Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Janka
#1
Było ciepło. Nie, „ciepło” nie oddaje panujących warunków. „Parno” jest eufemizmem.
Siedziałem w cholernym piekarniku.
Nie dosłownie, rzecz jasna – pod sandałami były popękane chodnikowe płyty wrocławskiego śródmieścia, na ławce leżał (Jezu, dlaczego on musiał być czarny?) plecak, a w kieszeniach było wszystko, czego młody student może potrzebować – portfel, odrobina gotówki, komórka i reszta drobiazgów. Bomba wodorowa zwana Słońcem radośnie wybuchała jakieś dwieście milionów kilometrów ode mnie, przysmażając mi skórę i gotując oczy. Mogę przysiąc, że słyszałem jak skwierczą, niczym jajecznica podsmażana na boczku. Nawet ptaki były tak spieczone, że nie chciało im się ćwierkać, a rynek, zazwyczaj wypełniony ludźmi był niemal opustoszały, jeśli nie liczyć grupek ludzi pod parasolami sączących piwo z litrowych kufli.
Zanim zapytacie – tak, byłem głodny. I suszyło mnie jak jasna cholera. Ale – dziewczynom się nie odmawia, prawda? Zwłaszcza, kiedy są tak ładne.

Mówili na nią „Janka”, w sumie nie wiem, jak dokładnie miała na imię – nigdy się nie przedstawiła, a na mordoksiążce była opisana jako „Jane Zhaddayeva”. Biorąc pod uwagę, jak doskonale mówiła po Polsku wątpiłem, żeby pochodziła z zagranicy, i poważnie sądziłem, że jej konto nazywa się tak, żeby było ją trudniej znaleźć. Ale nie uprzedzajmy faktów – dość, że była cholernie ładna.

Jakieś pół godziny temu wyciągnąłem książkę, myśląc, że może poczytam czekając na Jankę, ale przeliczyłem się – nawet czterdziestoletni papier odbija światło. Dość bolesny fakt, gdy próbuje się czytać książkę. Spojrzałem jeszcze raz na okładkę. „Przygody Lejzorka Rotszwajna”. Ojciec polecił mi ją, żebym sobie przeczytał – ponoć zawierała w sobie opisy różnych przekrętów z czasów czerwonego brata ze wschodu. Biorąc pod uwagę ilość nauki z jaką musi się zmierzyć student pierwszego roku PWru, dość naturalnym był brak czasu na cokolwiek. Zwłaszcza na czytanie książek.

Z rozmyślania wyrwał mnie cichy, nieśmiały głosik.
-Przepraszam, za spóźnienie, autobus jechał...
Podniosłem głowę i spojrzałem ciężko. Janka. Tak jak obiecała, tylko pół godziny spóźniona. Mimochodem zauważyłem lekko prześwitującą bluzeczkę i czarną spódniczkę mini. Poniżej miała nogi. Chyba. Najprawdopodobniej były też jakieś buty. Szybko podniosłem wzrok i uśmiechnąłem się, jak zawsze prześlicznie. Nie pokazując nie do końca naprostowanych zębów. Ortodonta partacz spieprzył robotę dwa lata temu.
Była taka jak pamiętałem z korytarzy uczelni, prawie miesiąc temu, gdy widzieliśmy się ostatnio. Lekko opalona, duże, zielone oczy i ciemnobrązowe włosy okalające okrągłą twarz wiecznego dziecka i opadające na kształtne ramiona. Śliczna. Po prostu jak z obrazka.
-Znam ten ból.
Wstałem, wciąż z idiotycznym, jak mi się zdawało uśmiechem na mordzie. Serio, ten banan mnie kiedyś zgubi. Janka popatrzyła z wahaniem.
-Idziemy gdzieś?
Jej głos był ładny, melodyjny, praktycznie bez akcentu. Tylko cholernie cichy.
-Możemy. Jakieś pomysły?
-Ty prowadź, ja nie znam miasta.
Uśmiechnęła się, jej bielutkie zęby błysnęły w słońcu, jak w jakiejś idiotycznej kreskówce. Brakowało tylko tego charakterystycznego „DING”, które rozlega się w takiej sytuacji.

Zaprowadziłem ją do jakiejś restauracji, już nie pamiętam – na zachodniej ścianie Rynku, po drugiej stronie Ratusza. Klimatyzowane wnętrze, miła obsługa, ceny z kosmosu – standard. Zamówiliśmy jakieś drobiazgi – ja lampkę wina, ona mrożoną kawę. Trzy dychy psu w odwłok w każdym razie. Tak jak oboje milczeliśmy w drodze tutaj, tak teraz rozmowa zaczęła się powoli rozkręcać. Było trochę o burdelu na wschodzie, o tym na zachodzie też trochę... Na pytania o rodzinę zareagowała zmianą tematu. Nie powiedziała, skąd pochodzi, dowiedziałem się tylko, że mieszka w akademiku, gdzieś na Tekach. Zeszliśmy na pogodę, ponarzekaliśmy na upały, na sesję... W pewnym momencie podszedł do nas kelner.
-Proszę państwa, bardzo nam przykro, ale musimy powoli zamykać...
Spojrzałem na zegarek. Jedenasta wieczór. Szlag. Obiecałem, że wrócę do domu przed dziesiątą. Wstaliśmy i wyszliśmy pod wyjątkowo, jak na Wrocław, rozgwieżdżone niebo. Pocałowała mnie w policzek.
-Musimy to kiedyś powtórzyć
Uśmiechnęła się figlarnie. Przytaknąłem ze śmiechem. Ale ona dopiero się rozkręcała.
-Ale nie w najbliższym czasie, mój chłopak przyjeżdża na Czerwiec.
***
Kobieto, puchu marny! Ty...
Jesteś jak zdrowie! Ile cię trzeba cenić ten tylko się dowie,
kto cię stracił...
Dziś piękność Twoją widzę i opisuję, bo tęsknię po Tobie.
Odpowiedz
#2
Uuuu... aż żal chłopa.
Czemu czerwiec z dużej litery?
Podoba mi się narracja. Taka na luzie ale bez przesady. Na początku wydawało mi się, że będziesz psioczyć na upał, potem że wydarzy się coś niesamowitego, bo jest tak niesamowicie gorąco, że atmosfera dopisuje, a potem już nie chciało mi się wymyślać, bo wciągnęła mnie historia.
No i to niespodziewane zakończenie, które było nawet bardziej niespodziewane niż atak zombie, a tak zwyczajne w swej zwyczajności, że aż świetne.
Odpowiedz
#3
O, raju. Tyle czytania dla takiego rozwiązania? Kurde.
Nie wiem, co mogę powiedzieć. Nuda no. Ale napisane chociaż prawidłowo. Wyłapałem jedynie trochę złej interpunkcji. No i nie lubię nadużywania myślników. Kropki by wystarczyły.
Chętnie przeczytam coś konkretniejszegoSmile Coś z fabułą.
Odpowiedz
#4
Mówili na nią „Janka”, w sumie nie wiem, jak dokładnie miała na imię – nigdy się nie przedstawiła, a na mordoksiążce była opisana jako „Jane Zhaddayeva”. Biorąc pod uwagę, jak doskonale mówiła po Polsku wątpiłem, żeby pochodziła z zagranicy, i poważnie sądziłem, że jej konto nazywa się tak, żeby było ją trudniej znaleźć. Ale nie uprzedzajmy faktów – dość, że była cholernie ładna.



______________
dany
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości