Ulica była pusta. Tylko kilka samochodów drzemało przytulonych do brudnego krawężnika. Jeden z nich, leciwy już i spracowany, przygaszonym światłem płaskich, zamglonych oczu, użalał się nad stanem swego akumulatora, odnajdując życzliwego słuchacza w pręgowanym kocie, siedzącym przed nim na asfalcie. Zwierzę jak zahipnotyzowane wpatrywało się w ich zamierające lśnienie i z uwagą wysłuchiwało pasażu skarg. Szedłem bez celu nawą wysokich jesionów rosnących po obu stronach dziurawego asfaltu, wznoszących rozłożystymi gałęziami pseudogotyckie sklepienie, z posadowionymi w najbardziej nieoczekiwanych miejscach przelotnymi kandelabrami srok i wron. Wyniosłe drzewa nie zwracały na mnie najmniejszej uwagi, szumiąc z cicha i gawędząc między sobą o zielonych tajemnicach, nie budząc tym jednak śpiących w świetle dnia ulicznych lamp. Szare chmury skrywały błękit nieba, dając odpoczynek Słońcu, które w tych okolicznościach nie musiało wysyłać nadmiernej ilości swych promieni na otuloną wilgotnym puchem powierzchnię ziemi i mogło poświęcić się ważniejszym sprawom. Kilka odległych gwiazd, widząc w tym szansę dla przemycenia własnego światła, próbowało przebić się przez rozciągniętą zasłonę, co jednak nie zostało przez nikogo zauważone i zginęło w czającej się od zawsze w pobliżu wszystkiego, bezdennej otchłani niebytu.
Zjawienie się ludzkiej postaci naruszało wszelkie prawa zdrowego rozsądku, logiki i fizyki. Dosłownie wpadłem na niego, na pustej, wyludnionej ulicy, którą przez cały czas ogarniałem błądzącym wzrokiem. Przybywał znikąd, zastępując drogę do mojej przyszłości, ustalonej i zaplanowanej, przynajmniej na najbliższą godzinę tej przechadzki i zmuszając do wykonania kilku równie gwałtownych, co chaotycznych ruchów.
- Przepraszam – rzuciłem odruchowo; kiedy zderzasz się z kimś, należy to powiedzieć, tresura taka, nazywana czasem dobrym wychowaniem, a nawet kulturą.
Cofnąłem się o krok, rzucając nań krótkie spojrzenie, lecz nie dostrzegłem rysów twarzy, sylwetki, ubrania. One istniały, lecz nie potrafiłbym ich określić czy opisać. Poza tym było to absolutnie bez znaczenia, nie czekając więc na jakąkolwiek reakcję, odruchowo skręciłem nieco w prawo, aby go ominąć; znikał już ze sfery mego zainteresowania i świadomości. Poszedłem dalej. I znów przede mną była tylko prosta, wąska linia chodnika, ułożona z dwóch rzędów nierównych, popękanych i paskudnych, betonowych płyt, spomiędzy których wyzierały czasem nieśmiało kępki traw, a nawet przyczajone, zalęknione niezapominajki, swą barwą przypominające o istnieniu ukrytego błękitu nieba. Odwróciłem się jeszcze po kilkunastu krokach, właściwie nie wiem dlaczego, odruch jakiś, przeczucie, głos wewnętrzny. Ulica była pusta, nie było nikogo, tylko nieruchome pnie rozgadanych drzew i słupy śpiących lamp, a w pewnym oddaleniu samochody i zapewne wpatrzone w jednego z nich ślepia pręgowanego kota. Poza tym cisza, szarość, nikły cień wilgoci niepadającego deszczu i brak Słońca, które może skierowało nadmiar opiekuńczego ciepła na inną planetę. Nic więcej.
Powróciłem więc na wytyczoną wcześniej trasę. Zdziwienie które odczuwałem, było niepokojące, ale nie aż tak, aby wytrącić mnie z równowagi. Należało trzymać się założonego planu, pospacerować, ciągłe siedzenie z laptopem na brzuchu wywoływało protest organizmu. Poszedłem więc dalej, wzdłuż brudnego krawężnika. Przytulone doń samochody drzemały nie obudziwszy się jeszcze po minionej niedawno nocy. Jeden, wysłużony taki, miał zapalone światła, pewnie od wczoraj, dziwne, że akumulator jeszcze działał, ale chyba nie odpali. Siedzący przed nim kot przeniósł wzrok na mnie, ocenił zagrożenie i powrócił do ważnej czynności mycia szaroburej łapki. Nie zamierzałem przeszkadzać. Powoli, aby go nie spłoszyć, przeszedłem mimo, zagłębiając się w aleję starych jesionów, przeplataną słupami drzemiących teraz lamp. Patrzyłem na plątaninę gałęzi wznoszącą nade mną zielony baldachim utkany z drżących liści, niepokojonych lekkimi podmuchami wiatru, pomiędzy którymi przelatywały czasem krzykliwe sroki i dostojne wrony, zajęte swoimi ptasimi sprawami. Wyniosłe drzewa zdawały się rozmawiać między sobą szumem zielonych koron, łagodnym ruchem gałęzi i milczeniem grubych pni. Pogoda była ponura, w powietrzu wisiała zapowiedź mżawki, słońce ukryło się za gęstą zasłoną szarych chmur. Ulica była pusta.
Nie zauważyłem, kiedy pojawił się przede mną, prawie wpadając na niego. Pewnie rozluźnienie i zamyślenie robiło swoje.
- Przepraszam – mruknąłem odruchowo, chcąc ominąć go z prawej strony i kontynuować spacer. On zatrzymał się jednak, wykonał jakiś ruch ręką i cichym, choć stanowczym głosem zaczął:
- Czy mógłby pan...
- Nie! – odpowiedziałem zdecydowanie. Sprawa była jasna, będzie prosił najpewniej o dwa złote, na chleb lub bilet do domu, ileż razy to się powtarzało. Choć z drugiej strony, mogło to być czasem prawdą, człowiek mógł rzeczywiście znaleźć się w potrzebie, ale dziś nikt już nikomu nie wierzy. Słowa zdążyły utracić swój sens i dawną moc, stając się wynaturzonym kodem informacyjnym, służącym głównie do rozpowszechniania kłamstw oraz oszukiwania każdego, kogo oszukać się da. Wyminąłem go więc stanowczym krokiem i ruszyłem dalej. Zza pleców dobiegło mnie zakończenie rozpoczętego zdania.
...przejść na drugą stronę.
Minęła chwila, zanim uświadomiłem sobie jego treść. Co takiego? Świr pewnie. Dlaczego miałbym przechodzić? Po co? Nie widziałem po temu żadnej przyczyny. Odwróciłem się nie zatrzymując, ale poza mną nie było nikogo, ulica była pusta, popękane płyty chodnikowe ciągnęły się do majaczącego kilkaset metrów dalej jej końca, wzdłuż krawężnika stało kilka samochodów, obok których przechodziłem przed chwilą. Mężczyzna zniknął. - Dziwne – nie mógł przecież rozpłynąć się w powietrzu, z lewej wysoka siatka, po drugiej stronie ulicy rozpychając rząd jednorodzinnych domów, stał wprawdzie budynek szkoły, ale dość oddalony, przez tę krótką chwilę w żaden sposób nie zdążyłby do niego dojść. - No cóż, nieważne - pomyślałem machinalnie, odwróciłem ponownie i poszedłem dalej.
Wzdłuż wyludnionej ulicy stało kilka samochodów, opierając się o popękany krawężnik, jeden z pozostawionymi zapalonymi światłami, świeciły mocno, pewnie kierowca wysiadł niedawno. Szarobury, pręgowany kot przebiegł mi drogę rejestrując moją osobę w źrenicach swoich żółtych oczu i wlazł pod jego podwozie. Uśmiechnąłem się i poszedłem dalej wzdłuż linii rozrośniętych jesionów otaczających mnie cichym i życzliwym szumem gałęzi i liści, spomiędzy których dobiegał czasem skrzek sroki lub basowe i dostojne pokrakiwania wron. Ich rytm mąciły szare, brzydkie słupy ulicznych lamp pozbawionych taktu, który w ciągu dnia nakazałby im jakoś się ukryć. Z prawej strony stała wysoka siatka, z lewej, w niedalekiej perspektywie, stopniowo wyłaniał budynek szkoły, rozchylając grube pnie drzew. Dzień był ponury, chmury przykrywały niebo, można było w każdej chwili spodziewać się deszczu. Ukryte słońce nie ofiarowało zbyt wiele ciepła, zapiąłem kurtkę i przyspieszyłem krok, licząc na rozgrzewkę w szybkim marszu i zwracając baczniejszą uwagę na nierówne płyty chodnikowe, spomiędzy których wyrastały pojedyncze źdźbła traw, a czasem nawet bieliły się nieśmiałe stokrotki.
Z przeciwka ktoś się zbliżał. Mężczyzna. Chciałem wyminąć go z prawej strony, lecz on będąc tuż przede mną zatrzymał się, wyciągnął rękę, w której trzymał kolorową ulotkę i podając mi ją powiedział spodziewane – proszę.
- Dziękuję – mruknąłem, rytuał prawie, wciąż nam wciskają coś czego nie chcemy i nie potrzebujemy, z reguły nie biorę, ale w tej sytuacji... ulica była pusta, tylko my dwaj, odosobnienie to nawiązywało nić porozumienia czy współtożsamości, nie miał przecież nawet komu innemu jej wlepić, jak w przypadku ruchliwego skrzyżowania, gdzie rozdają takie zazwyczaj, nie można było nie wziąć.
Odchodził już, lecz dodał: - Proszę koniecznie przeczytać - chwilę stałem, wytrącony z rytmu i machinalnie odprowadzając wzrokiem odchodzącą postać. Ubrany był zwyczajnie, kurtka podobna do mojej, ciemne spodnie, krótkie włosy, twarz oczywiście niewidoczna. Ruszyłem swoją drogą, ale skoro chcąc nie chcąc, ulotka tkwiła w mojej dłoni, to należało rzucić okiem. Była biała, widniało na niej tylko kilka słów. - Jak to – zdziwienie, przecież widziałem jakieś kolorowe fotografie, kiedy mi ją wręczał – nie rozumiem, niemożliwe. Okazało się jednak, że możliwe, choć niewyjaśnione. Tylko cztery słowa: „Przejdź na drugą stronę” i na dole małymi literami „verte”. Tam również tło było białe, a dalsza część zdania brzmiała „i skręć w lewo”.
- Tak się czuje uczestnik nieznanej gry, w którą został mimowolnie wciągnięty – przeleciało mi przez myśl. Znalazłem się na rozstajach. Można było zignorować kartkę z nieoczekiwanym poleceniem, lub postąpić według jej wskazówek. Czasu nie brakowało, miał to być spokojny, relaksujący spacer, co za różnica, którą stroną ulicy i czy pójdę w lewo czy w prawo. Okolica była mi dobrze znana i nie miało znaczenia jaką drogę dokładnie wybiorę. Przeszedłem na drugą stronę.
Kilka samochodów przejechało obok. Obwąchał mnie rudy pies, trzepnął w kolano ogonem i z nosem przy ziemi pobiegł dalej. Dwa gruchające gołębie przemierzały spiesznie kostkę chodnika i skryły za leżącym na trawie obok, złamanym pewnie przez niedawną wichurę, rosłym świerkiem. Kilka promieni słońca łaskotało twarz.
Minąłem szkołę, doszedłem do skrzyżowania i skręciłem w lewo. Dzień był ciepły, słoneczny, po błękitnym niebie wędrowały nieliczne obłoki, przecinane kreskami jaskółek. Ten odcinek jest krótki, trzy wille z lewej, dziesięciopiętrowy blok z prawej, w dolnej części osłonięty rzędem akacji posłusznie stojących za pochyloną ku nim brzozą na rogu. Dochodzę do głównej ulicy, witającej mnie zgrzytem przejeżdżającego tramwaju. Po jej przeciwnej stronie budynek radiostacji, a przed nim wyliniała zebra dla pieszych, na końcu której stoi ktoś w kurtce i ciemnych spodniach, przechodzę, jakby mnie przyzywał.
- Przepraszam - mówi z uśmiechem, nagle odnoszę przejmujące wrażenie, że czekał specjalnie na mnie – nie orientuje się pan gdzie tu jest park Matejki, miał gdzieś być koło biblioteki, ale się zgubiłem...
- Prosto – pokazuję kierunek – będzie kilkaset metrów, z prawej strony.
- Och, dziękuję. A czy jest tam fontanna, mam przy niej spotkanie? – zerka na zegarek.
- Jest. Łatwo ją pan zauważy, doskonale widoczna.
- Dziękuje bardzo – lekki, poprawny, grzecznościowy ukłon, odchodzi we właściwą stronę.
Odprowadzam go wzrokiem, Jeśli podążę za nim, to zawrócę równoległą ulicą w stronę domu. Wszystko jedno. Półświadomie idę tam, lecz powoli, nigdzie się przecież nie spieszę, jestem na spacerze, rozglądam na boki, jakbym widział otoczenie po raz pierwszy. Niczego szczególnego nie zauważam. Duży ruch. Samochody, czasem tramwaj. Na jezdni przy krawężniku, leży ciało szaroburego kota, biedak, nie zdążył, nikt go nie zatrzymał. Niezbyt wysokie lipy tkwią nieruchomo w dusznym powietrzu, dzień jest gorący, czyste niebo wisi nisko nad głową, jakby chciało wtulić się w gładki asfalt ulicy i wyjątkowo starannie ułożone tu płyty szerokiego chodnika, po co wziąłem tę kurtkę, zdejmuję, ale i tak jest za ciepło, lekki powiew nie niesie ulgi. Mijam rozgrzebaną budowę, kilka bloków, przystanek, bibliotekę, dochodzę do parku. Jest ogrodzony jak więzienie, niedawno to zrobili, pewnie żeby drzewa nie uciekły, wyjątkowo potrzebna inwestycja. Muszę dojść do wejścia, jest wąskie, wchodzę, styl francuski, przycięte, wysokie krzewy, pusta, porośnięta tylko równo przystrzyżoną trawą przestrzeń obejmująca część centralną, w jej końcu błyski fontanny. Bezwiednie idę w tamtą stronę.
Siedzi na ławce, w jasnoniebieskiej koszuli, ciemne spodnie, czeka, to oczywiste. Podchodzę.
- To ze mną był pan umówiony – zaczynam coś rozumieć.
- Tak.
- A nie można było wcześniej powiedzieć?
- Nie.
Siadam. Jest gorąco, słońce praży coraz mocniej.
- Przydałaby się jakaś chmura – rzucam.
- Zaraz będzie – jego dłoń wykonuje w powietrzu nieokreślony ruch. Uśmiecham się uprzejmie i unosząc głowę rozglądam nie spodziewając niczego. Zza wysokiego kasztana rosnącego za moimi plecami, wyłania się duży puszysty obłok, płynie szybko, za chwilę przetnie drogę palącym promieniom.
- Przywołałeś ją?
- No... tak.
- Jak to robisz? - niezauważalnie przechodzę na „ty”; wydaje mi się to czymś naturalnym.
- To tylko dekoracja, barwna, martwa dekoracja - odwraca twarz w moją stronę – daj rękę. A teraz patrz uważnie na topole i te inne naprzeciwko. Nie mrugaj. Rozluźnij się i staraj nie myśleć o niczym.
Wykonuję polecenie. Patrzę, nie wiem jak długo, ogarnia mnie dziwna, przejmująca, dławiąca cisza, cisza którą słyszę i czuję. Oczy łzawią, zaczynają szczypać, wysmukłe drzewa nieruchomieją, zastygają w nienaturalnym bezruchu jak zaostrzony kadr filmowy tracąc barwę i trzeci wymiar, ich kontury ulegają zaostrzeniu, odcinając się od płaszczyzny tekturowego nieba. Widzę brudnoszare, płaskie atrapy, nieporadnie i kiepsko imitujące to, co uważam za rzeczywistość, niestarannie poustawiane niewprawną ręką na prowincjonalnej scenie, bez cienia troski o sens, znaczenie i harmonię. Nie jest to dzieło artysty, ani dobrego rzemieślnika. Ktoś odwalił chałturę i odszedł, nie obejrzawszy się wstecz.
- No i widzisz jak to wygląda - jego głos przywraca znany obraz. I z takiej matrycy powstają kolejne światy, musimy sami poprawiać ile się uda, żeby dało się w tym żyć.
- Przybywasz z jakiegoś innego... świata? - zaczynam się domyślać.
Nie odpowiada. Spogląda na zegarek, wstaje.
- Musimy iść, już można, najwyżej pogadamy po drodze.
Lekko oszołomiony podążam za nim.
- Pamiętasz nasze poprzednie kontakty? - pyta.
- Jakie? Kiedy? - jestem zdezorientowany.
- Nieważne.
- Spotkaliśmy się już?
- To bez znaczenia – dostrzegam, że chce zmienić temat.
- Co tutaj robisz?
- A tak... wiesz, mam trochę czasu... próbuję pomóc, czasem się udaje.
Przez chwilę idziemy w milczeniu, odprowadzani czujnym wzrokiem dwóch wron penetrujących trawnik, dochodzimy do wąskiego wyjścia, przyspiesza krok, wychodzi pierwszy, zatrzymuje przy krawężniku. Odruchowo staję za nim. Ulica jest pusta. Odwraca się, patrząc jakoś smutno.
- Za chwilę się rozstaniemy - mówi nagle prawie uroczyście, ale cichym, bezbarwnym głosem - ty masz lepiej, masz swoją rodzinę, ja nie, bo...
Dwuczłonowy tramwaj wyskakuje z lewej strony i z łoskotem przetacza obok, zagłuszając ostatnie słowa. Macha ręką w ich dopełnieniu.
- Powiedz, w czym mi pomogłeś? Moje życie potoczyło by się inaczej?
- Inaczej potoczyło? To nie tak...Widzisz... spacer miałbyś taki sam. Ale...
- Co ale?
Nieokreślony ruch głową. Odwracam się, podążając śladem jego spojrzenia. Odprowadza wzrokiem odjeżdżający pojazd, stopniowo zasłaniany szeregiem ulicznych drzew, dzięki prawom perspektywy wciąż bardziej zbliżających się do siebie. Ich gałęzie i liście nie mówią o niczym, podobnie jak szum przejeżdżających samochodów, przecinany tylko skrzekliwym nawoływaniem srok. Milczą niewysokie bloki, drzemiące po przeciwległej stronie i obdrapane słupy lamp. Szeroki chodnik unosi cienie kilku przechodniów. W niewielkiej odległości, szarobury kot ocenia szanse przedostania się na drugą stronę jezdni i zrezygnowawszy, przeskakuje podmurówkę żelaznych krat ogrodzenia, kryjąc się w parkowych krzakach. Słońce świeci coraz słabiej, coraz trudniej przemycając swe promienie poprzez gromadzące się ciemne chmury, które jednak nie zapowiadają deszczu. Znikąd zrywa się lekki wiatr, wzbudzając szepty w koronach drzew.
Tramwaj zniknął. Powracam wzrokiem do swego rozmówcy, otwieram usta, lecz słowa nie są już potrzebne. Tam, gdzie stał jeszcze przed momentem nie ma nikogo, ulica jest pusta.
Aleksander Litto Strumieński
Zjawienie się ludzkiej postaci naruszało wszelkie prawa zdrowego rozsądku, logiki i fizyki. Dosłownie wpadłem na niego, na pustej, wyludnionej ulicy, którą przez cały czas ogarniałem błądzącym wzrokiem. Przybywał znikąd, zastępując drogę do mojej przyszłości, ustalonej i zaplanowanej, przynajmniej na najbliższą godzinę tej przechadzki i zmuszając do wykonania kilku równie gwałtownych, co chaotycznych ruchów.
- Przepraszam – rzuciłem odruchowo; kiedy zderzasz się z kimś, należy to powiedzieć, tresura taka, nazywana czasem dobrym wychowaniem, a nawet kulturą.
Cofnąłem się o krok, rzucając nań krótkie spojrzenie, lecz nie dostrzegłem rysów twarzy, sylwetki, ubrania. One istniały, lecz nie potrafiłbym ich określić czy opisać. Poza tym było to absolutnie bez znaczenia, nie czekając więc na jakąkolwiek reakcję, odruchowo skręciłem nieco w prawo, aby go ominąć; znikał już ze sfery mego zainteresowania i świadomości. Poszedłem dalej. I znów przede mną była tylko prosta, wąska linia chodnika, ułożona z dwóch rzędów nierównych, popękanych i paskudnych, betonowych płyt, spomiędzy których wyzierały czasem nieśmiało kępki traw, a nawet przyczajone, zalęknione niezapominajki, swą barwą przypominające o istnieniu ukrytego błękitu nieba. Odwróciłem się jeszcze po kilkunastu krokach, właściwie nie wiem dlaczego, odruch jakiś, przeczucie, głos wewnętrzny. Ulica była pusta, nie było nikogo, tylko nieruchome pnie rozgadanych drzew i słupy śpiących lamp, a w pewnym oddaleniu samochody i zapewne wpatrzone w jednego z nich ślepia pręgowanego kota. Poza tym cisza, szarość, nikły cień wilgoci niepadającego deszczu i brak Słońca, które może skierowało nadmiar opiekuńczego ciepła na inną planetę. Nic więcej.
Powróciłem więc na wytyczoną wcześniej trasę. Zdziwienie które odczuwałem, było niepokojące, ale nie aż tak, aby wytrącić mnie z równowagi. Należało trzymać się założonego planu, pospacerować, ciągłe siedzenie z laptopem na brzuchu wywoływało protest organizmu. Poszedłem więc dalej, wzdłuż brudnego krawężnika. Przytulone doń samochody drzemały nie obudziwszy się jeszcze po minionej niedawno nocy. Jeden, wysłużony taki, miał zapalone światła, pewnie od wczoraj, dziwne, że akumulator jeszcze działał, ale chyba nie odpali. Siedzący przed nim kot przeniósł wzrok na mnie, ocenił zagrożenie i powrócił do ważnej czynności mycia szaroburej łapki. Nie zamierzałem przeszkadzać. Powoli, aby go nie spłoszyć, przeszedłem mimo, zagłębiając się w aleję starych jesionów, przeplataną słupami drzemiących teraz lamp. Patrzyłem na plątaninę gałęzi wznoszącą nade mną zielony baldachim utkany z drżących liści, niepokojonych lekkimi podmuchami wiatru, pomiędzy którymi przelatywały czasem krzykliwe sroki i dostojne wrony, zajęte swoimi ptasimi sprawami. Wyniosłe drzewa zdawały się rozmawiać między sobą szumem zielonych koron, łagodnym ruchem gałęzi i milczeniem grubych pni. Pogoda była ponura, w powietrzu wisiała zapowiedź mżawki, słońce ukryło się za gęstą zasłoną szarych chmur. Ulica była pusta.
Nie zauważyłem, kiedy pojawił się przede mną, prawie wpadając na niego. Pewnie rozluźnienie i zamyślenie robiło swoje.
- Przepraszam – mruknąłem odruchowo, chcąc ominąć go z prawej strony i kontynuować spacer. On zatrzymał się jednak, wykonał jakiś ruch ręką i cichym, choć stanowczym głosem zaczął:
- Czy mógłby pan...
- Nie! – odpowiedziałem zdecydowanie. Sprawa była jasna, będzie prosił najpewniej o dwa złote, na chleb lub bilet do domu, ileż razy to się powtarzało. Choć z drugiej strony, mogło to być czasem prawdą, człowiek mógł rzeczywiście znaleźć się w potrzebie, ale dziś nikt już nikomu nie wierzy. Słowa zdążyły utracić swój sens i dawną moc, stając się wynaturzonym kodem informacyjnym, służącym głównie do rozpowszechniania kłamstw oraz oszukiwania każdego, kogo oszukać się da. Wyminąłem go więc stanowczym krokiem i ruszyłem dalej. Zza pleców dobiegło mnie zakończenie rozpoczętego zdania.
...przejść na drugą stronę.
Minęła chwila, zanim uświadomiłem sobie jego treść. Co takiego? Świr pewnie. Dlaczego miałbym przechodzić? Po co? Nie widziałem po temu żadnej przyczyny. Odwróciłem się nie zatrzymując, ale poza mną nie było nikogo, ulica była pusta, popękane płyty chodnikowe ciągnęły się do majaczącego kilkaset metrów dalej jej końca, wzdłuż krawężnika stało kilka samochodów, obok których przechodziłem przed chwilą. Mężczyzna zniknął. - Dziwne – nie mógł przecież rozpłynąć się w powietrzu, z lewej wysoka siatka, po drugiej stronie ulicy rozpychając rząd jednorodzinnych domów, stał wprawdzie budynek szkoły, ale dość oddalony, przez tę krótką chwilę w żaden sposób nie zdążyłby do niego dojść. - No cóż, nieważne - pomyślałem machinalnie, odwróciłem ponownie i poszedłem dalej.
Wzdłuż wyludnionej ulicy stało kilka samochodów, opierając się o popękany krawężnik, jeden z pozostawionymi zapalonymi światłami, świeciły mocno, pewnie kierowca wysiadł niedawno. Szarobury, pręgowany kot przebiegł mi drogę rejestrując moją osobę w źrenicach swoich żółtych oczu i wlazł pod jego podwozie. Uśmiechnąłem się i poszedłem dalej wzdłuż linii rozrośniętych jesionów otaczających mnie cichym i życzliwym szumem gałęzi i liści, spomiędzy których dobiegał czasem skrzek sroki lub basowe i dostojne pokrakiwania wron. Ich rytm mąciły szare, brzydkie słupy ulicznych lamp pozbawionych taktu, który w ciągu dnia nakazałby im jakoś się ukryć. Z prawej strony stała wysoka siatka, z lewej, w niedalekiej perspektywie, stopniowo wyłaniał budynek szkoły, rozchylając grube pnie drzew. Dzień był ponury, chmury przykrywały niebo, można było w każdej chwili spodziewać się deszczu. Ukryte słońce nie ofiarowało zbyt wiele ciepła, zapiąłem kurtkę i przyspieszyłem krok, licząc na rozgrzewkę w szybkim marszu i zwracając baczniejszą uwagę na nierówne płyty chodnikowe, spomiędzy których wyrastały pojedyncze źdźbła traw, a czasem nawet bieliły się nieśmiałe stokrotki.
Z przeciwka ktoś się zbliżał. Mężczyzna. Chciałem wyminąć go z prawej strony, lecz on będąc tuż przede mną zatrzymał się, wyciągnął rękę, w której trzymał kolorową ulotkę i podając mi ją powiedział spodziewane – proszę.
- Dziękuję – mruknąłem, rytuał prawie, wciąż nam wciskają coś czego nie chcemy i nie potrzebujemy, z reguły nie biorę, ale w tej sytuacji... ulica była pusta, tylko my dwaj, odosobnienie to nawiązywało nić porozumienia czy współtożsamości, nie miał przecież nawet komu innemu jej wlepić, jak w przypadku ruchliwego skrzyżowania, gdzie rozdają takie zazwyczaj, nie można było nie wziąć.
Odchodził już, lecz dodał: - Proszę koniecznie przeczytać - chwilę stałem, wytrącony z rytmu i machinalnie odprowadzając wzrokiem odchodzącą postać. Ubrany był zwyczajnie, kurtka podobna do mojej, ciemne spodnie, krótkie włosy, twarz oczywiście niewidoczna. Ruszyłem swoją drogą, ale skoro chcąc nie chcąc, ulotka tkwiła w mojej dłoni, to należało rzucić okiem. Była biała, widniało na niej tylko kilka słów. - Jak to – zdziwienie, przecież widziałem jakieś kolorowe fotografie, kiedy mi ją wręczał – nie rozumiem, niemożliwe. Okazało się jednak, że możliwe, choć niewyjaśnione. Tylko cztery słowa: „Przejdź na drugą stronę” i na dole małymi literami „verte”. Tam również tło było białe, a dalsza część zdania brzmiała „i skręć w lewo”.
- Tak się czuje uczestnik nieznanej gry, w którą został mimowolnie wciągnięty – przeleciało mi przez myśl. Znalazłem się na rozstajach. Można było zignorować kartkę z nieoczekiwanym poleceniem, lub postąpić według jej wskazówek. Czasu nie brakowało, miał to być spokojny, relaksujący spacer, co za różnica, którą stroną ulicy i czy pójdę w lewo czy w prawo. Okolica była mi dobrze znana i nie miało znaczenia jaką drogę dokładnie wybiorę. Przeszedłem na drugą stronę.
Kilka samochodów przejechało obok. Obwąchał mnie rudy pies, trzepnął w kolano ogonem i z nosem przy ziemi pobiegł dalej. Dwa gruchające gołębie przemierzały spiesznie kostkę chodnika i skryły za leżącym na trawie obok, złamanym pewnie przez niedawną wichurę, rosłym świerkiem. Kilka promieni słońca łaskotało twarz.
Minąłem szkołę, doszedłem do skrzyżowania i skręciłem w lewo. Dzień był ciepły, słoneczny, po błękitnym niebie wędrowały nieliczne obłoki, przecinane kreskami jaskółek. Ten odcinek jest krótki, trzy wille z lewej, dziesięciopiętrowy blok z prawej, w dolnej części osłonięty rzędem akacji posłusznie stojących za pochyloną ku nim brzozą na rogu. Dochodzę do głównej ulicy, witającej mnie zgrzytem przejeżdżającego tramwaju. Po jej przeciwnej stronie budynek radiostacji, a przed nim wyliniała zebra dla pieszych, na końcu której stoi ktoś w kurtce i ciemnych spodniach, przechodzę, jakby mnie przyzywał.
- Przepraszam - mówi z uśmiechem, nagle odnoszę przejmujące wrażenie, że czekał specjalnie na mnie – nie orientuje się pan gdzie tu jest park Matejki, miał gdzieś być koło biblioteki, ale się zgubiłem...
- Prosto – pokazuję kierunek – będzie kilkaset metrów, z prawej strony.
- Och, dziękuję. A czy jest tam fontanna, mam przy niej spotkanie? – zerka na zegarek.
- Jest. Łatwo ją pan zauważy, doskonale widoczna.
- Dziękuje bardzo – lekki, poprawny, grzecznościowy ukłon, odchodzi we właściwą stronę.
Odprowadzam go wzrokiem, Jeśli podążę za nim, to zawrócę równoległą ulicą w stronę domu. Wszystko jedno. Półświadomie idę tam, lecz powoli, nigdzie się przecież nie spieszę, jestem na spacerze, rozglądam na boki, jakbym widział otoczenie po raz pierwszy. Niczego szczególnego nie zauważam. Duży ruch. Samochody, czasem tramwaj. Na jezdni przy krawężniku, leży ciało szaroburego kota, biedak, nie zdążył, nikt go nie zatrzymał. Niezbyt wysokie lipy tkwią nieruchomo w dusznym powietrzu, dzień jest gorący, czyste niebo wisi nisko nad głową, jakby chciało wtulić się w gładki asfalt ulicy i wyjątkowo starannie ułożone tu płyty szerokiego chodnika, po co wziąłem tę kurtkę, zdejmuję, ale i tak jest za ciepło, lekki powiew nie niesie ulgi. Mijam rozgrzebaną budowę, kilka bloków, przystanek, bibliotekę, dochodzę do parku. Jest ogrodzony jak więzienie, niedawno to zrobili, pewnie żeby drzewa nie uciekły, wyjątkowo potrzebna inwestycja. Muszę dojść do wejścia, jest wąskie, wchodzę, styl francuski, przycięte, wysokie krzewy, pusta, porośnięta tylko równo przystrzyżoną trawą przestrzeń obejmująca część centralną, w jej końcu błyski fontanny. Bezwiednie idę w tamtą stronę.
Siedzi na ławce, w jasnoniebieskiej koszuli, ciemne spodnie, czeka, to oczywiste. Podchodzę.
- To ze mną był pan umówiony – zaczynam coś rozumieć.
- Tak.
- A nie można było wcześniej powiedzieć?
- Nie.
Siadam. Jest gorąco, słońce praży coraz mocniej.
- Przydałaby się jakaś chmura – rzucam.
- Zaraz będzie – jego dłoń wykonuje w powietrzu nieokreślony ruch. Uśmiecham się uprzejmie i unosząc głowę rozglądam nie spodziewając niczego. Zza wysokiego kasztana rosnącego za moimi plecami, wyłania się duży puszysty obłok, płynie szybko, za chwilę przetnie drogę palącym promieniom.
- Przywołałeś ją?
- No... tak.
- Jak to robisz? - niezauważalnie przechodzę na „ty”; wydaje mi się to czymś naturalnym.
- To tylko dekoracja, barwna, martwa dekoracja - odwraca twarz w moją stronę – daj rękę. A teraz patrz uważnie na topole i te inne naprzeciwko. Nie mrugaj. Rozluźnij się i staraj nie myśleć o niczym.
Wykonuję polecenie. Patrzę, nie wiem jak długo, ogarnia mnie dziwna, przejmująca, dławiąca cisza, cisza którą słyszę i czuję. Oczy łzawią, zaczynają szczypać, wysmukłe drzewa nieruchomieją, zastygają w nienaturalnym bezruchu jak zaostrzony kadr filmowy tracąc barwę i trzeci wymiar, ich kontury ulegają zaostrzeniu, odcinając się od płaszczyzny tekturowego nieba. Widzę brudnoszare, płaskie atrapy, nieporadnie i kiepsko imitujące to, co uważam za rzeczywistość, niestarannie poustawiane niewprawną ręką na prowincjonalnej scenie, bez cienia troski o sens, znaczenie i harmonię. Nie jest to dzieło artysty, ani dobrego rzemieślnika. Ktoś odwalił chałturę i odszedł, nie obejrzawszy się wstecz.
- No i widzisz jak to wygląda - jego głos przywraca znany obraz. I z takiej matrycy powstają kolejne światy, musimy sami poprawiać ile się uda, żeby dało się w tym żyć.
- Przybywasz z jakiegoś innego... świata? - zaczynam się domyślać.
Nie odpowiada. Spogląda na zegarek, wstaje.
- Musimy iść, już można, najwyżej pogadamy po drodze.
Lekko oszołomiony podążam za nim.
- Pamiętasz nasze poprzednie kontakty? - pyta.
- Jakie? Kiedy? - jestem zdezorientowany.
- Nieważne.
- Spotkaliśmy się już?
- To bez znaczenia – dostrzegam, że chce zmienić temat.
- Co tutaj robisz?
- A tak... wiesz, mam trochę czasu... próbuję pomóc, czasem się udaje.
Przez chwilę idziemy w milczeniu, odprowadzani czujnym wzrokiem dwóch wron penetrujących trawnik, dochodzimy do wąskiego wyjścia, przyspiesza krok, wychodzi pierwszy, zatrzymuje przy krawężniku. Odruchowo staję za nim. Ulica jest pusta. Odwraca się, patrząc jakoś smutno.
- Za chwilę się rozstaniemy - mówi nagle prawie uroczyście, ale cichym, bezbarwnym głosem - ty masz lepiej, masz swoją rodzinę, ja nie, bo...
Dwuczłonowy tramwaj wyskakuje z lewej strony i z łoskotem przetacza obok, zagłuszając ostatnie słowa. Macha ręką w ich dopełnieniu.
- Powiedz, w czym mi pomogłeś? Moje życie potoczyło by się inaczej?
- Inaczej potoczyło? To nie tak...Widzisz... spacer miałbyś taki sam. Ale...
- Co ale?
Nieokreślony ruch głową. Odwracam się, podążając śladem jego spojrzenia. Odprowadza wzrokiem odjeżdżający pojazd, stopniowo zasłaniany szeregiem ulicznych drzew, dzięki prawom perspektywy wciąż bardziej zbliżających się do siebie. Ich gałęzie i liście nie mówią o niczym, podobnie jak szum przejeżdżających samochodów, przecinany tylko skrzekliwym nawoływaniem srok. Milczą niewysokie bloki, drzemiące po przeciwległej stronie i obdrapane słupy lamp. Szeroki chodnik unosi cienie kilku przechodniów. W niewielkiej odległości, szarobury kot ocenia szanse przedostania się na drugą stronę jezdni i zrezygnowawszy, przeskakuje podmurówkę żelaznych krat ogrodzenia, kryjąc się w parkowych krzakach. Słońce świeci coraz słabiej, coraz trudniej przemycając swe promienie poprzez gromadzące się ciemne chmury, które jednak nie zapowiadają deszczu. Znikąd zrywa się lekki wiatr, wzbudzając szepty w koronach drzew.
Tramwaj zniknął. Powracam wzrokiem do swego rozmówcy, otwieram usta, lecz słowa nie są już potrzebne. Tam, gdzie stał jeszcze przed momentem nie ma nikogo, ulica jest pusta.
Aleksander Litto Strumieński