11-08-2011, 14:38
Opowiadanie z cyklu „Oniryczna podróż w głąb życiowej agonii” lub, jak kto woli - „Co do diaska brał autor pisząc to?”.
„Tam, gdzie nikt nie zagląda, jeżeli nie musi”
Siedzę w jednym z tych barów, do których prawie nikt nie zagląda, a są otwarte całą dobę. Podnoszę dwa palce do góry i zamawiam whisky z lodem. Barman chcąc popisać się swoimi umiejętnościami popycha szklankę po barze ku mnie. Ta niestety na starcie przewraca się. Dopiero teraz zauważam, że intrygujący odcień zieleni zdobiący blat to tak naprawdę tandetny turkus tyle, że przykryty grubą warstwą tłustych plam i kurzu. Właściciel powinien przypiąć kartkę z informacją: „Nie opierać się”. Jestem Detektywem, parę minut temu dostałem dziwne zlecenie od bardzo zmysłowej kobiety o imieniu Jasmine. Błogosławiona moja aseksualność. Gdybym był jednym z tych tandetnych, zwykłych detektywów, wystarczyłoby, żeby owa niewiasta usiadła mi na kolanach i rzuciła jakimś przewartościowanym tekstem. Oczywiście zaraz po tym kwota za zlecenie zmalałaby o połowę, a ja musiałbym zapomnieć o zaliczce. Na szczęście zaliczkę dostałem i mogę doprowadzić się do porządku.
Po trzeciej kolejce wychodzę i kieruję swe kroki do Urzędu Pocztowego. Od tygodnia czeka tam na mnie paczka, czeka, bo oczywiście trzeba za nią zapłacić. Jednak teraz, gdy mój portfel powoli przypominał sobie wygląd pieniędzy, mogłem ją odebrać. W środku pakunku spoczywała dokładnie zabezpieczona mieszanka egzotycznych ziół. Nie ma nic bardziej destruktywnego i nieodpowiedzialnego, od człowieka w ciągu psychoaktywnych ziół niewiadomego pochodzenia… a wiedziałem, że niedługo nabiję nimi swoją ceramiczną fajkę.
Po napełnieniu płuc gęstym, dławiącym dymem w umyśle zaczyna mi się jawić plan działania. Na początek będę musiał odwiedzić swojego informatora – Clay’a, a nie jest to człowiek, którego chciałoby się spotkać o którejkolwiek godzinie, w którymkolwiek miejscu. Tańczy przy kolędach, obdrapuje tynk, zbiera kapsle i pomimo swoich trzydziestu siedmiu lat, nadal mieszka z matką. Informatorem jest niezłym, wie o wszystkim, bo w jego towarzystwie każdy czuje się bezpiecznie i bez skrępowania mówi o swoich najnikczemniejszych interesach. Moje zadanie polegało na odnalezieniu dwóch fizyków jądrowych: dr Klausa Wudersslicha i dr Stopję Lichodiejewa.
Momentalnie znalazłem się na przedmieściach w norze Clay’a. Siedzimy teraz razem na werandzie z tyłu domu, ogródek bardziej przypomina małe złomowisko, całość od reszty domów oddziela wysoki biały płot. Widzę, że mój informator zawzięcie struga kawałek drewna.
- Co tam robisz, Clay? – zapytuję.
- Strugam.
- A co takiego strugasz?
- Ogórka.
- Ogórka? Ogórek chyba jest łatwy do wystrugania, prawda? – pytam ponownie, tym razem ledwo powstrzymując się od śmiechu.
- Fidiasz też przecież od razu cudu świata nie wyrzeźbił. – Zrobiło mi się strasznie głupio. Jego odpowiedź była celniejsza od mojego Colta.
- Jak pewnie już wiesz przychodzę do ciebie w interesach.
- Masz czym zapłacić?
- Tak, mam cztery butelki Fizzy Whizzles, ale za to oczekuję konkretów.
- Jasne, powiem ci wszystko, tylko daj się napić. – Patrzę jak telepiącymi się rękoma chwyta butelkę i w pośpiechu otwiera ją otwieraczem, który miał w scyzoryku. Clay jest cukrzykiem, a oranżada Fizzy Whizzles jest dla niego jak działka heroiny dla ćpuna na głodzie. Może to okrutne, ale nie jestem lekarzem, tylko detektywem, który szuka informacji.
- Więc teraz przejdźmy do interesów.
- Jasna sprawa, Detektywie. – Widzę jak po brodzie Clay’a spływa pomarańczowy cukier w płynie, widzę też jego uśmiechniętą twarz i nie jest mi wstyd. A to chyba źle o mnie świadczy.
- Szukam dwóch fizyków jądrowych, Klausa Wudersslicha i Stopję Lichodiejewa. Wiesz coś na ten temat?
- W nasze strony raczej mało fizyków jądrowych przybywa, więc sądzę, że dwójka, która ukrywa się w Red Hook, może mieć coś wspólnego z twoją sprawą Detektywie.
Red Hook to prawdziwy labirynt brudu, śmieci i slumsów położonych przy starym nabrzeżu naprzeciw Denavour’s Island. Domy są tu głównie ceglane, pochodzą z pierwszej połowy dziewiętnastego stulecia – niektóre emanują jeszcze powabnym, prastarym zapachem. Zróżnicowanie etniczne mieszkańców owej dzielnicy przyczyniło się do nadania jej pieszczotliwego miana „Wieży Babel hałasu i nieczystości”. Red Hook było ostatnim miejscem, do którego chciałbym zajść. Niestety, los o tym wiedział.
- Tu masz adres, Detektywie – Clay może i był dziwny, ale był też cholernie dobrym informatorem. Adres na szczęście wskazywał nieduży budynek mieszkalny znajdujący się na obrzeżach Red Hook
- Dzięki, Clay. Muszę już iść. Pozdrów swoją mamę.
- Nie zostaniesz na kolację? Mama właśnie smaży racuchy!
- Może kiedy indziej Clay.
Pojawia się gęsta mgła, poprawiam wysoki kołnierz starego, wypłowiałego płaszcza, poprawiam też kapelusz i znikam w jednej z małych, wąskich uliczek, których tu pełno.
Wchodzę do budynku na East Red Hook District, według adresu są to drzwi z numerem 3 na parterze. Detektyw zazwyczaj puka cztery razy, dlatego ja pukam dwa razy. Otwiera mi wychudzony starzy pan z okularami na pół twarzy, widząc mnie stara się prędko zamknąć drzwi, niestety, noga, którą zawsze wsuwam za próg mu to uniemożliwia. W środku dostrzegam również drugiego mężczyznę, wyglądającego młodziej, jednak surdut z trudem radzi sobie spinając jego masywną sylwetkę.
- Witam panów, dr Klaus Wudersslich i dr Stopja Lichodiejew jak mniemam?
- A pan to?
- Detektyw.
- Kto pana przysłał! – zawołał przerażony Wudersslich.
- To na razie nie jest zbyt istotne doktorze. Gdybym był lojalny zleceniodawcy i nie wyczuwał czegoś niepokojącego, mając sam adres pędem udałbym się po wypłatę honorarium.
- Nie obchodzi mnie to! Bardziej obchodzi mnie, dlaczego wtargnął pan do naszego mieszkania! – puszysty Niemiec miał zbyt gęstą krew na nasz klimat. Niemiłosiernie się pocił.
- Uspokój się Klausie! – Stopja wyraźnie dał do zrozumienia swojemu przyjacielowi, żeby ten skończył już z histerią.
- Więc, jak będzie?
- Dobrze panie Detektywie. – Od tej chwili wiedziałem, że to ze Stopją będę rozmawiał. Wydawał się rozsądniejszym rozmówcą. – Wie pan, jakie jest najgorsze słowo, które może paść z ust fizyka jądrowego?
- Ups?
- N… nie, chodzi o promieniowanie. Razem z obecnym tu Klausem Wudersslichem zbudowaliśmy bombę promienną.
- Bombę promienną?
- Tak, jest to bomba, która po uaktywnieniu wytwarza wysokie promieniowanie obejmujące obszar o promieniu dwudziestu kilometrów. Giną tylko ludzie, budynki i przyroda nie powinny ulec żadnym zmianom, a sam efekt utrzymuje się jedynie dwa tygodnie! Po włączeniu bomby zostaje tylko pięć minut na opuszczenie strefy zagrożonej.
- To dobrze?
- Ależ oczywiście! Normalnie skażenie utrzymuje się kilkadziesiąt lat a zniszczenia uszczuplają budżet państwa!
- A co wy robicie tu z tą bombą?
- Mieliśmy przekazać ją w ręce waszego rządu, bo u was będzie bezpieczna. Jednak szpiedzy z mojego kraju dowiedzieli się o tym i mamy na karku zawodową zabójczynię.
- Czy ta zabójczyni ma na imię Jasmine i jest bardzo zmysłowa?
- Tak, spotkał ją pan?
- Niestety, to ona jest moim zleceniodawcą. Ta bomba… mają ją panowie tutaj?
- Tak, oczywiście. Zaraz panu pokażę.
Stopja Lichodiejew wyciągnął czarną walizkę z kredensu, po otwarciu jej moim oczom ukazało się malutkie, leciutkie ustrojstwo wielkości paczki papierosów, które migało różnokolorowymi diodami. W tym samym momencie drzwi wejściowe otworzyły się z hukiem. Do środka wpadła Jasmine kurczowo trzymając Desert Eagla, który przy wystrzale najprawdopodobniej zwichnąłby jej nadgarstek. Nie miałem jednak teraz ochoty tego sprawdzać.
- Detektywie! – wydyszała wściekle w moją stronę. – Nie taka była umowa!
- Niestety droga Jasmine, nauczono mnie nie ufać pięknym kobietom, które piją mamosso, noszą większe spluwy ode mnie i mają na imię Jasmine.
- Skąd wiesz, że piję mamosso?
- Kiedy byłaś zajęta siadaniem na moich kolanach, sprawdziłem twoją torebkę, był w niej rachunek z drink baru i nieprzyzwoicie duży Desert Eagle.
- Dobrze, że postanowiłam cię śledzić.
- Czy wiesz kobieto, co to jest? – pytam retorycznie.
- Ależ oczywiście głupcze! Najwspanialsza broń, która wzmocni nas, Czerwonych! Kolor róży, krwi, wina i… - Jasmine nie kończy swojej litanii. Strzelam do niej ze swojego starego, poczciwego Colta i nie chybiam. Nigdy nie chybiam, bo zawsze chcę trafić.
Piękna Jasmine osuwa się na wytarty do desek dywan i z szyderczym uśmiechem wyciąga z kieszeni mały świecący pilocik. Z wielkim trudem wciska jedyny znajdujący się na nim guzik i umiera.
- Chłopaki – zwracam się do dwójki fizyków. – Co to jest?
- De… detonator – słyszę odpowiedź, której jednak się spodziewałem.
Po chwili słyszę jak urządzenie z walizki Stopji zaczyna głośno piszczeć. Naukowcy krzycząc i skacząc po całym pokoju raz po raz próbują rozbroić ładunek. Powoli odwijam pakunek z ziołami, napełniam cybuch fajki i zaciągam się wspaniałym, gęstym, dławiącym dymem. Przynajmniej nie będę musiał uregulować pięcioletniego długu za czynsz.
„Tam, gdzie nikt nie zagląda, jeżeli nie musi”
Siedzę w jednym z tych barów, do których prawie nikt nie zagląda, a są otwarte całą dobę. Podnoszę dwa palce do góry i zamawiam whisky z lodem. Barman chcąc popisać się swoimi umiejętnościami popycha szklankę po barze ku mnie. Ta niestety na starcie przewraca się. Dopiero teraz zauważam, że intrygujący odcień zieleni zdobiący blat to tak naprawdę tandetny turkus tyle, że przykryty grubą warstwą tłustych plam i kurzu. Właściciel powinien przypiąć kartkę z informacją: „Nie opierać się”. Jestem Detektywem, parę minut temu dostałem dziwne zlecenie od bardzo zmysłowej kobiety o imieniu Jasmine. Błogosławiona moja aseksualność. Gdybym był jednym z tych tandetnych, zwykłych detektywów, wystarczyłoby, żeby owa niewiasta usiadła mi na kolanach i rzuciła jakimś przewartościowanym tekstem. Oczywiście zaraz po tym kwota za zlecenie zmalałaby o połowę, a ja musiałbym zapomnieć o zaliczce. Na szczęście zaliczkę dostałem i mogę doprowadzić się do porządku.
Po trzeciej kolejce wychodzę i kieruję swe kroki do Urzędu Pocztowego. Od tygodnia czeka tam na mnie paczka, czeka, bo oczywiście trzeba za nią zapłacić. Jednak teraz, gdy mój portfel powoli przypominał sobie wygląd pieniędzy, mogłem ją odebrać. W środku pakunku spoczywała dokładnie zabezpieczona mieszanka egzotycznych ziół. Nie ma nic bardziej destruktywnego i nieodpowiedzialnego, od człowieka w ciągu psychoaktywnych ziół niewiadomego pochodzenia… a wiedziałem, że niedługo nabiję nimi swoją ceramiczną fajkę.
Po napełnieniu płuc gęstym, dławiącym dymem w umyśle zaczyna mi się jawić plan działania. Na początek będę musiał odwiedzić swojego informatora – Clay’a, a nie jest to człowiek, którego chciałoby się spotkać o którejkolwiek godzinie, w którymkolwiek miejscu. Tańczy przy kolędach, obdrapuje tynk, zbiera kapsle i pomimo swoich trzydziestu siedmiu lat, nadal mieszka z matką. Informatorem jest niezłym, wie o wszystkim, bo w jego towarzystwie każdy czuje się bezpiecznie i bez skrępowania mówi o swoich najnikczemniejszych interesach. Moje zadanie polegało na odnalezieniu dwóch fizyków jądrowych: dr Klausa Wudersslicha i dr Stopję Lichodiejewa.
Momentalnie znalazłem się na przedmieściach w norze Clay’a. Siedzimy teraz razem na werandzie z tyłu domu, ogródek bardziej przypomina małe złomowisko, całość od reszty domów oddziela wysoki biały płot. Widzę, że mój informator zawzięcie struga kawałek drewna.
- Co tam robisz, Clay? – zapytuję.
- Strugam.
- A co takiego strugasz?
- Ogórka.
- Ogórka? Ogórek chyba jest łatwy do wystrugania, prawda? – pytam ponownie, tym razem ledwo powstrzymując się od śmiechu.
- Fidiasz też przecież od razu cudu świata nie wyrzeźbił. – Zrobiło mi się strasznie głupio. Jego odpowiedź była celniejsza od mojego Colta.
- Jak pewnie już wiesz przychodzę do ciebie w interesach.
- Masz czym zapłacić?
- Tak, mam cztery butelki Fizzy Whizzles, ale za to oczekuję konkretów.
- Jasne, powiem ci wszystko, tylko daj się napić. – Patrzę jak telepiącymi się rękoma chwyta butelkę i w pośpiechu otwiera ją otwieraczem, który miał w scyzoryku. Clay jest cukrzykiem, a oranżada Fizzy Whizzles jest dla niego jak działka heroiny dla ćpuna na głodzie. Może to okrutne, ale nie jestem lekarzem, tylko detektywem, który szuka informacji.
- Więc teraz przejdźmy do interesów.
- Jasna sprawa, Detektywie. – Widzę jak po brodzie Clay’a spływa pomarańczowy cukier w płynie, widzę też jego uśmiechniętą twarz i nie jest mi wstyd. A to chyba źle o mnie świadczy.
- Szukam dwóch fizyków jądrowych, Klausa Wudersslicha i Stopję Lichodiejewa. Wiesz coś na ten temat?
- W nasze strony raczej mało fizyków jądrowych przybywa, więc sądzę, że dwójka, która ukrywa się w Red Hook, może mieć coś wspólnego z twoją sprawą Detektywie.
Red Hook to prawdziwy labirynt brudu, śmieci i slumsów położonych przy starym nabrzeżu naprzeciw Denavour’s Island. Domy są tu głównie ceglane, pochodzą z pierwszej połowy dziewiętnastego stulecia – niektóre emanują jeszcze powabnym, prastarym zapachem. Zróżnicowanie etniczne mieszkańców owej dzielnicy przyczyniło się do nadania jej pieszczotliwego miana „Wieży Babel hałasu i nieczystości”. Red Hook było ostatnim miejscem, do którego chciałbym zajść. Niestety, los o tym wiedział.
- Tu masz adres, Detektywie – Clay może i był dziwny, ale był też cholernie dobrym informatorem. Adres na szczęście wskazywał nieduży budynek mieszkalny znajdujący się na obrzeżach Red Hook
- Dzięki, Clay. Muszę już iść. Pozdrów swoją mamę.
- Nie zostaniesz na kolację? Mama właśnie smaży racuchy!
- Może kiedy indziej Clay.
Pojawia się gęsta mgła, poprawiam wysoki kołnierz starego, wypłowiałego płaszcza, poprawiam też kapelusz i znikam w jednej z małych, wąskich uliczek, których tu pełno.
Wchodzę do budynku na East Red Hook District, według adresu są to drzwi z numerem 3 na parterze. Detektyw zazwyczaj puka cztery razy, dlatego ja pukam dwa razy. Otwiera mi wychudzony starzy pan z okularami na pół twarzy, widząc mnie stara się prędko zamknąć drzwi, niestety, noga, którą zawsze wsuwam za próg mu to uniemożliwia. W środku dostrzegam również drugiego mężczyznę, wyglądającego młodziej, jednak surdut z trudem radzi sobie spinając jego masywną sylwetkę.
- Witam panów, dr Klaus Wudersslich i dr Stopja Lichodiejew jak mniemam?
- A pan to?
- Detektyw.
- Kto pana przysłał! – zawołał przerażony Wudersslich.
- To na razie nie jest zbyt istotne doktorze. Gdybym był lojalny zleceniodawcy i nie wyczuwał czegoś niepokojącego, mając sam adres pędem udałbym się po wypłatę honorarium.
- Nie obchodzi mnie to! Bardziej obchodzi mnie, dlaczego wtargnął pan do naszego mieszkania! – puszysty Niemiec miał zbyt gęstą krew na nasz klimat. Niemiłosiernie się pocił.
- Uspokój się Klausie! – Stopja wyraźnie dał do zrozumienia swojemu przyjacielowi, żeby ten skończył już z histerią.
- Więc, jak będzie?
- Dobrze panie Detektywie. – Od tej chwili wiedziałem, że to ze Stopją będę rozmawiał. Wydawał się rozsądniejszym rozmówcą. – Wie pan, jakie jest najgorsze słowo, które może paść z ust fizyka jądrowego?
- Ups?
- N… nie, chodzi o promieniowanie. Razem z obecnym tu Klausem Wudersslichem zbudowaliśmy bombę promienną.
- Bombę promienną?
- Tak, jest to bomba, która po uaktywnieniu wytwarza wysokie promieniowanie obejmujące obszar o promieniu dwudziestu kilometrów. Giną tylko ludzie, budynki i przyroda nie powinny ulec żadnym zmianom, a sam efekt utrzymuje się jedynie dwa tygodnie! Po włączeniu bomby zostaje tylko pięć minut na opuszczenie strefy zagrożonej.
- To dobrze?
- Ależ oczywiście! Normalnie skażenie utrzymuje się kilkadziesiąt lat a zniszczenia uszczuplają budżet państwa!
- A co wy robicie tu z tą bombą?
- Mieliśmy przekazać ją w ręce waszego rządu, bo u was będzie bezpieczna. Jednak szpiedzy z mojego kraju dowiedzieli się o tym i mamy na karku zawodową zabójczynię.
- Czy ta zabójczyni ma na imię Jasmine i jest bardzo zmysłowa?
- Tak, spotkał ją pan?
- Niestety, to ona jest moim zleceniodawcą. Ta bomba… mają ją panowie tutaj?
- Tak, oczywiście. Zaraz panu pokażę.
Stopja Lichodiejew wyciągnął czarną walizkę z kredensu, po otwarciu jej moim oczom ukazało się malutkie, leciutkie ustrojstwo wielkości paczki papierosów, które migało różnokolorowymi diodami. W tym samym momencie drzwi wejściowe otworzyły się z hukiem. Do środka wpadła Jasmine kurczowo trzymając Desert Eagla, który przy wystrzale najprawdopodobniej zwichnąłby jej nadgarstek. Nie miałem jednak teraz ochoty tego sprawdzać.
- Detektywie! – wydyszała wściekle w moją stronę. – Nie taka była umowa!
- Niestety droga Jasmine, nauczono mnie nie ufać pięknym kobietom, które piją mamosso, noszą większe spluwy ode mnie i mają na imię Jasmine.
- Skąd wiesz, że piję mamosso?
- Kiedy byłaś zajęta siadaniem na moich kolanach, sprawdziłem twoją torebkę, był w niej rachunek z drink baru i nieprzyzwoicie duży Desert Eagle.
- Dobrze, że postanowiłam cię śledzić.
- Czy wiesz kobieto, co to jest? – pytam retorycznie.
- Ależ oczywiście głupcze! Najwspanialsza broń, która wzmocni nas, Czerwonych! Kolor róży, krwi, wina i… - Jasmine nie kończy swojej litanii. Strzelam do niej ze swojego starego, poczciwego Colta i nie chybiam. Nigdy nie chybiam, bo zawsze chcę trafić.
Piękna Jasmine osuwa się na wytarty do desek dywan i z szyderczym uśmiechem wyciąga z kieszeni mały świecący pilocik. Z wielkim trudem wciska jedyny znajdujący się na nim guzik i umiera.
- Chłopaki – zwracam się do dwójki fizyków. – Co to jest?
- De… detonator – słyszę odpowiedź, której jednak się spodziewałem.
Po chwili słyszę jak urządzenie z walizki Stopji zaczyna głośno piszczeć. Naukowcy krzycząc i skacząc po całym pokoju raz po raz próbują rozbroić ładunek. Powoli odwijam pakunek z ziołami, napełniam cybuch fajki i zaciągam się wspaniałym, gęstym, dławiącym dymem. Przynajmniej nie będę musiał uregulować pięcioletniego długu za czynsz.