Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Podroby
#1
Anna nie miała mu tego za złe. Już nie. Odkąd rozmyślała częściej nieco o jego pracy. O tym, co niby zostawiał za sobą wracając do domu, co jednak w części przecież przynosił w zakamarkach przyodziewku, w porach skóry, we włosach. Gdy utartym już zwyczajem siadał w swojej izbie w towarzystwie kolejnej butelki, zamykała za nim drzwi i kryła się w przeciwległej części odludnego domostwa, w kuchni, w sypialni, w ostateczności w drewutni. Niekiedy zdarzało się to w soboty, niekiedy w piątki. Jeśli nie musiał wychodzić z domu, potrafił spędzić tak cały weekend. Nie ograniczał się do nalewania sobie kolejnych porcji alkoholu. Malował pod jego wpływem. Delirycznych akwarel nie wieszał na szczęście na ścianach i nie obdarowywał nimi nielicznych znajomych (chciałem napisać przyjaciół, w ostatniej chwili zdałem sobie sprawę z tego, że to na wyrost). Właściwie, zapytana co działo się z jego malowidłami, nie potrafiłaby odpowiedzieć. Musiał je dokądś wynosić, albo może palił nimi w piecu gdy nie było jej w domu, gdy wychodziła po zakupy, lub szła odwiedzić chorą matkę. W każdym razie, sprzątając, nie natknęła się na żadną z jego prac. Widziała tylko kilka razy te niedokończone, powstające właśnie, rozpięte na sztalugach. Za każdym razem przerażały ją, choć mogła podziwiać jedynie ich zarys. Van Gogh, zanim obciął sobie małżowinę uszną, nie bluźnił przy pomocy pędzla tak okrutnie. Jakże niewyczerpane są leżące w człowieku pokłady szaleństwa. I jak płytko leżą…Usiłował chyba namalować śmierć? Raz na dwa, lub trzy tygodnie, półgębkiem prosił ją by kupiła farby w kolorach będących już na wyczerpaniu. Płótno kupował sam i gruntował je własnoręcznie.
Twierdził że nikt nie zrobi tego lepiej niż on sam. Wcierał w nie rozbełtane białko kurzego jajka, otaczając się kłębami dymu z zawiniętej w gazetę machorki.
Była mu ślepo posłuszna. Prała jego przepocone koszule i nie zważała na odnajdywane niekiedy na ich rękawach ślady farb. Gotowała tylko to, co lubił jadać, nawet jeśli sama cierpiała na wzdęcia już na sam widok przyrządzanej mu strawy. Miał przedziwne zachcianki, również gdy chodzi o spożywane posiłki. Bułka maczana w gorącym mleku była tego przykładem najmniej kontrowersyjnym. Podejrzewała, że upodobanie do tej prostej, siermiężnej strawy wyniósł z czasów dzieciństwa, które dotknęło go głodem. Dzieciństwa którego nigdy nie wspominał, o które zaś pytania zbywał gniewnym parsknięciem.
Lubił też jadać tłuste żeberka wieprzowe, gotowane w kwaszonej kapuście, wszelkiego rodzaju podroby, serca, płuca i flaczki przyrządzane z wołowych żołądków, plastry cielęcych nerek obtoczone w rozbełtanym jajku i tartej bułce, smażone następnie na rozgrzanym maśle.
Zdarzało się że nacierał solą wielki połeć słoniny, po czym wędził go olchowym dymem w wędzarni w ogrodzie, zaimprowizowanej z dębowej beczki po winie, przykrytej wojłokiem.
Gdy wśród bydła wybuchła zaraza zwana chorobą Kreutzfelda – Jacoba, a ze sklepowych półek zniknął móżdżek, dostawał szału. Musiała kupować go od miejscowych gospodarzy, z pokątnego uboju. Nigdy nie zastanawiała się nad genezą jego upodobań kulinarnych. W skrytości ducha jednak wolałaby podawać mu niedosmażone, krwiste steki, niż całe to świństwo które tak uwielbiał. Przynosiła jednak do domu podroby i, raz po raz, wodne farby. Pędzle kupował sam, czyniąc z tego trwającą nieznośnie długo ceremonię. Rozcierał w palcach włosie, przykładał je do policzka, ślinił, po czym znów rozcierał. Właściciel sklepu z artykułami dla rysowników i malarzy z pewnością miał go za wariata. Czy nim był faktycznie? Nie zastanawiała się nad tym przezornie. Gdyby okazało się, że sypia w jednym łóżku z pomyleńcem, nie umiałaby dalej żyć. Póki co więc sypiała w jednym łóżku z obcym sobie zupełnie mężczyzną, który był jej mężem. Również i tam była mu bezwzględnie posłuszna. Nie protestowała, gdy przetaczał się po niej z impetem rozpędzonej ciężarówki, nie całując jej nawet. Tłumaczyła sobie wytrwale że taki po prostu jest. Że wszyscy przecież jesteśmy tacy, jakimi ukształtowało nas dotychczasowe życie. On również. I ona także.
W powszednie dni tygodnia nie pił. No, może czasem przepłukał usta alkoholem, było tego jednak tyle tylko, co na ból próchniejącego zęba. W poniedziałki, wtorki, środy i czwartki, a niekiedy nawet w piątki nie brudził też dłoni akwamaryną i błękitem. Drzwi do jego izby pozostawały zamknięte, ona zaś nie miała do nich klucza. Była spokojniejsza w te dni. Wracał późnym wieczorem i od razu kładł się do łóżka, wcale jej tam nie przyzywając. Nie jadł nawet kolacji, a przede wszystkim, i to było najważniejsze, nie pił. No i nie bił jej, jak po pijaku. Jeszcze o tym nie wspomniałem? Że ją bił, regularnie i do krwi niekiedy? Nie? No to już teraz wiecie. Ten półkrwi azjata bił ją gdy tylko spojrzała na niego nie tak, jak by sobie życzył. Niekiedy bił ją za to, że w ogóle na niego spojrzała. Albo dla innego widzimisię. Nie bił jednak w dni powszednie i chwaliła za to pana boga. W dni powszednie zasypiał zaraz po powrocie z pracy i nie kazał nawet rozmasowywać sobie zbolałych ramion i pleców. Padał na łóżko jak kłoda i, niejednokrotnie nie myjąc się przedtem, zasypiał niespokojnym, chrapliwym snem . Czuwała długo w noc, nie mogąc zasnąć. Nasłuchiwała tego chrapania i powtarzających się niekiedy bezdechów. Gdy trwały dłużej, zastanawiała się jak by to było bez niego. Gdyby którejś nocy wystygł… Gdyby nie zbudził się nad ranem. Co byłoby z nią wtedy? Umiałaby sobie jakoś radzić, czy tez może lepiej byłoby jej pójść do piachu za nim, od razu, nie zwlekając? Czuła się od niego zależna. Mówił jej co ma robić. Mówił jej nawet co ma pomyśleć, gdy nie miała pewności. Jak przyszłoby jej żyć bez przewodnika, gdyby zabrakło go z dnia na dzień? Wolała o tym nie myśleć zbyt długo. Wolała zamiast tego zająć się czymś, za co nazajutrz mógłby ją pochwalić. Czymś pożytecznym, jak na przykład gulasz z serc. Trzeba je było najpierw obgotować, potem wystudzić, pokroić w kostkę i zasmażyć z obranymi ze skórki pomidorami. Dusiła je pod przykryciem niekiedy do rana i kładła się spać na chwilę przed tym, nim zwlókł się z wymiętej pościeli by wyjść z domu. Bezimienny Kazach, Ormianin czy też Mongoł, który go spłodził, przekazał mu w genach biologiczny zegar mieszkańca jałowych stepów, nie pozwalający spać dłużej niż do świtu. Jego matka, potomkini polskich zesłańców z czasów powstania listopadowego, nie znała jego ojca. Może nie chciała go znać. Był to temat tabu, jak każdy zresztą dotyczący jego przeszłości. Repatriacje z początków lat dziewięćdziesiątych przygnały ich tu oboje, wkrótce potem matka osierociła go. O ile Anna znała go, a znała go przecież od podszewki, można jej było wierzyć na słowo, że raczej na wieść o tym nie zapłakał. Borys, bo takie imię matka mu nadała gdzieś za Uralem dzielącym kontynent na Azję i Europę, nie był chyba fizycznie zdolny do łez. Drugą możliwością było, że wszystkie już wypłakał. Nie uronił przecież ani jednej, gdy własnoręcznie grzebał w pobliskim lesie ulubionego owczarka. I znów poddałem edycji napisany wcześniej tekst. Brzmiał w pierwotnej wersji – ukochanego owczarka . Mogłoby to sugerować, że Borys potrafił kochać. Nie dałbym za to głowy…
Nie płakał też, gdy jego żona poroniła. O tym, że prawdopodobnie przyczynił się do tego, nie chciałem tu wspominać. Zepchnął ją wtedy ze schodów wiodących na zagracone poddasze. Powód? Dobry jak każdy inny. Pewnie znalazł jakiś powód. Nie wiem. Nie mam pojęcia. Anna też go nie miała. W każdym razie pozostawali bezdzietni. Błogosławiła ten stan, choć to inny zupełnie stan u kobiety zwykło się zwać błogosławionym. W miarę jak otwierał jej oczy, w miarę też jak uświadamiała sobie swoje od niego uzależnienie i całkowitą bezradność, potrzeba macierzyństwa, tak naturalna u kobiety w jej wieku, obumierała w niej jak zrzucony ze schodów dwumiesięczny embrion. Nie chciała już zostać matką. Nie jego dziecka w każdym razie. Czym się zajmował? A jaki miał wybór? Jak sądzicie? Z ukończonymi pięcioma klasami sowchozowej szkoły, o czym zaświadczało świadectwo pisane cyrylicą? Z pobieżną tylko znajomością języka polskiego i umiejętnością liczenia na palcach? I z oczami zaszczutego zwierzęcia. No, czym tutaj mógł się trudnić? Obsługiwał piec. Nie, nie był piekarzem. Spopielał doczesne szczątki. Moda taka nastała. Mniej lamentów niż nad otwartą trumną. A i pochówek znacznie tańszy. Zaskoczyłem was? Trochę tylko? W pracy byli z niego zadowoleni, a jakże. Akuratny był. Przychodził do roboty przed wszystkimi. Mówił że dospać nie może. Niewiele więcej mówił. Nie pytał o nadgodziny, urlopy i takie tam. Podwijał rękawy i brał się za ten bałagan, nim jeszcze inni wyszli z szatni po ostatnim papierosie. Przesiewał przez ruszty ze dwunastu gości dziennie. Niezły był, choć nie lubiany. A może dlatego nie lubiany, że niezły? Czy pił? Wszyscy oni żłopią. Pił, ale nigdy w pracy.
Zamykał się w domowej izbie i pił. I malował wtedy, ale to już wiecie. Zawsze jednak w poniedziałek meldował się przed czasem. Wymyty, w czystej koszuli, ogolony. Włosy wypomadowane brylantyną. Trzeźwy jak Matka Teresa z Kalkuty. Tak było aż do ubiegłego tygodnia. W poniedziałek nie przyszedł do pracy. We wtorek też nie. W środę przysłali po niego jakiegoś kolesia, też od umrzyków. Drzwi do chałupy zastał otwarte na oścież. W środku nikogo. To znaczy nikogo żywego. Borys siedział przed sztalugami, na których rozpięte było płótno z jakimś plugastwem. Chyba nie dokończył, bo wyglądało to jak jego własna śmierć. Nie mógł dokończyć. Nie w tym stanie raczej. Z kuchni dobiegał zapach gotującej się strawy. Koleś poszedł tam myśląc że zastanie krzątającą się gospodynię. Nie zastał. Był tylko kocioł na węglowej fajerce. Parowało z niego, więc dmuchnął żeby zerknąć. Zobaczył gotujące się podroby. Serce, móżdżek i poczerniałe od nikotyny płuca.
Odpowiedz
#2
Fajne. Chyba bym jednak zrezygnował z wtrąceń narratora. Trochę rozbija to czytanie - te wstawki o edycji - niech narrator będzie omnipotentny, ale niech nie wrzuca swoich wtrąceń. Miałem mały problem z umiejscowieniem akcji w czasie, ale chyba celujesz w przełom XIX/XX w. (sołchoz, choroba Kreutzfelda-Jakoba, Van Gogh). Problem ten wyniknął z tego, że nie zabardzo pasują mi do tego okresu "ciężarówka", "weekend" i "koleś". Nie żebym się znał, ale jakieś one zbyt nowoczesne.
One sick puppy.
Odpowiedz
#3
W oczy rzuciły mi się tylko powtórzenia, np.:
"cierpiała na wzdęcia już na sam widok przyrządzanej mu strawy. Miał przedziwne zachcianki, również gdy chodzi o spożywane posiłki. Bułka maczana w gorącym mleku była tego przykładem najmniej kontrowersyjnym. Podejrzewała, że upodobanie do tej prostej, siermiężnej strawy wyniósł z czasów dzieciństwa"

"Gdyby okazało się, że sypia w jednym łóżku z pomyleńcem, nie umiałaby dalej żyć. Póki co więc sypiała w jednym łóżku z obcym sobie zupełnie mężczyzną, który był jej mężem." - być może jest to specjalnie tak, ale Tarzmanowi się nie podoba.

"No i nie bił jej, jak po pijaku. Jeszcze o tym nie wspomniałem? Że ją bił, regularnie i do krwi niekiedy? Nie? No to już teraz wiecie. Ten półkrwi azjata bił ją gdy tylko spojrzała na niego nie tak, jak by sobie życzył. Niekiedy bił ją za to, że w ogóle na niego spojrzała. Albo dla innego widzimisię. Nie bił jednak w dni powszednie i chwaliła za to pana boga. " - tu też było specjalnie tak napisane? Bo dużo tego. Także brzydko.

Opowiadanie ciekawe, chociaż mogłoby być więcej jakiejś akcji. Zakończenie zaskakujące, widać próbowałeś wytworzyć odpowienią atmosferę i chyba nawet Ci się udało. Początkowo myślałem, że pomyliłeś działy, ale potem szybko zmieniłem zdanie...
Mógłbyś sobie tylko darować te pytania narratora - "Jeszcze o tym nie wspomniałem?" itp. Nie jest to coś złego, ale źle wygląda w tym przypadku.
Tak więc - pomysł fajny, wykonanie równie dobre, błędów jako takich nie ma... Tarzman myśli, że zasługujesz na gratulacje.
Odpowiedz
#4
(22-03-2010, 07:35)Pan Kracy napisał(a): Fajne. Chyba bym jednak zrezygnował z wtrąceń narratora. Trochę rozbija to czytanie - te wstawki o edycji - niech narrator będzie omnipotentny, ale niech nie wrzuca swoich wtrąceń. Miałem mały problem z umiejscowieniem akcji w czasie, ale chyba celujesz w przełom XIX/XX w. (sołchoz, choroba Kreutzfelda-Jakoba, Van Gogh). Problem ten wyniknął z tego, że nie zabardzo pasują mi do tego okresu "ciężarówka", "weekend" i "koleś". Nie żebym się znał, ale jakieś one zbyt nowoczesne.

Witaj. Nie jesteś pierwszym, któremu nie podobają się wtrącenia narratora. Rozważę ich usunięcie. Co do przedziału czasowego jednak, zdaje mi sie być czytelne, iż akcja toczy się współcześnie. Repatriacje ze wschodu, na fali których bohater trafił do Polski będąc dzieckiem jeszcze, trwały do lat sześćdziesiątych XX-go wieku. Pozdrawiam. Piotr
Odpowiedz
#5
Wybacz, ale nigdy bym nie wpadł na to że akcja dotyczy czasów współczesnych Big Grin
One sick puppy.
Odpowiedz
#6
..."Jego matka, potomkini polskich zesłańców z czasów powstania listopadowego, nie znała jego ojca. Może nie chciała go znać. Był to temat tabu, jak każdy zresztą dotyczący jego przeszłości. Repatriacje z początków lat dziewięćdziesiątych przygnały ich tu oboje, wkrótce potem matka osierociła go..." -umknął Ci ten fragment chyba Confused
Odpowiedz
#7
Nie, nie umknął. Powstanie Listopadowe to 1830 rok. Przyjmuję że dziadek bohatera biorąc w nim udział miał co najmniej 20 lat. Dziesięć lat później mógłby spłodzić potomkinię, a ta repatriacji mogła doświadczyć 30 lat później a więc chyba mowa o repatriacjach z 1890-1914. Oznacza to że bohater już wtedy był w Polsce z dyplomem z sołchozu, więc zakładam że urodził się w latach 1899 - 1902. Dało by mu to czas na narodziny, pięć lat nauki i repatriacje. Nie wiem co rozumiesz przez współczesność, ale bohater współcześnie miałby 111 - 109 lat i trudno byłoby mu dostać robotę w krematorium. Czy też gdziekolwiek indziej. Chociaż z matematyki też jestem słaby i zakładam margines błędu.
One sick puppy.
Odpowiedz
#8
Sprawa się więc wyjaśnia przy Twoim udziale. Określeniu "potomkini" nadałem zbyt szerokiego znaczenia. Zastąpić trzeba je słowem "prawnuczka". Dziękuję za pomoc w znalezieniu błędu, choć wynikał on z pewnej,świadomie poczynionej, paraboli.
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości