11-06-2014, 23:20
Było ciepło. Nie, „ciepło” nie oddaje panujących warunków. „Parno” jest eufemizmem.
Siedziałem w cholernym piekarniku.
Nie dosłownie, rzecz jasna – pod sandałami były popękane chodnikowe płyty wrocławskiego śródmieścia, na ławce leżał (Jezu, dlaczego on musiał być czarny?) plecak, a w kieszeniach było wszystko, czego młody student może potrzebować – portfel, odrobina gotówki, komórka i reszta drobiazgów. Bomba wodorowa zwana Słońcem radośnie wybuchała jakieś dwieście milionów kilometrów ode mnie, przysmażając mi skórę i gotując oczy. Mogę przysiąc, że słyszałem jak skwierczą, niczym jajecznica podsmażana na boczku. Nawet ptaki były tak spieczone, że nie chciało im się ćwierkać, a rynek, zazwyczaj wypełniony ludźmi był niemal opustoszały, jeśli nie liczyć grupek ludzi pod parasolami sączących piwo z litrowych kufli.
Zanim zapytacie – tak, byłem głodny. I suszyło mnie jak jasna cholera. Ale – dziewczynom się nie odmawia, prawda? Zwłaszcza, kiedy są tak ładne.
Mówili na nią „Janka”, w sumie nie wiem, jak dokładnie miała na imię – nigdy się nie przedstawiła, a na mordoksiążce była opisana jako „Jane Zhaddayeva”. Biorąc pod uwagę, jak doskonale mówiła po Polsku wątpiłem, żeby pochodziła z zagranicy, i poważnie sądziłem, że jej konto nazywa się tak, żeby było ją trudniej znaleźć. Ale nie uprzedzajmy faktów – dość, że była cholernie ładna.
Jakieś pół godziny temu wyciągnąłem książkę, myśląc, że może poczytam czekając na Jankę, ale przeliczyłem się – nawet czterdziestoletni papier odbija światło. Dość bolesny fakt, gdy próbuje się czytać książkę. Spojrzałem jeszcze raz na okładkę. „Przygody Lejzorka Rotszwajna”. Ojciec polecił mi ją, żebym sobie przeczytał – ponoć zawierała w sobie opisy różnych przekrętów z czasów czerwonego brata ze wschodu. Biorąc pod uwagę ilość nauki z jaką musi się zmierzyć student pierwszego roku PWru, dość naturalnym był brak czasu na cokolwiek. Zwłaszcza na czytanie książek.
Z rozmyślania wyrwał mnie cichy, nieśmiały głosik.
-Przepraszam, za spóźnienie, autobus jechał...
Podniosłem głowę i spojrzałem ciężko. Janka. Tak jak obiecała, tylko pół godziny spóźniona. Mimochodem zauważyłem lekko prześwitującą bluzeczkę i czarną spódniczkę mini. Poniżej miała nogi. Chyba. Najprawdopodobniej były też jakieś buty. Szybko podniosłem wzrok i uśmiechnąłem się, jak zawsze prześlicznie. Nie pokazując nie do końca naprostowanych zębów. Ortodonta partacz spieprzył robotę dwa lata temu.
Była taka jak pamiętałem z korytarzy uczelni, prawie miesiąc temu, gdy widzieliśmy się ostatnio. Lekko opalona, duże, zielone oczy i ciemnobrązowe włosy okalające okrągłą twarz wiecznego dziecka i opadające na kształtne ramiona. Śliczna. Po prostu jak z obrazka.
-Znam ten ból.
Wstałem, wciąż z idiotycznym, jak mi się zdawało uśmiechem na mordzie. Serio, ten banan mnie kiedyś zgubi. Janka popatrzyła z wahaniem.
-Idziemy gdzieś?
Jej głos był ładny, melodyjny, praktycznie bez akcentu. Tylko cholernie cichy.
-Możemy. Jakieś pomysły?
-Ty prowadź, ja nie znam miasta.
