył w ostatnich latach, więc nie narzekałem. Choć bliższym prawdy było stwierdzenie, że rzadko narzekałem.

„Rzeźnik potrzebny od zaraz”. Wyobraziłem sobie moją skromną osobę z tasakiem w ręce, odzianą w biały, zakrwawiony fartuch. Nie, dzięki.
„Myjnia samochodowa zatrudni”. Jasne. I zapierdalaj - w deszcz, czy upał, od świtu do nocy - za sześć poundów na godzinę.
„Dam pracę. Potrzebna osoba z samochodem i prawem jazdy kat. B oraz z dobrą znajomością języka angielskiego. CV proszę przesłać na mail zamieszczony poniżej”.
Ktoś mądry dodał post: „To nie lepiej napisać od razu, że akwizycja?”.
Tak. Wszędzie polują na naiwnych. W jakiejkolwiek części naszej planety nie zamieszkałbyś, zawsze to samo. Świat lisów i zajęcy.

Spojrzałem na zamieszczony adres mailowy i roześmiałem się głośno. Wyglądało na to, że ogłoszenie było autorstwa mojej dobrej znajomej, z którą kiedyś mieszkałem w tym samym domu. Lubiłem ją, nawet kilka razy nieco się... zbliżyliśmy. Bardziej się nie dało, niestety. Przypomniałem sobie jej czarne dready, duże oczy i niemal ciągle uśmiechniętą twarz. Była naprawdę fajną laską, poza tym, zawsze kręciły mnie rastamanki. Nawet fakt, iż niemiłosiernie sepleniła, w ogóle nie przeszkadzał.

Pewnego dnia oświadczyła, że wyjeżdża do Holandii. Otrzymała ponoć ciekawą propozycję pracy. W każdym razie lepszą niż ówczesna robota, czyli smażenie frytek w greckim „Kebab paradise”.

Tydzień później zrobiliśmy imprezę pożegnalną. Po Renacie pozostało tylko wspomnienie i ręcznik w łazience, którego zapomniała zabrać.

Kilka razy kontaktowaliśmy się ze sobą. Z jej przekazu wynikało, że nie jest zbytnio szczęśliwa w Kraju Tulipanów. Tęskniła za Norfolk.

Parę miesięcy później napisała o Holendrze, którego poznała w pracy. Odniosłem wrażenie, iż dziewczę się zakochało. To była ostatnia informacja, przeczytana mniej więcej rok temu.

Po krótkim namyśle, postanowiłem napisać do niej maila z prośbą o numer telefonu. Chciałem umówić się na spotkanie i powspominać stare czasy. Skoro wróciła pod patronat królowej, to może Holender przestał być tym jedynym. No cóż. Warto sprawdzić.

***

Następnego dnia przeczytałem odpowiedź. Okazało się, że Renia mieszkała w Filsby, niewielkiej wsi, położonej około piętnastu mil od Norwich. Zapraszała mnie do siebie na spotkanie w sprawie pracy, jak również na płaszczyźnie prywatnej. Poniżej widniał numer telefonu. Renata dodała notkę, że czasem w wynajmowanym przez nią domu zanikał zasięg. W związku z tym, kontakt mógł być nieco utrudniony.

Wystukałem jedenaście cyferek i przyłożyłem aparat do ucha. Nie połączyło mnie. Spróbowałem ponownie, lecz finał był podobny.

Wysłałem maila z propozycją spotkania w najbliższą sobotę oraz zapytanie, co dziewczęciu strzeliło do pięknej główki, że zamieszkała w zabitej dechami wiosce.

Zgodziła się, jak to określiła, na „business meeting” w samo południe, a na zadane pytanie odpowiedziała: „Jak przyjedziesz, to zobaczysz”. I dodała: „Możesz wziąć kogoś ze sobą, pracy jest sporo”. Jasne. Jadę być może na randkę i mam jeszcze brać pasażera. Nie ma chuja we wsi.

***

Chmury miały przyprawiający o depresję, ponury kolor. Typowa, listopadowa pogoda. Wiedziałem, że się spóźnię. Z nieba siąpił kapuśniaczek, co oznaczało, że brytyjscy kierowcy nie przekroczą dzisiaj trzydziestu mil na godzinę. Ponad pół godziny wyjeżdżałem z Norwich. Potem gnałem po autostradzie rozpadającą się astrą. Samochód ryczał niczym wyścigowy bolid, ale powodem nie była rozwijana szybkość, lecz dziura w tłumiku. Chciałem naprawić usterkę, ale olałem to, kiedy mechanik zaśpiewał mi o przekraczających wartość samochodu kosztach reperacji. A niech sobie rura wyje! Pogłośniłem radio i docisnąłem pedał gazu. Miałem jeszcze ważny przez trzy miesiące przegląd techniczny, a potem planowałem oddać rzęcha na złom. I kupić następnego rzęcha.

Według nawigacji wjechałem do Filsby. Do„destination point”pozostały jeszcze dwie minuty. Mój wzrok przykuło - widoczne po prawej stronie drogi - jezioro oraz kilka pływających jachtów. No, tak. Deszcz napierdala, a pojebani angole pływają na łajbach. Ale to nic, bo przecież jest lovely. A może nawet gorgeous.

Tom-tom zaprowadził mnie na parking, umiejscowiony przy prześlicznym dworku. Właściciel nieruchomości - o czym informowała, zamocowana na ścianie tablica - oferował pokoje do wynajęcia. Nie miałem wątpliwości, że w sezonie letnim musiał panować tutaj spory ruch. Jezioro pod bokiem i zaledwie cztery mile do morza. To wszystko zachęcało do odwiedzenia miejscowości.

Wyszedłem z samochodu i przyjrzałem się budynkowi. Po dachem widniała data ukończenia budowy: tysiąc sześćset pięćdziesiąt.
- Cześć, Bohdan.
Błyskawicznie odwróciłem się. Przede mną stała Renata. Zamiast szurniętej rastamanki ujrzałem piękną kobietę. Była ubrana w białą koszulę, schowaną częściowo pod czarną kamizelką i miała na sobie spodnie z materiału w kolorze piasku. Poruszała się jakoś nieporadnie. Aha! Buty na wysokim obcasie. Dready ustąpiły miejsca fryzurze „na Amelię”.
- Jezu... - Nie to chciałem powiedzieć. - Jak się masz, Renia? - Tak już było lepiej.
Podszedłem i przytuliłem dziewczynę, jednocześnie muskając ustami delikatnie policzek. Zarumieniła się.
- Wejdźmy do środka - zaproponowała. - Porozmawiamy sobie o wszystkim.
Kiedy przekroczyliśmy próg, ukazało się - wyglądające jak średniowieczne - wnętrze mieszkania. Tylko grzejniki panelowe i niektóre elementy wyposażenia przypominały, że mamy dwudzieste pierwsze stulecie.
- Jak ty znalazłaś tę chatę? Interesujące miejsce - odezwałem się, patrząc z ciekawością na drewniane belki, biegnące po ścianach i suficie.
- Znaleźliśmy w necie, kiedy jeszcze mieszkaliśmy w Holandii.
Zaraz, zaraz. Znaleźliśmy? To nie brzmiało dobrze.
- Rozumiem, że nie mieszkasz sama..? - Miałem nadzieję, że zaprzeczy.
- No, co ty? Mieszkam z tym Holendrem, o którym ci kiedyś pisałam.
Kurwa mać. No to pozostało pogadać o pierdołach i wysłuchać, co powie Renata w sprawie tajemniczej oferty pracy.

Na potwierdzenie jej słów uchyliły się drzwi i do pomieszczenia wszedł wysoki blondyn. Odpicowany, jak u cioci na imieninach, wyciągnął do mnie dłoń i powiedział:
- How are you? My name is Miron.
„Boże, co za ciota” - pomyślałem.
Facet wyglądał, jak obiekt westchnięć niejakiej Barbie. Doszedłem do wniosku, że imię Ken bardziej pasowałoby Holendrowi niż Miron.
- I,m Bohdan. - Uścisnąłem jego dłoń. - Nice to meet you.
Tak. Teraz się zacznie ubaw. Anglicy zrobili ze mnie Bofdana, Bodana, a nawet Bafdana. Ciekawe, jak poradzi sobie Ken. Znaczy, Miron.
Zupełnie sobie nie poradził, nieboga. Zrobił z ust trąbkę i coś tam po cichu mamrotał, wyglądając przy tym, jak wyrzucona na brzeg, dusząca się ryba. Nie chciałem, żeby mi tu zszedł z tak błahego powodu, więc wybawiłem go z opresji.
- English people usually call me, Bo. Is easiest, I guess - podpowiedziałem.
- Ok. That,s fine - odpowiedział z wyraźną ulgą w głosie i uśmiechnął się, oślepiając mnie na chwilę blaskiem zębów.
Ja pierdolę, czym on umył zęby? Pronto?
- No, mów. Co u ciebie? - Głos Renaty uratował mnie przed niechybną ślepotą. Spojrzałem na nią, dzięki czemu przestałem wpatrywać się w świecące uzębienie Mirona.
- Wszystko po staremu. Mieszkam tam, gdzie mieszkałem. Ciągle grzebię w zepsutych komórkach.
- Napijesz się czegoś? Kawy, herbaty, a może soku? Mamy bardzo dobry.
- Poproszę herbatę - odrzekłem. - Niesłodzoną.
Herbatę przestałem słodzić dawno temu, jeszcze podczas studiów. Stanąłem wtedy przed dylematem, na co wydać pieniądze: cukier, czy browar? Długo się nie wahałem.
- Pewnie wydarzyło się sporo przez te prawie dwa lata. Ale nic, co by zmieniło jakoś moje życie - dodałem. - A o Adriana nie pytaj. Nie widziałem go z pół roku.
Adrian wynajmował kiedyś pokój w tym samym domu, co my. W trójkę tworzyliśmy zgraną paczkę, choć czasami dochodziło - pomiędzy mną, a Adrianem - do sprzeczek. Powodem były skrajnie prawicowe poglądy kolegi. Każdego czarnego nazywał małpą, a pozostałych ludzi, o innym niż białym kolorze skóry - brudasami. Ot, taki zwyczajny, polski skinhead w Zjednoczonym Królestwie.
Miarka się przebrała, kiedy rok temu zwyzywał od czarnuchów pewnego Kameruńczyka, będącego jednym z moich dobrych znajomych. Po tym wydarzeniu zacząłem unikać Adriana. Kilka miesięcy później wyprowadził się i zamieszkał w innej części miasta. Nawet nie znałem adresu.
- Adrian był u mnie dwa tygodnie temu - oznajmiła. - Podjął pracę, którą mu zaproponowałam.

No, proszę. Akurat w jego wypadku, to nic dziwnego. Wylatywał z pracy średnio trzy razy do roku, więc pewnie znowu był bezrobotny.

- Wiesz, napijemy się herbaty na górze. - Wskazała ruchem głowy drewniane schody. - Mam tam swoje biuro. Obejrzysz film o działalności naszej firmy, a potem odpowiem na twoje pytania.

Zanim przystąpiliśmy do wspólnego oglądania, zamieniłem kilka zdań z Mironem. Podczas rozmowy zastanawiałem się, cóż tak dziwnego jest w jego angielskim, że utrudnia mi zrozumienie niektórych słów. Bingo! Facet okropnie seplenił.

***

Na szczęście, to „arcydzieło” sztuki filmowej nie trwało zbyt długo. Nie koncentrowałem się na przekazywanej treści, ale raczej na tym, aby nie zasnąć. Obraz pokazał kilka czarnych, białych, brązowych i żółtych brytyjskich rodzin, które dzięki firmie „Forever” zarobiły fortunę. „Aktorami” byli zarówno dyrektorzy przedsiębiorstw, jak i ludzie z poważnymi brakami w wykształceniu. Wszyscy namawiali do współpracy w projekcie, szczerząc zęby i powtarzając w kółko to samo. To co mówili, brzmiało jak mantra. „Forever” był producentem kosmetyków i napojów odżywczych, powstałych na bazie aloesu, a sposób sprzedaży przypominał działanie AmWay i innych podobnych wynalazków.
Po zakończeniu seansu, odetchnąłem z ulgą.
- Jakie masz pytania? - zapytała Renia, szczerząc się od ucha do ucha. Znałem jej uśmiech. Ten był inny.
Wydawało mi się, że jej oczy były jakby zamglone. To sam objaw zauważyłem wcześniej u Mirona. Zresztą „piękniś” siedział obok mnie, na kanapie, zapewne nie rozumiejąc ani słowa z toczącej się rozmowy.
- Znam ten temat. - Trochę improwizowałem. - Podobnie działa AmWay, czy chociażby Avon.
- AmWay i Avon działają jednak inaczej - sprostowała. Wyraz jej twarzy nie zmienił się ani na jotę. Kiedy patrzyłem na nią, przypomniałem sobie o wizycie w Muzeum Figur Woskowych Madame Tussaud w Londynie. Moi rozmówcy pasowaliby tam doskonale. Jako eksponaty, rzecz jasna.
- AmWay sprzedaje wszystko, co się da - kontynuowała Renata. - Przy produkcji kosmetyków Avonu używa się chemii. Nasze produkty powstają na bazie naturalnego aloesu.

Później zadałem jeszcze kilka pytań i otrzymałem tyleż sam odpowiedzi. W końcu rozmowa zeszła na prywatne tory. Mojej uwadze nie uszedł fakt, że zachowanie Reni przestało przypominać sposób bycia bohaterek „Żon ze Stepford”. Mówiła zupełnie na luzie, zniknęła również dziwaczna mgła, wcześniej pokrywająca jej gałki oczne.

Opowiedziałem kilka zabawnych zdarzeń, które wydarzyły się w ostatnim czasie, czym rozśmieszyłem ją niemal do łez. Renata mówiła o nieudanym wyjeździe do Kraju Tulipanów, wspominała też sporo o pięknym Holendrze. Ani razu nie nazwała go po imieniu. Ciągle słyszałem: on to, on tamto. Jednak nawet podczas - wydawałoby się - luźnej rozmowy, od czasu do czasu wkradał się temat „Forever”. Wtedy pojawiał się, świecący jak halogeny uśmiech, a wraz z nim mgiełka na oczach. Dowiedziałem się, że Renata miała propozycję pracy jako dyrektor w bliżej nieokreślonej firmie. Zrezygnowała, gdyż obecne zajęcie spełniało jej oczekiwania finansowe i ambicjonalne.
Renia dyrektorem! To ja pewnie prezesem...

Z kolei nasz śliczny Miron studiował eksternistycznie język angielski. Według jego wybranki, mógłby spokojnie zostać nauczycielem w jednej z brytyjskich szkół. Ale nie było takiej potrzeby. „Forever” mu wystarczał.
Pewnie. Kształcący się za pomocą internetu, sepleniący Holender, uczący brytyjskiej młodzieży angielskiego. Dlaczegóż nie? Co zdolniejsi uczniowie może by go nawet zrozumieli.

Po jakimś czasie uznałem, że pora wracać do domu. Chciałem po drodze zrobić większe zakupy, bo w lodówce hulał wiatr. Zakomunikowałem Renacie chęć opuszczenia dworku. Zaskoczyło ją to.
- Nie odpowiedziałeś, czy zgadzasz się na współpracę.
- Wiesz, w tej chwili nie mogę zdecydować - odpowiedziałem. - Chcę sprawdzić „Forever” w sieci. Trochę poczytać na forach, co inni o tym sądzą.
- Rozumiem - mruknęła ponuro, lecz po chwili mgła powróciła na oczy i pojawił się szeroki, błyszczący uśmiech. - Jakbyś przypomniał sobie jeszcze o czymś i chciał zapytać, to mam coś dla ciebie.
Wręczyła mi wizytówkę. Przeczytałem informacje wydrukowane na niej:

Renata Brodzka
Business Mentor and Independent Distributor
of Forever Living Products

W dole wizytówki widniały dwa adresy mailowe oraz numer telefonu. No, no. Imponujące. Podziękowałem grzecznie i schowałem kartonik do tylnej kieszeni spodni. Po czym, wstałem i ruszyłem do drzwi.
- So, you going now? - Piękny Miron nie krył zdziwienia. Na moment zniknął jego koński uśmiech.
- Yeah. I have to - odpowiedziałem. - I've got something, to do at home.
- Maybe you want something, to drink? - Wskazał palcem butelkę z sokiem, stojącą na stoliku. Nalepka informowała, że producentem była firma „Forever”.
- No, thanx, mate. One cup of tea, that's enough.
- Are you sure? It's really good juice. - Wziął butelkę do ręki i zaświecił zębami.
Nie odpowiedziałem. Po chwili znalazłem się na schodach, a kilkanaście sekund potem na parkingu. Towarzyszyła mi Renata. Mgła z jej oczu zniknęła, na twarzy pojawił się szczery uśmiech.
- Zapraszam do nas - powiedziała. - Będziesz tu zawsze miłym gościem.
- Chętnie ciebie... znaczy, was odwiedzę. Choć wolałbym to zrobić podczas lepszej pogody. - Spojrzałem wymownie na niebo. Było zasnute ciemnymi chmurami i ciągle padał drobny deszcz.
- A, tak - roześmiała się. - Masz rację.
Strzeliliśmy niedźwiedzia.
- I've got bottle of juice for you. - Usłyszałem sepleniący głos.
Przede mną wyrósł wysoki blondyn o końskim uśmiechu i wręczył, wypełnioną pomarańczowym płynem butelkę.
- Thanx. - Podałem mu rękę na pożegnanie. - Take care, buddy.
- You can stay longer - nalegał. - We've got free bed.
- Thank you. I'm really need, to go back. See you next time.
Kiedy wsiadałem do samochodu, stali obok siebie i żegnali mnie, machając przy tym rękami. Ich szczęki rozświetliły nieco szarość dnia. Wyglądali jak aktorzy, grający w reklamie colgate.
- Nie zapomnij spróbować soku - krzyknęła Renata. - Nie tylko świetnie smakuje, ale doskonale pobudza do działania.
Uniosła kciuk do góry i „puściła oko”, co z kolei przypomniało mi końcowy fragment oferty mentosa.

Nigdy nie lubiłem bloków reklamowych, więc odpaliłem silnik i niedługo potem opuściłem parking. Przy wyjeździe ze wsi zatrzymałem pojazd i wyrzuciłem podarowaną flaszkę do pojemnika na śmieci. Nie wiem, dlaczego to zrobiłem, ale poczułem się bezpieczniej. Coś podpowiadało mi, że postąpiłem słusznie.
Później mój „bolid” wył i szalał po autostradzie, zbliżając się z każdą minutą do Norwich.

***

Minęło kilka tygodni od wizyty w Filsby. Któregoś dnia podjechałem autem na stację benzynową, prowadzoną przez rodzinę Hindusów. Tankowałem w zasadzie tylko tam, bo mieli zawsze o kilka pensów tańsze paliwo niż konkurencja. Uiściłem opłatę i skierowałem kroki do drzwi.
- Bye - rzuciłem sprzedawcy.
- Do wi dżenja - odpowiedział.
Uśmiechnąłem się pod nosem. Gdyby ktoś przed moim przyjazdem do UK, powiedział mi, że Hindusi mówią tutaj po polsku, to kazałbym mu iść do lekarza. Kiedyś w pracy byłem świadkiem rozmowy pomiędzy Litwinką i Czeszką, podczas której obie panie porozumiewały się nienaganną polszczyzną. Zapytałem Szabo, madziarskiego kolegę, dlaczego tak się działo? Odpowiedział, że w firmie łatwiej się nauczyć polskiego niż angielskiego, bo osiemdziesiąt procent pracowników, to moi rodacy. Coś w tym było.
Otworzyłem drzwi samochodu i już chciałem wsiadać, kiedy spostrzegłem przyglądającą mi się postać.
- Dzień dobry, Bohdan - powiedział mężczyzna, stojący o dwa kroki ode mnie.
Spojrzałem na niego. Czarny, elegancki garnitur, pod nim biała koszula. Na nogach drogie pantofle i skórzana walizka w ręce.
- Adrian? - Nie mogłem uwierzyć. Przede mną stał zagorzały entuzjasta Hitlera, facet, który częściej cytował „Mein Kampf„ niż ksiądz Pismo Święte. Jak widać, zrzucił wojskowy ubiór, zdjął glany i przebrał się za dyrygenta orkiestry symfonicznej.
Dlaczego mnie to nie cieszyło? Przecież zawsze szlag mnie trafiał z powodu jego poglądów.
- Czy próbowałeś już soku? - Zapytał, szczerząc zęby. Oczy zasnuła mu szara mgła.
- Spierdalaj! - warknąłem i wsiadłem do auta.
Kiedy odjeżdżałem ze stacji, widziałem w lusterku odbicie Adriana. Stał, odprowadzając wzrokiem moje auto, a wyraz twarzy nie zmienił mu się ani trochę.
Odpowiedz
#2
Czytałem, ale nie starałem się wyłapywać błędów, choć trochę się trafiło. Jakieś przecinki, czasem chyba składnia kulała. Styl jest taki sobie, szału nie robi, ale źle też nie jest. Ogólnie mi się podobało, ale jeśli to jest zakończone, to tak trochę średnio, bo nic się nie wyjaśniło.

6/10

Pozdrawiam
Lovercraft

"Każda godzi­na ra­ni, os­tatnia zabija."
Odpowiedz
#3
Dziękuję, Haniel. Z interpunkcją mam problemy od zawsze, niestety. Niby pracuję nad tym, ale efektów jakoś nie widaćSmile.
Co do zakończenia. Powyższa historia wydarzyła się naprawdę, a była tak dziwna, że postanowiłem ją opisać. Może się jeszcze rozwinie, kto wie?

Dziękuję za Twój czas poświęcony na lekturę i pozdrawiam.
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości