03-09-2011, 13:42
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 03-09-2011, 23:14 przez marcinos83.)
Witajcie moi drodzy.
Zaskoczony śmiałą i abstrakcyjną wizją przedstawioną w opowiadaniu autorstwa kolegi Arpada ( http://www.inkaustus.pl/temat-polski-pod...3j-kosmosu) zacząłem sobie a muzom w wolnym czasie dociekać, jak naprawdę - ale tak NAPRAWDĘ - mógłby wyglądać polski podbój kosmosu, Polaków gwiezdna wyprawa. Ciekawe wnioski, do których doszedłem - czy też mówiąc slangiem polskich astronautów przyszłości, "żem doszedł" - prezentuję poniżej, by się z Wami podzielić, a także głodnym będąc Waszej wizji tego jakże ważnego, acz na razie wyłącznie teoretycznego okresu w historii naszej ojczyzny. Podeliberujmy zatem!
A więc tak. Załóżmy, że gdzieś koło roku 3000, czyli mniej więcej sto lat po tym, jak Wyspa Nauru wysłała swoich pierwszych górników do kopalni na Tytanie, Polakom wreszcie udało się skonstruować w Mielcu swojego międzygwiezdnego rekina, pożeracza przestrzeni kosmicznej, szybszego od światła i przyznania im wiz do Stanów. Ku ogromnemu zaskoczeniu całego narodu, statek miał kształt krzyża, nosił imię Jana Pawła II i miał dokładnie trzysta trzydzieści metrów długości - czyli dziesięć razy więcej niż miał patron narodu Jezus Chrystus w chwili śmierci (musiało być dziesięć razy tyle, bo co to są trzydzieści trzy metry na orbicie). Na jego pokładzie znajdował się kościół, cztery kaplice, jedna jadalnia i szesnastu księży (na dwudziestu członków załogi, ośmiu naukowców, dwóch medyków i czterech kucharzy), a mostek, na którym dumnie stał wąsaty kapitan w skarpetach Pumby i klapkach Adajdasa, znajdował się pod czujnym spojrzeniem wielkiego portretu Matki Boskiej Niewiadomojużjakiej. Na bokach statku pyszniły się słynne na cały wszechświat hasła mówiące o tradycyjnej polskiej gościnności, jak "Moje rakiety lecą do celu w trzy sekundy, a Twoje?" albo "Kapitan zły, statek jeszcze gorszy" (a może odwrotnie). Oczywiście tylko w języku polskim, jak ktoś chce zrozumieć, niech się uczy, kiep jeden. W ładowniach oprócz hostii, kartofli, kapusty i mielonych zapas najtańszej wódy, wiadomo, niby nielegalne, ale człowiek nie wielbłąd, a Polak tym bardziej. Co do samej załogi kitrającej po kątach porno gazetki, składa się z samych mężczyzn, bo po co baba w kosmosie. Przecież nie ma tu ani błota, ani dzieci.
Tak więc wystartowali i nabierają prędkości lecąc po orbicie Ziemi, i oczywiście omijając przestrzeń powietrzną US, bo wizy nawet na oczy nie widzieli. Po kilkukrotnym okrążeniu planety kapitan (którego dziadek oczywiście nigdy nie służył w Wehrmachcie), nieco już wypity, zagryzając suchą podwawelską, rozkazuje opuścić resztki atmosfery i skierować się ku wyznaczonemu celowi, ku odważnej przygodzie, w podróż na miarę naszych możliwości - na Księżyc. Jesteśmy na kursie - trzeba się napić. Jest misja do wykonania - trzeba się napić. A misja jest prosta i dziejowo sprawiedliwa: RP oficjalnie uznała niedawno teorię mówiącą o tym, że Księżyc powstał podczas zderzenia Ziemi z drugą, mniejszą planetą. Oficjalna wersja - że Księżyc to dom dla aniołków - została więc zarzucona na rzecz teorii mającej grubsze korzenie w nauce - nie zabrało wiele czasu dojście do faktu, że wspomniane zderzenie miało miejsce na terenie dzisiejszej Polski, tak więc Księżyc należy się w całości Polakom, i jak ktoś chce to go sobie może wydzierżawić za walizkę dolarów, skrzynkę wódki i dwie dupy na noc. Jest przecież ziemią wyrwaną z ich ziemi, tej ziemi, daniną cierpieniem Królestwa Chrystusowego okupioną. Jedziemy więc złożyć ultimatum pełnomocnikom rządowym krajów dzielących między siebie Księżyc; to ostatnie ostrzeżenie. Jeśli trzeba będzie, przetransportujemy naszą husarię i dostaną wycisk!
Do Księżyca jeszcze sporo czasu, jest więc sposobność żeby się narąbać, zasnąć i wstać szybko na mszę. Lot się nie dłuży, chociaż lecielibyśmy dużo szybciej gdybyśmy mieli lepsze silniki, ale nie mamy, choć chcieliśmy, i to oczywiście wina Żydów i Ruskich od środka ojczyznę drążących. Wszyscy niemal zalegli, spojeni wódeczką - kilku jeszcze resztkami sił siedzi przy stołach i bełkocząc, narzeka - naukowcy, że nie mają takiego lasera jak Amerykanie, księża, że nie ma ministrantów. Kapitan przebudza się z pijackiego snu, pełen wigoru i chęci do spotkania z okupantami jedynego ziemskiego satelity.
- Szybciej! - Krzyczy. - Szybciej, do chuja ciężkiego, dlaczego nie lecimy szybciej?!
- Nie starczyłoby nam ropy na zejście do lądowania - odpowiada drżącym głosem mechanik, którego te ryki przebudziły.
- Do kurwy nędzy ja pierdolę - podsumowuje ze słowiańskim zacięciem kapitan. Zostało jeszcze parę godzin lotu, więc trudno - trzeba się napić.
(PICIE)
Cztery godziny później ktoś wreszcie zauważa, że Księżyc za oknami jest już podejrzanie duży, i po chwili potrzebnej na wytrzeźwienie i szybką spowiedź kapitan zarządza przygotowanie do lądowania. I tu kolejna niespodzianka.
- Nie działają silni manewrowe - informuje pierwszy pilot, który pił najmniej. - Ani silniki hamowania. Ani klapy podwozia. Nie działa żyroskop, przerzutki i nie ma wody w kiblu.
- A ręczny?! - wrzeszczy kapitan.
- Nie ma ręcznego.
- Jak to! Dlaczego wszystko się psuje i dlaczego nikt mnie o tym nie poinformował?
- Psuje się, bo kierownictwo kazało użyć zamienników z Ukrainy, żeby zbić koszty. Nie wiedział pan? I był pan zbyt pijany by o czymkolwiek pana poinformować, a nawet gdyby nie, to nie było by komu poinformować, bo wszyscy byli pijani.
Kapitan potrzebuje paru sekund na przetrawienie tych skondensowanych wiadomości, po czym już ciut spokojniejszym głosem pyta:
- A dlaczego nikt tego nie naprawił?
- Pierwszy mechanik wie tylko, ile mamy ropy. On i jego koledzy dostali tę fuchę dzięki bogatemu tatusiowi jednego z nich. Tego też nie wiedział pan? Pierwszy jest z wykształcenia kucharzem.
- A reszta?
- Reszta wykształcenia nie ma.
- Ja pierdolę - mruczy kapitan. - Nic to! Damy radę! Lądowanie awaryjne! Bóg z nami i chuj!
- Ale kapitanie - odzywa się ktoś. - Dzisiaj czwartek, jedenasty listopada!
- I co? - pyta kapitan, wyrwany z amoku.
- Długi weekend!!! - krzyczy cała załoga.
- Nie damy przecież rady się zatrzymać - zauważa pilot.
- No to chuj - mówi kapitan. - Lądujemy, czekamy aż nas uratują, potem długi weekend, i w poniedziałek rano zaniesiemy im papiery. Co wy na to? - Pyta załogi.
- Zajebiście kurwa w chuj! – Odpowiada tradycyjnym ludowym pozdrowieniem załoga.
Lądowanie przebiegło gwałtownie i trzęśliwie, w duchu najlepszej polskiej tradycji pięknej katastrofy.
- Jest dobrze! - Krzyczy kapitan, wyglądając przez okno. - Widzę niedaleko te ich pieprzone budy, zaraz ktoś po nas przyjedzie!
W rzeczywistości musieli czekać cztery dni, bo nikt ich nie zauważył, a wysłanie sygnału S.O.S, czyli wołanie o pomoc, Polakom uwłaczało. Znalazł ich dopiero pojazd serwisowy jadący do zepsutego kombajnu wydobywczego stojącego na terenach należących do RPA. Kombajn też należał do RPA, pojazd serwisowy należał do RPA, i ogólnie rzecz biorąc, wylądowali na części Księżyca należącej do RPA. Tak więc do czasu przybycia ekipy ratunkowej byli już tak pijani, że świadomość odzyskali dopiero w szpitalnej sali kolonii księżycowej RPA ubrani w bielutkie szpitalne koszule. Gdy wszyscy doszli już do siebie, odwiedził ich dowódca kolonii wraz ze swoim zastępcą.
- Does anyone of you speak English? - zapytał.
- Co, kurwa? - pozdrowił ich nasz kapitan.
- I'm afraid they don't, sir - odezwał się zastępca.
- Co un kurwa godo? - oburzył się ktoś.
- Pierdolone czarnuchy - warknął kapitan. - Oddajcie nam nasze ubrania, wy złodzieje, i słuchajcie! - Tutaj przeszedł na opatentowaną przez Polaków metodę rozmawiania z obcokrajowcami. - Przy-wieź-liśmy wam ul-ti-matum dy-plo-matyczne!!! Ale mamy długi, ro-zu-miesz, długi weekend, i damy wam w po-nie-działek!!! A teraz daj nam jeść, czarnuchu!!!
- What are they saying?
- Don't know. It's probably shock. Let's take them to the canteen, they must be hungry.
Zabrali ich więc do stołówki, bo jak człowiek głodny, to zły, a Polak tym bardziej.
- Co to kurwa jest! - Krzyczy kapitan. - To ma być żarcie?! Co to za pedalskie sałatki?!
Dowódca kolonii patrzy na niego nic nie rozumiejąc.
- Is there a problem, sir?
- Nie macie kurwa schabowego? Scha-bo-wego?!
- Gdzie jest gotowana kapusta?!
- Joł pierdola, kartoflów ni ma?
- Bigos z boczkiem!
Mówiąc krócej, nasza ekipa się nie najadła. Było tym gorzej, że skończyła się wódka, a nie było nigdzie nikogo, kto znałby język narodu chrystusowego. W zmierzłych humorach musieli więc doczekać poniedziałku, bo przecież nie bylo takiej opcji, żeby zacząć wcześniej.
PONIEDZIAŁEK
Streszczajmy się: w poniedziałek, po mszy, którą przy odrobinie chęci można by nazwać polową, kapitan stanął przed dowódcą kolonii w swoich najlepszych skarpetkach i basenowych klapkach, w nieco przybrudzonej koszulce polo wsadzonej w jeansy z targu, podał mu plik papierów i rzekł:
- No, macie. Przeczytać macie. A potem spierdalać stąd w trymiga, ale zostawić cały sprzęt i narzędzia, jasne? Księżyc jest nasz!!!
Dowódca wziął grubą teczkę, opatrzoną pieczęcią orła białego i śladami galaretki z konserwy, i zapytał:
- What is this?
- Łotyzdys, łotyzdys! - Wydarł się kapitan. - Mów, pajacu, po ludzku, a nie mi tu łotyzuj! Masz to przekazać Radzie Księżyca, czy jak was tam nazywają, rozumiesz? Czekamy na odpowiedź w naszych pokojach. I nie przysyłajcie nam więcej tego pedalskiego żarcia, czarny buraku!
Po czym rozzłoszczony udał się w stronę kwater, w których umieszczono Polaków. Wszędzie Żydzi i pedały, tylko Polak doskonały, mruczał przy ty pod nosem, a raczej pod brudnym wąsem.
Dalej historia potoczyła się tak, jak można było przypuszczać w przypadku Kraju Wybranego, Kraju Chrystusowego, któremu wszyscy rzucają kłody pod nogi, którym wszyscy pomiatają, którego przeznaczeniem jest wieczna martyrologia, ale który kiedyś coś na pewno, a wtedy zobaczycie wszyscy, nawet nie próbujcie przychodzić. Kiedy członkowie Rady Księżycowej wdrapali się w końcu na krzesła, z których spadli w ataku szaleńczego śmiechu spowodowanego przetłumaczeniem ultimatum Polaków, podjęli jedyną rozsądną decyzję, i to dla naszego dobra, chociaż oczywiście nigdy tego nie przyznamy. Mianowicie zorganizowali wspólny, dość liczny oddział policji, wsadzili Polaków do niewielkiego promu służącego do bieżącej komunikacji Ziemią, pogratulowali dowcipu i odesłali do domu. I jeszcze przez wiele lat opowiadali sobie o ekstrawaganckim, odważnym i zapewne kosztownym kawale Polaków, bo nikt tutaj nie wziął ich na serio. Zastanawiali się także, gdzie zniknęło kilka telewizorów plazmowych, komplet żarówek, trzy komplety urządzeń komunikacyjnych średniego zasięgu oraz felgi do kombajnu.
Co do naszej dzielnej załogi, która wróciła z niczym (no, prawie z niczym) - przekazała rządowi Chrystusowej Rzeczypospolitej Polskiej odpowiedź Rady Księżycowej. Rząd natychmiast ogłosił, że żadnej wyprawy nie było, że to wybryk, i że w ogóle wszystko było sfingowane przez Żydów, i żaden Polak nawet nie myślał o takiej ekspedycji. Po czym zorganizował dla członków załogi darmową wyprawę pod Grunwald, na tysiąc-którąś już inscenizację bitwy z Krzyżackim najeźdźcą, bitwy, którą Polacy wygrali.
A teraz poważnie. Jeśli taki gnój i dno jak Jacek Kurski ląduje w Parlamencie Europejskim, to nie oszukujmy się - jeśli kiedyś do tego dojdzie (hahaha), w kosmos wyślemy taki sam gnój - w innym opakowaniu, z innego ramienia, ale gnój. Tu i tam przekoloryzowałem, ale kto z Was da głowę, że część z tego co tu napisane nie miała by miejsca w rzeczywistości?
Zaskoczony śmiałą i abstrakcyjną wizją przedstawioną w opowiadaniu autorstwa kolegi Arpada ( http://www.inkaustus.pl/temat-polski-pod...3j-kosmosu) zacząłem sobie a muzom w wolnym czasie dociekać, jak naprawdę - ale tak NAPRAWDĘ - mógłby wyglądać polski podbój kosmosu, Polaków gwiezdna wyprawa. Ciekawe wnioski, do których doszedłem - czy też mówiąc slangiem polskich astronautów przyszłości, "żem doszedł" - prezentuję poniżej, by się z Wami podzielić, a także głodnym będąc Waszej wizji tego jakże ważnego, acz na razie wyłącznie teoretycznego okresu w historii naszej ojczyzny. Podeliberujmy zatem!
A więc tak. Załóżmy, że gdzieś koło roku 3000, czyli mniej więcej sto lat po tym, jak Wyspa Nauru wysłała swoich pierwszych górników do kopalni na Tytanie, Polakom wreszcie udało się skonstruować w Mielcu swojego międzygwiezdnego rekina, pożeracza przestrzeni kosmicznej, szybszego od światła i przyznania im wiz do Stanów. Ku ogromnemu zaskoczeniu całego narodu, statek miał kształt krzyża, nosił imię Jana Pawła II i miał dokładnie trzysta trzydzieści metrów długości - czyli dziesięć razy więcej niż miał patron narodu Jezus Chrystus w chwili śmierci (musiało być dziesięć razy tyle, bo co to są trzydzieści trzy metry na orbicie). Na jego pokładzie znajdował się kościół, cztery kaplice, jedna jadalnia i szesnastu księży (na dwudziestu członków załogi, ośmiu naukowców, dwóch medyków i czterech kucharzy), a mostek, na którym dumnie stał wąsaty kapitan w skarpetach Pumby i klapkach Adajdasa, znajdował się pod czujnym spojrzeniem wielkiego portretu Matki Boskiej Niewiadomojużjakiej. Na bokach statku pyszniły się słynne na cały wszechświat hasła mówiące o tradycyjnej polskiej gościnności, jak "Moje rakiety lecą do celu w trzy sekundy, a Twoje?" albo "Kapitan zły, statek jeszcze gorszy" (a może odwrotnie). Oczywiście tylko w języku polskim, jak ktoś chce zrozumieć, niech się uczy, kiep jeden. W ładowniach oprócz hostii, kartofli, kapusty i mielonych zapas najtańszej wódy, wiadomo, niby nielegalne, ale człowiek nie wielbłąd, a Polak tym bardziej. Co do samej załogi kitrającej po kątach porno gazetki, składa się z samych mężczyzn, bo po co baba w kosmosie. Przecież nie ma tu ani błota, ani dzieci.
Tak więc wystartowali i nabierają prędkości lecąc po orbicie Ziemi, i oczywiście omijając przestrzeń powietrzną US, bo wizy nawet na oczy nie widzieli. Po kilkukrotnym okrążeniu planety kapitan (którego dziadek oczywiście nigdy nie służył w Wehrmachcie), nieco już wypity, zagryzając suchą podwawelską, rozkazuje opuścić resztki atmosfery i skierować się ku wyznaczonemu celowi, ku odważnej przygodzie, w podróż na miarę naszych możliwości - na Księżyc. Jesteśmy na kursie - trzeba się napić. Jest misja do wykonania - trzeba się napić. A misja jest prosta i dziejowo sprawiedliwa: RP oficjalnie uznała niedawno teorię mówiącą o tym, że Księżyc powstał podczas zderzenia Ziemi z drugą, mniejszą planetą. Oficjalna wersja - że Księżyc to dom dla aniołków - została więc zarzucona na rzecz teorii mającej grubsze korzenie w nauce - nie zabrało wiele czasu dojście do faktu, że wspomniane zderzenie miało miejsce na terenie dzisiejszej Polski, tak więc Księżyc należy się w całości Polakom, i jak ktoś chce to go sobie może wydzierżawić za walizkę dolarów, skrzynkę wódki i dwie dupy na noc. Jest przecież ziemią wyrwaną z ich ziemi, tej ziemi, daniną cierpieniem Królestwa Chrystusowego okupioną. Jedziemy więc złożyć ultimatum pełnomocnikom rządowym krajów dzielących między siebie Księżyc; to ostatnie ostrzeżenie. Jeśli trzeba będzie, przetransportujemy naszą husarię i dostaną wycisk!
Do Księżyca jeszcze sporo czasu, jest więc sposobność żeby się narąbać, zasnąć i wstać szybko na mszę. Lot się nie dłuży, chociaż lecielibyśmy dużo szybciej gdybyśmy mieli lepsze silniki, ale nie mamy, choć chcieliśmy, i to oczywiście wina Żydów i Ruskich od środka ojczyznę drążących. Wszyscy niemal zalegli, spojeni wódeczką - kilku jeszcze resztkami sił siedzi przy stołach i bełkocząc, narzeka - naukowcy, że nie mają takiego lasera jak Amerykanie, księża, że nie ma ministrantów. Kapitan przebudza się z pijackiego snu, pełen wigoru i chęci do spotkania z okupantami jedynego ziemskiego satelity.
- Szybciej! - Krzyczy. - Szybciej, do chuja ciężkiego, dlaczego nie lecimy szybciej?!
- Nie starczyłoby nam ropy na zejście do lądowania - odpowiada drżącym głosem mechanik, którego te ryki przebudziły.
- Do kurwy nędzy ja pierdolę - podsumowuje ze słowiańskim zacięciem kapitan. Zostało jeszcze parę godzin lotu, więc trudno - trzeba się napić.
(PICIE)
Cztery godziny później ktoś wreszcie zauważa, że Księżyc za oknami jest już podejrzanie duży, i po chwili potrzebnej na wytrzeźwienie i szybką spowiedź kapitan zarządza przygotowanie do lądowania. I tu kolejna niespodzianka.
- Nie działają silni manewrowe - informuje pierwszy pilot, który pił najmniej. - Ani silniki hamowania. Ani klapy podwozia. Nie działa żyroskop, przerzutki i nie ma wody w kiblu.
- A ręczny?! - wrzeszczy kapitan.
- Nie ma ręcznego.
- Jak to! Dlaczego wszystko się psuje i dlaczego nikt mnie o tym nie poinformował?
- Psuje się, bo kierownictwo kazało użyć zamienników z Ukrainy, żeby zbić koszty. Nie wiedział pan? I był pan zbyt pijany by o czymkolwiek pana poinformować, a nawet gdyby nie, to nie było by komu poinformować, bo wszyscy byli pijani.
Kapitan potrzebuje paru sekund na przetrawienie tych skondensowanych wiadomości, po czym już ciut spokojniejszym głosem pyta:
- A dlaczego nikt tego nie naprawił?
- Pierwszy mechanik wie tylko, ile mamy ropy. On i jego koledzy dostali tę fuchę dzięki bogatemu tatusiowi jednego z nich. Tego też nie wiedział pan? Pierwszy jest z wykształcenia kucharzem.
- A reszta?
- Reszta wykształcenia nie ma.
- Ja pierdolę - mruczy kapitan. - Nic to! Damy radę! Lądowanie awaryjne! Bóg z nami i chuj!
- Ale kapitanie - odzywa się ktoś. - Dzisiaj czwartek, jedenasty listopada!
- I co? - pyta kapitan, wyrwany z amoku.
- Długi weekend!!! - krzyczy cała załoga.
- Nie damy przecież rady się zatrzymać - zauważa pilot.
- No to chuj - mówi kapitan. - Lądujemy, czekamy aż nas uratują, potem długi weekend, i w poniedziałek rano zaniesiemy im papiery. Co wy na to? - Pyta załogi.
- Zajebiście kurwa w chuj! – Odpowiada tradycyjnym ludowym pozdrowieniem załoga.
Lądowanie przebiegło gwałtownie i trzęśliwie, w duchu najlepszej polskiej tradycji pięknej katastrofy.
- Jest dobrze! - Krzyczy kapitan, wyglądając przez okno. - Widzę niedaleko te ich pieprzone budy, zaraz ktoś po nas przyjedzie!
W rzeczywistości musieli czekać cztery dni, bo nikt ich nie zauważył, a wysłanie sygnału S.O.S, czyli wołanie o pomoc, Polakom uwłaczało. Znalazł ich dopiero pojazd serwisowy jadący do zepsutego kombajnu wydobywczego stojącego na terenach należących do RPA. Kombajn też należał do RPA, pojazd serwisowy należał do RPA, i ogólnie rzecz biorąc, wylądowali na części Księżyca należącej do RPA. Tak więc do czasu przybycia ekipy ratunkowej byli już tak pijani, że świadomość odzyskali dopiero w szpitalnej sali kolonii księżycowej RPA ubrani w bielutkie szpitalne koszule. Gdy wszyscy doszli już do siebie, odwiedził ich dowódca kolonii wraz ze swoim zastępcą.
- Does anyone of you speak English? - zapytał.
- Co, kurwa? - pozdrowił ich nasz kapitan.
- I'm afraid they don't, sir - odezwał się zastępca.
- Co un kurwa godo? - oburzył się ktoś.
- Pierdolone czarnuchy - warknął kapitan. - Oddajcie nam nasze ubrania, wy złodzieje, i słuchajcie! - Tutaj przeszedł na opatentowaną przez Polaków metodę rozmawiania z obcokrajowcami. - Przy-wieź-liśmy wam ul-ti-matum dy-plo-matyczne!!! Ale mamy długi, ro-zu-miesz, długi weekend, i damy wam w po-nie-działek!!! A teraz daj nam jeść, czarnuchu!!!
- What are they saying?
- Don't know. It's probably shock. Let's take them to the canteen, they must be hungry.
Zabrali ich więc do stołówki, bo jak człowiek głodny, to zły, a Polak tym bardziej.
- Co to kurwa jest! - Krzyczy kapitan. - To ma być żarcie?! Co to za pedalskie sałatki?!
Dowódca kolonii patrzy na niego nic nie rozumiejąc.
- Is there a problem, sir?
- Nie macie kurwa schabowego? Scha-bo-wego?!
- Gdzie jest gotowana kapusta?!
- Joł pierdola, kartoflów ni ma?
- Bigos z boczkiem!
Mówiąc krócej, nasza ekipa się nie najadła. Było tym gorzej, że skończyła się wódka, a nie było nigdzie nikogo, kto znałby język narodu chrystusowego. W zmierzłych humorach musieli więc doczekać poniedziałku, bo przecież nie bylo takiej opcji, żeby zacząć wcześniej.
PONIEDZIAŁEK
Streszczajmy się: w poniedziałek, po mszy, którą przy odrobinie chęci można by nazwać polową, kapitan stanął przed dowódcą kolonii w swoich najlepszych skarpetkach i basenowych klapkach, w nieco przybrudzonej koszulce polo wsadzonej w jeansy z targu, podał mu plik papierów i rzekł:
- No, macie. Przeczytać macie. A potem spierdalać stąd w trymiga, ale zostawić cały sprzęt i narzędzia, jasne? Księżyc jest nasz!!!
Dowódca wziął grubą teczkę, opatrzoną pieczęcią orła białego i śladami galaretki z konserwy, i zapytał:
- What is this?
- Łotyzdys, łotyzdys! - Wydarł się kapitan. - Mów, pajacu, po ludzku, a nie mi tu łotyzuj! Masz to przekazać Radzie Księżyca, czy jak was tam nazywają, rozumiesz? Czekamy na odpowiedź w naszych pokojach. I nie przysyłajcie nam więcej tego pedalskiego żarcia, czarny buraku!
Po czym rozzłoszczony udał się w stronę kwater, w których umieszczono Polaków. Wszędzie Żydzi i pedały, tylko Polak doskonały, mruczał przy ty pod nosem, a raczej pod brudnym wąsem.
Dalej historia potoczyła się tak, jak można było przypuszczać w przypadku Kraju Wybranego, Kraju Chrystusowego, któremu wszyscy rzucają kłody pod nogi, którym wszyscy pomiatają, którego przeznaczeniem jest wieczna martyrologia, ale który kiedyś coś na pewno, a wtedy zobaczycie wszyscy, nawet nie próbujcie przychodzić. Kiedy członkowie Rady Księżycowej wdrapali się w końcu na krzesła, z których spadli w ataku szaleńczego śmiechu spowodowanego przetłumaczeniem ultimatum Polaków, podjęli jedyną rozsądną decyzję, i to dla naszego dobra, chociaż oczywiście nigdy tego nie przyznamy. Mianowicie zorganizowali wspólny, dość liczny oddział policji, wsadzili Polaków do niewielkiego promu służącego do bieżącej komunikacji Ziemią, pogratulowali dowcipu i odesłali do domu. I jeszcze przez wiele lat opowiadali sobie o ekstrawaganckim, odważnym i zapewne kosztownym kawale Polaków, bo nikt tutaj nie wziął ich na serio. Zastanawiali się także, gdzie zniknęło kilka telewizorów plazmowych, komplet żarówek, trzy komplety urządzeń komunikacyjnych średniego zasięgu oraz felgi do kombajnu.
Co do naszej dzielnej załogi, która wróciła z niczym (no, prawie z niczym) - przekazała rządowi Chrystusowej Rzeczypospolitej Polskiej odpowiedź Rady Księżycowej. Rząd natychmiast ogłosił, że żadnej wyprawy nie było, że to wybryk, i że w ogóle wszystko było sfingowane przez Żydów, i żaden Polak nawet nie myślał o takiej ekspedycji. Po czym zorganizował dla członków załogi darmową wyprawę pod Grunwald, na tysiąc-którąś już inscenizację bitwy z Krzyżackim najeźdźcą, bitwy, którą Polacy wygrali.
A teraz poważnie. Jeśli taki gnój i dno jak Jacek Kurski ląduje w Parlamencie Europejskim, to nie oszukujmy się - jeśli kiedyś do tego dojdzie (hahaha), w kosmos wyślemy taki sam gnój - w innym opakowaniu, z innego ramienia, ale gnój. Tu i tam przekoloryzowałem, ale kto z Was da głowę, że część z tego co tu napisane nie miała by miejsca w rzeczywistości?
Jeśli ty też jesteś debilem, wklej to na fejzbuka
Moje:
http://www.inkaustus.pl/temat-a-znacie-ten
http://www.inkaustus.pl/temat-zapach-lav...ht=lavendy
http://www.inkaustus.pl/temat-polacy-w-kosmosie
Moje:
http://www.inkaustus.pl/temat-a-znacie-ten
http://www.inkaustus.pl/temat-zapach-lav...ht=lavendy
http://www.inkaustus.pl/temat-polacy-w-kosmosie