06-01-2012, 17:36
Opowiadanie (nieco dłuższe) będzie zawierało kilkanaście części...
Nie jest czymś wyjątkowym, ale bardzo się do niego przywiązałam.
W miarę możliwości będę dodawała kolejne partie tekstu...
Będę jednak bardzo szczęśliwa, jeśli ktokolwiek zdecyduje się mnie troszkę skrytykowac
Donośny krzyk dobiegł z wnętrza starego, piętrowego domu. Zakłócił błogi spokój, panujący w przestrzeni pomiędzy bogactwem soczystych drzew owocowych (głównie jabłoni) a drewnianą stajnią. Wiatr zawtórował hałasom i zawiał ze zdwojoną siłą. Układał na ziemi poszczególne kłosy złotego żyta, jakby do snu. Rudy kudłaty pies, uwiązany przy budzie, ujadał głośno, podrywał się ku górze i machał łapkami, jakby zdziwiony po raz kolejny, że nie przekroczy granicy, jaką wyznaczała długość metalowego łańcucha.
Bujany fotel uginał się pod ciężarem młodej, smukłej dziewczyny. Jej ciemne, półdługie włosy, sięgające linii obojczyka, szybowały swobodnie w powietrzu. Przymknięte powieki oblewał blask prędko zachodzącego słońca, rozkosznie stapiającego się z cienką linią horyzontu. Głęboki pomarańcz gdzieniegdzie wpadał w odcienie subtelnego różu, a następnie chował się pod granatową płachtą spokojnej nocy.
Miała na imię Meredith, jednak wszyscy wokół nazywali ją Mary. Czasem sama nosicielka gubiła we własnej pamięci pierwotne brzmienie tego niedźwięcznego słowa. Do XX w. imię to nosili wyłącznie chłopcy o anielskiej twarzyczce oraz dziewczęcej budowie ciała. Samo słowo „Meredith” znaczy tyle co obrońca mórz.
Nieokiełznane wyobrażenia plątały się – jedno z drugim. Niektóre z nich dotyczyły cierpiącej matki – Anastazji – pięćdziesięcioletniej kobiety borykającej się ze złośliwym nowotworem płuc. Z każdym dniem coraz słabsza, coraz bardziej nieporadna. Jej twarz stała się zapadnięta i sucha. W popołudniowych porach dnia chrząkała najmocniej, co niejednokrotnie grało na nerwach pozostałych domowników. Poczciwa, wiecznie uśmiechnięta, a czasami nawet zakręcona równie mocno, jak jej dzieci:
Mary, Diana, Louis i Piotr.
Diana. Starsza siostra Meredith była jej niczym najwspanialsza przyjaciółka. Spędzały razem długie godziny na nic nie wnoszących rozmowach: a to o pogodzie, a to o Kasztance – ulubionej klaczy ojca, a to o miedzianym kundlu – Maksie, który całe dnie i noce tylko szczekał i szczekał, a jego ujadanie coraz bardziej przypominało irytujące piski dzieci z podwórza sąsiadów; a to o bezsenności…
W stosunku do innych lokatorów Mary zachowywała się powściągliwie w okazywaniu jakichkolwiek uczuć. Chorobliwie kontrolowała wypowiadane przez siebie zdania, aby nie było ich zbyt wiele podczas codziennego gawędzenia przy obiedzie. Ciche łkanie i mocne słowa pozostawiała na późny wieczór, kiedy to Diana, zapukawszy wcześniej w malowane drewno, wślizgiwała się na palcach do przytulnego pokoju Meredith, kładła się na świeżej pościeli i nasłuchiwała mądrych, inspirujących i skrywanych w głębi serca wypowiedzi młodszej siostry.
Wszystkie dzieci Anastazji i Maurycego zakończyły już edukację. Mary, jako najmłodsza z rodzeństwa, w tym roku opuściła mury szkoły dla dziewcząt w Saint Miner. Chłopcy nie zdecydowali się na dalsze studia. Głównie pod naciskiem starego papy pracoholika, który rozkazał przejąć młodziakom gospodarstwo.
Louis był niesamowicie pracowitym mężczyzną, o karnacji ciemnej, prawie latynoskiej. Lśniące włosy ozdabiały przystojną twarz, a długie czarne rzęsy sprawiały, iż Lou stał się miejscową atrakcją.
