21-02-2012, 11:28
— Gówno realizm — skomentowałem trafnie film. — Kurde — dodałem po chwili namysłu.
Siedziałem w fotelu… no dobra, może raczej leżałem, ciężko stwierdzić. Może będzie lepiej, jeśli przedstawię dokładniej moją pozycję: głowa zlatywała mi w miejscu, gdzie normalnie powinienem mieć nogi, podczas gdy jedna z nich przewieszona była przez oparcie, a druga została zawieszona w powietrzu, bawiąc się dziurawym kapciem. Z ręki oczywiście zwisała mi butelka z piwem, a dokładniej z Żywcem. W tej oto pozycji wpatrywałem się w ekran telewizora, który nadawał teraz mój ulubiony gatunek filmu, czyli tragedię.
— „Tragedia” w tym wypadku to nie gatunek filmu, ale tragedią jest to, jak to potraficie spieprzyć! — mamrotałem dalej, upijając kolejny łyk Żywca. — Nigdy by tego nie powiedziała! Gówno realizm. A to co zaś, kurwa?
Uwielbiam oglądać filmy w samotności, a już zwłaszcza, gdy jestem otoczony przez butelki z dobrym, ale i nie za drogim piwem. Mimo że mam czterdzieści pięć lat, nadal chwalę się, ile to piw potrafię wypić, bo w sumie mam czym: po ośmiu… w takich chwilach czuję, że żyję, czasami nawet zapominam, dlaczego ciągle sięgam po ten alkohol; wcale nie dla zabawy, czy też dla przyjemności, chociaż fakt, że coś w tym jest, ale żeby zdusić w sobie ból i poczucie winy, który dręczy mnie od… dzisiaj mija dokładnie dwudziesty rok, odkąd…
Butelka wypadła mi nagle z ręki, a ja zerwałem się do tradycyjnej pozycji siedzącej ze zwinnością kulawego hipopotama, wpatrując się nieustannie w ekran, przerażony. Mężczyzna, który udawał, że pił, podczas gdy koleżanka zaczęła wymiotować z nadmiaru, podszedł do niej, chwycił za bluzkę i pociągnął ku otwartemu oknu, zamierzając ją wyrzucić. Drżącą dłonią sięgnąłem po pilot, trafiając dopiero za czwartym razem na właściwy przycisk, zmuszając niedoszłego mordercę i upitą ofiarę do zniknięcia z ekranu.
— Piwo. — Wyciągnąłem dłoń po nie, by zdusić falę bolesnych wspomnień. — Chodź tu! — ryknąłem, gdy nie mogłem wycelować, mając lekkie zaburzenia wzroku po trzeciej butelce.
W końcu palce zacisnęły się na szyjce Żywca. Podniosłem ją na wysokość oczu, odczytując napis pod marką „jasne i pełne”.
— Aaaaaaa!!! — wrzasnąłem, ciskając piwo w ekran telewizora, który pękł z drażniącym brzękiem. — Ty też! Spierdalaj! — Chwyciłem ostatnią butelkę leżącą przy fotelu, rozbijając nią okno na trzecim piętrze bloku mieszkalnego.
Zwaliłem się na podłogę obok mojego byłego miejsca posiedzenia, wybuchając żałosnym płaczem. Nie mogłem już powstrzymać armii wspomnień, wprawiające moje ciało w spazmatyczne dreszcze. Zakrywając załzawione oczy dłońmi osunąłem się w ten dzień, w Boże Narodzenie.
Siedzę z przyjacielem, jedynym zresztą, w pokoju gościnnym mojego domu na wsi, którego pozbyłem się tydzień później, chociaż teraz nawet mi przez myśl nie przeszło, że tak może się stać. Kumpel przyniósł ze sobą dwie zgrzewni najmocniejszego piwa, jakie w ogóle widziałem, za co byłem mu oczywiście bardzo wdzięczny. Albert dobrze wiedział, jak lubię sobie popić.
Jednak nawet to nie odwróciło moich myśli od zdarzeń wczorajszego dnia, gdy uderzyłem jego żonę z całej siły w głowę, na oczach całej jego rodziny, na wigilii. Byłem podpity i niewiele mi było trzeba, żeby kogoś zdzielić. Emma, jego żona właśnie, zwróciła mi wtedy uwagę, może i bardzo uprzejmie, ale cóż… że ubrudziłem sobie koszulę barszczem. Zdawało mi się wtedy, że usłyszałem „jesteś brudny jak świnia — wskazała ręką na bluzę. — mówię, że się ubrudziłeś, cholero”. W każdym razie po uderzeniu sam wyszedłem, czując się głęboko urażony, i zanim ktokolwiek zdążył się odezwać, ja trzasnąłem ich drzwiami frontowymi, ruszając do swojego domu po przeciwnej stronie ulicy.
— Sory, kurde, za to wczoraj — wymamrotałem popijając trzecie piwo. — Byłem… tego, no wiesz… trochę upity…
— To nic, naprawdę. — Uśmiechnął się do mnie jakoś dziwnie, krzywo.
Objąłem pijackim spojrzeniem jasny pokój, przez którego okna wlewały się wesołe promienie słońca, oświetlając wielki ekran plazmowy, gruby, czerwony dywan, dwa fotele i stół pomiędzy nimi, na którego blacie leżały podarunki od Alberta.
— Źle usłyszałem wtedy i… co ona… wiesz…
— Mówiła, jasne. Nic nie szkodzi.
Wyszczerzyłem do niego zęby w pijackim geście, co jeszcze umacniał fakt, że brakowało mi czterech zębów. Odrzuciłem pustą butelkę na podłogę.
— Następne? — zapytał, zrywając się z fotela naprzeciwko mnie i wciskając (nie wręczając, tylko wciskając) mi butelkę do ręki.
— Nie… dooość… — pokręciłem głową.
— Nie żałuj sobie. — Spojrzał na mnie niemal z wyrzutem. — Są wszystkie twoje.
I tak się ciągnęło aż do szóstego piwa.
— Wyglądasz, kurwa… jaaak świnia, mówiła! — krzyczałem, bulgotając ponad miarę i łamiąc wszelkie możliwe granice poprawnej polszczyzny. — Taaak! Już ci ja… dziwkooo ty… daaam!
Albert uśmiechnął się i podszedł do mnie, ale ja nie miałem siły skupić na nim wzroku, więc szybko zaniechałem tych prób.
— Masz rację, David — powiedział. — Trzeba coś z tym zrobić. Idę to zmienić. Trzymaj się.
— Nara! — czknąłem.
Kilkanaście sekund później zasnąłem.
Obudziłem się z potwornym bólem głowy, który krzyczał o pomstę do nieba. Zmrużyłem oczy i syknąłem z bólu, rozglądając się po pokoju; wszędzie leżały butelki po alkoholu, a w domu panowała cisza tak głęboka, że myślałem, iż się w niej po prostu utopię.
— Boże, za jakie grzechy stworzyłeś kaca? — Pokręciłem głową nad Jego głupotą. — Zmień to, bo jak ci zaraz… — Pomachałem pięścią w stronę sufitu.
Urwałem, gdy spojrzałem na zegar: ósma rano. Aż tyle przespałem? Nie pamiętam wszystkiego zbyt dokładnie z wczorajszego dnia, ale nietrudno się domyślić, że to „Herakles”, dał mi taki wycisk. Ale nie to mnie tak zdziwiło; żona powinna obudzić mnie już godzinę temu, żebym zawiózł ją do pracy. Stanąłem więc na równych nogach, czemu towarzyszyło drażniące strzyknięcie w kolanach. Podreptałem po schodach na górę, żeby ją szybko obudzić. Czyżby Marta, moja czternastomiesięczna córka jeszcze spała? To dziwne, bo zwykle działa jak budzik bez baterii, budząc się do siódmej.
Popchnąłem uchylone drzwi do sypialni.
Przez budynek potoczył się echem mój wrzask.
Żona i małe dziecko miały poderżnięte gardła.
Nagły trzask drzwi, które z rozmachu rąbnęły w stojącą obok nich szafkę, wyrwały mnie z powrotem do teraźniejszości. Przecierając łzy spływające rzekami po policzkach, skupiłem wzrok na John’ie, który z lekko rozdziawionymi ustami zamarł w progu drzwi, trzymając obie dłonie za plecami, jakby coś chowając. Ciężko mi było się skupić na szczegółach, ale dostrzegłem bródkę w stylu araba, dosyć długie, brązowe włosy z taką ilością kogutów, że zapewne wszyscy pytali go, czemu nosi na głowie kurnik.
— Hej, David, co jest? — zapytał zaniepokojony kolega.
— Nic. Po prostu idź! — jęknąłem.
John rzucił okiem na wybite okno i rozwalony ekran telewizora, z którego zwisała szyjka butelki, niczym działo armatnie wycelowane groźnie prosto w niego. Z pewnością też dostrzegł trzy puste butelki wokół fotela, przy którym się kuliłem.
— Hmm… mam rozumieć, że nie chcesz się ze mną napić? — upewnił się, wyciągając zza pleców dwie butelki „Tyskie”, wykrzywiając usta. — Tak na pocieszenie, co ty na to? Jak za starych dobrych czasów.
Zerknąłem na butelki i aż zadrgałem na ich widok. Zerwałem się na chwiejące i niezbyt równe nogi, biegnąc niezbyt prosto ku koledze, wyciągając ku niemu ręce, a tamten odwzajemnił gest, widocznie myśląc, że chcę mu się rzucić w ramiona, ale ja tylko chwyciłem jedną z butelek. Tamten już się uśmiechnął na myśl, że jednak nie wszystko stracone.
Rozbiłem mu szkło na głowie.
Chwyciłem oszołomionego kolegę za przód zielonego swetra, biegnąc z nim w stronę rozbitego okna.
Rozwaliłem nim ramę i drugą okiennicę, która jeszcze nie była zniszczona. Pod działaniem alkoholu jednak nie zadziałałem dość szybko i wypadłem na zewnątrz razem z nim, spadając z trzeciego piętra.
Siedziałem w fotelu… no dobra, może raczej leżałem, ciężko stwierdzić. Może będzie lepiej, jeśli przedstawię dokładniej moją pozycję: głowa zlatywała mi w miejscu, gdzie normalnie powinienem mieć nogi, podczas gdy jedna z nich przewieszona była przez oparcie, a druga została zawieszona w powietrzu, bawiąc się dziurawym kapciem. Z ręki oczywiście zwisała mi butelka z piwem, a dokładniej z Żywcem. W tej oto pozycji wpatrywałem się w ekran telewizora, który nadawał teraz mój ulubiony gatunek filmu, czyli tragedię.
— „Tragedia” w tym wypadku to nie gatunek filmu, ale tragedią jest to, jak to potraficie spieprzyć! — mamrotałem dalej, upijając kolejny łyk Żywca. — Nigdy by tego nie powiedziała! Gówno realizm. A to co zaś, kurwa?
Uwielbiam oglądać filmy w samotności, a już zwłaszcza, gdy jestem otoczony przez butelki z dobrym, ale i nie za drogim piwem. Mimo że mam czterdzieści pięć lat, nadal chwalę się, ile to piw potrafię wypić, bo w sumie mam czym: po ośmiu… w takich chwilach czuję, że żyję, czasami nawet zapominam, dlaczego ciągle sięgam po ten alkohol; wcale nie dla zabawy, czy też dla przyjemności, chociaż fakt, że coś w tym jest, ale żeby zdusić w sobie ból i poczucie winy, który dręczy mnie od… dzisiaj mija dokładnie dwudziesty rok, odkąd…
Butelka wypadła mi nagle z ręki, a ja zerwałem się do tradycyjnej pozycji siedzącej ze zwinnością kulawego hipopotama, wpatrując się nieustannie w ekran, przerażony. Mężczyzna, który udawał, że pił, podczas gdy koleżanka zaczęła wymiotować z nadmiaru, podszedł do niej, chwycił za bluzkę i pociągnął ku otwartemu oknu, zamierzając ją wyrzucić. Drżącą dłonią sięgnąłem po pilot, trafiając dopiero za czwartym razem na właściwy przycisk, zmuszając niedoszłego mordercę i upitą ofiarę do zniknięcia z ekranu.
— Piwo. — Wyciągnąłem dłoń po nie, by zdusić falę bolesnych wspomnień. — Chodź tu! — ryknąłem, gdy nie mogłem wycelować, mając lekkie zaburzenia wzroku po trzeciej butelce.
W końcu palce zacisnęły się na szyjce Żywca. Podniosłem ją na wysokość oczu, odczytując napis pod marką „jasne i pełne”.
— Aaaaaaa!!! — wrzasnąłem, ciskając piwo w ekran telewizora, który pękł z drażniącym brzękiem. — Ty też! Spierdalaj! — Chwyciłem ostatnią butelkę leżącą przy fotelu, rozbijając nią okno na trzecim piętrze bloku mieszkalnego.
Zwaliłem się na podłogę obok mojego byłego miejsca posiedzenia, wybuchając żałosnym płaczem. Nie mogłem już powstrzymać armii wspomnień, wprawiające moje ciało w spazmatyczne dreszcze. Zakrywając załzawione oczy dłońmi osunąłem się w ten dzień, w Boże Narodzenie.
***
Siedzę z przyjacielem, jedynym zresztą, w pokoju gościnnym mojego domu na wsi, którego pozbyłem się tydzień później, chociaż teraz nawet mi przez myśl nie przeszło, że tak może się stać. Kumpel przyniósł ze sobą dwie zgrzewni najmocniejszego piwa, jakie w ogóle widziałem, za co byłem mu oczywiście bardzo wdzięczny. Albert dobrze wiedział, jak lubię sobie popić.
Jednak nawet to nie odwróciło moich myśli od zdarzeń wczorajszego dnia, gdy uderzyłem jego żonę z całej siły w głowę, na oczach całej jego rodziny, na wigilii. Byłem podpity i niewiele mi było trzeba, żeby kogoś zdzielić. Emma, jego żona właśnie, zwróciła mi wtedy uwagę, może i bardzo uprzejmie, ale cóż… że ubrudziłem sobie koszulę barszczem. Zdawało mi się wtedy, że usłyszałem „jesteś brudny jak świnia — wskazała ręką na bluzę. — mówię, że się ubrudziłeś, cholero”. W każdym razie po uderzeniu sam wyszedłem, czując się głęboko urażony, i zanim ktokolwiek zdążył się odezwać, ja trzasnąłem ich drzwiami frontowymi, ruszając do swojego domu po przeciwnej stronie ulicy.
— Sory, kurde, za to wczoraj — wymamrotałem popijając trzecie piwo. — Byłem… tego, no wiesz… trochę upity…
— To nic, naprawdę. — Uśmiechnął się do mnie jakoś dziwnie, krzywo.
Objąłem pijackim spojrzeniem jasny pokój, przez którego okna wlewały się wesołe promienie słońca, oświetlając wielki ekran plazmowy, gruby, czerwony dywan, dwa fotele i stół pomiędzy nimi, na którego blacie leżały podarunki od Alberta.
— Źle usłyszałem wtedy i… co ona… wiesz…
— Mówiła, jasne. Nic nie szkodzi.
Wyszczerzyłem do niego zęby w pijackim geście, co jeszcze umacniał fakt, że brakowało mi czterech zębów. Odrzuciłem pustą butelkę na podłogę.
— Następne? — zapytał, zrywając się z fotela naprzeciwko mnie i wciskając (nie wręczając, tylko wciskając) mi butelkę do ręki.
— Nie… dooość… — pokręciłem głową.
— Nie żałuj sobie. — Spojrzał na mnie niemal z wyrzutem. — Są wszystkie twoje.
I tak się ciągnęło aż do szóstego piwa.
— Wyglądasz, kurwa… jaaak świnia, mówiła! — krzyczałem, bulgotając ponad miarę i łamiąc wszelkie możliwe granice poprawnej polszczyzny. — Taaak! Już ci ja… dziwkooo ty… daaam!
Albert uśmiechnął się i podszedł do mnie, ale ja nie miałem siły skupić na nim wzroku, więc szybko zaniechałem tych prób.
— Masz rację, David — powiedział. — Trzeba coś z tym zrobić. Idę to zmienić. Trzymaj się.
— Nara! — czknąłem.
Kilkanaście sekund później zasnąłem.
Obudziłem się z potwornym bólem głowy, który krzyczał o pomstę do nieba. Zmrużyłem oczy i syknąłem z bólu, rozglądając się po pokoju; wszędzie leżały butelki po alkoholu, a w domu panowała cisza tak głęboka, że myślałem, iż się w niej po prostu utopię.
— Boże, za jakie grzechy stworzyłeś kaca? — Pokręciłem głową nad Jego głupotą. — Zmień to, bo jak ci zaraz… — Pomachałem pięścią w stronę sufitu.
Urwałem, gdy spojrzałem na zegar: ósma rano. Aż tyle przespałem? Nie pamiętam wszystkiego zbyt dokładnie z wczorajszego dnia, ale nietrudno się domyślić, że to „Herakles”, dał mi taki wycisk. Ale nie to mnie tak zdziwiło; żona powinna obudzić mnie już godzinę temu, żebym zawiózł ją do pracy. Stanąłem więc na równych nogach, czemu towarzyszyło drażniące strzyknięcie w kolanach. Podreptałem po schodach na górę, żeby ją szybko obudzić. Czyżby Marta, moja czternastomiesięczna córka jeszcze spała? To dziwne, bo zwykle działa jak budzik bez baterii, budząc się do siódmej.
Popchnąłem uchylone drzwi do sypialni.
Przez budynek potoczył się echem mój wrzask.
Żona i małe dziecko miały poderżnięte gardła.
***
Nagły trzask drzwi, które z rozmachu rąbnęły w stojącą obok nich szafkę, wyrwały mnie z powrotem do teraźniejszości. Przecierając łzy spływające rzekami po policzkach, skupiłem wzrok na John’ie, który z lekko rozdziawionymi ustami zamarł w progu drzwi, trzymając obie dłonie za plecami, jakby coś chowając. Ciężko mi było się skupić na szczegółach, ale dostrzegłem bródkę w stylu araba, dosyć długie, brązowe włosy z taką ilością kogutów, że zapewne wszyscy pytali go, czemu nosi na głowie kurnik.
— Hej, David, co jest? — zapytał zaniepokojony kolega.
— Nic. Po prostu idź! — jęknąłem.
John rzucił okiem na wybite okno i rozwalony ekran telewizora, z którego zwisała szyjka butelki, niczym działo armatnie wycelowane groźnie prosto w niego. Z pewnością też dostrzegł trzy puste butelki wokół fotela, przy którym się kuliłem.
— Hmm… mam rozumieć, że nie chcesz się ze mną napić? — upewnił się, wyciągając zza pleców dwie butelki „Tyskie”, wykrzywiając usta. — Tak na pocieszenie, co ty na to? Jak za starych dobrych czasów.
Zerknąłem na butelki i aż zadrgałem na ich widok. Zerwałem się na chwiejące i niezbyt równe nogi, biegnąc niezbyt prosto ku koledze, wyciągając ku niemu ręce, a tamten odwzajemnił gest, widocznie myśląc, że chcę mu się rzucić w ramiona, ale ja tylko chwyciłem jedną z butelek. Tamten już się uśmiechnął na myśl, że jednak nie wszystko stracone.
Rozbiłem mu szkło na głowie.
Chwyciłem oszołomionego kolegę za przód zielonego swetra, biegnąc z nim w stronę rozbitego okna.
Rozwaliłem nim ramę i drugą okiennicę, która jeszcze nie była zniszczona. Pod działaniem alkoholu jednak nie zadziałałem dość szybko i wypadłem na zewnątrz razem z nim, spadając z trzeciego piętra.