Uśmiechnęła się, jej bielutkie zęby błysnęły w słońcu, jak w jakiejś idiotycznej kreskówce. Brakowało tylko tego charakterystycznego „DING”, które rozlega się w takiej sytuacji.
Zaprowadziłem ją do jakiejś restauracji, już nie pamiętam – na zachodniej ścianie Rynku, po drugiej stronie Ratusza. Klimatyzowane wnętrze, miła obsługa, ceny z kosmosu – standard. Zamówiliśmy jakieś drobiazgi – ja lampkę wina, ona mrożoną kawę. Trzy dychy psu w odwłok w każdym razie. Tak jak oboje milczeliśmy w drodze tutaj, tak teraz rozmowa zaczęła się powoli rozkręcać. Było trochę o burdelu na wschodzie, o tym na zachodzie też trochę... Na pytania o rodzinę zareagowała zmianą tematu. Nie powiedziała, skąd pochodzi, dowiedziałem się tylko, że mieszka w akademiku, gdzieś na Tekach. Zeszliśmy na pogodę, ponarzekaliśmy na upały, na sesję... W pewnym momencie podszedł do nas kelner.
-Proszę państwa, bardzo nam przykro, ale musimy powoli zamykać...
Spojrzałem na zegarek. Jedenasta wieczór. Szlag. Obiecałem, że wrócę do domu przed dziesiątą. Wstaliśmy i wyszliśmy pod wyjątkowo, jak na Wrocław, rozgwieżdżone niebo. Pocałowała mnie w policzek.
-Musimy to kiedyś powtórzyć
Uśmiechnęła się figlarnie. Przytaknąłem ze śmiechem. Ale ona dopiero się rozkręcała.
-Ale nie w najbliższym czasie, mój chłopak przyjeżdża na Czerwiec.
***
Siedziałem w cholernym piekarniku.
Nie dosłownie, rzecz jasna – pod sandałami były popękane chodnikowe płyty wrocławskiego śródmieścia, na ławce leżał (Jezu, dlaczego on musiał być czarny?) plecak, a w kieszeniach było wszystko, czego młody student może potrzebować – portfel, odrobina gotówki, komórka i reszta drobiazgów. Bomba wodorowa zwana Słońcem radośnie wybuchała jakieś dwieście milionów kilometrów ode mnie, przysmażając mi skórę i gotując oczy. Mogę przysiąc, że słyszałem jak skwierczą, niczym jajecznica podsmażana na boczku. Nawet ptaki były tak spieczone, że nie chciało im się ćwierkać, a rynek, zazwyczaj wypełniony ludźmi był niemal opustoszały, jeśli nie liczyć grupek ludzi pod parasolami sączących piwo z litrowych kufli.
Zanim zapytacie – tak, byłem głodny. I suszyło mnie jak jasna cholera. Ale – dziewczynom się nie odmawia, prawda? Zwłaszcza, kiedy są tak ładne.
Mówili na nią „Janka”, w sumie nie wiem, jak dokładnie miała na imię – nigdy się nie przedstawiła, a na mordoksiążce była opisana jako „Jane Zhaddayeva”. Biorąc pod uwagę, jak doskonale mówiła po Polsku wątpiłem, żeby pochodziła z zagranicy, i poważnie sądziłem, że jej konto nazywa się tak, żeby było ją trudniej znaleźć. Ale nie uprzedzajmy faktów – dość, że była cholernie ładna.
Jakieś pół godziny temu wyciągnąłem książkę, myśląc, że może poczytam czekając na Jankę, ale przeliczyłem się – nawet czterdziestoletni papier odbija światło. Dość bolesny fakt, gdy próbuje się czytać książkę. Spojrzałem jeszcze raz na okładkę. „Przygody Lejzorka Rotszwajna”. Ojciec polecił mi ją, żebym sobie przeczytał – ponoć zawierała w sobie opisy różnych przekrętów z czasów czerwonego brata ze wschodu. Biorąc pod uwagę ilość nauki z jaką musi się zmierzyć student pierwszego roku PWru, dość naturalnym był brak czasu na cokolwiek. Zwłaszcza na czytanie książek.
Z rozmyślania wyrwał mnie cichy, nieśmiały głosik.
-Przepraszam, za spóźnienie, autobus jechał...
Podniosłem głowę i spojrzałem ciężko. Janka. Tak jak obiecała, tylko pół godziny spóźniona. Mimochodem zauważyłem lekko prześwitującą bluzeczkę i czarną spódniczkę mini. Poniżej miała nogi. Chyba. Najprawdopodobniej były też jakieś buty. Szybko podniosłem wzrok i uśmiechnąłem się, jak zawsze prześlicznie. Nie pokazując nie do końca naprostowanych zębów. Ortodonta partacz spieprzył robotę dwa lata temu.
Była taka jak pamiętałem z korytarzy uczelni, prawie miesiąc temu, gdy widzieliśmy się ostatnio. Lekko opalona, duże, zielone oczy i ciemnobrązowe włosy okalające okrągłą twarz wiecznego dziecka i opadające na kształtne ramiona. Śliczna. Po prostu jak z obrazka.
-Znam ten ból.
Wstałem, wciąż z idiotycznym, jak mi się zdawało uśmiechem na mordzie. Serio, ten banan mnie kiedyś zgubi. Janka popatrzyła z wahaniem.
-Idziemy gdzieś?
Jej głos był ładny, melodyjny, praktycznie bez akcentu. Tylko cholernie cichy.
-Możemy. Jakieś pomysły?
-Ty prowadź, ja nie znam miasta.
Uśmiechnęła się, jej bielutkie zęby błysnęły w słońcu, jak w jakiejś idiotycznej kreskówce. Brakowało tylko tego charakterystycznego „DING”, które rozlega się w takiej sytuacji.
Zaprowadziłem ją do jakiejś restauracji, już nie pamiętam – na zachodniej ścianie Rynku, po drugiej stronie Ratusza. Klimatyzowane wnętrze, miła obsługa, ceny z kosmosu – standard. Zamówiliśmy jakieś drobiazgi – ja lampkę wina, ona mrożoną kawę. Trzy dychy psu w odwłok w każdym razie. Tak jak oboje milczeliśmy w drodze tutaj, tak teraz rozmowa zaczęła się powoli rozkręcać. Było trochę o burdelu na wschodzie, o tym na zachodzie też trochę... Na pytania o rodzinę zareagowała zmianą tematu. Nie powiedziała, skąd pochodzi, dowiedziałem się tylko, że mieszka w akademiku, gdzieś na Tekach. Zeszliśmy na pogodę, ponarzekaliśmy na upały, na sesję... W pewnym momencie podszedł do nas kelner.
-Proszę państwa, bardzo nam przykro, ale musimy powoli zamykać...
Spojrzałem na zegarek. Jedenasta wieczór. Szlag. Obiecałem, że wrócę do domu przed dziesiątą. Wstaliśmy i wyszliśmy pod wyjątkowo, jak na Wrocław, rozgwieżdżone niebo. Pocałowała mnie w policzek.
-Musimy to kiedyś powtórzyć
Uśmiechnęła się figlarnie. Przytaknąłem ze śmiechem. Ale ona dopiero się rozkręcała.
-Ale nie w najbliższym czasie, mój chłopak przyjeżdża na Czerwiec.
***
Kobieto, puchu marny! Ty...
Jesteś jak zdrowie! Ile cię trzeba cenić ten tylko się dowie,
kto cię stracił...
Dziś piękność Twoją widzę i opisuję, bo tęsknię po Tobie.
Jesteś jak zdrowie! Ile cię trzeba cenić ten tylko się dowie,
kto cię stracił...
Dziś piękność Twoją widzę i opisuję, bo tęsknię po Tobie.