Chwilami wydawał się być jakiś nieobecny, a może nawet niespełna rozumu. Ciężko jednak mówić o zupełnym rozsądku, kiedy całe swoje życie poświęca się jednej jedynej rzeczy – ciężkiej pracy.
Piotr to adoptowane dziecko. Urodził się w Polsce, w roku 1945, tuż przed zakończeniem wojny. Biologiczni rodzice wyemigrowali do Stanów Zjednoczonych i właśnie tam porzucili malca. Los chciał, by owego dnia Anastazja podjęła decyzję o adopcji dziecka. Porzuciła konserwatyzm męża i pokochała maleńkiego Piotrka najszczerszą miłością od pierwszego wejrzenia.
Piotr to szatyn. Niejedna dziewczyna zazdrościła mu miękkich, gładkich włosów. Były jego etykietką, pewnego rodzaju wizytówką. Sąsiedzi zachwycali się delikatną urodą chłopaka, który dosyć szybko wyrósł; dosyć szybko spoważniał.
- Mary! – z wnętrza domu dobiegł kolejny wrzask, tym razem nieco głośniejszy. Taras zupełnie opustoszał. Kiedy ojciec wołał – należało przyjść, choćby się waliło i paliło.
- Meredith, siadaj do kolacji. – matka rzuciła przez ramię, przyglądając się gorącym daniom po raz ostatni. Czy są dobrze dogotowane? Czy aby na pewno nikt się nie zatruje?
Po chwili wszystkie potrawy wylądowały na okrągłym stole. Jadalnia pachniała tego dnia pieczonym kurczakiem, szczawiem i masłem orzechowym. Aromaty mieszały się ze sobą, dając niesamowity efekt. Zdawało się, że wszyscy ślinią się na widok potraw, a w szczególności Maurycy i Louis, którzy od samego rana czyścili stajnię dla koni.
- Jak się ma Kasztanka? – zagaiła Diana, siadając tuż przy drzwiach wyjściowych, by po kolacji móc zaczerpnąć jeszcze trochę życiodajnego powietrza letnich wieczorów.
- A, dobrze. Cały dzień domagała się, żeby pobiegać po okolicy. Może ktoś z was wreszcie by się tym zajął. – Maurycy posłał porozumiewawcze spojrzenie swoim dzieciom.
Nagle wszyscy zamarli, a delikatny harmider zamienił się w błogą ciszę. Wymowne milczenie trwało parę sekund, póki matka nie przysiadła się do mleczno-brązowego stołu.
- Smacznego! Smacznego… Smacznego.
Meredith wpatrywała się pusty talerz. Jakoś nie mogła przełknąć ani kęsa, jakby coś stało jej w gardle; jakby czuła, że to nie na jej siły.
- Moje dziecko, co ci jest? Słabo ci? – dopytywała zmartwiona matka, co i raz kręcąc głową na boki.
Smukłe dłonie rodziców kroiły piersi, uda i skrzydełka kurczaka; ich usta maczały się w szczawiowej popitce, a resztki śmietany pozostawały w kącikach ust, oraz na podbródku.
Mary mogła jedynie westchnąć z politowaniem.
Sama nie wiedziała do końca, dlaczego czuła się tak bardzo niecodziennie.
- Wszystko w porządku, mamo. – posmarowała cienki plaster chleba masłem orzechowym, a następnie z gracją wsunęła go do zarumienionej buzi.
Po kolacji, gdy wszyscy rozeszli się do własnych pokoi, Mary po raz kolejny wtopiła się w śnieżnobiałą pościel. Jej myśli ponownie opanowały marzenia i wyobrażenia. To była w zasadzie jedyna rozrywka, która pochłaniała ją bez reszty. Marzyła o czymś, co pozwoli odzyskać wiarę w życie. Czekała na jakiś punkt zwrotny. Doskonale zdawała sobie sprawę z faktu, iż nie pisana była jej świetlana przyszłość, gdzieś z dala od problemów i zmartwień. Czuła ogromny żal do okrutnego świata. Obwiniała się za to, jak traktowali ją inni ludzie. Te wszystkie istnienia szydziły z postawy, którą prezentowała, a już z całą pewnością nie potrafiły zrozumieć jej silnych emocji. Właśnie dlatego skrywała je wszystkie w sobie. I modliła się, i błagała, i prosiła:
Boże, powiedz tylko jedno słowo, a będzie uzdrowiona dusza moja…
Noc. Trzeci lipca 1965 roku. Za oknami słychać jedynie donośny szczek Maksa i rżenie koni – Kasztanki, Rumaka, Melanie i Homera. Jakby niespokojne, ruchliwe, żywe i temperamentne – czujne na najmniejsze ruchy. Nawet trawy poruszały się inaczej, niż zwykle – energicznie, jakby do szybkiego rytmu, do dudnień baśniowych bębnów lub dźwięków niebiańskich trąb. Coś ewidentnie zmieniło się w zapachu otaczającym dom rodziny Coffeyów. Zamiast lawendy, Mary poczuła woń buntu i sprzeciwu.
Jednak nadal nie potrafiła usłyszeć najmniejszego szmeru.
Ułożyła się wygodniej w pościeli, wiedząc, że pozostali smacznie śpią. A nawet jeżeli ktokolwiek zbudził się z winy kudłatego Maksa, wziął to z pewnością za tak naturalną rzecz, że najzwyczajniej w świecie z powrotem zasnął.
Meredith nie mogła spać.
Wierciła się i przekręcała, raz na lewy, raz na prawy bok. Wszystko wirowało, głowa już zaczynała boleć, gdy niespodziewanie rozległ się przerażający, głośny trzask. Kawałki szyby posypały się na futrzany dywan. Mary zamarła. Bała się wyjrzeć przez wybite okno, co udzieliło się poprzez drżenie rąk i kolan. Nagle zrobiła się niezwykle słaba i wiotka, co zupełnie nie było do niej podobne. Aczkolwiek ludzka ciekawość to zbyt silne uczucie, by się mu od tak przeciwstawiać.
Tylko trzy kroki naprzód i dotrę do celu. To nic wielkiego – powtarzała w myślach, jednocześnie spełniając to postanowienie. Księżyc zajrzał do środka pomieszczenia, gdy odsłaniała koronkowe firanki. Jasny blask pieścił mleczną cerę Meredith, która z lekko rozdziawioną buzią wpatrywała się w pole srebrnego żyta. I nie mogła, za żadne skarby tego świata nie mogła uwierzyć w obraz, jaki wymalował się przed jej rozszerzonymi źrenicami.
Zdawało się, iż nagi mężczyzna o długich i bardzo jasnych włosach przedzierał się przez kłosy zbóż. Delikatnie przebierał w roślinach opuszkami palców, jakby badając ich strukturę – czerpiąc z owego czynu ogromną satysfakcję. Na jego twarzy wymalowany był nie tyle gniew, co zmieszanie i niedowierzanie, widocznie dzięki zmarszczonym brwiom. Mimo to, szedł bardzo pewnie. Kroczył naprzód, nie rozglądając się na boki. Widział tylko ten stary dom. Dom Coffeyów.
Mary rozejrzała się dookoła, szukając metalowych przedmiotów oraz ciężkich, mosiężnych stojaków na ubrania. Na podłodze leżał kamień – prawdopodobnie rzucony z niewyobrażalną siłą przez wysokiego mężczyznę, który zbliżał się zdecydowanym krokiem.
Mimo ciemności, jaka panowała za progiem, Mary doskonale widziała błyszczące oczy młodzieńca. Połyskiwały odcieniami błękitu, aż wreszcie… uspokoiły się. Mężczyzna stanął w miejscu, bez ruchu. Zadarł głowę do góry.
Spojrzenia tych dwojga spotkały się na wiele długich sekund.
Ona – wstrzymany oddech, niepewność słyszalna w szybkim oddechu, drżenie warg – zamarła, niczym zahipnotyzowany posąg.
On – usta wygięte w maleńki łuk, jakby w akcie przyjacielskiego triumfu, nieruchomy wzrok i kamienny wyraz twarzy – czuł, iż ma nad nią przewagę.
Nie chciał tego wykorzystać. Nagle zdał sobie sprawę z przerażającego faktu, że w jego głowie tkwiła pustka – jedne wspomnienia obejmowały ostatnie kilka minut ziemskiego życia.
C.D.N...
Nie jest czymś wyjątkowym, ale bardzo się do niego przywiązałam.
W miarę możliwości będę dodawała kolejne partie tekstu...
Będę jednak bardzo szczęśliwa, jeśli ktokolwiek zdecyduje się mnie troszkę skrytykowac
Donośny krzyk dobiegł z wnętrza starego, piętrowego domu. Zakłócił błogi spokój, panujący w przestrzeni pomiędzy bogactwem soczystych drzew owocowych (głównie jabłoni) a drewnianą stajnią. Wiatr zawtórował hałasom i zawiał ze zdwojoną siłą. Układał na ziemi poszczególne kłosy złotego żyta, jakby do snu. Rudy kudłaty pies, uwiązany przy budzie, ujadał głośno, podrywał się ku górze i machał łapkami, jakby zdziwiony po raz kolejny, że nie przekroczy granicy, jaką wyznaczała długość metalowego łańcucha.
Bujany fotel uginał się pod ciężarem młodej, smukłej dziewczyny. Jej ciemne, półdługie włosy, sięgające linii obojczyka, szybowały swobodnie w powietrzu. Przymknięte powieki oblewał blask prędko zachodzącego słońca, rozkosznie stapiającego się z cienką linią horyzontu. Głęboki pomarańcz gdzieniegdzie wpadał w odcienie subtelnego różu, a następnie chował się pod granatową płachtą spokojnej nocy.
Miała na imię Meredith, jednak wszyscy wokół nazywali ją Mary. Czasem sama nosicielka gubiła we własnej pamięci pierwotne brzmienie tego niedźwięcznego słowa. Do XX w. imię to nosili wyłącznie chłopcy o anielskiej twarzyczce oraz dziewczęcej budowie ciała. Samo słowo „Meredith” znaczy tyle co obrońca mórz.
Nieokiełznane wyobrażenia plątały się – jedno z drugim. Niektóre z nich dotyczyły cierpiącej matki – Anastazji – pięćdziesięcioletniej kobiety borykającej się ze złośliwym nowotworem płuc. Z każdym dniem coraz słabsza, coraz bardziej nieporadna. Jej twarz stała się zapadnięta i sucha. W popołudniowych porach dnia chrząkała najmocniej, co niejednokrotnie grało na nerwach pozostałych domowników. Poczciwa, wiecznie uśmiechnięta, a czasami nawet zakręcona równie mocno, jak jej dzieci:
Mary, Diana, Louis i Piotr.
Diana. Starsza siostra Meredith była jej niczym najwspanialsza przyjaciółka. Spędzały razem długie godziny na nic nie wnoszących rozmowach: a to o pogodzie, a to o Kasztance – ulubionej klaczy ojca, a to o miedzianym kundlu – Maksie, który całe dnie i noce tylko szczekał i szczekał, a jego ujadanie coraz bardziej przypominało irytujące piski dzieci z podwórza sąsiadów; a to o bezsenności…
W stosunku do innych lokatorów Mary zachowywała się powściągliwie w okazywaniu jakichkolwiek uczuć. Chorobliwie kontrolowała wypowiadane przez siebie zdania, aby nie było ich zbyt wiele podczas codziennego gawędzenia przy obiedzie. Ciche łkanie i mocne słowa pozostawiała na późny wieczór, kiedy to Diana, zapukawszy wcześniej w malowane drewno, wślizgiwała się na palcach do przytulnego pokoju Meredith, kładła się na świeżej pościeli i nasłuchiwała mądrych, inspirujących i skrywanych w głębi serca wypowiedzi młodszej siostry.
Wszystkie dzieci Anastazji i Maurycego zakończyły już edukację. Mary, jako najmłodsza z rodzeństwa, w tym roku opuściła mury szkoły dla dziewcząt w Saint Miner. Chłopcy nie zdecydowali się na dalsze studia. Głównie pod naciskiem starego papy pracoholika, który rozkazał przejąć młodziakom gospodarstwo.
Louis był niesamowicie pracowitym mężczyzną, o karnacji ciemnej, prawie latynoskiej. Lśniące włosy ozdabiały przystojną twarz, a długie czarne rzęsy sprawiały, iż Lou stał się miejscową atrakcją.
Chwilami wydawał się być jakiś nieobecny, a może nawet niespełna rozumu. Ciężko jednak mówić o zupełnym rozsądku, kiedy całe swoje życie poświęca się jednej jedynej rzeczy – ciężkiej pracy.
Piotr to adoptowane dziecko. Urodził się w Polsce, w roku 1945, tuż przed zakończeniem wojny. Biologiczni rodzice wyemigrowali do Stanów Zjednoczonych i właśnie tam porzucili malca. Los chciał, by owego dnia Anastazja podjęła decyzję o adopcji dziecka. Porzuciła konserwatyzm męża i pokochała maleńkiego Piotrka najszczerszą miłością od pierwszego wejrzenia.
Piotr to szatyn. Niejedna dziewczyna zazdrościła mu miękkich, gładkich włosów. Były jego etykietką, pewnego rodzaju wizytówką. Sąsiedzi zachwycali się delikatną urodą chłopaka, który dosyć szybko wyrósł; dosyć szybko spoważniał.
- Mary! – z wnętrza domu dobiegł kolejny wrzask, tym razem nieco głośniejszy. Taras zupełnie opustoszał. Kiedy ojciec wołał – należało przyjść, choćby się waliło i paliło.
- Meredith, siadaj do kolacji. – matka rzuciła przez ramię, przyglądając się gorącym daniom po raz ostatni. Czy są dobrze dogotowane? Czy aby na pewno nikt się nie zatruje?
Po chwili wszystkie potrawy wylądowały na okrągłym stole. Jadalnia pachniała tego dnia pieczonym kurczakiem, szczawiem i masłem orzechowym. Aromaty mieszały się ze sobą, dając niesamowity efekt. Zdawało się, że wszyscy ślinią się na widok potraw, a w szczególności Maurycy i Louis, którzy od samego rana czyścili stajnię dla koni.
- Jak się ma Kasztanka? – zagaiła Diana, siadając tuż przy drzwiach wyjściowych, by po kolacji móc zaczerpnąć jeszcze trochę życiodajnego powietrza letnich wieczorów.
- A, dobrze. Cały dzień domagała się, żeby pobiegać po okolicy. Może ktoś z was wreszcie by się tym zajął. – Maurycy posłał porozumiewawcze spojrzenie swoim dzieciom.
Nagle wszyscy zamarli, a delikatny harmider zamienił się w błogą ciszę. Wymowne milczenie trwało parę sekund, póki matka nie przysiadła się do mleczno-brązowego stołu.
- Smacznego! Smacznego… Smacznego.
Meredith wpatrywała się pusty talerz. Jakoś nie mogła przełknąć ani kęsa, jakby coś stało jej w gardle; jakby czuła, że to nie na jej siły.
- Moje dziecko, co ci jest? Słabo ci? – dopytywała zmartwiona matka, co i raz kręcąc głową na boki.
Smukłe dłonie rodziców kroiły piersi, uda i skrzydełka kurczaka; ich usta maczały się w szczawiowej popitce, a resztki śmietany pozostawały w kącikach ust, oraz na podbródku.
Mary mogła jedynie westchnąć z politowaniem.
Sama nie wiedziała do końca, dlaczego czuła się tak bardzo niecodziennie.
- Wszystko w porządku, mamo. – posmarowała cienki plaster chleba masłem orzechowym, a następnie z gracją wsunęła go do zarumienionej buzi.
Po kolacji, gdy wszyscy rozeszli się do własnych pokoi, Mary po raz kolejny wtopiła się w śnieżnobiałą pościel. Jej myśli ponownie opanowały marzenia i wyobrażenia. To była w zasadzie jedyna rozrywka, która pochłaniała ją bez reszty. Marzyła o czymś, co pozwoli odzyskać wiarę w życie. Czekała na jakiś punkt zwrotny. Doskonale zdawała sobie sprawę z faktu, iż nie pisana była jej świetlana przyszłość, gdzieś z dala od problemów i zmartwień. Czuła ogromny żal do okrutnego świata. Obwiniała się za to, jak traktowali ją inni ludzie. Te wszystkie istnienia szydziły z postawy, którą prezentowała, a już z całą pewnością nie potrafiły zrozumieć jej silnych emocji. Właśnie dlatego skrywała je wszystkie w sobie. I modliła się, i błagała, i prosiła:
Boże, powiedz tylko jedno słowo, a będzie uzdrowiona dusza moja…
Noc. Trzeci lipca 1965 roku. Za oknami słychać jedynie donośny szczek Maksa i rżenie koni – Kasztanki, Rumaka, Melanie i Homera. Jakby niespokojne, ruchliwe, żywe i temperamentne – czujne na najmniejsze ruchy. Nawet trawy poruszały się inaczej, niż zwykle – energicznie, jakby do szybkiego rytmu, do dudnień baśniowych bębnów lub dźwięków niebiańskich trąb. Coś ewidentnie zmieniło się w zapachu otaczającym dom rodziny Coffeyów. Zamiast lawendy, Mary poczuła woń buntu i sprzeciwu.
Jednak nadal nie potrafiła usłyszeć najmniejszego szmeru.
Ułożyła się wygodniej w pościeli, wiedząc, że pozostali smacznie śpią. A nawet jeżeli ktokolwiek zbudził się z winy kudłatego Maksa, wziął to z pewnością za tak naturalną rzecz, że najzwyczajniej w świecie z powrotem zasnął.
Meredith nie mogła spać.
Wierciła się i przekręcała, raz na lewy, raz na prawy bok. Wszystko wirowało, głowa już zaczynała boleć, gdy niespodziewanie rozległ się przerażający, głośny trzask. Kawałki szyby posypały się na futrzany dywan. Mary zamarła. Bała się wyjrzeć przez wybite okno, co udzieliło się poprzez drżenie rąk i kolan. Nagle zrobiła się niezwykle słaba i wiotka, co zupełnie nie było do niej podobne. Aczkolwiek ludzka ciekawość to zbyt silne uczucie, by się mu od tak przeciwstawiać.
Tylko trzy kroki naprzód i dotrę do celu. To nic wielkiego – powtarzała w myślach, jednocześnie spełniając to postanowienie. Księżyc zajrzał do środka pomieszczenia, gdy odsłaniała koronkowe firanki. Jasny blask pieścił mleczną cerę Meredith, która z lekko rozdziawioną buzią wpatrywała się w pole srebrnego żyta. I nie mogła, za żadne skarby tego świata nie mogła uwierzyć w obraz, jaki wymalował się przed jej rozszerzonymi źrenicami.
Zdawało się, iż nagi mężczyzna o długich i bardzo jasnych włosach przedzierał się przez kłosy zbóż. Delikatnie przebierał w roślinach opuszkami palców, jakby badając ich strukturę – czerpiąc z owego czynu ogromną satysfakcję. Na jego twarzy wymalowany był nie tyle gniew, co zmieszanie i niedowierzanie, widocznie dzięki zmarszczonym brwiom. Mimo to, szedł bardzo pewnie. Kroczył naprzód, nie rozglądając się na boki. Widział tylko ten stary dom. Dom Coffeyów.
Mary rozejrzała się dookoła, szukając metalowych przedmiotów oraz ciężkich, mosiężnych stojaków na ubrania. Na podłodze leżał kamień – prawdopodobnie rzucony z niewyobrażalną siłą przez wysokiego mężczyznę, który zbliżał się zdecydowanym krokiem.
Mimo ciemności, jaka panowała za progiem, Mary doskonale widziała błyszczące oczy młodzieńca. Połyskiwały odcieniami błękitu, aż wreszcie… uspokoiły się. Mężczyzna stanął w miejscu, bez ruchu. Zadarł głowę do góry.
Spojrzenia tych dwojga spotkały się na wiele długich sekund.
Ona – wstrzymany oddech, niepewność słyszalna w szybkim oddechu, drżenie warg – zamarła, niczym zahipnotyzowany posąg.
On – usta wygięte w maleńki łuk, jakby w akcie przyjacielskiego triumfu, nieruchomy wzrok i kamienny wyraz twarzy – czuł, iż ma nad nią przewagę.
Nie chciał tego wykorzystać. Nagle zdał sobie sprawę z przerażającego faktu, że w jego głowie tkwiła pustka – jedne wspomnienia obejmowały ostatnie kilka minut ziemskiego życia.
C.D.N...