Ocena wątku:
  • 2 głosów - średnia: 3.5
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
PRL Fantasy cz. I
#1
Tytuł roboczy chyba zostanie tytułem mianowanym Smile
Część I, wersja oczekująca WASZYCH uwag i poprawek!
Fantasy komiczne, jak to z reguły u mnie bywa. Zapraszam do lektury!



Roderyka spotkałem... nie. Roderyk trafił do nas 26 kwietnia 1986 roku. Pamiętam to dokładnie, bo tego dnia przypadało święto polskiej służby więziennictwa i wuj mój, jako dumny przedstawiciel tej zaszczytnej profesji, już od wczorajszego wieczoru zalegał u mnie na kanapie narąbany jak zapas drewna na zimę. Ja zaś przebywałem wówczas na zwolnieniu chorobowym z powodu niemal całkowitej utraty głosu, której nabawiłem się w moim, nie mniej zaszczytnym, miejscu pracy. W szkole. No dobra, nie było tak źle, ale szkolny lekarz też przecież widział, co się w tym przybytku wyprawia, to i wziął się i zlitował. W każdym razie, wuj jakoś się o tym dowiedział i by mu żona, ciotka w sensie, głowy nie suszyła, zbunkrował się u mnie w ramach prewencyjnego nasączenia organizmu przed dzisiejszą, właściwą popijawą.
Oczywiście, 26 kwietnia 1986 roku wydarzyło się też coś innego, ale o tym naród dowiedział się dopiero parę dni później.
Tego dnia, o godzinie tak młodej, że wykorzystywanie jej do jakichś lubieżnych czynów nosiłoby znamiona ciężkiego przestępstwa temporalno-seksualnego, obudziło mnie dochodzące z dużego pokoju rzężenie ciężko rannego ciągnika rolniczego. Otworzyłem jedno oko i półprzytomnym wzrokiem spojrzałem na budzik. Dochodziła druga w nocy.
Dokuczało mi również ogromne pragnienie, zwlokłem się więc z łóżka i poczłapałem do kuchni. W drodze przez duży pokój omal nie wywinąłem orła na porzuconej flaszce; udało mi się za to ustalić, że jednak nie będę musiał rano wzywać ekipy mechaników. To tylko wujek chrapał.
Dotarłem do pozbawionej okien groty kuchni, znalazłem szklankę i nalałem wody. Wypiłem duszkiem jedną, potem drugą. Afrykańska susza, panująca w moim przełyku, dała chwilowo za wygraną, wróciłem więc ostrożnie do gościnnego i spojrzałem przez okno na szare podwórko, oświetlone jedną marną latarnią. Bloki były ciemne; osiedle spało.
Pod wpływem alkoholu ludzie często robią dziwne rzeczy. Ja, chociaż nie wypiłem tyle co wujek, również wpadłem na świetny, zdawałoby się, pomysł. Pomyślałem, że odrobina świeżego powietrza pozwoli mi łatwiej ponownie zasnąć. A ponieważ nie miałem psa, z którym mógłbym wyjść na późny spacer, postanowiłem więc wynieść śmieci. Ubrałem dres, wsunąłem na nogi stare klapki i wziąwszy spod zlewu wiadro zawierające głównie ziemniaczane obierki – no bo co miało zawierać – wyszedłem w przyjemnie chłodną noc.
Dopiero na dole zastanowiłem się, czy w obecnym stanie powrót na czwarte piętro będzie wymagał udziału wszystkich czterech kończyn. Rychło w czas. Jak to się dziwnie czasem w życiu układa, że człowiek najpierw wyskoczy z samolotu, a dopiero potem sprawdza czy w plecaku jest spadochron, czy tylko drugie śniadanie...
Nic nie mogłem już na to poradzić, doczłapałem więc do śmietnika, zagłębiłem się między betonowe ściany i wysypałem zawartość wiadra do kubła. Następnie zrobiłem w tył zwrot i skierowałem się z powrotem ku wejściu do klatki schodowej, a półprzytomny umysł szacował już, po ilu schodach dostanę zadyszki i zacznę używać rąk do dalszej wspinaczki. Myślami byłem już z powrotem w łóżku.
I wtedy z mrocznego wnętrza śmietnika powiał gorący wiatr, niosąc co lżejsze odpadki, a zaraz potem noc rozjaśnił rozbłysk zimnego, niebieskiego światła, malującego cienie aż na ścianach okolicznych bloków. Towarzyszył temu donośny dźwięk wściekłej sprężyny wyskakującej ze starego łóżka przepuszczony przez długą, metalową rurę. A przynajmniej tak mi się zdawało. Mogłem przecież nie zapamiętać wszystkiego zbyt dokładnie.
Trwało to parę sekund, podczas których stałem nieruchomo niczym żona Lota w słup soli zamieniona. Podobała mi się zawsze ta historia; po zastanowieniu doszedłem do wniosku, że w swej dobroci Bóg chciał jakoś Lotowi wynagrodzić utratę małżonki, sól była przecież wtedy bardzo cenna. Była też ciężka, a nikt nie wspominał o tym, by nieszczęsna kobieta założyła akurat wtedy wrotki... dobra, dobra, już mówię. No więc w jednej chwili światło zgasło, wiatr ustał i powróciła cisza, w której wciąż jeszcze przeprowadzałem gorączkowy rachunek sumienia na temat tego, co takiego z wujem mogliśmy wyrzucić do śmieci. Kiedy jednak zaraz coś w środku zaczęło zgrzytać i obijać się o kubły, do mojego zaćmionego umysłu dotarły sople lodowatej grozy. Obróciłem się powoli ku wejściu do śmietnika, gdyż o ucieczce nie mogło być mowy – porażone strachem mięśnie przypominały teraz lodowaty jedwab. A wspomniana groza, wciąż skrzypiąc i dudniąc, była coraz bliżej, by pochwycić mnie swymi krwi żądnymi łapskami, sapiąc przy tym i mrucząc...
Mrucząc...
‘Niech to szlag!’?
Tajemniczy mieszkaniec krainy kubłem stojącej wygramolił się wreszcie na zewnątrz, w światło marnej latarni. Stanęliśmy naprzeciw siebie: ja, w znoszonym dresie i starych klapkach, dzierżący w dłoni wiadro – jedyną broń jaką miałem przy sobie; i... zbroja.
To znaczy, facet zakuty w zbroję. Od stóp do głów. Jedną rękę trzymał na hełmie, drugą opierał się o mur; chyba nieźle mu się w tym hełmie kręciło.
- O żesz bogowie... – zadudniła zbroja ze swych czeluści. Ja nie powiedziałem nic, bo chwilowo zerwały mi się sznurki, którymi na co dzień moja żuchwa była przymocowana do reszty głowy. Zbroja tymczasem rozejrzała się na boki z metalicznym zgrzytem. Musiała przy tym zabawnie manewrować całą sobą, bo sam hełm miał wyraźnie ograniczone możliwości ruchu.
Wreszcie spostrzegła mnie.
- Ty! – huknęła, wskazując na mnie palcem żelaznej rękawicy. – Gdzieżem?!
Wiadro wypadło mi z dłoni.
- Prawże! – usłyszałem znowu, a zbroja ruszyła ku mnie krokiem wciąż nieco chybotliwym. – Prawże, kmiotku, bo cię płazem zdzielę! Gdzież trafił sir Roderyk?!
- Eee... – rzekłem – Ser?
- Azali żeś słuch postradał, chamie? Język ci odjęto cy żeś niemotą urodzon! Prawże, bo cię uwałaszę!
Byłby mnie złapał tymi żelaznymi łapskami, ale nagle zgubił krok, zatoczył się i obiema rękami przytrzymał hełmu, jakby się bał, że mu razem z głową odpadnie.
- Słabuję... – wysapał głosem jakby z kanalizacji biegnącym. – Jucha mnie we łbie huczy...
Opadł z chrzęstem na kolana, zdołał jeszcze zajęczeć i tak się jakoś skręcić, że kiedy runął, to runął na plecy, czyniąc przy tym hałasu jakby się wieża Eiffla w kostkę składała.
Gdy przebrzmiały metaliczne echa i powróciła cisza, zakłócana jedynie szczekaniem jakiegoś przebudzonego psa, ja wciąż stałem niewzruszony, z uniesionym do ciosu wiadrem i rozdziawioną gębą. Bezmyślnie gapiłem się na tą żelazną rozgwiazdę. Gdyby ktoś teraz wyjrzał przez okno, miałby niezły problem ze sformułowaniem donosu.
Po chwili podszedłem do niego ostrożnie, nie będąc pewnym, czy czegoś nie knuje.
- Halo? – zapytałem. W rankingu głupich pytań musiało się to mieścić gdzieś pomiędzy ‘Co to ma znaczyć?’ na widok żony baraszkującej z kochankiem a ‘Czy dobrze się czujesz?’ skierowanym do kogoś, komu Godzilla właśnie odgryzła głowę. – Jest pan tam?
Niestety, określeniem najlepiej pasującym do opisania mojego niedoszłego rozmówcy było w tej chwili ‘zezłomowany’.
- Ehm – odchrząknąłem i delikatnie stuknąłem go wiadrem. – Słyszy mnie pan? Jest pan może ze stołecznego klubu historycznego?
Doskonale wiedziałem, że chłopaki, bardzo zresztą zaangażowani, często urządzali różne prezentacje czy pokazowe bitwy. Z reguły takie bitwy trwały do późnych godzin wieczornych i trzeba było ich potem zbierać, leżących po kątach i cierpiących bynajmniej nie z powodu odniesionych ran.
Ten jednak nie reagował na jakiekolwiek próby nawiązania kontaktu. Jedynie kształtem różnił się teraz od konserwy.
Nocny chłód zaczynał powoli mi dokuczać, odezwała się też senność. Spojrzałem krytycznie na zapakowanego w żelazo faceta. Przeszło mi przez myśl, że zbroję miał naprawdę świetnie wykonaną, bardzo realistyczną. Jednak wtedy nie zwróciłem na to uwagi. Zastanawiałem się, co zrobić; kiedyś w końcu wytrzeźwieje, ale przecież głupio tak było go tu zostawić, pod śmietnikiem. Mógł się przeziębić. Ktoś mógł go ukraść i sprzedać na złom.
Przyznam, nielicho się namęczyłem, zanim udało mi się zaciągnąć go do piwnicy. Ważył chyba z tonę w tej swojej zbroi, a najbardziej hałasował na schodach. Ułożyłem go na worku z ziemniakami, plecami oparłem o rurę c.o., po czym wyszedłem, nie gasząc światła ani nie zamykając drzwi, i wdrapałem się na górę z poczuciem spełnienia dobrego uczynku.

Gdy następnego dnia obudziłem się... rano, niech będzie, z lekkim bólem głowy i poplątanymi myślami, nie od razu przypomniałem sobie o fancie w piwnicy. Byłem wciąż pół przytomny, gdy dowlokłem się do kuchni. Wujaszek już tam siedział i przegryzał ogórki konserwowe z wielkiego słoika. I nawet ten słoik nie podziałał trzeźwiąco na mój skołatany umysł. Dopiero gdy wuj się odezwał...
- Wiesz, Janku – rzekł mi z dziwną miną – nie uwierzysz, jak ci powiem. Zszedłem rano do piwnicy po ogórki...
Tak. Właśnie wtedy.
- ...a tam leży facet w zbroi. Wytrzeźwiałem w jednej chwili. Wiesz coś o tym?
Szlag. Tak, wujku, znalazłem go w śmietniku. Zabrałem go, bo może da się wypolerować i sprzedać w antykwariacie...
- Ehm... – powoli, bardzo powoli sięgnąłem na półkę po szklankę. Bardzo, bardzo powoli położyłem ją na stole. Szybko, bardzo szybko starałem się myśleć.
- To kolega... z kółka historycznego – mówiły usta bez konsultacji z mózgiem; nie było na to czasu. – No, zrobili wczoraj... taki mały spektakl... i kolega trochę pijany tu wczoraj przyszedł wieczorem. Późnym wieczorem. Bardzo – sięgnąłem po czajnik i podstawiłem go pod kran. – Sam wiesz, jak to bywa. Bawili się, popili...
- Ho ho – zaśmiał się wujaszek. – Młodość... a jakże, wiem, wiem...
- No – odchrząknąłem. – To go do piwnicy dałem, bo na górę by przecież nie wszedł. Nie? Nawet ubrania... znaczy, zbroi nie zdjął.
Odkręciłem kran. Zaburczał, jakby obrażony, i uronił strużkę wody koloru wypalonej gliny.
- Dziś nie będzie – rzucił wujek, sięgając do słoika. – Robią wodociąg na Belgijskiej. No, to całe szczęście – wrócił do tematu – bo jak go zobaczyłem, to mi przez głowę przeszło, czy nie zatruty był ten bimber.
- Nie, no przecież wujka bimber pierwsza klasa... – powiedziałem, odkładając pusty czajnik na kuchnię. Sięgnąłem do stojącej w rogu skrzynki z mineralną; coś tam jeszcze było. – A czy on, tak jakby, obudził się już może?
- Leżał tam jak kłoda i chrapał chyba gorzej ode mnie – odparł wujaszek. Dokończył ogórka i wstał od stołu. – Nie chciałem go dotykać, rozumiesz, ja tam się nie tykam takich egzotycznych rzeczy. Chociaż – mówił dalej już z przedpokoju, ubierając buty i kurtkę – gdyby był pusty, może i niezłą sumkę na złomie by dali.
Dopiął guziki munduru i wcisnął na głowę służbową czapkę. Prezentował się nie najgorzej, może tylko przekrwione oczy psuły trochę efekt.
- A może to przez ten hełm? – zapytał nagle, odrywając wzrok od swego odbicia w lustrze.
- Co przez hełm? – spytałem. Myślami byłem w piwnicy, ciało skupiało się na mineralnej.
- No, tak chrapał. Echo, rozumiesz. I tak dziw, że się nie udusił. Ech – strzepnął jakiś niewidzialny pyłek – będę leciał. Na twoim miejscu bym tam zajrzał do niego. Może się przestraszyć, jak się zbudzi. No, to cześć, Janeczku!
Gdy tylko wyszedł, pobiegłem po klucze od piwnicy – ktoś przecież mógł zamknąć drzwi wejściowe, następnie do kuchni po butelkę mineralnej – pewnie będzie go suszyć; czy coś mogło mi grozić z jego strony? Powinienem zaopatrzyć się w jakąś broń, tak na wszelki wypadek, przecież nie znałem gościa? Może młotek? Hm, cokolwiek bym nie wymyślił, mógłbym co najwyżej tylko w niego popukać. Trzeba było mieć nadzieję, że gdy się przebudzi, nie będzie agresywny. Potrzebowałbym solidnego muru, żeby go powstrzymać; z drugiej strony, może sam nie zdoła się podnieść?
Przestraszy się, dobre sobie. Schodząc w dół, zacząłem się martwić, czy przypadkiem ktoś już go nie odkrył. Kto by miał wtedy większą niespodziankę? Sąsiad emeryt znajdujący w piwnicy faceta w zbroi, czy facet w zbroi budzący się w piwnicy na drugim, zapewne, końcu miasta? Była co prawda sobota, więc mało prawdopodobne, by ktoś rankiem schodził do blokowego podziemia po rower, na ten przykład, by wyruszyć nim do pracy. Z drugiej strony, ranek minął jakieś cztery godziny temu.
Wszystko jednak zastałem tak, jak zostawiłem; drzwi otwarte, światło zapalone. Żadnych oznak paniki. Gość mój leżał na parcianym worku i cichutko pochrapywał. Rzeczywiście, pomyślałem, mogłem mu przynajmniej uchylić przyłbicę.
Stuknąłem parę razy butelką w bok hełmu.
- Pobudka! – krzyknąłem. Żelazny człowiek drgnął ledwie i wymruczał coś niezrozumiałego.
- Wstawaj! Nie będziesz tu przecież cały dzień leżał!
Prawa dłoń uniosła się powoli, z wysiłkiem, w tym powszechnym u ludzi skacowanych odruchu sprawdzenia, czy głowa wciąż jest na swoim miejscu. W połowie drogi jednak coś zgrzytnęło i ręka nieruchomiała, a z głębin hełmu dobiegło kolejne rozdzierające westchnienie.
- Wstawajże, człowieku... – zniecierpliwiłem się i uderzywszy lekko butelką, odszpuntowałem głowę delikwenta z więzienia przyłbicy.
Małe, przekrwione oczka spojrzały na mnie, obok mnie, jeszcze raz na mnie i wnet otworzyły się szeroko, jak u każdego, kto po solidnej imprezie obudziłby się zakuty w zbroję w czyjejś piwnicy. Zbladł jednak, a nawet coś na kształt przerażenia przemknęło przez jego twarz.
- Gdzieżem? – spytał ostrożnie.
- W mojej piwnicy – wyjaśniłem. – Zawołać ci taryfę?
Zyskałem tym nieufne, badawcze spojrzenie.
- Azali w jęctwie mnie trzymacie?
- Co? – zbaraniałem. – Za nic cię nie trzymam. Chcesz tą taryfę czy wolisz wracać z buta? Wiesz, nie mam całego dnia.
Zamiast odpowiedzi, spojrzenie przesunęło się powoli ku butelce wody, którą wciąż trzymałem w dłoni.
- A, tak – przypomniałem sobie, - Pewnie cię suszy, co? – Z pomocą krawędzi stołu pozbyłem się kapsla; z butelki dobiegł cichy szum bąbelków. – No, co się tak gapisz? Otwieraj paszczękę, to pomogę ci się napić!
Niechętnie, jak człowiek przez kogoś innego pozbawiony wyboru, otworzył usta i pociągnął ledwie parę łyków, kiedy zaczął nagle parskać i kaszleć.
- Dalibóg, jakiż mdły napitek! Gorszego piwa żem w żywocie nie pił...
- Przecież to nie piwo, bęcwale – rzekłem, odkładając butelkę na stół. – Zwykła mineralna.
Spojrzały na mnie oczy człowieka, który dla sportu nosi zbroję.
- Woda – wytłumaczyłem spokojnie.
- Woda? Jakoż to! Język szczypie i gardło pali! Struć mnie chcieliście?
- Nikt cię nie chce... słuchaj, co ty bredzisz? – straciłem cierpliwość. – Skąd się tu w ogóle wziąłeś?
- Wykładałem sobie, że wy mi powiecie!
No dobra, więc coś udało nam się ustalić.
- Posłuchaj – zacząłem w miarę możliwości spokojnie, siadając na chybotliwym, zakurzonym taborecie. – Znalazłem cię wczoraj nietomnego przed blokiem, więc zaniosłem cię do piwnicy, żebyś nie przemarzł. Powiedz mi, skąd jesteś, to pomogę ci trafić do domu, gdzie jestem pewien, że ktoś się tobą zaopiekuje...
- Dziwnie mówicie – przerwał mi człowiek myślący, że jest rycerzem. Zaczęło we mnie kiełkować pewne podejrzenie...
- Naprawdę? – zdziwiłem się uprzejmie. – Może na początek powiesz mi, jak się nazywasz...
- Sir Roderyk de Utherecroix! – zakrakał. – Rycerz Wieńca Zakonu Czarnych Ziem! I żądam trochę atencyji, mospanie!
Tak... a więc to ten typ, pomyślałem. Może lepiej zamiast taryfy będzie wezwać pogotowie...
- Dobrze. Ja jestem Janek. A skąd pochodzisz... mości rycerzu?
- Z Amn, oczywiście! Perły Zachodniego Wybrzeża! Miasta tysiąca...
- Tak, tak, na pewno. A czy wiesz, gdzie obecnie się znajdujesz?
Tym pytaniem zmusiłem go do ściągnięcia brwi w pełnym zastanowienia geście. Dźwignął się też nieco, i skrzypiąc przemieścił do pozycji bardziej siedzącej.
- No, po prawdzie, to nie mam pojęcia. Ostatnie, co pamiętam, to biwak w pobliżu Wrót Baldura, a potem pierońsko mocny wiater się zerwał, zupełnie nie wiadomo skąd. Bez ochyby to jakaś piekielna zabawka była! Porwał mnie i niósł długo, pókim świadomości nie stracił...
- Teraz jesteś w Warszawie.
Spojrzenie, jakim mnie wtedy obdarzył, na pewno zyskałoby najwyższe noty w Konkursie Spojrzeń Mężów Wracających Wcześniej Z Delegacji.
- O bogowie – szepnął. – Czyli za granicą?
- Jakąś na pewno... – mruknąłem do siebie, ale głośniej powiedziałem: - Wiesz co, jesteś chyba w szoku. Może pójdziemy do mnie, gdzie zrzucisz z siebie...
- Nigdym nie słyszał o Waszawie... – rzekł tonem z reguły zarezerwowanym dla osób mówiących coś w stylu „Nie do wiary! To wszystko wina profesora!”.
- ...zrzucisz z siebie cały ten złom, a potem razem się zastanowimy, jak cię odesłać do domu...
- Zacny li to gród?
- Gdzie? – zapytałem, zbity nieco z tropu.
- Ta Waszawa, co o niej mówicie!
- Zacny, zacny, a jakże! Słuchaj, może nawet położysz się do łóżka, odpoczniesz trochę. A ja zadzwonię po jakichś miłych ludzi, żeby zabrali cię do jakiegoś przytulnego... no, miejsca – dokończyłem, wstałem i pomogłem mu się podnieść.
- Szlachetne macie intencyje – rzekł, stając z moją wydatną pomocą na nogi. Ile on ważył w całym tym żelastwie? – Tedy pardonu upraszam, żem was poprzednio od kmiotków nawołał. Ale pomnijcie, że nikt mnie tu nie zna ani ja nie znam nikogo. Ba, nie wiem nawet, gdzie tak naprawdę jestem! Jakie to królestwo?
- Warszawa jest stolicą Polski... – tłumaczyłem powoli, jak dziecku, gdy w końcu stanął na nogi. - ...kraju Polan, królestwa założonego przez Lecha, co mu się biały orzeł ukazał... bez korony, oczywiście – dodałem odruchowo, na wypadek, gdyby słuchały tego wszystkiego niepowołane uszy. Po czym sam siebie w myślach zbeształem; czy znalazłby się ubek na tyle zdesperowany, by raportować do centrali moją tu rozmowę z wariatem zakutym w zbroję?
Prawdopodobnie tak, odpowiedziałem sam sobie po chwili zastanowienia. Zbeształem się ponownie za tak ewidentne potknięcie w codziennej czujności.
- Na pewno już o tym słyszałeś – objąłem go ramieniem i delikatnie pchnąłem ku wyjściu. – Przypomnisz sobie. A teraz...
Sięgnąłem do kontaktu i wyłączyłem światło.
- Cóż to?! – rycerz nagle zesztywniał, co było niezłą sztuczką z racji jego żelaznej kreacji. – Mrok zapadł! Gdzie mój miecz?! Gdzie... – zamarł na chwilę ze spojrzeniem utkwionym w sufit. – Gdzie są pochodnie?
- Spokojnie, nie ma żadnych pochodni. To tylko ja zgasiłem światło. Czy ty...
- Kim wy jesteście, panie? – spojrzał na mnie z autentycznym przerażeniem w błękitnych oczach.
- Nauczycielem – warknąłem, bo naprawdę zaczynałem już tracić cierpliwość. Zacząłem dźgać palcem włącznik światła. – Widzisz? Zapala się i gaśnie, zapala, i gaśnie. Wspaniała sztuczka. A teraz może wreszcie wyjdziemy z tej piwnicy...
- Potężnym musicie być uczonym – wyszeptał nabożnie. – Mało kogo stać na magiczne światła, tak subtelne, że się ich nawet nie zauważa, póki nie zgasną...
Poddałem się. Miałem wrażenie, że sitem wodę noszę.
- Jestem wszechwładnym czarownikiem – wymamrotałem głosem ciężkim od tłumionej złości. – Dorośli drżą na samą myśl o spotkaniu ze mną, a dzieci się mnie boją – to akurat, z pewnego punktu widzenia, była szczera prawda. – I znam wielu innych czarowników, więc nakazuję ci wreszcie opuścić te lochy i udać się ze mną do mej chaty, bo mój gniew będzie straszliwy. Dostałeś kiedyś dwóję czerwonym tuszem wypisaną?!
- Nie – wyjęczał niemal.
- Więc idź! Bo będzie płacz i zgrzytanie zębów!

Potem było już tylko gorzej. Gdy wyszliśmy na klatkę schodową, najpierw gapił się na ściany i sufit, jakby były zrobione z piernika, a na półpiętrze, kiedy ujrzał za szybą osiedlowy krajobraz, przez dłuższą chwilę wpatrywał się weń z otwartymi ustami niczym Kolumb w dziewicze wybrzeże Antyli. Wchodząc na czwarte piętro, starał się trzymać z dala od ścian, jakby bał się, że go pogryzą. Kiedy zaś weszliśmy do mieszkania, wyraził lękliwy zachwyt nad ruskim dywanem z wyprzedaży w DH Centrum, a tanią meblościankę obdarzył szacunkiem godnym prawdziwej dębiny. W ogóle stwierdził, że z przepychem mam dwór urządzony. Coraz bardziej umacniałem się w przekonaniu, że ten gość to naprawdę ciężki przypadek. Absolutne przetasowanie osobowości, czy jak to tam się fachowo nazywa. No i skąd się tu wziął? Płatnerstwo historyczne nie wchodziło raczej w skład zajęć terapeutycznych; drżałem na samą myśl o tym, że taki świr do tej pory bezkarnie biegał po mieście.
Póki co, postanowiłem nie włączać na razie radia ani telewizora, zabroniłem mu też wchodzić do łazienki. Szok mógłby go zabić. Pomogłem mu zdjąć zbroję, bardzo ciężką, poobijaną, naprawdę robiła wrażenie. Pod nią miał śmieszne rajtuzy, płócienną koszulę i bezrękawnik, pewnie po to żeby wygodniej było nosić żelazny garnitur. No i to właściwie było wszystko. Stał tak pośrodku pokoju, jakby mniejszy taki, potulniejszy, i w ogóle wyglądał teraz jak siedem nieszczęść, które zgubiły w lesie wszystkie uciułane dolary. I kartki na mięso.
Wody wciąż nie było, więc wlałem do czajnika resztki mineralnej. Roderyka położyłem na wersalce w pokoju, a sam wróciłem do kuchni i sięgnąłem do szafki po gruzińską herbatę i krople nasenne. To było trochę nieuczciwe, ale lepiej żeby się przespał, podczas gdy ja tym czasie spokojnie pomyślę, co z nim zrobić. Po chwili zalałem wrzątkiem dwie szklanki marnej herbaty, do jednej z nich dolałem hojnie kropelek i wróciłem do dużego pokoju.
- Wypij to – powiedziałem, podając Roderykowi doprawiony czaj. – Odprężysz się i odpoczniesz. A możesz mi też opowiedzieć, skąd... no, z jakich stron pochodzisz.
Leżąc i popijając gorącą herbatę, Roderyk snuł opowieść o jakiejś mitycznej krainie, gdzie mieszkali czarodzieje, gnomy, leśne straszydła, smoki i ludzie różnych kolorów, pełnej bogatych miast, spokojnych wiosek, nawiedzonych cmentarzy i równie nawiedzonych sekt. Krainę regularnie dręczyły epidemie, kataklizmy, barbarzyńskie armie i nikczemni władcy wszelkiego typu, ludzie zaprzedawali dusze siłom ciemności, uwalniali piekielne istoty, zawierali pakty z demonami, wszystko oczywiście z żądzy bogactwa i władzy, i ogólnie odnieść można było wrażenie, że w każdej piwnicy czai się zło, na byle strychu leżą potężne magiczne bronie i cudowne mikstury, i że nie ma tam miejsca na tak ordynarnie zwyczajne rzeczy jak na przykład stodoła zawierająca standardowego konia, a nie model składający się jedynie z płonących kości. Strach było wyjść na ulicę; człowiek nie mógł być pewien, w jakim kształcie wróci do domu. A jednak – co za szczęśliwy traf – Roderykowi i jemu podobnym zawsze udawało się ocalić świat. Ratowali dziewice, których krew miała spłynąć na mroczne ołtarze; wykradali ostatni z kilku klejnotów, które miały nadać moc jakiemuś posępnemu czerepowi, w ostatniej chwili lali święcona wodę w zatrute fontanny, pojawiali się na czas w zrujnowanych wieżach na odludziu, gdzie ktoś usiłował uwolnić potężnego demona. Tropili siewców zarazy, rozbijali niecne spiski, sprowadzali dziatki do ich matek... Roboty mieli więcej niż straż pożarna w piekle. W świecie, gdzie po zmroku człowiek bał się nawet zajrzeć do własnego wiadra, każdy z nich był niczym Hans Kloss i kapitan Sowa w jednym. Tylko bardziej.
Gadał i gadał już dobrą godzinę, przeprosiłem więc na chwilę i wróciłem do kuchni. Odnalazłem kartonik z kroplami nasennymi i spojrzałem... tak, dwa lata po terminie ważności. Nic dziwnego, nie uśpiłyby nawet susła na zimę.
Plan B, gdyby istniał, zakładałby pewnie jakieś sprytne posunięcia, pomocne w przełamaniu patowej sytuacji. Musiałem jednak improwizować; i gdy chwilę później okazało się, że nie działają również telefony, czyli nie dodzwonię się na pogotowie, zrozumiałem, że to nie będzie zwykła improwizacja. Zapowiadał się free jazz na jedną strunę i wariata na wersalce.
Byłem jednak obywatelem szczęśliwej socjalistycznej republiki, a tacy ludzie nie poddają się łatwo przeciwnościom losu. Tacy ludzie zawsze znajdą sprytnie wyjście z każdej sytuacji. Inaczej większość z nich nie przeżyłaby długo w robotniczym raju. Znalazłem takie wyjście i ja.
Skoro góra nie chciała przyjść do Mahometa, Mahomet musiał pofatygować się do góry. Konkretnie, do szpitala przy ulicy Sobieskiego, odległego stąd o najwyżej dwadzieścia minut marszu. Nie byłem pewien, jaki jest tam oddział, ale przecież będą mieli lekarzy, karetki, i powinni wiedzieć co zrobić z moim błędnym rycerzem. Mahomet, to znaczy Roderyk musiał w tym celu ubrać mój stary dres, jakieś zapomniane buty i płaszcz przeciwdeszczowy – tylko to na niego pasowało, był ode mnie nieco wyższy i mocniejszej budowy. Pewnie od machania mieczem... Była jeszcze sprawa jego reakcji na świat zewnętrzny – bo przecież do celu trzeba było dojść piechotą. Może będzie chciał zaatakować tramwaj? Postanowiłem ubezpieczyć się i na taką ewentualność.
- Roderyku – powiedziałem, gdy byliśmy już gotowi do wyjścia. Obejrzałem go od stóp do głów; wyglądał trochę jak cinkciarz ze wschodu, któremu się nie poszczęściło, a trochę jak złodziej, który obrobił sklep odzieżowy nocą bez latarki. Był bardzo zawiedziony, że nie pozwoliłem mu wyjść na miasto w zbroi, i napawało go to widocznym niepokojem. Do tego te pierścienie na palcach i bujny wąs – areszt prewencyjny aż się prosił o zastosowanie.
- Sir Roderyku – podjąłem – wyjdziemy teraz na ulice miasta, jakże innego od tych, które pamiętasz z domu. Nie dziw się niczemu, co zobaczysz. Ehm... udamy się do osób, które powinny coś poradzić na twoje kłopoty. I, jeszcze... staraj się nie krzyczeć na nikogo, nawet jeśli ktoś komentowałby twój ubiór. I nie obawiaj się niczego, pamiętaj, jesteś ze mną.
Pora, niestety, była taka, że rozpoczynał się popołudniowy ruch powrotny z pracy. Czyli Roderyk gapił się na licznych przechodniów tak, jak my gapilibyśmy się na kogoś biegającego po starówce zupełnie bez ubrań, za to z pawim piórem w dupie. Na szare bloki też patrzył jakby się octu napił.
- Cóż za ohydne domy – gadał do siebie. – Bez fantazji zupełnie, bez ducha, a gnieżdżą się w nich ludziska jak robactwo na trupiej wątrobie. A i sami ludzie cisi tacy, ponurzy. Szaro odziani, markotni...
- Patrzysz na socjalistyczne niebo na ziemi – burknąłem ponuro.
- Doprawdyż! – zakrzyknął mój towarzysz. - Gdybyś waść takim minorowym tonem nie przemawiał, pomyślałbym, że krotochwilę wystawiasz.
Zmilczałem, bo i cóż było powiedzieć.
- Widziałem ja już takie oblicza – gderał dalej pan rycerz. – U ludzi biednych, z roli żyjących, co to ich spasłe panisko batogiem i głodem trzymało, godność zdeptawszy. Ale i u zamożnych, kiedy to jaki zmarły familiant ich zza grobu nachodził i ubytki czynił, czy okupant jaki okolicę żelazną pięścią trzymał za ja...
- Ha! – parsknąłem. – Tu żeś trafił, mości rycerzu. Okupant, a jakże. Ciemny jak wnętrze buta, ale liczny i... – opamiętałem się, ugryzłem w język i zakląłem w duchu. Cholera, jeszcze kto usłyszy!
- Waść się mówić obawiasz? – Roderyk nachylił się i przeszedł do konspiracyjnego szeptu. – Ktoś taki jak ty? Zaiste, nielichy diabeł wasz kraj w garści trzyma, skoro...
- Ofiarowują nam dozgonną przyjaźń i bratnią pomoc – powiedziałem tonem trochę zbyt jasno sugerującym, gdzie mogą sobie nasi bracia swoją pomoc wsadzić.
- Znam ja ten typ! – zaperzył się rycerz. – W rzyć pies jebał takich braci! Skąd oni przyszli? Mówże, waść, mnie możesz powiedzieć!
Zatrzymałem się i obróciłem, spojrzawszy ze złością w twarz wojaka. Patrzyłem w niebieskie oczy, w szczere oblicze, szukając kpiny, szyderstwa, okrutnego żartu, a może umyślnego podżegania, które za chwilę skończyłoby się wesołą przebieżką przez ścieżkę zdrowia. Już otworzyłem usta, by zapytać, czy to jakaś kabaretowa prowokacja, czy może prowokacyjny kabaret; czy ktoś to wszystko nagrywa, opłaca i czerpie z tego przyjemność, czy też rozmówca mój jest prawdziwie i nieodwracalnie tak mocno od świata oderwany, że...
Otworzyłem więc usta, lecz po chwili je zamknąłem. W tym szczerym obliczu, w oczach niebieskich dostrzegłem bowiem jedynie niekłamaną troskę i prawdziwe zainteresowanie. Zupełnie jakby ich właściciel rzeczywiście przybył tu z innego świata.
- Ech – westchnąłem. – I co, rzucisz się wtedy z opresji nas ratować? Przecież nawet miecza swego tutaj nie masz! Zresztą, sam jeden nigdy nie dałbyś im rady.
Ruszyliśmy dalej. Tuż za rogiem, przesłonięta jeszcze jakimiś krzakami, biegła już szosa. Ciekawe, jak na nią zareaguje, pomyślałem.
- Kto to wie, może i by trzeba wam pomóc – gadał Roderyk. – Toć to powinność nasza, braciom słabszym w opresji ratunek poczynić. A mówicie, że taka ich mnogość?
- Bez liku – odparłem, zrezygnowawszy z podejrzeń. – Przecież to Ruscy.
- Pierwszy raz o takiej nacji słyszę.
- Można by powiedzieć, że to źli czarodzieje ze wschodu, co kraj nasz zagarnęli i ze swych wież w dalekiej krainie nim rządzą. Ale runą te ich wieże, oj runą...
- Dywersyję jaką szykujecie? – ucieszył się wyraźnie. – Słowo powiedzcie, a...
...wruuuuummmm...
- O, na Mystrę i Selunę! – pan Roderyk odskoczył jakby sam diabeł się przed nim obnażył. – Co to za pomiot piekielny, w żelazo odzian i smrodem strasznym płuca trujący?!
- To? – spojrzałem w ślad za odjeżdżającym pojazdem. – Tarpan.
- Diaboł...
- Uspokój się! – potrząsnąłem nim lekko. – Mówiłem ci przecież, że wiele może cię tu zaskoczyć. To nie piekielne pomioty, tylko samochody. Takie... – zmarszczyłem brwi w zastanowieniu. – Takie zaprzęgi, ale bez koni.
Patrzył oszołomiony na przemykające ulicą samochody, jakby to były biegające grzyby. Kiedy mijał nas miejski autobus, wielki i głośny, odruchowo cofnął się dwa kroki.
- Na bogów... – wyszeptał. – Ryczą i cuchną, jakaż to magia je napędza?
- Benzyna – odparłem. – Taka czarodziejska mikstura. Wydajniejsza niż konie.
- Żaden jasnego sumienia człowiek nie wsiadłby nigdy do takiego powozu, nieczystymi czarami napędzanego!
- Ach, tak, rzeczywiście są trochę nieczyste – popatrzyłem w zamyśleniu na rurę wydechową przejeżdżającej ciężarówki. – Ale nic nam nie zrobią. Panujemy nad nimi całkowicie. Bez naszego rozkazu nie ruszą się o metr – uśmiechnąłem się do siebie, zadowolony z takiego wyjaśnienia. Chyba zaczynałem dostosowywać się do sposobu myślenia mojego towarzysza. – No i bardzo się przydają. Ale nie bój nic, panie rycerzu, my pójdziemy piechotą.
Ruszyliśmy chodnikiem wzdłuż ulicy. Dziesięć minut do szpitala, jeśli będziemy iść szybko...
- Zła to rzecz, tak igrać z czarami – mruczał Roderyk. – Czary to nie przelewki. Mają konsekwencje. Nadużywać ich nie wolno...
- Bez obaw, mości rycerzu. Wiele czasu minęło, odkąd uczony zza wielkiego morza pierwszy taki powóz skonstruował. I służą nam one, jak widzisz, do dzisiaj.
- A któż to był mędrcem tak wielkim, i czarownikiem na tyle potężnym, by smrodliwe, trujące demony w miksturę ową zakląć i do napędzania tych brył żelaznych przymusić?
- Ford. Henry Ford, zdaje się. Zza wielkiego morza.
- Zaszczyt to by był ogromny, na swej drodze tak wielce uczonego męża spotkać i dłoń mu uścisnąć.
- Z tym miałbyś problem, panie rycerzu, bo już z pięćdziesiąt lat będzie jak go pochowano.
- W takim razie zaszczytem byłoby dla mnie splądrować jego grobowiec.
Maszerowaliśmy więc chwilę w milczeniu, jako że nic nadającego się na odpowiedź nie przyszło mi do głowy.
- To tak zdobywasz swoje pierścienie? – zapytałem, by wypełnić ciszę. – Całe to złoto? Godzi się to, by rycerz rabował groby jak cmentarna hiena?
- Blazgonisz waść – obruszył się Roderyk. – Plądrowanie grobowców to zadanie godne bohaterów! Nie czynicie tak w tych stronach?
- Wiesz, jakoś nigdy mi się o uszy nie obiło.
- Zaiste, inny to kraj. Toć normalnym jest, iż każdy władca, mag czy wojownik za punkt honoru sobie poczytuje, by po śmierci jego śmiałkowie grób opróżnić mu chcieli.
- A to czemu, jeśli można wiedzieć?
- A dlaczegóż miałoby się wszystko pod ziemią marnować? – zdziwił się, jakbym pytał o coś naprawdę rzeczywistego. – Zmarły pan swój dobytek do grobu ze sobą zabiera, gdzie ten czeka na nowego właściciela. By go pospólstwo nie rozszabrowało, katakumb bronią pułapki, upiory, chowańce i różne przywołane istoty, więc bogactwo jeno w ręce najmężniejszych trafi. Ci okryją się chwałą, a umarli będą się cieszyć, że ktoś godzien ich mienia używa. No i mogą z zaświatów ich zmaganiom sekundować.
- I to jest u was powszechne?
- To chwalebna tradycja!
- Raczej ekstremalny recykling.
- Nie myśl waść, że to to samo, co nikczemne kradzieże zwłok z miejskich cmentarzy, by je na mroczne eksperymenta podejrzanym medykom sprzedawać, złote zęby uprzednio z gąb wyrwawszy. Takie czyny haniebne surowo są karane, pod katowski topór bez ochyby głowę dać trzeba!
- Rób, jak uważasz – powiedziałem, bo zaczynała mnie już męczyć cała ta gadanina. Fakt, opowiadał jakby to wszystko rzeczywiście było jego udziałem, ale do takiej rozmowy był mu potrzebny ktoś przesunięty o kilka stuleci. – Skoro w twoim świecie to normalka...
Za chwilę i tak będzie po wszystkim. Przekażę mojego średniowiecznego przyjaciela pielęgniarkom i lekarzom, a oni zatroszczą się o jakiś przytulny, położony przy lesie i pozbawiony klamek pokoik dla niego. Odnajdą jego rodzinę, która pewnie strasznie się teraz zamartwia...
Tak właśnie jeszcze wtedy myślałem. A zaraz potem Roderyk zdjął z palca pewien pierścień...
- ...który zdobyłem w piwnicy nawiedzonego domostwa w samym centrum Amn! – dobiegł mnie jego głos. – Mówiliście, że wiedzę wśród ludu szerzycie, tedy w podzięce chciałbym wam go podarować, bo na pewno przyda się w waszej profesji.
Podał mi solidny złoty krążek, na którym wygrawerowano jakieś ozdobne zawijasy. W jednym miejscu miał zgrubienie, w które wprawiono niewielki kamień o głębokiej, zielonej barwie, jednak na oszlifowanych krawędziach promienie słońca wydobywały z niego szkarłatne skrzenie. Nigdy czegoś takiego nie widziałem. Zważyłem go w dłoni; miał swój ciężar, więc tombak to to raczej nie był. I ten kamień...
- To Pierścień Kontroli Umysłu – wyjaśnił nabożnie Roderyk. – Gdy założon, daje noszącemu częściową władzę nad świadomością innych. Pomyślcie, jaki będzie użytek, gdy jakieś krnąbne pacholę słów waszych słuchać nie zechce!
Przyglądałem się pierścieniowi z uwagą. Zielony kamień przyciągał wzrok; szmaragd? Chyba nie, szmaragdy nie błyszczą tak krwawo... Pomijając roderykowe androny, wszystko wskazywało na to, że to prawdziwe złoto. Twardy, ciężki, solidny. Gdybym go wziął... rany, ile bym dolarów za niego dostał u dobrego pasera. A z dolarami do peweksu, aż by mi szynka i banany zbrzydły.
Ale z drugiej strony, czy nie byłoby to coś na kształt kradzieży? Ten pierścień to pewnie bezcenna rodzinna pamiątka z domu tego biednego wariata; dając mi ją, zapewne nie myśli racjonalnie. Czy więc mam prawo go zatrzymać? A tak w ogóle, to kto mu go dał? Rodzice, żeby o nich pamiętał w wariatkowie? Sam wziął? To może nie zauważą jego braku...
Nie, nie mogę. Ale chociaż założę, zobaczę jak leży na palcu...
Leżał doskonale. Pasował jak ulał, i czy mi się zdawało, czy był wyraźnie ciepły...
Spojrzałem na swą dłoń, wystawiwszy ją przed siebie. Pierścień prezentował się znakomicie.
- Musicie się jeszcze nauczyć dokładnie swą wolę innym narzucać, ale to nic trudnego. Trzeba jeno mocno o tym myśleć, skoncentrować się...
Jasne, jasne. Cholera, mam na palcu małą fortunę...
- Lachowicz?!
Ten krzyk wyrwał mnie z zamyślenia. Rozpoznałem głos. Skojarzyłem z osobą. O wszyscy święci, skąd on się tu wziął!
- To wy, Lachowicz! Co wy niby tutaj robicie?
Korpulentna, łysiejąca postać w wielkich okularach w rogowej oprawce nadciągała z naprzeciwka, pełna złości i kipiąca chęcią wymierzenia sprawiedliwości.
- Włóczycie się po mieście z... – zmierzył Roderyka wzrokiem pełnym wzgardy – z takim towarzystwem, a od roboty się migacie? Podobno ciężko na gardło chorujecie, tak słyszałem! No więc nie wyglądacie mi tu, Lachowicz, na chorego, tak!
- Ehm... – nagle rzeczywiście poczułem ucisk w gardle. - No więc, panie Zakalski...
- Bumelanctwo na lewym zwolnieniu, tak?! To skandal! Nie macie po co wracać do szkoły, słyszycie mnie?
- Mam go zabić? – spytał szeptem Roderyk.
- Zdurniałeś! – odszepnąłem. – To mój dyrektor...
- Albo wróćcie, do ciężkiej cholery, żebym mógł was z hukiem wyrzucić! Was i tego łapiducha...
- Kiedy ja właśnie idę do szpitala... – zachrypiałem.
- Na kardiologię?! – ryknął Zakalski. – Co wy mnie tu za kit wciskacie!
To nie ja, powtarzałem sobie w myślach. To nie ja, mnie tu nie ma... pomyliłeś mnie z kimś innym. Och, co bym dał, żebym nie był teraz mną...
- Zgłoszę to do Związku Nauczycieli, możecie być tego pewni... – pałał dalej słuszną furią Zakalski.
To nie ja...
- Wyciągną konsekwencje... – głos dyrektora nagle się załamał, a brwi spotkały się ze sobą, by wyrazić zdumienie.
To nie ja!
Zakalski przyglądał mi się przez chwilę, jakbym był kameleonem. Raz czy dwa zamknął i otworzył usta, nic jednak nie powiedział. Staliśmy więc i tak się na siebie patrzyliśmy.
- Uhm... – bąknął wreszcie. – Ja... najmocniej pana przepraszam... pomyliłem pana z... jest pan tak uderzająco do niego podobny... pomyliłem pana...
Obszedł mnie łukiem, jak śmierdzące jajo, bełkocząc coś pod nosem, po czym oddalił się szybko, co raz jeszcze popatrując na mnie mętnym wzrokiem.
Dopiero teraz poczułem, że pierścień rozgrzał się jak kaloryfer. Spojrzałem jeszcze raz za Zakalskim, potem spojrzałem na Roderyka...
I wtedy uwierzyłem.
Odpowiedz
#2
Uśmiałem się jak norka. Napisać dobry tekst humorystyczny nie jest łatwo, a ten jest zasadniczo nader dobry. Pewnie nasi dyżurni sprawdzacze znajdą tu i ówdzie jakieś szczególiki, ja ze swej strony nic takiego nie zauważyłem zbyt dobrze się bowiem bawiłem. Akcja toczy się dość wartko pobłyskując co i rusz humorem, co najważniejsze humorem swobodnym, niewymuszonym i "na poziomie". Smile . Reasumując, nic dodać, nic ująć, pozostaje pogratulować i prosić o więcej.
Pozdrawiam serdecznie.
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#3
"Bardzo, bardzo powoli położyłem ją na stole"
Szklanka czuje się chyba pewniej, stojąc.

"To Pierścień Kontroli Umysłu"
Na tym się potknęłam, i na troszkę późniejszej "świadomości" też - może jednak za współcześnie to brzmi?

Świetnie napisana rzecz, wciągająca i bezpretensjonalnie zabawna. Ulubionych kąsków nie wymienię, bo głupio byłoby cytować dwie trzecie tekstu, napiszę więc tylko, że lubię, kiedy autor lubi swoich bohaterów :)
I’m giving you a night call to tell you how I feel
I want to drive you through the night, down the hills
I’m gonna tell you something you don’t want to hear
I’m gonna show you where it’s dark, but have no fear
Odpowiedz
#4
Świetne opowiadanie. W ogóle nie znudziłem się podczas czytania, a tekst jest przecież długi. Świetny pomysł + świetny warsztat = świetne opowiadanie. Nie żałuję w ogóle czasu spędzonego nad tekstem, ponieważ jest świetne, o! Big Grin

Chochliki:

Cytat:Gdy przebrzmiały metaliczne echa i powróciła cisza, zakłócana jedynie szczekaniem jakiegoś przebudzonego psa, ja wciąż stałem niewzruszony, z uniesionym do ciosu wiadrem i rozdziawioną gębą. Bezmyślnie gapiłem się na żelazną rozgwiazdę. Gdyby ktoś teraz wyjrzał przez okno, miałby niezły problem ze sformułowaniem donosu.
Tą piszemy w narzędniku, tę piszemy w bierniku.

Cytat:Gdy następnego dnia obudziłem się... rano, niech będzie, z lekkim bólem głowy i poplątanymi myślami, nie od razu przypomniałem sobie o fancie w piwnicy. Byłem wciąż pół przytomny, gdy dowlokłem się do kuchni. Wujaszek już tam siedział...
Półprzytomny.

Cytat:- Azali w jęctwie mnie trzymacie?
- Co? – zbaraniałem. – Za nic cię nie trzymam. Chcesz taryfę czy wolisz wracać z buta? Wiesz, nie mam całego dnia.
Zamiast odpowiedzi, spojrzenie przesunęło się powoli ku butelce wody, którą wciąż trzymałem w dłoni.
j.w

Pozdrawiam i życzę więcej tego typu tekstów.
InFlames
Odpowiedz
#5
I poczułam się, jak za komuny Smile
Zabawny, ładnie napisany tekst. Brawo!
"KGB chciało go zabić, pozorując wypadek samochodowy, ale trafił kretyn na kretyna i nawet taśmy nie zniszczyli." - z "notatek naukowych" Mestari

Odpowiedz
#6
InFlames, człowiek-wyłapywacz Big Grin dzięki za chochliki, niestety - wstyd się przyznać - narzędniki, bierniki, zaimki i całe to gramatyczne szataństwo są dla mnie jak Chińczycy - to znaczy wiem, że gdzieś tam są, słyszałem o nich, ale nawet jeślibym się o nich potknął, nie rozróżniłbym jednego od drugiego Big Grin ale będę się starał.
Odpowiedz
#7
No to masz tak samo jak ja. Niewiele już z tych lekcji gramatyki pamiętam. Interpunkcję zaś mam we zwyczaju stosować balistycznie, znaczy jak trafię. Chwała wyłapywaczom, że są Smile
Opowiadanko zaś kończ szybko bo chciałbym nominować do "Tekstu Miesiąca"
Pozdrawiam.
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#8
CZĘŚĆ II

Nie wiedziałem co robić. Byłem kompletnie skołowany. Brakowało tylko tego, żeby Buka wyszła z szafy. Wróciliśmy do mnie, a ja przez całą drogę milczałem, próbując ogarnąć całokształt sytuacji.
A więc przybył do mnie rycerz z magicznej krainy. Dobrze. Chyba gorsze rzeczy się ludziom przydarzały, prawda? Słyszałem, że gdzieś w Meksyku grasuje sam diabeł, wysysa krew z kóz czy coś w ten deseń. Biedni rolnicy. A wszyscy wiedzą, że Amerykanie przechwycili UFO. Więc jeden facet w zbroi chyba wiosny nie czyni?
Ech, kogo ja oszukuję.
- Roderyku, zapytam tylko raz. Odpowiedz, proszę, szczerze – przyłożyłem złożone dłonie do ust, odetchnąłem głęboko. – Jesteś kapitalistycznym szpiegiem?
Spojrzał na mnie, nic nie rozumiejąc, z tą swoją mordą szczerą i niewinną niczym u szczeniaczka. Poczułem się jak świnia – jak w ogóle mogłem oskarżyć go o coś takiego.
- Ten pierścień... – brnąłem dalej, może w nadziei usprawiedliwienia samego siebie. – Przecież tylko James Bond mógłby mieć coś takiego...
- O czym mówicie, panie?
- Kim jesteś?! – krzyknąłem, tracąc nad sobą panowanie. – Jak tu trafiłeś?!
- Toć samiście...
- To niemożliwe! – wydarłem się. - Nie istnieją pierścnionki-mózgopraczki! Nie ma takich rzeczy! Ludzie nie pojawiają się nagle w śmietnikach! Czy ja wariuję?! Boże, z czego był ten bimber!
- Panie, wytchnijcie – Roderyk podniósł się ostrożnie z kanapy i wyciągnął ku mnie rękę. – Chodźcie, legnijcie sobie...
- Nie dotykaj mnie! – odskoczyłem, celując w niego drżącym palcem. – Nie podchodź! Ty nie istniejesz! Jestem chory, a ty nie istniejesz! Ciebie tu nie ma! Mój biedny umysł... – oparłem się o ścianę i powoli zjechałem na podłogę. Chrypiałem. – Mój biedny, udręczony umysł... jesteś tylko wytworem mojej chorej... wyobraźni... mojego... a mówili mi przyjaciele... mówili, zwariujesz tam... to nie jest praca dla norm... miało być inaczej, wszystko miało być inaczej...
Bredził bym pewnie dalej, aż do utraty świadomości, ale w tym momencie strumień zimnej wody przywrócił mnie do świata. Zesztywniałem, parsknąłem, powoli otworzyłem oczy.
- Panie, obudźcież się! – zawołał Roderyk, pochylając się nade mną. W ręku trzymał mokrą, żelazną rękawicę. – Co z wami? Bredzicie jako we malignie!
Odetchnąłem głęboko parę razy. Tak, uspokoić się. Ma rację. Trzeba myśleć, a nie biadolić.
- Dzięki – sapnąłem. – Trochę się pogubiłem. Daj mi chwilę i... – zatrzymałem wzrok na rękawicy w jego dłoni; kropelki wciąż jeszcze skapywały na podłogę. Przez krótką chwilę wpatrywałem się w nią jakby to była paczka kolumbijskiej kawy. Wreszcie jakaś zapadka w moim steranym mózgu wskoczyła na właściwe miejsce. – Skąd wziąłeś wodę?
- Z tej niskiej studzienki z białego jak śnieg kamienia – odparł, pełen dobrych chęci. - Musi zaczarowana jakaś, bo co wody nabrałem, to nic jej nie ubywało.
Może nie uwierzycie, ale jakoś zmobilizowało mnie to do działania. Trzeba było się go pozbyć; nieważne, skąd przybył – należało jak najszybciej go tam odesłać.


- Chodziczki mnie mulają.
Zatrzymałem się i obróciłem, bo Roderyk wyraźnie zostawał z tyłu.
- Że co?
- Mulają – powtórzył, kuśtykając ku mnie i wskazując na buty. – Zzuję je chyba i bosaka pójdę.
Za ciasne, zrozumiałem. Przecież na co dzień chodził w żelaznych nogawicach! Pewnie by jeszcze wolał swoją zbroję zamiast dresu. Cóż, wlazł między wrony... nikt mu nie kazał zwalać się akurat mi na głowę.
Nic nie powiedziałem. Ale gdybym palił, to właśnie byłby ten moment, w którym wyciągnąłbym z kieszeni pomiętą paczkę klubowych i zapalił jednego cieniutką zapałką. Ten gest mówiłby sam za siebie, a raczej za mnie. Ale nie paliłem.
Szliśmy szybko, byliśmy już niemal na miejscu. Zaledwie kilkanaście metrów dzieliło nas od klatki jednego z wielu szarych bloków Pragi Północ, który był celem naszej wędrówki. A cel ów desperacką nadzieją na zakończenie tego cyrku.
W tym bloku, na dwunastym piętrze, w przestronnym mieszkaniu z dużym balkonem, mieszkał mój dobry kolega z liceum. Nazywał się Filip Kadik i był wziętym pisarzem science-fiction. Cała Polska, a nawet nasi zagraniczni bracia w socjalizmie, wszyscy zaczytywali się w jego powieściach. Sławę przyniosły mu takie tytuły jak Ubek, Człowiek z Pałacu Kultury czy Biegnący Po Ostrzu. Jako członek artystycznej elity, mógł pozwolić sobie nie tylko na tak atrakcyjne mieszkanie, ale też na codzienne picie prawdziwej kawy, banany w lodówce i dużego Fiata w garażu. Wierchuszkowe przywileje.
Był też człowiekiem, który w żaden sposób się z tymi przywilejami nie obnosił – oraz kimś z wyobraźnią na tyle płodną, że tylko on chyba mógł mi pomóc w obecnej sytuacji.
Stanęliśmy przed windą; wcisnąłem guzik i czekaliśmy. Roderyk wykorzystał ten moment na zdjęcie butów. Trzymał je teraz w dłoni.
- Wsiądziemy do windy – mruknąłem zmęczony. – To taki zaczarowany pokoik, który zabierze nas na górę. Nic nam się nie stanie.
Drzwi rozsunęły się i wszedłem do kabiny. Roderyk postąpił za mną, omiatając wnętrze wzrokiem pełnym tak obawy, jak i fascynacji.
A więc to prawda, powtórzyłem sobie w myślach po raz niewiadomo który. Facet z innego świata... jak? Jakim cudem tu trafił? Czy był obiektem eksperymentu przodującej radzieckiej nauki? A może dowodem na istnienie Boga? O, Boże...
Od tego wszystkiego zaczynała boleć mnie głowa. Chciało mi się pić i czułem ogólne zmęczenie. Dlaczego ja musiałem dźwigać to brzemię?
Drzwi otworzyła nam ładna młoda kobieta, ciemnowłosa, ciemnooka, w stroju pokojówki. Odchrząknąłem.
- Dzień dobry pani. Czy Filip w domu?
Uśmiechnęła się szeroko i zaprosiła nas gestem do środka, po czym znikła w jednym z pokoi. Zamknąłem za nami drzwi; zaraz też wyszedł do nas Filip; wysoki, tęgi, brodaty okularnik – klasyczny literat.
- Janku! – ucieszył się. – Miło cię widzieć, stary. Kogo mi tu przyprowadzasz? – zapytał, taksując pana rycerza od wąsów przez biżuterię po gołe stopy.
- To Roderyk – przedstawiłem, ściskając mu dłoń. Filip chciał się także z nim przywitać, ale mój towarzysz niedoli spojrzał na wyciągniętą rękę niczym na dwugłowe cielę. Nastąpiła krótka chwila wymiany zdziwionych spojrzeń. Chwyciłem więc jego dłoń i zacisnąłem ją na dłoni pisarza.
- U nich się to pewnie robi inaczej – wyjaśniłem. – Roderyk jest jakby... ech – westchnąłem. – Właściwie to mamy duży problem, i jesteś chyba jedyną osobą, do której możemy zwrócić się o pomoc.
- Oczywiście, wchodźcie – powiedział Filip. – Nie zdejmujcie... – zerknął na bose stopy rycerza. - A zresztą, jak chcecie. Zapraszam.
Weszliśmy do przestronnego pokoju gościnnego, urządzonego ze smakiem i klasą nieosiągalnymi obecnie dla zwykłych szczęśliwców mieszkających w PRL-u. Jedna ze ścian zastawiona była na całej długości regałami, na których upchnięto setki chyba książek; inne woluminy poniewierały się na podłodze, stole, sofie i fotelach, między doniczkami z jakąś rozłożystą zieleniną, kilka leżało na półkach między kolekcją modeli sportowych samochodów. Na wolnych ścianach plakaty – muzyczne, filmowe, z przesłaniem. W kącie stała gitara, na półce nad barkiem zestaw audio. Panował artystyczny nieład, chaos kontrolowany, jak przystało na mieszkanie artysty. Pozostałe pokoje zapewne wyglądały podobnie.
- Klappen Sie – rzucił z rozbawieniem. – Przesuńcie te graty, przepraszam za bałagan. Ale tak mi się lepiej pracuje.
Upadł na wygodny fotel; my wybraliśmy sofę.
- A nad czym się obecnie męczysz? – zapytałem.
- Mam taki pomysł – zawsze tak zaczynał. Uwielbiał opowiadać o swoich pomysłach. – Pewien pastor, bo u nas by to przecież nie przeszło, budzi się rano i musi uciekać przed ludźmi, którzy chcą go zlinczować. I przed władzami, które chcą go torturować. Bo nie wie kim jest, rozumiesz? Kładł się spać jako zwykły człowiek, a budzi się jako wróg publiczny numer jeden! Nie wie już co się z nim dzieje. Tytuł roboczy to na razie On, Pastor, ale może się zmienić. Więcej zdradzić nie mogę – uśmiechnął się tajemniczo.
- Brzmi nieźle – przyznałem.
- Chłopie, zobaczysz, jeszcze to kiedyś sfilmują!
W drzwiach pojawiła się kobieta, dziewczyna właściwie, która otworzyła nam drzwi.
- Zrobyć kawiję, póki jestm? – zapytała łamaną polszczyzną.
- Tak, proszę – zwrócił się do niej Filip. – Sobie też, jeśli masz ochotę. Dziękuję – odwrócił się do nas i wyjął papierosa z pudełka leżącego na stole. Camele, skubany. Zapalił jedną z tych zapalniczek na benzynę i lądując na powrót w fotelu, zaciągnął się głęboko. – Nie palicie, prawda? – zorientował się. Pokręciłem głową. – Dobrze, ale by była gafa towarzyska. To Irmina, moja pokojówka – skinął głową ku drzwiom, w których znikła dziewczyna. – Bardzo mi pomaga. Świetnie sobie radzi w sypialni – podniósł się znowu, podszedł do barku i wyjął z wnętrza puszkę duńskich ciasteczek. – Życzycie sobie coś mocniejszego? Nie? Ja też nie, trochę za wcześnie. – Położył ciasteczka na stole i wrócił na fotel. Zauważył mój wyraz twarzy.
- Co? – zapytał, zbity z tropu.
- W sypialni? – spytałem delikatnie.
- A tak – odparł, zaciągając się camelem. – Jest niezastąpiona. Ja nie potrafię nawet prześcieradła równo złożyć. Dzięki niej mam wrażenie jakbym mieszkał w Mariotcie. No, ale jak mogę wam pomóc?
- Chodzi o Roderyka – skinąłem głową na rycerza, wytrzeszczającego wokół oczy wielkie jak dwudziestozłotówki. – Jest nie stąd... tyle, że tak bardzo nie stąd.
- Problem z paszportem?
Streściłem przyjacielowi wydarzenia dzisiejszego dnia, starając się nie pominąć żadnych szczegółów. Przedstawiłem mu w sumie scenariusz na niezłą książkę o przybyszu, który zagubiony w naszym świecie pragnie wrócić do swojej magicznej krainy.
- Mam rozumieć – zwrócił się do Roderyka, wysłuchawszy mojej opowieści – że chodzi panu o wycieczkę do Pewexu?
- A cóż to jest, panie? – odparł rycerz, na którego twarzy od pewnego czasu obserwowałem rosnące przerażenie. Westchnąłem cicho i ukryłem twarz w dłoniach; nie mogłem powiedzieć, że się tego nie spodziewałem.
- No, Janek wspomniał o magicznej krainie – mówił dalej Filip. – Jedyne, co mi przychodzi do głowy to właśnie Pewex.
- Nie znam ja tego, mości panie.
- Nie? To może Baltona? Ale to nad morzem jest. Pan mi na marynarza nie wygląda, ani na rybaka tym bardziej.
- Kiedy ja...
- Filip... – wtrąciłem się, jako że ta rozmowa prowadziła wyraźnie donikąd. Weszła Irmina; na stole pojawiły się trzy filiżanki gęstej, aromatycznej kawy. – Stary, ja mówiłem prawdę. Dosłownie. Nie robimy cię w konia. Roderyk nie wie, co to jest Warszawa i boi się samochodów. I ma mnie za potężnego czarodzieja.
- Aha – Filip zmarszczył brwi, starając się jakoś ugryźć tę historię. Był wyraźnie zakłopotany. Spojrzał na mnie konspiracyjnie i udał, że się przeciąga; palec wskazujący prawej dłoni dyskretnie powędrował ku głowie i zakręcił nieśmiało kółeczko.
- A czy nie próbowałeś przypadkiem... ehm – zakaszlał – ten, tego...
- Nie. To znaczy tak, ale nie jest. Zrozum, on nie jest stąd – ostatnie słowo zaakcentowałem i poparłem nieokreślonym gestem.
- Aha – powtórzył pisarz. – Czy wy paliliście coś nielegalnego?
Wziąłem głęboki łyk kawy. Była pyszna, żaden tam zbożowy substytut z geesu. Gestem zachęciłem Roderyka, by też sobie łyknął. Był trochę nieufny wobec czarnej cieczy, ale jednak się przemógł.
- Rozumiem, że nam nie wierzysz – powiedziałem i wyjąłem z kieszeni pierścień, który tak bardzo zmienił moje stanowisko wobec wydarzeń dnia dzisiejszego. Podałem go przyjacielowi. – Załóż go. To pierścień kontroli umysłu. Jest magiczny i naprawdę działa.
Filip chwilę obracał w palcach złoty krążek, uważnie mu się przyglądając.
- Bardzo ładny. Solidna robota. I sądząc po ciężarze, szczere złoto. A ten kamyk to co za jeden? Nigdy przedtem takiego...
- ...nie widziałeś. Bo on też nie jest stąd. Dalej, załóż go. I idź komuś wmówić, że jest wielbłądem.
Posłał mi długie, uważne spojrzenie, ale wytrzymałem je bez trudu. Pomyśleć tylko, żyje z wymyślania niestworzonych historii, a sam w taką uwierzyć nie chce. Wreszcie podjął decyzję; wsunął pierścień na palec – a chociaż palce miał dużo grubsze niż ja, nie napotkał żadnego oporu – wstał i powiedział:
- Zaczekajcie tu na mnie pięć minut. Zaraz wracam.
Wyszedł. Zostaliśmy sami. Spojrzałem na Roderyka, któremu wyraźnie zasmakowała kawa. W sumie całkiem dzielnie znosił dzisiejsze przygody.
- Spokojnie – powiedziałem, by wypełnić ciszę. – Musimy go przekonać, ale jestem pewien, że będzie mógł ci pomóc. Jak kawa?
- Nigdy żem nie słyszał o tym napitku – odparł rycerz – ale iści, godny królów! Jak wspaniale pachnie, a jak zmysły do życia przywraca i juchę do czerepu pędzi!
Pokiwałem głową z aprobatą. Teraz, kiedy już wiedziałem, że nie urwał się z wariatkowa, zaczynałem mu trochę współczuć. Jak ja bym się odnalazł na jego miejscu? W jego świecie? Pożarłoby mnie drzewo? A może ktoś dla żartu zaczarowałby mnie w owcę?
Filip wrócił po dłuższej chwili, wyraźnie skołowany. Na twarzy malował mu się wyraz lekkiego niedowierzania, a kiedy usiadł w fotelu, przez dobrą minutę wpatrywał się tępo w blat stołu. Wyglądał, jakby po obiedzie w chińskiej restauracji podbiegł do niego przerażony kucharz, który bardzo, ale to naprawdę bardzo go przeprasza, ale chyba pomylił składniki i do jutra rana z Filipa zostanie tylko małe bajorko zielonożółtej papki.
- To działa – oznajmił nam w końcu. – To naprawdę działa. Jak to możliwe?
- Mówiłem. Niesamowite, co?
- Poszedłem do Goździkowej – mówił dalej nieswoim głosem. – Powiedziałem jej, że zaraz przestanie boleć ją głowa. I wiecie co? – spojrzał na nas. – Naprawdę przestała. Goździkową. Głowa. Przestała boleć. – Sięgnął po kolejnego papierosa i zapalił; ręce trochę mu się trzęsły. – Nigdy bym nie przypuszczał, że to jest możliwe.
Odpowiedz
#9
Historia rozkręca się bardzo sympatycznie. Fajna zagwozdka z panem F.K. - musiałam chwilę pomyśleć nad "Biegnącym Po Ostrzu" i "On, Pastorze", ale kiedy już zatrybiło, zatrybiło miło :)
I’m giving you a night call to tell you how I feel
I want to drive you through the night, down the hills
I’m gonna tell you something you don’t want to hear
I’m gonna show you where it’s dark, but have no fear
Odpowiedz
#10
Cytat: No, Janek wspomniał o magicznej krainie – mówił dalej Filip. – Jedyne, co mi przychodzi do głowy to właśnie Pewex.
Hahaha Big Grin

Uwielbiam to opowiadanie za klimat - pierwszorzędna rzecz Big Grin Historia się powoli rozkręca i pozostaje czekać na więcej!
"KGB chciało go zabić, pozorując wypadek samochodowy, ale trafił kretyn na kretyna i nawet taśmy nie zniszczyli." - z "notatek naukowych" Mestari

Odpowiedz
#11
Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu.
- No dobrze – odezwał się w końcu Filip, najwyraźniej oswoiwszy się z tematem. – Ale czego ode mnie oczekujecie?
- Widzisz – powiedziałem – myślałem, że ktoś taki oczytany jak ty, z wiedzą z wielu dziedzin i w ogóle, wymyśli jakiś sposób na odesłanie go. Albo chociaż dojdzie do tego, jak się u nas znalazł.
Zastanawiał się tylko kilka sekund. Ale oczy aż mu wyszły na wierzch pod wrażeniem tego, co sam wymyślił.
- To akurat proste – powiedział. – Wy pewnie jeszcze nie wiecie, ale mi powiedział sąsiad pułkownik. Dziś w nocy miała miejsce eksplozja w elektrowni atomowej w Czernobylu. Coś huknęło w jednym z reaktorów. Wielki grzyb się nie pojawił, ale sytuacja jest poważna. Tak więc – z wrażenia aż przesunął się na krawędź fotela – zakładając, że w tym miejscu i czasie granica między naszymi światami była wyjątkowo cienka, energia wyzwolona podczas eksplozji mogła doprowadzić do kwantowego fenomenu, który rectus teleportował do nas naszego przyjaciela. To niewyobrażalne, ale współczesna fizyka zaczyna dopuszczać istnienie takich rzeczy. Całkiem na poważnie.
- No dobrze – coś mi się tu nie zgadzało. – Ale sam mówisz, że pierdykło u Ruskich, a Roderyk wylądował w warszawskim śmietniku.
- Ruch obrotowy – odpowiedział natychmiast Filip. – Nasza Ziemia i jego Ziemia obie wirują, ale najwyraźniej są drobne różnice w prędkości obrotu bądź kącie nachylenia planet. Zanim wylądował u nas, ale już po tym jak zniknął ze swojej rzeczywistości, współrzędne punktu wyjścia nie pokrywały się już ze współrzędnymi punktu wejścia. Łapiesz? Tak jakbyś skakał z jednej karuzeli na drugą. Nigdy nie możesz być pewien, gdzie skończysz. To logiczne.
Pisarz fantasta, w ząbek czesany.
- No a jak możemy odesłać go do domu?
- Hm... – zamyślił się. – Teoretycznie trzeba by stworzyć takie same warunki, jakie miały miejsce podczas pierwszej teleportacji...
- Rany boskie, Filip, chyba nie chcesz wysadzić w powietrze elektrowni?! – zakrztusiłem się ciasteczkiem. – Zresztą u nas są tylko na węgiel, nie byłoby tej mocy.
- No i nie mamy dynamitu – dodał w zamyśleniu, skubiąc się po brodzie. – Muszę przyznać, że to nielicha zagwozdka będzie.
Wstał i ponownie podszedł do barku. Tym razem na stole wylądowała flaszka – litr prawdziwego szkockiego Ballantines’a, a Irmina przyniosła miseczkę z kostkami lodu i pęto prawdziwej kiełbasy z dzika. Poczułem się dosłownie jak na Gwiazdce u jakiegoś ministra.
- Nie jest znowu tak wcześnie – rzekł w zamyśleniu Filip, kładąc na stole trzy kieliszki. Odkręcił butelkę i zaczął rozlewać. – Możemy się napić. A nawet powinniśmy. Przed nami poważny problem do rozwiązania.
Szklanki napełniły się ciemnozłocistym płynem na dwa palce.
- Więc skąd właściwie pan pochodzi, panie Roderyku?

- O tetrykowata Clothos! O żarłoczna Atropos i wartka prządko Lachesis! Na coście w bystrej zbroczy, gdy on w nie chętnie skoczy, tak prędko i niespodzianie zamknęli mu oczy; dlatego ta dama toczy tambaretę stambolskiej roboty, ustawnie moczy miazgę bólu serdecznego przyjaciela liquorem. Ja jako na schyłku tej krewności, przed tą berecynthią żałości drożdze wylewam uprz... uprzejmości...
- Fasssynujące – mruczał Filip, z leksza niepewną dłonią zapisując chaotyczną przemowę Roderyka.
Dochodziła dziewiąta, za oknami było ciemno. Narada przerodziła się w dyskusję o kulturze świata naszego gościa, a wspomogła ją butelka gruzińskiego wina; gdy i ona miała się ku końcowi, z pomocą nadeszło pół litra kubańskiego rumu.
- Nie wiedziałem – mówiłem powoli, bo język nie nadążał już za słowami – że interesuje cię poezja.
- To nie poezja – odparł pisarz, z wysiłkiem umieszczając zapisaną kartkę na stole. – To mowa pogrzebowa.
- No to... poezja pogrzebowa.
- Jaka znowu poezja! – uniósł się. – Poezja to bzz... bzdury. O... – czknął potężnie – spadł śnieg, pola przykrył, o... nie mogę wydostać ci się ja z domu, o... bzdury. Marudzenie. – sięgnął po szklankę. – A to jest unikatowy na skalę światową przykład niespotykanej wcześniej mowy...
- I na so si ona?
- Jestem ciekawy, rozumiesz... jak ją Bralczyk zakwafili... zakawafluje... – zaśmiał się cicho. – No. Co powie.
Spojrzał w stronę Roderyka i dopiero teraz zauważyliśmy, że nasz przyjaciel z daleka siedzi sztywno niczym szaman w transie.
- Jemu chyba już starczy – powiedziałem, starając się nie dopuścić do zamknięcia oczu.
- Żartujesz – Filip pochylił się nad stołem i potrząsnął rycerzem. – Pobudka, panie von Jungingen! Przecież młoda godzina jeszcze...
- Jun... gen? – spytałem.
- Przecież sam mówiłeś, że ci się na głowę zwalił w ciuchach jak spod Grunwaldu.
- Na Niemca to on mi nie wygląda.
- A cholera go wie, z kim oni sympatyzują w tej całej Arkadii... czy skąd on tam jest. Jesteś z nami, panie kolego? – Roderyk spojrzał na niego trochę nieprzytomnie i pokiwał uśmiechniętą gębą. – Bazo dopsz... hik! Wracasz w sam raz na Panoramę...
Podniósł się z trudem i poczłapał do stojącego w rogu telewizora. Przy trzeciej próbie udało mu się trafić w przycisk i włączyć odbiornik.
- Zobaczymy, co tam... – powiedział, brnąc z powrotem ku fotelowi. – Może już coś o elektrowni powiedzą.
Klapnął na miękkie siedzenie, a ekran zaczął powoli się rozjaśniać.
- Łooo! – zawył Roderyk, gdy na szkle pojawiła się twarz spikerki. – A to co za cudo?
- ... w otmuchowskich zakładach przemysłu cukierniczego – dobiegł nas głos pani Zdzisławy. - Nowe maszyny podniosą wydajność fabryki o co najmniej...
- Jako w szklanej kuli, ale obraz lepszy, i słychać, co gada! – śmiał się rycerz.
- To telewizor – wyjaśniłem. – Może nam pokazać co się dzieje na całym świecie. Jak twoje szklane kule. Ale nie potrafi wróżyć – pociągnąłem łyk rumu. – Prawie każdy taki ma.
Aż się za głowę złapał.
- Jakąż to magią przesiąknięta jest ta kraina! Wybaczcie mi, pokornie proszę – zwrócił się do mnie – raz jeszcze, żem was w inwektywy przyoblekł przy pierwszym widzeniu! Kiedy sobie myślę, co byście mi zrobić mogli, gdybyście tak gorszy humor mieli...
- Zapisać do partii – mruknąłem.
- A sssóż to takiego? – zapytał jeszcze, po czym z hukiem podążył ku podłodze.
- No i tyle – podsumował filozoficznie Filip. Żaden z nas nie miał teraz sił, by ułożyć rycerza z powrotem na kanapie. – Chyba mało tam piją w tej Szwecji...
- Szwecji? – choć byłem już półprzytomny, coś mi tu nie pasowało.
- A mówiłeś, że skąd on jest? – mój przyjaciel zmarszczył czoło w tytanicznej próbie uporządkowania faktów, które złośliwe procenty pozrzucały z półek umysłu. Chciałem szczerze przypomnieć mu, skąd pochodzi nasz towarzysz i jaki dręczy go problem, ale gdzieś po drodze do ust cała ta przemowa zmalała do jednego tylko słowa.
- S... sy... smoki – szepnąłem ledwie.
- Aaa! – przypomniał sobie. – Aha. On z tych...
- Nie z Tych... Tychów... – zamknąłem oczy; z jakich powodów mówiło mi się teraz łatwiej.
- Dziwne. Myślałem, myślałem że... – wysiłek umysłowy był wprost widoczny na jego twarzy. - No tak! To mój brat mieszka w Szwecji.
- To ty masz brata? – zdziwiłem się. Procesy myślowe zamanifestowały się na twarzy Filipa miną, jaką mógłby przybrać zapytany o główny składnik kuchni bułgarskiej.
- Zdaje mi się... – powiedział po chwili zastanowienia – zdaje mi się... że to była siostra... to znaczy, mój... no, jak się nazywa ten facet, co się żeni z siostrami?
- Zięć? – podpowiedziałem.
- No. Sieńć. No. To on. Ale twój szyjaciel – zmienił temat. – Co z nim zrobimy? Pomyśl – sięgnął po butelkę i uzupełnił poziom płynu w szklankach. – Musi wrócić do domu.
- Musi – zgodziłem się. – Tylko jak?
- W takim amerykańskim filmie to mieli samochód, który wystarczyło rozpędzić i przenosił się w czasie. Gdybyśmy mieli coś takiego...
- Samochód się znajdzie – zauważyłem.
- Tak, ale tamten był napędzany plutonem.
No to klapa.
- To może go naturalizujemy? – zaproponowałem. – Powiemy, że to wnuk polskich emigrantów z Ameryki, że go nostalgia za krajem wzięła...
- A co on ci takiego zrobił, że mu tak źle życzysz? – zadumał się Filip. - I kto w to uwierzy... gro ludzi próbuje przeskoczyć przez mur, ale chyba nikt w tę stronę. Zresztą, pewnie tęskni za swoją ojczyzną – potarł czoło, jakby chciał tym gestem zmusić mózg do wydajniejszej pracy. – Znam pewnego studenta z Mali, który u siebie był szamanem... może on by co wymyślił.
- Jasne, niech go zmieni w zombie – wyraziłem swój sprzeciw. – Albo zamarynuje i odeśle rodzinie. Przecież oni tam jedzą ludzi, nie?
Słowa i myśli stawały się coraz cięższe, usta i języki jakby wykonane z grubej gumy. Pani Zdzisława pożegnała się, życząc miłego wieczoru, i Panorama się skończyła. Ani słowa o atomowym kłopocie bratniego narodu. Flaszka rumu zaczęła pokazywać dno.
- No – bąknął Filip – to ja już nie wiem. Już mi nic do głowy nie przychodzi, o.
- Jasnowidz – z trudem dobyłem głos ze spłukanej alkoholem gardzieli. – Potrzebny nam. Medium. Co duchy woławyłuje.
- W gazecie pewno jakiś będzie...
- Niech spyta o radę przodków, nie?
- No – zgodził się słabo pisarz. – Poszukamy. Albo jaką starą babę... najlepiej z Ukrainy. Oni tam wierzą w czary, i je uprawiają na... tych, no, zagonach chyba...
Dalszego ciągu jego przemowy już nie słyszałem, bo zapadłem w zasłużony sen. I nawet coś mi się przez chwilę śniło, co było dziwne, jako że po takim pijaństwie sen z reguły przychodził nieprzenikniony jak geniusz Lenina. Otoczyły mnie niebieskie gwiazdy, zalewając wnętrze pokoju pulsującą upiornie poświatą. Obraz zaczął wirować, zwijać się w niemożliwe kształty, huk do tego narastał nieziemski. A potem wszystko nagle znikło, ucichło, i pozostała jedynie jak smoła gęsta czerń snu.

Obudziwszy się koło południa dnia następnego z wielkim kacem stwierdziłem, że jestem w pokoju sam. Przez chwilę leżałem półprzytomny, jednym uchem wsłuchując się w głos Filipa; rozmawiał z kimś przez telefon w pokoju obok. Po kilku głębszych oddechach zebrałem siły i powlokłem się do kuchni, gdzie prostu z kranu wlałem w gardło chyba z litr wody. Poczułem się lepiej.
- Nie uwierzysz! – zawołał gospodarz, wchodząc do kuchni. – Nasz przyjaciel zniknął. Problem sam się rozwiązał, ot tak! Dobrze się czujesz? – dodał, widząc bladość mojej cery.
- Jak to zniknął? – zapytałem oszołomiony nowinami. – Wypuściłeś go na miasto?
- Nie, wziął i zniknął, po prostu – podszedł do szafki nad zlewem i wyjął z niej puszkę z kawą. Postawił wodę. – Próbowałem cię dobudzić, ale spałeś jak zabity. Coś niesamowitego – odwrócił się do mnie. – W środku nocy nagle zerwał się w gościnnym ciepły wiatr, zaczęło błyskać na niebiesko. Już się bałem, że to delirium. Ale wtedy nasz gość zaczął jarzyć się bladym światłem, a potem tak jakby wyparował. Żałuj, że spałeś, normalnie jak w amerykańskim filmie!
- I zniknął? – nie dowierzałem.
- Toż mówię! A wiesz, co najciekawsze? Spojrzałem wtedy na budzik i wiesz którą pokazał?
- Drugą z minutami... – domyśliłem się.
- Dokładnie! Rozumiesz? – Filip aż klasnął w dłonie. – Kosmiczny porządek wrócił na swoje miejsce! Ziemia obiegła słońce, księżyc Ziemię. Wykonał się pełny obrót i wróciła harmonia. Wszechświat sam sobie poradził! – dokończył z widocznym dla wszechświata uznaniem.
Tego się nie spodziewałem. Oto spotyka nas przygoda na miarę twierdzeń Einsteina, będąca w stanie nie tylko zadziwić fizyków, ale i zmienić bieg całego świata, a tu... tak sobie chłop znika, bez pożegnania. Czułem się trochę zawiedziony, ale również cieszyłem się, że Roderyk wrócił do domu i, nie ukrywajmy, mamy problem z głowy. Będzie jednak o czym myśleć aż do emerytury.
Kawę wypiliśmy na balkonie, ciesząc się słońcem i wspominając wczorajszy wieczór. Młodym popołudniem dotarłem do domu, zajrzałem na wszelki wypadek do piwnicy – nie było w niej jednak żadnych rycerzy. A więc tyle. Wszedłem na górę, usmażyłem szybko jajecznicę z grzankami, zjadłem i poszedłem się jeszcze zdrzemnąć. Wykończył mnie ten weekend, nie ma co.
A pierścień? O tak, przydał się. Dzięki niemu udało mi się przekonać krupierów w kilkunastu kasynach w całej Polsce do niezwykle przychylnego traktowania mnie podczas gier. A że była chryja, kiedy już się ulatniałem z gotówką? Cóż, nie zbiednieją. Udało mi się uzbierać ambitną sumkę, która, podczas kiedy ja spokojnie pracowałem sobie w szkole, pączkowała aż miło na koncie w pewnej bananowej republice,. I dobrze zrobiłem, bo trzy lata później, podczas szkolnej wycieczki do gdańskiej stoczni, pierścień zgubiłem. Sam nie wiem kiedy zsunął mi się z palca i z wysokości podestu, na jaki akurat wtedy wleźliśmy, mogłem tylko patrzeć jak spada wprost pod nogi jakiegoś korpulentnego wąsacza majstrującego przy szafie stacji energetycznej. Nie było szans, żebym przecisnął się przez tłum i zbiegł na dół, ani też żeby facet mnie usłyszał, bo w stoczni panował ogromny hałas. Mogłem tylko patrzeć, jak kończy robotę i zdziwiony schyla się po leżący na ziemi pierścień. Niedługo potem komunizm upadł, a pewnego dnia z zaskoczeniem zobaczyłem tego gościa w telewizji. Startował na prezydenta.
Może i dobrze się stało. Pokusa przepadła, a pierwszy w Polsce salon Porsche, który otworzyłem za wygrane pieniądze, to sami przyznajcie – nie w kij dmuchał.



NOTE: Z racji licencia poetica pozwoliłem sobie nagiąć dwa fakty: 1) Panoramę Dnia faktycznie po raz pierwszy zaprezentowano dopiero 30 marca 1987, 2) film, o którym wspomina Filip, miał premierę w lipcu 1985 w USA, i wątpię żeby tak szybko był dostępny w PRL. Ale co tam Wink
Odpowiedz
#12
Opowiadanie genialne! Świetne!
Klasa sama w sobie. Czytało się wyśmienicie, bez zbędnych zgrzytów. Gdy już po kilku akapitach wsiąkłem w fabułę, nie odpuściłem dopóki nie doczytałem do końca. Błędów nie szukałem, bo i bym nic nie znalazł. Według mnie jest to kawał dobrego fantasy rodem z PRL Big Grin

Kojarzy mi się taki film z Leonem Zawodowcem w roli głównej, gdy on również przeniósł się do naszego świata ze średniowiecznej Francji. Co prawda to był jankeski film, więc nijak miałby się do naszej socjalistycznej rzeczywistości, tym niemniej takie skojarzenie mi się pierwsze nasunęło podczas czytania.

Jeszcze raz gratuluję pomysłu, świetnego wykonania i zainteresowania czytelnika. Humor idealny, nie forsowany na siłę, subtelny, wręcz idealny.
Jedyne do czego mógłbym się przyczepić to poziom tego humoru. W pierwszej części był dużo bardziej wyrazisty i było go więcej.
Pozdrawiam
Odpowiedz
#13
Przepraszam za off'a, ale muszę to napisać: humor w drugiej części utonął przecież w alkoholu Big Grin
Przyznam, że opo trochę mi się przedłużyło, a kusiło przedłużyć jeszcze bardziej.

Natomiast jeśli ktoś z użytkowników Inka jest bardziej zaawansowany w latach, byłbym wdzięczny za jakieś poprawki historyczne, bo z racji mego wieku przedstawiony tutaj obraz zmierzchu PRL może trochę odbiegać od historycznych realiów. Wink
Odpowiedz
#14
Nie jestem zaawansowany w latach, urodziłem się kilka dni przed obaleniem komunizmu, toteż niewiele z niego pamiętam Big Grin
Aczkolwiek uważam, że na tyle ogólnikowo przestawiłeś wydarzenia, że realia historyczne nie mają tu większego znaczenia, a jednocześnie na tyle szczegółowo, że historycy, pasjonaci etc na pewno znajdą tu jakieś smaczki, typu np gruzińska herbata czy banany w PRL Wink

Zaraz zaraz! Jak to humor utopił się w alkoholu Big Grin Jakież to smutnie prawdziwe... także tego. Smile
Masz ode mnie plus za to, że nie ciągnąłeś tego w nieskończoność, tylko uciąłeś w jednym momencie i koniec. Dzięki temu opowiadanie podskoczyło automatycznie o jeden poziom.

Mam nadzieje, że nie będziesz już go kontynuował?
Odpowiedz
#15
Na razie przeczytałam pierwszą część, później się wezmę za drugą.

Bardzo mi się podoba. Pomysł, wykonanie i w ogóle wszystko.

Tylko mam prośbę, jak będziesz pisał kolejną część to czo jakiś czas rób przerwy. Ciężko się czyta tak długi tekst pisany ciągiem.

Jak będę miała chwilkę to na pewno wrócę do drugiej części.
Nad wszystkim, co robię, unosi się niezłomne poczucie ironii.

Czułem się jak pływak na pełnym morzu, było wspaniale, póki pozwalałem nieść się słowom, ale kiedy próbowałem zgłębić ich znacznie, natychmiast tonąłem.


— Jim Morrison
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości