Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Smoła, kładka i plusk, czyli okołośmiertna biografia Romana
#1
Wiedz, mój drogi Przyjacielu, iż bramy piekieł nie dla wszystkich grzeszników otwierają się równie szeroko. Zdarza się bowiem, że korowód dusz napływających w ich kierunku zostaje wstrzymany i to z rozkazu samego Diabła, który wybiera spośród nich jedną, rzadziej kilka i odsyła je z powrotem na ziemię, by tam, pośród ludu bożego, ziarno jego rozsiewały.

Tego jednak, kto umarł jako człowiek, człowiekiem Diabeł wskrzesić już nie może.

Fragment listu biskupa Wojciesława ze Złotnik,
adresat nieznany


Roman wyłonił się z głębin jeziora zwanego wśród tutejszych Smołą, by w oślizgłej i na wskroś wilgotnej skórze topielca rozpocząć kolejny dzień pośmiertnej egzystencji, za którą, nawiasem mówiąc, średnio przepadał. Każdego dnia, wraz z zapadnięciem zmroku, otwierał swe iskrzące zielonym blaskiem ślepia i wypływał na powierzchnię, gdzie czekał na niego świat pełen dziwów, mar oraz demonów przeróżnej maści, świat równie fantastyczny co niepojęty, świat, którego Roman miał po dziurki w nosie.

Jeszcze nie tak dawno śmiałby się kpiarsko z najmniejszej nawet anegdotki o wiedźmach, ghulach, dziwożonach i innych maszkarach, które kojarzył wyłącznie z filmami klasy B, a także z kiepską literaturą dla pryszczatych oszołomów. Olbrzymie było jego zdziwienie, gdy po raz pierwszy zobaczył dziwożonę, zwłaszcza jej długie, obwisłe piersi, które przerzucała sobie przez ramię w trakcie prania. Z początku wziął ją za kobietę, co prawda zgarbioną i szkaradną niczym grzech śmiertelny, wciąż jednak kobietę. Na imię jej było Euzebia. Prócz obwisłych piersi, którymi mogłaby łapać bydło jak na lasso, miała jakieś dwa metry wzrostu, prostą niczym deska talię, oraz wielkie, czerniejące zębiska. Złośliwa i wredna, szybko stała się dla Romana utrapieniem. Była jak mucha, a raczej jak stado upierdliwych much, od których nie sposób się odgonić.

Nie tylko ona jednak należała do świata demonów. Prócz całego zastępu jej towarzyszek, Roman miał nieprzyjemność poznać tuziny przeźroczystych duchów, błąkających się bez celu po Tatarowickim lesie, udomowione wiedźmy, które przychodziły nad jezioro, aby zaznać spokoju potrzebnego im do odprawiania uroków, kilkoro wampirów, w tym Szymka, chyba jedyną przyjazną mu tutaj istotę, a także całe rzesze mniej lub bardziej znaczących stworów, wśród których nie brakowało takich dziwactw, jak żywiące się ludzką padliną ghule o inteligencji omszałego głazu, niewiele od nich mądrzejsze wilkołaki, czy choćby przeklęte dusze więzione w opierzonych sowich ciałach.

Świat ten, jakkolwiek urojony by nie był, raził Romana namacalnością i wyrazistymi detalami wszystkich swoich cząstek i podzespołów. Owszem, można by było wmówić sobie jego pozorność, zanegować genezę, wykpić prawa tu obowiązujące – co z tego jednak, skoro ciągle trwał, ciągle ewoluował i miał się całkiem nieźle. Najlepszym tego przykładem był właśnie Roman, topielec czystej krwi słowiańskiej, słowiańskiego charakteru i temperamentu, dla którego obecna rzeczywistość jawiła się nie mniej i nie bardziej realnie, niż rzeczywistość, jaką pamiętał z życia doczesnego.

Z tamtym światem łączyło go już tylko irytujące uczucie głodu w płucach, dyskomfort przejawiający się potrzebą zaczerpnięcia powietrza, potrzebą pozorną, ponieważ demon, a już szczególnie topielec, nie potrzebował ani tlenu, ani azotu, ani innych gazów zawartych w powietrzu. Mimo to Roman często ulegał temu łaknieniu. Czuł się wówczas bardziej martwy niż zwykle, powietrze bowiem, dotarłszy do płuc, ulatywało z niego jak z przedziurawionego balonu. Dzięki temu jeszcze mocniej utwierdzał się w przekonaniu, iż wszystko co ludzkie, nawet oddech, po śmierci staje się wyłącznie utrapieniem.

Nikt zresztą nie domaga się od demona ludzkich odruchów, wręcz przeciwnie, najlepsze dla legendy zawsze są strumienie tryskającej krwi. Współczesny demon często przegrywa z własną legendą, z wiekami podań i historii, spisanych przez pióra autorów o wybujałej wyobraźni, autorów, którym nieraz zdarzało się wymykać daleko poza granice prawdy.

Nie inaczej sprawa ma się w przypadku topielców. Mit, jakim obrósł ich wizerunek, to wyzwanie, któremu sprostać dziś niełatwo. Trudno bowiem oczekiwać od topielca, by rodził się z poronionego dziecięcego płodu, z błoną między palcami i kopytami zamiast stóp. Trudno go winić za to, że spomiędzy ud nie wystaje mu węgorz, a z pleców nie wyrastają kępki sierści na zmianę ze zbrukanymi anielskimi skrzydłami. Także w kwestii usposobienia istnieją pewne rozbieżności. Być może w dawnych wiekach, jakże ciemnych i okrutnych, wątpliwa reputacja utopców nikogo nie dziwiła, a incydenty z ich udziałem, takie jak mordy czy podtopienia, nie należały do rzadkości, mało kto jednak ma dziś świadomość, że świat demonów, a co za tym idzie – świat topielców, zmieniał się i rozwijał równolegle ze światem człowieka. Nowoczesny demon preferuje dziś przede wszystkim model liberalny, odcinając się często od tradycji i spuścizny po swych potępionych przodkach. Charakteryzuje go większa niezależność, a także wynikające z niej osłabienie zainteresowania człowiekiem, o ile ten sam nie zechce zwrócić na siebie uwagi, co jednak zdarza się coraz rzadziej, niemniej jednak wciąż się zdarza.

Owszem, nie brak tu też i zagorzałych konserwatystów, domagających się renesansu epoki, w której demony miałyby na nowo budzić lęk i przerażenie wśród śmiertelników, ludzie bowiem w swym egotyzmie zapomnieli już, co znaczy sfajdać się w portki ze strachu lub osiwieć z przerażenia w ciągu jednej nocy. Według Vlada, wampira przewodzącego tej części demonicznej społeczności, ktoś im wreszcie musi o tym przypomnieć.

Tak czy inaczej nie jest to świat tak prosty i jednowymiarowy, jakim go tworzą pisma i przekazy ustne. Roman zdążył się o tym przekonać, bowiem od dnia jego śmierci minęła już niemal cała dekada.

Umarł głupio, jeszcze głupiej niż żył, a miało to miejsce w noc zaślubin jego przyjaciela z piękną, choć piegowatą i nadętą panną imieniem Matylda. W trakcie wesela, rozochocony mieszanką wódki z winem, która zanadto rozcieńczyła mu krew w żyłach, postanowił przejść się nad osławioną w tutejszym rejonie Smołę. A było to rozległe ciemne jezioro, ochrzczone przez gmin Smołą, ze względu na mętne wody oraz zamulone, czarne jak inkaust dno, po którym stąpali wyłącznie najodważniejsi śmiałkowie.

Jako że wieczór był pogodny, a niebo bezchmurne i gwiaździste, Roman wybrał sobie za towarzyszkę spaceru młodszą siostrę panny młodej. Nie udało mu się poznać jej imienia ani wtedy, ani kiedykolwiek później, gdyż znajomość między nimi była równie burzliwa, co krótka. Nim doczłapali się do jeziora, dwukrotnie zdążył ją obrazić, kpiąc z prawicowych idei, wiernie przez nią wielbionych i wyznawanych. Byłaby może skłonna wybaczyć mu to innowierstwo, gdyby nie zechciał uderzyć po raz trzeci, dowcipem o księżach alfonsach i siostrze burdelmamie. Wysłuchawszy go, poczuła się zszokowana i zgorszona, co też dała Romanowi do zrozumienia, odwracając się na pięcie i zostawiając go samego, pijanego jak bela, nad piaszczystym brzegiem jeziora.

Ze wszystkich stron otaczała Smołę bujna gęstwina lasów, co z lotu ptaka wyglądać musiało jak pryszcz na jednolicie zielonym tyłku. Roman, czując się wzruszony tatarowickim pejzażem, zapragnął zobaczyć więcej. Ułatwić mu to miała przybrzeżna kładka ze spróchniałego drewna, na którą wtoczył się z rubaszną, fałszywie odtwarzaną pieśnią na ustach. Pech chciał, iż nie dokończył nawet pierwszej zwrotki, choć zamiarem jego było wyśpiewanie wszystkich pięciu. Co z tego, skoro zachwiał się nagle, zderzył z czarną taflą wody i opadł na dno jeziora, gdzie jako lewacki alkoholik dopełnił żywota w wieku lat trzydziestu i dwóch.

Ilekroć sobie o tym przypominał, robiło mu się niedobrze, i choć od tamtej nocy – jakże felernej i opłakanej w skutkach – dzieliły go długie lata pośmiertnej warty, wspomnienia były aż nadto żywe.

Zwłaszcza wspomnienie przebudzenia.

Zanim otworzył oczy, czuł wirującą wokół siebie materię, która z każdą chwilą uciskała jego sztywne, bezwładne ciało coraz mocniej i boleśniej. Towarzyszyło mu także wrażenie słabnącej grawitacji, błogie wrażenie dryfowania, któremu Roman nie potrafił się oprzeć.

Był niczym bańka mydlana unosząca się nad głowami ludzi.

W końcu jednak musiał zawiać wiatr, a kiedy już zawiał, bańka się rozprysła i dotarło do niego, że tonie. Wpadł w panikę. Z trudem zmusił swe sztywne, zastane kończyny do ruchu, by po chwili wierzgać nimi jak wystraszony ptak wzbijający się do lotu ¬– byle do góry, byle tylko się wynurzyć. W górze jednak nie dostrzegł najmniejszej nawet plamki światła, w kierunku której mógłby popłynąć, gdyż każdy promień, dotarłszy do mętnego lustra jeziora, rozpuszczał się w niej i ginął. Roman nie miał przed sobą niczego, prócz rozległej płachty czerni.

Wtedy jednak nieoczekiwanie zderzył się z myślą, która zwaliłaby go z nóg, gdyby tylko mógł się na nich podeprzeć. Uświadomił sobie, że jego płuca, jak gdyby nigdy nic, przestały domagać się powietrza. Czy tak właśnie wygląda umieranie? – słowa te przemknęły mu po głowie jak wystrzelony pocisk. – Może to i lepiej. Dalsza walka nie miała sensu, tym bardziej, że Roman uczepił się ponurej myśli, jakoby życie, które poznał, dalszej walki warte nie było. Dawno już się nim znudził; tolerował je wyłącznie ze względu na brak ciekawszej alternatywy.

Dopiero teraz udało mu się takową odnaleźć, choć tak naprawdę to ona odnalazła jego ¬– koścista, lubująca się w kruczoczarnych ciuszkach, z kosą na ramieniu i kontem obciążonym trylionami istnień. Wystarczyło tylko się przed nią ugiąć, położyć łeb na pieńku i czekać, aż spełni swoją powinność.

Olbrzymie było jego zdziwienie, kiedy okazało się, iż Śmierć przyszła do niego nieuzbrojona.

Mimo braku oręża, wygląd jej całkowicie zbiegał się z wyobrażeniami Romana. Widział ją bardzo dokładnie, mimo panującego mroku. Była wysokim, grubokościstym szkieletem o nisko osadzonych oczodołach, z wnętrza których ziała przerażająca pustka. Ubrana w ogromną, podartą płachtę, wijącą się w wodnej otchłani niczym węgorz, ze starymi, upstrzonymi krwią szmatami zamiast butów, mogła zostać wzięta za jakiegoś mnicha bądź pustelnika...

...o ile tylko nie zwróciło się uwagi na kości.

Roman miał ochotę wepchnąć się w jej ramiona, byle tylko zabrała go tam, skąd powrócić się już nie da. Śmierć jednak kiwała przecząco głową, jakby znała jego zamiary, nim w ogóle zdążył o nich pomyśleć. Ilekroć usiłował podpłynąć bliżej, okazywało się, że odległość między nim a Kostuchą nie zmniejsza się nawet o centymetr. Czuł się jak muł, człapiący w stronę przewieszonej przez łeb marchewki.

Gdyby tylko mógł otworzyć usta, wyłowić z nich słowa i rzucić je przed siebie, zasypałby ją stertą pytań, które nie dawały mu spokoju. Był teraz jednak ledwie bezbronnym robakiem, na dodatek tonącym w szklance brudnej wody, tej samej, która zalałaby mu płuca przy pierwszej próbie wypowiedzenia czegokolwiek.

Wtem uświadomił sobie, że wcale nie potrzeba mu słów, by odczytać jej intencje. Wróciły do niego bowiem wspomnienia wydarzeń sprzed utonięcia: wesele Tadka, spacer z jego świeżo upieczoną szwagierką, grymas oburzenia na jej twarzy i wreszcie — niefortunny upadek z kładki.

Śmierć bynajmniej nie przyszła tu po jego głowę. Zjawiła się po to, by przypomnieć mu, że jest już martwy, a tej samej głowy dwa razy się nie ścina.

Dlaczego więc ciągle znajdował się po tej stronie? A skoro już się po niej znajdował, jak to możliwe, że jeszcze się nie udusił? A skoro jeszcze się nie udusił – kim właściwie był? Pytania mnożyły się w nieskończoność, a im dłużej je sobie zadawał, tym w większą popadał paranoję.

Byłby ugrzązł w pajęczynie tych pytań, gdyby nie Śmierć, która nagle odwróciła się do niego plecami i poczęła ginąć w mroku jeszcze gęstszym i bardziej nieprzeniknionym niż mrok jeziora. Roman chciał ją zatrzymać, choćby jeszcze na chwilę, lecz każde jego słowo ginęło pożerane przez otchłań Smoły. Pozostało mu jedynie spoglądać w jej stronę, jak oddala się, kurczy i wreszcie niknie, zupełnie jak łyżeczka cukru w gorącej herbacie. Zrozumiał, że tam dokąd poszła, dla niego miejsca nie ma.

Został sam. Nawet Śmierć się na mnie wypięła – pomyślał.

Nie widząc innej możliwości, wykrzesał z siebie resztki sił i popłynął ponownie ku górze. Szybko okazało się, że tam gdzie dno, musi być też jego przeciwległa granica. Chłodny wiatr połaskotał Romana po dłoni, kiedy przebił się nią przez miękkie lustro jeziora. Wraz z dłonią wystrzeliły w powietrze krople spienionej wody. Gdy Roman wynurzył głowę, wbiły mu się w nią jak szpilki.

Stało się jasne, że świat, do którego wraca, nie jest już jego światem. Przynajmniej wiem, jakby się poczuł Clint Eastwood w obsadzie „M jak miłość” – przemknęło mu przez głowę. – Umarłem wróblem, by zmartwychwstać jako wół.

Po dopłynięciu na brzeg wyszedł na piaszczysty grunt i stwierdził, że dobrze znów go czuć pod stopami. O tym, jak w wielkim był błędzie, przekonał się dopiero wówczas, gdy woda poczęła zamierać w bezruchu, a na jej tafli pojawiła się sina, szkaradna postać o suchych jak siano włosach i zapadniętych ślepiach, które oświetlały płyciznę jeziora jaskrawozielonym płomykiem. Wzdłuż jej czoła biegła powyginana bruzda, podobna do szczelin na spękanych słońcem skałach. Ze wszystkich stron łączyły się z nią mniejsze, choć równie zawiłe żyłki, z których gdzieniegdzie sączyła się galaretowata maź. Roman gorączkowo strzepywał ją na ziemię i tylko wzburzone wrony poświadczyć mogą, jak daleko niosły się wrzaski, które tym zmaganiom towarzyszyły. Głosu zresztą także nie mógł poznać – bluzgał i złorzeczył ochrypłym basem, tak niskim, jak pomrukiwanie starego żubra.

Że też nie wysadziłem się w powietrze, kiedy była ku temu okazja – powtarzał sobie, wspominając lewy handel petardami, którym swego czasu się parał. A że ciężki to był kawałek chleba, przekonał się bardzo szybko, w dniu, kiedy dwóch rosłych policjantów postanowiło złożyć mu wizytę. Jeden z nich, dwumetrowy drągal z krzywo przystrzyżonym wąsem i kurzajką na dłoni, przedstawił mu oskarżenie, jakoby petardy, którymi rzucano z wiaduktu wprost pod koła samochodów, miały należeć do niego. Choć handel z dziećmi uziemił go na okrągły rok, w tej chwili więcej żalu sprawiała mu myśl, iż nie połknął jednej ze swoich petard – największej, jaką udałoby mu się znaleźć – kiedy jeszcze miał ich pełen magazyn. Po takiej imprezie raczej nie byłoby czego wskrzeszać.

Było to jednak pobożne życzenie, do tego wypowiedziane o jedno życie za późno. Mógłby spłodzić takich całą litanię – i tak by mu w niczym nie pomogły. Choć znalazł się w kropce, w ostatnim zdaniu ostatniego akapitu ostatniej strony, historia pisała się dalej – wbrew idei życia i tego, co powszechnie o nim sądzono.

Narodził się ponownie, jako utopiec, a nowa tożsamość stała się dla niego tak jasna i oczywista, że sam w nią nie mógł uwierzyć. Uderzyła go mocniej, niż kamienne tablice w Mojżesza, z tą tylko różnicą, że na tablicach Romana wyryto zaledwie jedno słowo. Tym słowem była „pokuta”.

I tak właśnie rozpoczęły się całodniowe dryfowania w głębinach Smoły, gdzie Roman, śpiąc jak kamień, wyczekiwał nadejścia zmroku, owej magicznej pory, w której każdy porządny demon budzi się do życia. W trakcie snu zwykle plątał się w zielonych mackach wodorostów albo obijał o wystające z dna kamienie i pamiątki zostawione tu przez ludzi. Czasem wpadał w wiry, które kręciły nim i rzucały aż do zmroku. Nieuniknione były też spotkania z rybami: okoniami, płociami, a nawet z pojedynczymi okazami szczupaków, królujących w tych wodach do czasu, nim jakiś geniusz nie zdecydował się ich przenieść na herb Tatarowic. Dzięki temu kolejny geniusz mógł ogłosić doroczne Święto Szczupaka i nadać mu charakter regularnego, masowego mordu na Bogu ducha winnej rybie.

Przybycie Romana nad jezioro nie stało się dla tutejszej fauny wydarzeniem godnym uwagi. Można by rzec, że wszystkie ryby, żaby, a także sporadycznie przepływające przez Smołę zaskrońce zaakceptowały go i przyjęły jako swojego, z drugiej zaś strony równie trafną tezą byłoby powiedzenie, iż najzwyczajniej w świecie go zignorowały. Tak czy inaczej, Romanowi było to na rękę. Czuł ogromną ulgę zasypiając z przekonaniem, że nic i nikt nie obgryzie mu członków podczas snu.

Sam sen był koniecznością i każdy, nawet najpotężniejszy demon nie śmiał tego kwestionować. No może prócz Romana, który wiedząc, że Smoła i tak się o niego upomni, postanowił nie zaprzątać sobie głowy tym, ile godzin dzieli go od świtania i czy zdąży wrócić do jeziora na czas. Czego by nie zrobił, następnej nocy i tak obudzi się w tym samym miejscu, w tej samej skórze i z tą samą, o ile nie większą, frustracją.

O więzi łączącej go ze Smołą dowiedział się z ust Euzebii w czasach, kiedy jeszcze nie rzucali się sobie do gardeł. Wytłumaczyła mu, najlepiej jak potrafiła, że z chwilą śmierci stał się strażnikiem, a zarazem więźniem wód, w których wyzionął ducha. I nie ma w tym nic nadzwyczajnego, ponieważ każda potępiona dusza, o ile przedtem diabli jej nie wezmą, odbywa pokutę w miejscu swojego skonania.

– Wiele jeszcze musisz się nauczyć – powtarzała mu. – Tu żeś się utopił, więc tu będziesz gnić. Znałam kiedyś jednego utopca, który tak jak ty wielce się dziwował, że do domu i do kobity próbuje wrócić, a wpół drogi zawsze coś go cofa nad bagna i od nowa leźć musi. Powtarzałam mu: „Janek, siedźże na dupie, bo to i tak nic nie da”, ale on ciągle swoje – łaził i łaził, jakby z życiem i rozum postradał. Niedługo potem przeniosłam się tutaj, ale jak znam życie po życiu, utopek dalej pewnie spaceruje ścieżką, którą sam sobie wydeptał. To się nazywa ciężki przypadek szoku pośmiertnego.

Przypadek Romana był na szczęście mniejszego kalibru i choć z trudem szło mu oswajanie się z nowym otoczeniem, szybko wydeptał własne ścieżki, z których główna wiodła ku rozlewni piwa „Mocny Tatar”.


__________________________________________
Tekst ten funkcjonować ma jako pierwszy rozdział powieści. Rozdziałów jest już kilka, niemniej jednak prezentuję wam tylko wstęp.
Pozdrawiam.
Wygląda na to, że wybrałem nienajlepszy dział dla tego tekstu. Proszę moderatora o przeniesienie go do fantastyki jako takiej, a także o usunięcie tego posta.
[Obrazek: Boobic.gif]
Odpowiedz
#2
Cytat:Wraz z dłonią wystrzeliły w powietrze krople spienionej wody. Gdy Roman wynurzył głowę, wbiły mu się w nią jak szpilki.
Zaledwie parę temu podobnych potknięć widziałem w tekście. Poprzez potknięcia rozumiem momenty cokolwiek dziwne, niepotrzebne a tylko szkodliwe dla tekstu.

Opisy, jak i w ogóle całą narrację, masz świetne, w rzaaaaadkich wypadkach coś tam mi nie zagrało, czegoś nie pojąłem za 1 razem, ale nawet nie chciałem tego wyszczególniać, jeno brnąłem dalej.
Szczególnie podobała mi się śmierć i uwaga o eastwoodzie.
Cytat:ale jak znam życie po życiu
;]
i szok pośmiertny.

no i ta końcówka;P

Poziom pro. Nic dodać, nic odjąć. Pisz, wydawaj, i pisz dalej. Z mojej strony mogę doradzić więcej akcji, w zanczeniu: mniej już tych wspomnień, przemyśleń, jakkolwiek ciekawych i jeszcze ciekawiej napisanych, za to więcej zdarzeń, które zbliżać będą nas do jakiegoś rozwiązania, będą po prostu rozwijać włóczkę fabuły, bo póki co kłębek sie praktycznie nie porusza, a szkoda;] więcej dialogów też, że o postaciach nie wspomne. Zeby było jasne - mowa o następnych rozdziałach, nie o tym; liczę, że różnią się drastycznie (w kwestii wspomnianej "akcji"), bo nie wiem, czy umiałbym czytać całą taką powieść - TAK napisaną.
Tak czy inak, wróżę sukces.
Powodzenia!
Odpowiedz
#3
Dziękuję za miłe słowa i wytknięcie usterek.

Pierwszy rozdział potrzebny był mi w takiej formie, by wprowadzić czytelnika w świat przedstawiony utworu. Następne (a są i czekają na dopracowanie) przyspieszają fabułę, wprowadzając akcję i dynamikę, której w tej części nie ma (co było moim zamiarem). Owszem, mógłbym przekazać to, co tutaj za pomocą retrospekcji, niemniej jednak tworzę swój własny świat i wydaje mi się, że jeśli nie przedstawię go skrótowo na samym początku, czytelnik pogubi się w miarę jak akcja zacznie się rozwijać.

Pozdrawiam!
[Obrazek: Boobic.gif]
Odpowiedz
#4
Cytat:gdzie czekał na niego świat pełen dziwów, mar oraz demonów przeróżnej maści, świat równie fantastyczny co niepojęty, świat, którego Roman miał po dziurki w nosie.
dobre!
Naprawdę w niezłym stylu, tylko na początku troszkę na siłę czytałam, bo... nic się nie działo, a to niedobrze imho. Akcja, jakieś wydarzenie, potem wyjaśnianie i opisy, sugerowałabym na początku w takiej kolejności, bo samo to, że świetnie napisane, czytelnika przy tekście nie utrzyma. Ale poza tym nic dodać, nic ująć, pochwalam, i z chęcią poczytam dalej.
Odpowiedz
#5
Dziękuję Ci, księżniczko i zapewniam, że w dalszej części akcja rozwinie się: szybko i dramatycznie.

Pozdrawiam!
[Obrazek: Boobic.gif]
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości